Główne pomieszczenie
AutorWiadomość
Główne pomieszczenie
Mieści się na parterze domu i łączy w sobie funkcje kuchni, jadalni oraz salonu. Na ścianach wiszą prace plastyczne małego Amosa i zdjęcie członków rodziny. W wazonach stoją świeże kwiaty, a biblioteczka za miękką kanapą wypełniona jest książkami. Jessa stara się utrzymywać tu porządek, lecz o wiele więcej chęci w prace porządkowe wkładają jej syn oraz dziadek.
Jeśli w pomieszczeniu pojawi się osoba nieupoważniona, zapadnie tu całkowita ciemność, wywołana nałożonym zaklęciem Tenebris.
Zaklęcie ochronne: TenebrisJeśli w pomieszczeniu pojawi się osoba nieupoważniona, zapadnie tu całkowita ciemność, wywołana nałożonym zaklęciem Tenebris.
09.06.
Czerwcowa data odwiedzin u cioci Jessy, dość uprzejmej (szalonej?), by zaprosić małą pannę Jones wraz z jej ojcem chrzestnym na podwieczorek zbiegła się w kalendarzu z debiutem nowej kurtki dziewczątka. Nie byłoby to żadne wielkie wydarzenie, gdyby nie stanowiła ona wspaniałego dopełnienia kompletu z jej ulubionymi kaloszami – a to znaczy: nie upodabniała jej do pingwina, którymi fascynacja nie mijała maleństwu i, sądząc po wszystkich jej modowych wyborach, minąć nie miała.
(Aldrich natomiast, zupełnie przypadkowo, upatrzył już w podupadającym sklepiku z kostiumami na przedmieściach Londynu szalik zwieńczony z jednej strony lwim łbem, a z drugiej ogonem i niecierpliwie wyczekiwał dobrej passy zwierząt rodem z sawanny.)
Idąc, czy może raczej, tupiąc radośnie i wpadając z uciechą w każdą z niewielu kałuż, jakie napotkali na swej drodze do domu Jessy, siostrzenica Aldricha przez cały czas nawijała o swej ulubionej grze i cieście marchewkowym, które ciocia – wiadomo – robi najlepiej. Kiedy czyjeś umiejętności kulinarne można porównać tylko z biegłością Ala (zdolnego jedynie do przyrządzenia czterech najprostszych dań i herbaty), reputacja mistrza patelni, garnka i blachy do ciasta jest nadzwyczaj łatwo osiągalna.
Podczas spaceru z centrum urokliwego Otterton do domu rodziny Diggorych (którego bardzo przekonująca podobizna, z małym ogródkiem i drewnianymi okiennicami, nawiasem mówiąc, nawiedzała często Aldricha w sielskich sennych marzeniach o siedzibie własnej gałęzi rodu McKinnonów z dala od zgiełku wielkiego miasta), uzdrowiciel chłonął wszystkimi zmysłami spokój wsi. Wokół było dosyć zieleni, by zawstydzić londyńskie parki, odgłosy mniejszej społeczności stanowiły spokojniejsze tło dla nieśpiesznych kroków i rozmyślań.
Kiedy udało im się dotrzeć do domu Jessy, przy drzwiach czekała już delegacja złożona z Amosa i jego uśmiechu, który był tak szeroki, że nie godzi się nie nadać mu statusu niemal odrębnego żyjątka. Serce Aldricha nieco zmiękło na ten widok, ale poczuł też drobne ukłucie – za rzadko umożliwiał siostrzenicy takie spotkania z kuzynem, a przecież obojgu dawały tyle radości. Jessa, oczekująca na gości w przytulnym pokoju w głębi domu, była szczęśliwie na tyle wyrozumiała, by wybaczyć mu brak czasu (spowodowany, jak trafnie odgadła, urwaniem głowy w pracy) i ugościć kawałkiem wyśmienitego ciasta.
Wszedłszy do środka i zdjąwszy marynarkę, Aldrich wyściskał sześcioletnią kulę energii zwaną dla wygody Amosem, po czym ucałował policzek kuzynki i z nieporadnym uśmiechem wcisnął jej w ręce puszkę maślanych ciasteczek i butelkę śliwkowej nalewki. Obie te rzeczy, pięknie zapakowane i niewątpliwie domowego wyrobu, pochodziły ze stosu materialnych dowodów na wdzięczność jego pacjentów, którym nie umiał odmówić.
- Witaj, Jessa. Dziękujemy za zaproszenie.
Przy herbacie, cieście marchewkowym, i – przede wszystkim – przy dzieciach nie sposób porządnie porozmawiać. Wymieniali więc nad stołem uwagi o quidditchu, pogodzie, remontach w pokojach dzieci, wreszcie o ich rozwijających się talentach magicznych, lecz dopiero gdy (po trzeciej dokładce ciasta i dobrym kwadransie proszenia dorosłych, by pozwolono im odejść od stołu) najmniejsi uczestnicy podwieczorku ulotnili się do pokoju Amosa, by tam w spokoju pograć w gargulki czy w co tam się bawi dzisiejsza młodzież, mogli porozmawiać na poważniejsze tematy.
Mogli, czy może już musieli? Aldrich nie umiał określić precyzyjnie momentu, w którym jakby z dnia na dzień zaczęło przybywać mu odpowiedzialności. Rozmowy takie jak ta, którą prowadził z Jessą w obecności jej syna i jego siostrzenicy stawały się coraz częściej tylko krótkim, obowiązkowym preludium poprzedzającym jakieś trudne sprawy.
- Mały rośnie jak na drożdżach. – zaczął po chwili ciszy, trzymając się jeszcze ostatku banałów, jaki wisiał w powietrzu.
Czerwcowa data odwiedzin u cioci Jessy, dość uprzejmej (szalonej?), by zaprosić małą pannę Jones wraz z jej ojcem chrzestnym na podwieczorek zbiegła się w kalendarzu z debiutem nowej kurtki dziewczątka. Nie byłoby to żadne wielkie wydarzenie, gdyby nie stanowiła ona wspaniałego dopełnienia kompletu z jej ulubionymi kaloszami – a to znaczy: nie upodabniała jej do pingwina, którymi fascynacja nie mijała maleństwu i, sądząc po wszystkich jej modowych wyborach, minąć nie miała.
(Aldrich natomiast, zupełnie przypadkowo, upatrzył już w podupadającym sklepiku z kostiumami na przedmieściach Londynu szalik zwieńczony z jednej strony lwim łbem, a z drugiej ogonem i niecierpliwie wyczekiwał dobrej passy zwierząt rodem z sawanny.)
Idąc, czy może raczej, tupiąc radośnie i wpadając z uciechą w każdą z niewielu kałuż, jakie napotkali na swej drodze do domu Jessy, siostrzenica Aldricha przez cały czas nawijała o swej ulubionej grze i cieście marchewkowym, które ciocia – wiadomo – robi najlepiej. Kiedy czyjeś umiejętności kulinarne można porównać tylko z biegłością Ala (zdolnego jedynie do przyrządzenia czterech najprostszych dań i herbaty), reputacja mistrza patelni, garnka i blachy do ciasta jest nadzwyczaj łatwo osiągalna.
Podczas spaceru z centrum urokliwego Otterton do domu rodziny Diggorych (którego bardzo przekonująca podobizna, z małym ogródkiem i drewnianymi okiennicami, nawiasem mówiąc, nawiedzała często Aldricha w sielskich sennych marzeniach o siedzibie własnej gałęzi rodu McKinnonów z dala od zgiełku wielkiego miasta), uzdrowiciel chłonął wszystkimi zmysłami spokój wsi. Wokół było dosyć zieleni, by zawstydzić londyńskie parki, odgłosy mniejszej społeczności stanowiły spokojniejsze tło dla nieśpiesznych kroków i rozmyślań.
Kiedy udało im się dotrzeć do domu Jessy, przy drzwiach czekała już delegacja złożona z Amosa i jego uśmiechu, który był tak szeroki, że nie godzi się nie nadać mu statusu niemal odrębnego żyjątka. Serce Aldricha nieco zmiękło na ten widok, ale poczuł też drobne ukłucie – za rzadko umożliwiał siostrzenicy takie spotkania z kuzynem, a przecież obojgu dawały tyle radości. Jessa, oczekująca na gości w przytulnym pokoju w głębi domu, była szczęśliwie na tyle wyrozumiała, by wybaczyć mu brak czasu (spowodowany, jak trafnie odgadła, urwaniem głowy w pracy) i ugościć kawałkiem wyśmienitego ciasta.
Wszedłszy do środka i zdjąwszy marynarkę, Aldrich wyściskał sześcioletnią kulę energii zwaną dla wygody Amosem, po czym ucałował policzek kuzynki i z nieporadnym uśmiechem wcisnął jej w ręce puszkę maślanych ciasteczek i butelkę śliwkowej nalewki. Obie te rzeczy, pięknie zapakowane i niewątpliwie domowego wyrobu, pochodziły ze stosu materialnych dowodów na wdzięczność jego pacjentów, którym nie umiał odmówić.
- Witaj, Jessa. Dziękujemy za zaproszenie.
Przy herbacie, cieście marchewkowym, i – przede wszystkim – przy dzieciach nie sposób porządnie porozmawiać. Wymieniali więc nad stołem uwagi o quidditchu, pogodzie, remontach w pokojach dzieci, wreszcie o ich rozwijających się talentach magicznych, lecz dopiero gdy (po trzeciej dokładce ciasta i dobrym kwadransie proszenia dorosłych, by pozwolono im odejść od stołu) najmniejsi uczestnicy podwieczorku ulotnili się do pokoju Amosa, by tam w spokoju pograć w gargulki czy w co tam się bawi dzisiejsza młodzież, mogli porozmawiać na poważniejsze tematy.
Mogli, czy może już musieli? Aldrich nie umiał określić precyzyjnie momentu, w którym jakby z dnia na dzień zaczęło przybywać mu odpowiedzialności. Rozmowy takie jak ta, którą prowadził z Jessą w obecności jej syna i jego siostrzenicy stawały się coraz częściej tylko krótkim, obowiązkowym preludium poprzedzającym jakieś trudne sprawy.
- Mały rośnie jak na drożdżach. – zaczął po chwili ciszy, trzymając się jeszcze ostatku banałów, jaki wisiał w powietrzu.
Ostatnio zmieniony przez Aldrich McKinnon dnia 16.05.18 0:36, w całości zmieniany 1 raz
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tym szaleństwie była metoda, doskonała recepta na ujrzenie na twarzy Amosa szerokiego, szczerego uśmiechu. Do pierwszego maja prowadził względnie beztroskie życie, jednak po nadejściu anomalii wszystko się zmieniło, a przymusowa hospitalizacja po rozszczepieniu była tylko wierzchołkiem góry lodowej. Dzieci były szczególnie narażone na kapryśną magię, dlatego Jessa musiała ograniczyć wszelkie kontakty syna z rówieśnikami; sama starała się spędzać z nim tyle czasu, ile tylko mogła, a jej dziadek był nieocenioną pomocą w kwestii opieki nad prawnukiem, jednak senior Diggory miał już swoje lata i potrzebował wytchnienia tak samo, jak Amos potrzebował do zabawy kogoś w zbliżonym wieku. Uwielbiał swoją młodszą kuzynkę, pannę Jones, nawet jeśli nie mówił tego głośno (bo chyba po prostu się wstydził), a Jessa szczerą sympatią darzyła Aldricha, dlatego pomysł z zaproszeniem dwójki na podwieczorek nie wydawał jej się wcale przesadzony. Dwoje dzieci pod jednym dachem oznaczało większe szanse kłopotów, ale kto, jak nie Zakonnicy, mieli szansę by sobie z taką ewentualnością poradzić?
Jej syn od samego rana wyczekiwał przybycia krewnych, krzątając się na dole, zerkając w okno i niby od niechcenia poprawiając swoją kolekcję figurek magicznych zwierząt, która stała obecnie w salonie, mając za zadanie szybko skraść uwagę panienki Jones. Ta pojawiła się wreszcie, prowadzona przez swojego opiekuna, odziana w płaszczyk, który natychmiast przypadł Amosowi do gustu, więc sądząc po jego minie Jessa była już niemal pewna, że wkrótce poprosi o podobny.
Przywitała gości wylewnie, przyjmując pocałunek kuzyna i odwdzięczając się tym samym, a także mocno ściskając jego uroczą siostrzenicę; odkąd tylko przestąpili próg, domownikom uśmiech nie schodził z ust. Śliwkowa nalewka pachniała tak samo świetnie, jak smakowała, a podwieczorek potoczył się płynnie – wszyscy zasiedli przy stole, najedli się ciasta i napili ciepłej herbaty, a później dzieci wybłagały możliwość zaszycia się w pokoju Amosa. Jessa trzymała różdżkę w pogotowiu i każdy niepokojący szmer natychmiast przywołałby ją na pięto, ale przecież nie mogła być wiecznie nadopiekuńcza, musiała dać synowi odrobinę przestrzeni.
- I coraz więcej rozumie – westchnęła, odprowadzając maluchy wzrokiem – Powinien być oburzony, że nie pozwalam mu chodzić do wioski i bawić się z dziećmi sąsiadów, ale on robi tylko pokrzepiającą minę i mówi „rozumiem, mamo”. Ma sześć lat, a co, gdy będzie miał osiemnaście? Na pewno będzie bardziej odpowiedzialny, niż ja byłam w tym wieku – zażartowała, sięgając po przyniesioną przed Aldricha nalewkę – To co, po kieliszku?
Uśmiechnęła się uroczo i nie czekając na odpowiedź, nalała trunku do dwóch kieliszków. Musieli przecież wznieść toast za lepsze czasy, za Zakon Feniksa, za pokój na świecie… odrobina utopijnej nostalgii była potrzebna każdemu czarodziejowi.
- A wy jak sobie radzicie? Mam nadzieję, że anomalię trzymają się od Twojej chrześnicy z daleka. Podziwiam cię, że potrafisz połączyć pracę z wychowaniem – chociaż robiła przecież to samo, na nią nikt nie zrzucił obowiązku z dnia na dzień, a to właśnie spotkało McKinnona, który został jedynym opekunem małej Jonesówny.
Jej syn od samego rana wyczekiwał przybycia krewnych, krzątając się na dole, zerkając w okno i niby od niechcenia poprawiając swoją kolekcję figurek magicznych zwierząt, która stała obecnie w salonie, mając za zadanie szybko skraść uwagę panienki Jones. Ta pojawiła się wreszcie, prowadzona przez swojego opiekuna, odziana w płaszczyk, który natychmiast przypadł Amosowi do gustu, więc sądząc po jego minie Jessa była już niemal pewna, że wkrótce poprosi o podobny.
Przywitała gości wylewnie, przyjmując pocałunek kuzyna i odwdzięczając się tym samym, a także mocno ściskając jego uroczą siostrzenicę; odkąd tylko przestąpili próg, domownikom uśmiech nie schodził z ust. Śliwkowa nalewka pachniała tak samo świetnie, jak smakowała, a podwieczorek potoczył się płynnie – wszyscy zasiedli przy stole, najedli się ciasta i napili ciepłej herbaty, a później dzieci wybłagały możliwość zaszycia się w pokoju Amosa. Jessa trzymała różdżkę w pogotowiu i każdy niepokojący szmer natychmiast przywołałby ją na pięto, ale przecież nie mogła być wiecznie nadopiekuńcza, musiała dać synowi odrobinę przestrzeni.
- I coraz więcej rozumie – westchnęła, odprowadzając maluchy wzrokiem – Powinien być oburzony, że nie pozwalam mu chodzić do wioski i bawić się z dziećmi sąsiadów, ale on robi tylko pokrzepiającą minę i mówi „rozumiem, mamo”. Ma sześć lat, a co, gdy będzie miał osiemnaście? Na pewno będzie bardziej odpowiedzialny, niż ja byłam w tym wieku – zażartowała, sięgając po przyniesioną przed Aldricha nalewkę – To co, po kieliszku?
Uśmiechnęła się uroczo i nie czekając na odpowiedź, nalała trunku do dwóch kieliszków. Musieli przecież wznieść toast za lepsze czasy, za Zakon Feniksa, za pokój na świecie… odrobina utopijnej nostalgii była potrzebna każdemu czarodziejowi.
- A wy jak sobie radzicie? Mam nadzieję, że anomalię trzymają się od Twojej chrześnicy z daleka. Podziwiam cię, że potrafisz połączyć pracę z wychowaniem – chociaż robiła przecież to samo, na nią nikt nie zrzucił obowiązku z dnia na dzień, a to właśnie spotkało McKinnona, który został jedynym opekunem małej Jonesówny.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Trudno było uwierzyć, patrząc na dziecięcą niecierpliwość przy pałaszowaniu ciasta, że malcom grozi coś więcej niż kilka siniaków, zadrapań, niewielki konflikt, który da się zażegnać uściskiem i kolejną porcją deseru. Aldrich siłował się z sobą tak długo, jak tylko mógł, by przyjąć to wreszcie do wiadomości – nawet we własnym domu, pod stałą opieką, jego siostrzenica nie była tak bezpieczna, jak by tego chciał. Przejawy zdolności magicznych wcześniej witane przez niego z entuzjazmem teraz były męczące, nieoczekiwane, a nieraz tak niepokojące, że spędzały mu sen z powiek. Nieokiełznany talent magiczny mógł okazać się klątwą, nie darem. Aldrich nie zliczyłby, ile razy zastanawiał się – a co jeśli tym razem coś pójdzie inaczej, wybuchnie ogień, coś na nią spadnie, albo wydarzy się coś zupełnie innego?
- Pewnie, nalewki nie odmówię. – Al także spojrzał za odchodzącymi dziećmi, z odrobiną rozrzewnienia myśląc o domowej nalewce, pamiątce po chwili szczęśliwości z albumu, do którego miało szansę trafić i dzisiejsze popołudnie. W przeciwieństwie do Jessy, nie miał czasu przygotować się do rodzicielstwa, dopiero wykształcał sobie wszystkie mechanizmy właściwe ojcu, któremu dane jest widzieć pierwsze dni życia swojego dziecka. Ostrożność wzbierająca w nim niemal z dnia na dzień dopiero dorastała do progu tego, co można nazwać nadopiekuńczością. Chociaż coraz więcej było przesłanek sugerujących, że nie powinien, miał jeszcze w metodzie wychowywania chrześnicy trochę niefrasobliwości. Mógłby wiedzieć lepiej, w końcu widział, jak źle może skończyć się nadmierne pobłażanie (na oddziale magizoologicznym wciąż nie brakowało idiotów hodujących sklątki tylnowybuchowe w domowych warunkach), ale część jego optymizmu uparcie przejawiała się właśnie w ten nierozsądny sposób.
- Nasze dzieci dorosną szybciej niż my. – własnej matce Aldrich nieraz fundował sesje zadawania niewygodnych pytań o niemagiczną część Banchory, zapuszczał się nie tam, gdzie powinien i chyba tylko głupie szczęście ocaliło go od wypaplania, że jego mama potrafi czarować i on też dostanie kiedyś magiczną różdżkę. – Nie wiem, jak bym sobie poradził z wytłumaczeniem jej wszystkiego, gdybym był na twoim miejscu. Chyba trochę mi łatwiej w Londynie, nie ma mowy, bym puścił ją samą gdziekolwiek w tym paskudnym mieście, więc z rówieśnikami widuje się tylko u nas w domu. I tak rzadko, że aż mi jej żal. Nie mówiąc już o tym, jak mało sam mam dla niej czasu. Pracy jest huk. Niby urywam się kiedy mogę, ale i tak mamy dla siebie tylko kilka chwil rano i wieczory. Nie należy mi się żaden podziw, bo czuję, że nie radzę sobie wcale. I że robię jej tym krzywdę, Jessa. – kiedy już zaczął mówić, potok słów popłynął nie dając mu nawet szansy, by się powstrzymać. – Chcę dla niej jak najlepiej, ale z pracy przecież nie zrezygnuję. – o wycofaniu się z działania w Zakonie nawet nie wspomniał. Mając wreszcie możliwość dokonania czegoś dla przyszłości swojej podopiecznej, nadzieję, że coś może zmienić się na dobre, nie mógł jej zwyczajnie porzucić i wrócić do udawania, że nic nie da się zrobić.
- Pewnie, nalewki nie odmówię. – Al także spojrzał za odchodzącymi dziećmi, z odrobiną rozrzewnienia myśląc o domowej nalewce, pamiątce po chwili szczęśliwości z albumu, do którego miało szansę trafić i dzisiejsze popołudnie. W przeciwieństwie do Jessy, nie miał czasu przygotować się do rodzicielstwa, dopiero wykształcał sobie wszystkie mechanizmy właściwe ojcu, któremu dane jest widzieć pierwsze dni życia swojego dziecka. Ostrożność wzbierająca w nim niemal z dnia na dzień dopiero dorastała do progu tego, co można nazwać nadopiekuńczością. Chociaż coraz więcej było przesłanek sugerujących, że nie powinien, miał jeszcze w metodzie wychowywania chrześnicy trochę niefrasobliwości. Mógłby wiedzieć lepiej, w końcu widział, jak źle może skończyć się nadmierne pobłażanie (na oddziale magizoologicznym wciąż nie brakowało idiotów hodujących sklątki tylnowybuchowe w domowych warunkach), ale część jego optymizmu uparcie przejawiała się właśnie w ten nierozsądny sposób.
- Nasze dzieci dorosną szybciej niż my. – własnej matce Aldrich nieraz fundował sesje zadawania niewygodnych pytań o niemagiczną część Banchory, zapuszczał się nie tam, gdzie powinien i chyba tylko głupie szczęście ocaliło go od wypaplania, że jego mama potrafi czarować i on też dostanie kiedyś magiczną różdżkę. – Nie wiem, jak bym sobie poradził z wytłumaczeniem jej wszystkiego, gdybym był na twoim miejscu. Chyba trochę mi łatwiej w Londynie, nie ma mowy, bym puścił ją samą gdziekolwiek w tym paskudnym mieście, więc z rówieśnikami widuje się tylko u nas w domu. I tak rzadko, że aż mi jej żal. Nie mówiąc już o tym, jak mało sam mam dla niej czasu. Pracy jest huk. Niby urywam się kiedy mogę, ale i tak mamy dla siebie tylko kilka chwil rano i wieczory. Nie należy mi się żaden podziw, bo czuję, że nie radzę sobie wcale. I że robię jej tym krzywdę, Jessa. – kiedy już zaczął mówić, potok słów popłynął nie dając mu nawet szansy, by się powstrzymać. – Chcę dla niej jak najlepiej, ale z pracy przecież nie zrezygnuję. – o wycofaniu się z działania w Zakonie nawet nie wspomniał. Mając wreszcie możliwość dokonania czegoś dla przyszłości swojej podopiecznej, nadzieję, że coś może zmienić się na dobre, nie mógł jej zwyczajnie porzucić i wrócić do udawania, że nic nie da się zrobić.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby chodziło tylko o nią i jej własne bezpieczeństwo, być może odezwałaby się dawna Jessa i bagatelizowanie zagrożenia wpędziłoby ją w niejedną podbramkową sytuację; zaklęcia użytkowe i wyręczanie się magią na każdym kroku dalej byłoby obecne w jej życiu. Niestety, szalejąca magia obrała za cel dzieci, dlatego wszystko schodziło na dalszy plan i liczyło się tylko i wyłącznie zapewnienie bezpieczeństwa Amosowi. Małemu, całkowicie niewinnemu chłopcu, który ten okres swojego życia powinien pamiętać jako beztroski czas odkrywania w sobie czarodziejskich zdolności, a jego wspomnienia mały być wyłącznie kolorowe i pełne cudownych przygód. Ale jak mogły być, jeśli zaczęły się od koszmaru rozszczepienia, a ten i jemu podobne wciąż wisiały nad małą, rudowłosą główką. Robił dobrą minę do złej gry, bo nauczył się tego od swojej matki, lecz w przeciwieństwie do niej nie był doświadczony w ukrywaniu swoich uczuć, tak więc Diggory widziała doskonale, jak bardzo cierpi jej syn, nie mogąc egzystować jak normalny, zwyczajny sześciolatek-czarodziej.
Między innymi właśnie dlatego dołączyła do Zakonu Feniksa – chciała zapewnić Amosowi lepszą, bezpieczną przyszłość, a celem krótkofalowym było bez wątpienia naprawienie magii i pozbycie się tych przeklętych anomalii. Rudowłosa wiedziała doskonale, że siedzący teraz obok niej kuzyn pragnie dokładnie tego samego. Wiedzieli już o swojej przynależności do organizacji, ale nigdy nie mieli okazji by zagłębić się w to bardziej; intuicja podpowiadała Jessie, że mimo wszystko odnaleźliby bardzo podobne motywacje i oczekiwania.
Nie przestając nasłuchiwać odgłosów zabawy dochodzących z pokoju syna, sięgnęła po kieliszek i napiła się nalewki, w myślach ustalając sobie granice. Żaden ze zmysłów nie mógł zostać stępiony, gdy chodziło o szybką reakcję w razie niebezpieczeństwa.
- Bo żyją w trudniejszych czasach – westchnęła, wsłuchując się w dalsze słowa Aldricha.
Współczuła mu, jednak nie miała zamiaru pozwolić, by żalił się nad sobą – chciała podnieść go na duchu i spowodować, by spojrzał wreszcie na wykonywane przez siebie obowiązki jak na mały sukces, którego przecież był autorem.
- Właśnie to, że uświadamiasz sobie własne niedociągnięcia, czyni cię dobrym opiekunem małej. Stajesz dla niej na rzęsach, a ona to widzi, naprawdę. Jest szczęśliwa, czyż nie o to chodzi w jej wieku? Nikt nie jest teraz bezpieczny, ale przecież się to zmieni. My to zmienimy – dodała z mocą, dumna z ich przynależności do Zakonu; rwała się do działania i już niedługo jej życzenie miało się ziścić – Na wychowanie nie ma złotego środka, ja też mam wrażenie, że cały czas nawalam, bo przez większość dnia Amosem zajmuje się mój dziadek, ale los postawił nas w takiej, a nie innej sytuacji.
Spojrzała na kuzyna pokrzepiająco, mając nadzieję, że nie ma jej za złe żadnego ze słów. Dla ich sytuacji nie było dobrego rozwiązania, bo przecież nie mogli nagle rzucić pracy, zwłaszcza uzdrowiciele byli teraz niesamowicie potrzebni.
- Nie myślałeś nad przeprowadzką na wieś? – zagaiła znad kieliszka, upijając kolejny łyk – Dotarcie do pracy to kwestia teleportacji albo świstoklika.
Między innymi właśnie dlatego dołączyła do Zakonu Feniksa – chciała zapewnić Amosowi lepszą, bezpieczną przyszłość, a celem krótkofalowym było bez wątpienia naprawienie magii i pozbycie się tych przeklętych anomalii. Rudowłosa wiedziała doskonale, że siedzący teraz obok niej kuzyn pragnie dokładnie tego samego. Wiedzieli już o swojej przynależności do organizacji, ale nigdy nie mieli okazji by zagłębić się w to bardziej; intuicja podpowiadała Jessie, że mimo wszystko odnaleźliby bardzo podobne motywacje i oczekiwania.
Nie przestając nasłuchiwać odgłosów zabawy dochodzących z pokoju syna, sięgnęła po kieliszek i napiła się nalewki, w myślach ustalając sobie granice. Żaden ze zmysłów nie mógł zostać stępiony, gdy chodziło o szybką reakcję w razie niebezpieczeństwa.
- Bo żyją w trudniejszych czasach – westchnęła, wsłuchując się w dalsze słowa Aldricha.
Współczuła mu, jednak nie miała zamiaru pozwolić, by żalił się nad sobą – chciała podnieść go na duchu i spowodować, by spojrzał wreszcie na wykonywane przez siebie obowiązki jak na mały sukces, którego przecież był autorem.
- Właśnie to, że uświadamiasz sobie własne niedociągnięcia, czyni cię dobrym opiekunem małej. Stajesz dla niej na rzęsach, a ona to widzi, naprawdę. Jest szczęśliwa, czyż nie o to chodzi w jej wieku? Nikt nie jest teraz bezpieczny, ale przecież się to zmieni. My to zmienimy – dodała z mocą, dumna z ich przynależności do Zakonu; rwała się do działania i już niedługo jej życzenie miało się ziścić – Na wychowanie nie ma złotego środka, ja też mam wrażenie, że cały czas nawalam, bo przez większość dnia Amosem zajmuje się mój dziadek, ale los postawił nas w takiej, a nie innej sytuacji.
Spojrzała na kuzyna pokrzepiająco, mając nadzieję, że nie ma jej za złe żadnego ze słów. Dla ich sytuacji nie było dobrego rozwiązania, bo przecież nie mogli nagle rzucić pracy, zwłaszcza uzdrowiciele byli teraz niesamowicie potrzebni.
- Nie myślałeś nad przeprowadzką na wieś? – zagaiła znad kieliszka, upijając kolejny łyk – Dotarcie do pracy to kwestia teleportacji albo świstoklika.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Dziecko zmienia wszystko w życiu, i to w sposób niewyobrażalny. Kiedy Aldrich miał dwadzieścia pięć lat, nie czuł się jeszcze na swój wiek, choć miał odpowiedzialną pracę i musiał być samodzielny przynajmniej w zakresie podstawowych spraw. Radził sobie nieźle, ale zostawiał też sporo miejsca na pozostałą z dzieciństwa beztroskę, która czyniła życie lżejszym. Teraz, gdy miał lat dwadzieścia siedem i od dwóch opiekował się córką siostry, coraz częściej odnosił wrażenie, że już łamie go w krzyżu, kiedyś nie męczył się tak łatwo i w ogóle zaraz osiwieje. Przede wszystkim zaś przestał być najważniejszą osobą we własnym życiu; każdy płacz i kłopot siostrzenicy stawał się priorytetem, co być może nie dziwiło Ala samo w sobie tak bardzo, jak łatwość z jaką odsuwał swoje sprawy na dalszy plan, zmieniał się szybciej i trwale, by lepiej się nią zaopiekować.
Spiekł raka słysząc usprawiedliwienia Jessy. Nieco podniosły go na duchu i dodawały pokory, zwłaszcza, że zdarzało mu się zapominać, że nie jest jedynym samotnym rodzicem (czy też rodzica zastępcą) i nie tylko on godzi zajmowanie się dzieckiem z pracą.
- Masz rację. W sumie nie mam na co narzekać. Zawsze znajdzie się ktoś do pomocy, a mała sprawia wrażenie szczęśliwej. Minęły dopiero dwa lata, od kiedy straciła rodziców, a jest taka pogodna i dzielna. – z życia Aldricha zniknęła wtedy siostra i przyjaciel, ale nie mógł przyrównać pustki, jaka pojawiła się po nich w jego sercu do wyrwy, jaką odznaczyła się w kształtujących się emocjach dziewczynki. Nie pamiętał z własnej przeszłości, jak sam będąc trzylatkiem reagował na nieobecność zabranego mu przez chorobę ojca, ale podświadomie rozumiał, jaki smutek obezwładnia wtedy małego człowieka. Tym bardziej chciał dlatego zapewnić jej otoczenie kochającego domu.
- Otóż powiem, ci, że myślałem i myślę wciąż, nawet często. – przyznał, jeśli już miał do tego okazję dzięki przemijającej chwili słabości. – Brakuje mi czasem Banchory. Pamiętam, jak szybko po przyjeździe do Londynu nauczyłem się go nie znosić i trochę mi z tej niechęci zostało. – musiała być całkiem spora i silnie w nim zakorzeniona, jeśli wytrzymała aż dziewięć lat, które minęły od przyjęcia Aldricha na kurs przygotowawczy dla uzdrowicieli. Wielkie miasto przytłaczało go wtedy, nie czuł się bezpiecznie na jego ulicach. I chociaż w międzyczasie nauczył się poruszać się po nim sprawnie, wręcz na pamięć i doceniać imponującą architekturę i spotkanych tam ludzi, poczucie strachu i niepewności wracało ostatnio nawet w znajome kąty. Aldrich wszystkimi siłami wzbraniał się przed wpuszczeniem ich do domu.
- Ale odkąd Millie… – zwiesił głos, dając Jessie do zrozumienia, że wciąż z trudem wraca do wieczora, w którym dowiedział się o śmierci siostry i musiał gonić na łeb na szyję do centrum miasta. Nie zdążył się z nią pożegnać, nie mógł zrobić już nic, by pomóc. Nie chciał powtórnie znaleźć się w takiej sytuacji. – Chcę być tam, gdzie wszystko się dzieje i blisko swoich pacjentów, jest ich coraz więcej. A gdyby anomalia dopadła świstoklik tak, że wyrzuciłby mnie gdzieś w Irlandii… Albo spowodowała rozszczepienie, nigdy nic nie wiadomo.
Spiekł raka słysząc usprawiedliwienia Jessy. Nieco podniosły go na duchu i dodawały pokory, zwłaszcza, że zdarzało mu się zapominać, że nie jest jedynym samotnym rodzicem (czy też rodzica zastępcą) i nie tylko on godzi zajmowanie się dzieckiem z pracą.
- Masz rację. W sumie nie mam na co narzekać. Zawsze znajdzie się ktoś do pomocy, a mała sprawia wrażenie szczęśliwej. Minęły dopiero dwa lata, od kiedy straciła rodziców, a jest taka pogodna i dzielna. – z życia Aldricha zniknęła wtedy siostra i przyjaciel, ale nie mógł przyrównać pustki, jaka pojawiła się po nich w jego sercu do wyrwy, jaką odznaczyła się w kształtujących się emocjach dziewczynki. Nie pamiętał z własnej przeszłości, jak sam będąc trzylatkiem reagował na nieobecność zabranego mu przez chorobę ojca, ale podświadomie rozumiał, jaki smutek obezwładnia wtedy małego człowieka. Tym bardziej chciał dlatego zapewnić jej otoczenie kochającego domu.
- Otóż powiem, ci, że myślałem i myślę wciąż, nawet często. – przyznał, jeśli już miał do tego okazję dzięki przemijającej chwili słabości. – Brakuje mi czasem Banchory. Pamiętam, jak szybko po przyjeździe do Londynu nauczyłem się go nie znosić i trochę mi z tej niechęci zostało. – musiała być całkiem spora i silnie w nim zakorzeniona, jeśli wytrzymała aż dziewięć lat, które minęły od przyjęcia Aldricha na kurs przygotowawczy dla uzdrowicieli. Wielkie miasto przytłaczało go wtedy, nie czuł się bezpiecznie na jego ulicach. I chociaż w międzyczasie nauczył się poruszać się po nim sprawnie, wręcz na pamięć i doceniać imponującą architekturę i spotkanych tam ludzi, poczucie strachu i niepewności wracało ostatnio nawet w znajome kąty. Aldrich wszystkimi siłami wzbraniał się przed wpuszczeniem ich do domu.
- Ale odkąd Millie… – zwiesił głos, dając Jessie do zrozumienia, że wciąż z trudem wraca do wieczora, w którym dowiedział się o śmierci siostry i musiał gonić na łeb na szyję do centrum miasta. Nie zdążył się z nią pożegnać, nie mógł zrobić już nic, by pomóc. Nie chciał powtórnie znaleźć się w takiej sytuacji. – Chcę być tam, gdzie wszystko się dzieje i blisko swoich pacjentów, jest ich coraz więcej. A gdyby anomalia dopadła świstoklik tak, że wyrzuciłby mnie gdzieś w Irlandii… Albo spowodowała rozszczepienie, nigdy nic nie wiadomo.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Aldrich miał trudniej. Oczywiście, że oboje znajdowali się w podobnej sytuacji, lecz Jessa przeżyła w swojej roli już sześć lat i szykowała się do niej dziewięć miesięcy, podczas gdy na McKinnona informacja o śmierci siostry spadła niczym grom z jasnego nieba. Z dnia na dzień musiał zaopiekować się siostrzenicą i podołał temu zadaniu, choć na pewno nic nie było już takie, jak dawniej. Diggory podziwiała go za to niebywale, nie będąc pewna, czy na jego miejscu podjęłaby się takiego zadania. Być może jako jedynaczka nie była w stanie pojąc głębokiej więzi, jaką tylko rodzeństwo miało szansę między sobą wytworzyć, lecz mimo wszystko opieka nad dzieckiem – zwłaszcza władającym magiczną mocą – była olbrzymią odpowiedzialnością i nie wszyscy nadawali się do realizowania w niej.
- Ależ trzeba trochę ponarzekać – mrugnęła do niego, mając nadzieję, że nie odbierze jej wcześniejszych słów za patetyczne – Dzięki temu wiemy, że wciąż jesteśmy ludźmi. Nieprzespane noce, spalony obiad, drażliwość i pomylone zaklęcie… komu się to nie przydarza?
Wciąż chciała go pocieszyć, przy okazji samą siebie podnosząc na duchu. Jej rodzice nie byli zainteresowanie wychowywaniem córki, a ona nie zamierzała powielać ich błędów. Przy pomocy swojego dziadka udało jej się stworzyć Amosowi prawdziwy, ciepły dom i była z tego dumna, lecz zdarzały się momenty, w których bywała po prostu wyczerpana i miała ochotę rzucić wszystko by zakopać się na łóżku pod ciepłym kocem. Wolała nie myśleć co by było, gdyby weszła w posiadanie zmieniacza czasu – uważała się za pogodzoną z dawnymi błędami i chwaliła się, że przekuła je na sukcesy, lecz prawda uwierała nieco jej sumienie, gdy rudowłosa zbyt długo zastanawiała się nad takimi sprawami.
- W Londynie żyje się szybciej – stwierdziła tonem znawcy, na który mogła sobie pozwolić, bowiem za czasów kariery sportowej mieszkała przecież właśnie w stolicy – To dobre dla młodych, a nas już chyba łamie w kościach – zaśmiała się, sięgając po kieliszek i upijając kolejny łyk nalewki.
Bardzo chętnie zobaczyłaby Aldricha jako swojego sąsiada; mogliby widywać się częściej, Amos miałby przyjaciółkę na miejscu, a ponad wszystko odciążyliby się wzajemnie, gdyby zaszła taka potrzeba. Diggory wiedziała jednak, że jej kuzyn ma słuszność, a jego zawód i sytuacja życiowa nie pozwalały mu na razie na przeprowadzkę.
- Masz rację – westchnęła, lecz nie grymasiła przesadnie – Zawsze mogę cię jednak nauczyć latania na miotle i to byłby twój sposób na dostanie się do pracy – pochyliła się w jego stronę, prezentując mu jeden ze swoich gwiazdorskich uśmiechów.
- Ależ trzeba trochę ponarzekać – mrugnęła do niego, mając nadzieję, że nie odbierze jej wcześniejszych słów za patetyczne – Dzięki temu wiemy, że wciąż jesteśmy ludźmi. Nieprzespane noce, spalony obiad, drażliwość i pomylone zaklęcie… komu się to nie przydarza?
Wciąż chciała go pocieszyć, przy okazji samą siebie podnosząc na duchu. Jej rodzice nie byli zainteresowanie wychowywaniem córki, a ona nie zamierzała powielać ich błędów. Przy pomocy swojego dziadka udało jej się stworzyć Amosowi prawdziwy, ciepły dom i była z tego dumna, lecz zdarzały się momenty, w których bywała po prostu wyczerpana i miała ochotę rzucić wszystko by zakopać się na łóżku pod ciepłym kocem. Wolała nie myśleć co by było, gdyby weszła w posiadanie zmieniacza czasu – uważała się za pogodzoną z dawnymi błędami i chwaliła się, że przekuła je na sukcesy, lecz prawda uwierała nieco jej sumienie, gdy rudowłosa zbyt długo zastanawiała się nad takimi sprawami.
- W Londynie żyje się szybciej – stwierdziła tonem znawcy, na który mogła sobie pozwolić, bowiem za czasów kariery sportowej mieszkała przecież właśnie w stolicy – To dobre dla młodych, a nas już chyba łamie w kościach – zaśmiała się, sięgając po kieliszek i upijając kolejny łyk nalewki.
Bardzo chętnie zobaczyłaby Aldricha jako swojego sąsiada; mogliby widywać się częściej, Amos miałby przyjaciółkę na miejscu, a ponad wszystko odciążyliby się wzajemnie, gdyby zaszła taka potrzeba. Diggory wiedziała jednak, że jej kuzyn ma słuszność, a jego zawód i sytuacja życiowa nie pozwalały mu na razie na przeprowadzkę.
- Masz rację – westchnęła, lecz nie grymasiła przesadnie – Zawsze mogę cię jednak nauczyć latania na miotle i to byłby twój sposób na dostanie się do pracy – pochyliła się w jego stronę, prezentując mu jeden ze swoich gwiazdorskich uśmiechów.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Nic w jego życiu nie było równie jasne, jak poczucie, że to on musi się zająć siostrzenicą. Nie tylko dlatego, że przysięgał jej opiekę, gdy się urodziła. Oczywiście, samo to by wystarczyło – Aldrich może i nie był Gryfonem, ale honor dawno umościł się już na jednym z najwyższych szczebli drabiny jego priorytetów. Codzienność rodzica ma jednak zaskakująco mało wspólnego z honorem – potrzeba czasu i wielu bardziej prozaicznych wyrzeczeń, za które nikt nie dziękuje. Jego siostrzenica jest w końcu jeszcze za mała, by dostrzec jego poświęcenie, a gdy dorośnie już do wieku, w którym mogłaby je zrozumieć, nie zniósłby żadnych podziękowań. Nie zdecydował się bowiem na opiekę nad nią, by zyskać aprobatę rodziny i przyjaciół. Ani dlatego, że jego matka zmiażdżona tragedią, jaką jest śmierć dziecka, nie dałaby sobie rady z tym zadaniem. Nie umiałby wyjaśnić dokładnie swojej motywacji, nawet z pomocą ogólników z serii „krew nie woda”. Po prostu musiał i tyle, nie myślał o tym zbyt długo, przekonany, że nie tylko musi, ale wręcz chce, chociaż z każdym kolejnym miesiącem częściej niż odważyłby się przyznać, zwyczajnie żałował i miał wszystkim za złe. Pokłady narzekania miał więc całkiem spore.
- Bezapelacyjnie się z tym zgadzam. – przytaknął ze śmiechem. W końcu narzekanie leżało trochę w szkockiej naturze, na dowód w slangu ludności Edynburga i Glasgow określeń wyrażających niezadowolenie jest chyba nawet więcej niż tych nazywających każdy z mnóstwa stanów upojenia alkoholowego. Uzbrojeni w taki oręż, jakoś dadzą sobie radę, choćby wątpliwości miały ich stale dręczyć, przekonywać, że jednak zawiodą.
Mogli tylko starać się mimo wszystko – myśl o oddaniu dzieci pod opiekę komukolwiek innemu, nawet potencjalnie bardziej do tego zadania odpowiedniemu, była bowiem zapewne nieznośna dla nich obojga.
- Nie jesteśmy jeszcze tacy starzy. – okoliczności nie sprzyjały beztroskiemu korzystaniu z młodości, ale oboje byli jeszcze przed trzydziestką. Do siwizny jeszcze im daleko, jeszcze dalej do emerytury, a raczej jej czarodziejskiego odpowiednika (jeżeli ten w ogóle istnieje). Aldrich czuł się czasem zupełnie gotowy, by osiąść z dala od miejskiego zgiełku i nie przejmować się już losem pacjentów zostawionych w Mungu, jednak dobrze przespana noc, albo chociaż posiłek i solidna drzemka były jeszcze w stanie oddalić takie chwile słabości i tęsknoty za wiekiem podeszłym i świętym spokojem.
- Jak to się dzieje, że otacza mnie tyle entuzjastek quidditcha? – zażartował, gdy Jessa zaoferowała mu lekcje latania. Nie mógł pochwalić się najlepszą koordynacją ruchów, więc chociaż nie spadał z miotły na lekcjach w Hogwarcie, nie polubił latania na tyle, by do dziś zostało mu sentymentu na więcej niż obejrzenie jakiegoś ligowego meczu, gdy nadarzy się okazja. – To chyba znak od losu, że jednak powinienem przeprosić się z miotłą. A w ramach rewanżu zabiorę cię kiedyś na łyżwy.
- Bezapelacyjnie się z tym zgadzam. – przytaknął ze śmiechem. W końcu narzekanie leżało trochę w szkockiej naturze, na dowód w slangu ludności Edynburga i Glasgow określeń wyrażających niezadowolenie jest chyba nawet więcej niż tych nazywających każdy z mnóstwa stanów upojenia alkoholowego. Uzbrojeni w taki oręż, jakoś dadzą sobie radę, choćby wątpliwości miały ich stale dręczyć, przekonywać, że jednak zawiodą.
Mogli tylko starać się mimo wszystko – myśl o oddaniu dzieci pod opiekę komukolwiek innemu, nawet potencjalnie bardziej do tego zadania odpowiedniemu, była bowiem zapewne nieznośna dla nich obojga.
- Nie jesteśmy jeszcze tacy starzy. – okoliczności nie sprzyjały beztroskiemu korzystaniu z młodości, ale oboje byli jeszcze przed trzydziestką. Do siwizny jeszcze im daleko, jeszcze dalej do emerytury, a raczej jej czarodziejskiego odpowiednika (jeżeli ten w ogóle istnieje). Aldrich czuł się czasem zupełnie gotowy, by osiąść z dala od miejskiego zgiełku i nie przejmować się już losem pacjentów zostawionych w Mungu, jednak dobrze przespana noc, albo chociaż posiłek i solidna drzemka były jeszcze w stanie oddalić takie chwile słabości i tęsknoty za wiekiem podeszłym i świętym spokojem.
- Jak to się dzieje, że otacza mnie tyle entuzjastek quidditcha? – zażartował, gdy Jessa zaoferowała mu lekcje latania. Nie mógł pochwalić się najlepszą koordynacją ruchów, więc chociaż nie spadał z miotły na lekcjach w Hogwarcie, nie polubił latania na tyle, by do dziś zostało mu sentymentu na więcej niż obejrzenie jakiegoś ligowego meczu, gdy nadarzy się okazja. – To chyba znak od losu, że jednak powinienem przeprosić się z miotłą. A w ramach rewanżu zabiorę cię kiedyś na łyżwy.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jessa nie podejrzewała jeszcze, że za niespełna dwa miesiące jej życie znowu wywróci się do góry nogami, a sprawcą całego zamieszania będzie człowiek, którego wykreśliła ze swoich myśli bardzo dawno temu. Sześć lat wychowywała Amosa wspierana przez swoich dziadków i przyjaciół i gdyby miała obejrzeć się za siebie, uznałaby, że to były szczęśliwe, dobre czasy. Nie brakowało wątpliwości, potwornego zmęczenia i wszystkich tych rzeczy, o jakich przed chwilą wspominała Aldrichowi, ale to właśnie one stanowiły o pięknie rodzicielstwa. Altruistyczne podejście mieszało się z patetycznymi frazesami, ale tak właśnie było – to przecież syn uczynił ją tym, kim kiedyś była. Dzięki niemu dorosła wreszcie i mogła uważać się za osobę dojrzałą, a wszyscy dookoła bezsprzecznie mogli to zauważyć. McKinnon pamiętał na pewno swoją roztrzepaną kuzynkę, a jego rodzice nie raz, nie dwa przestrzegali ją przed nią – która dziewiętnastolatka decyduje się na wynajęcie mieszkania w centrum Londynu i stawia wszystko na jedną kartę w kwestii kariery? Tamte marzenia spaliły na panewce, ale coś jednak w życiu jej wyszło; odgłos zabawy i śmiechu, dobiegający z pokoju Amosa, tylko utwierdzał rudowłosą w tym przekonaniu.
Gdy Aldrich w liczbie mnogiej wyraził się o entuzjastkach Quidditcha, Diggory spojrzała na niego dociekliwie. Niewiele wiedziała o życiu uczuciowym krewniaka, ale nagle zorientowała się, że przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby je posiadał. To, że ona szła przez życie bez swojej drugiej połówki, nie oznaczało jeszcze, że każdy samotny rodzic musiał iść tą drogą.
- Naprawdę? Więc może dasz się skusić którejś z nich? – rozbawiona spojrzała na niego wyzywająco, próbując namówić go na plotki – Nie miałam ostatnio okazji podpytać cię o sprawy sercowe. Masz na oku jakąś pannę, której w sierpniu zechcesz wyłowić wianek?
Cóż z tego, że do Festiwalu Lata pozostawało jeszcze tyle czasu? Temat miłości był wiecznie żywy, a Jessa natchniona ciekawością chciała wiedzieć więcej. Miała nadzieję, że nie uraziła swojego kuzyna w żaden sposób, gdy zapytała go o uczucia. Sama mogłaby odwdzięczyć się tym samym, gdyby zechciał, choć byłaby to dość depresyjna historia, na którą lekarstwem byłaby chyba kolejna butelka nalewki.
Gdy Aldrich w liczbie mnogiej wyraził się o entuzjastkach Quidditcha, Diggory spojrzała na niego dociekliwie. Niewiele wiedziała o życiu uczuciowym krewniaka, ale nagle zorientowała się, że przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby je posiadał. To, że ona szła przez życie bez swojej drugiej połówki, nie oznaczało jeszcze, że każdy samotny rodzic musiał iść tą drogą.
- Naprawdę? Więc może dasz się skusić którejś z nich? – rozbawiona spojrzała na niego wyzywająco, próbując namówić go na plotki – Nie miałam ostatnio okazji podpytać cię o sprawy sercowe. Masz na oku jakąś pannę, której w sierpniu zechcesz wyłowić wianek?
Cóż z tego, że do Festiwalu Lata pozostawało jeszcze tyle czasu? Temat miłości był wiecznie żywy, a Jessa natchniona ciekawością chciała wiedzieć więcej. Miała nadzieję, że nie uraziła swojego kuzyna w żaden sposób, gdy zapytała go o uczucia. Sama mogłaby odwdzięczyć się tym samym, gdyby zechciał, choć byłaby to dość depresyjna historia, na którą lekarstwem byłaby chyba kolejna butelka nalewki.
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Aldrich westchnął z cicha. Wyraził się może nieco niefortunnie, biorąc pod uwagę zwłaszcza fakt, że w tak niepewnych czasach starczy mu życie po prostu. Uczciwe, w zdrowiu, w miarę możliwości dość długie, by mógł zobaczyć, jak jego chrześnica dorasta do pełni samodzielności. Takie życie byłoby już dość dobre. Nie musi być jeszcze uczuciowe.
Aldrich po prostu ma pecha (szczęście?) do istotnych przez wzgląd na ich trwałość znajomości z kobietami, które znacznie lepiej od niego grają w quidditcha, no i mogą pochwalić się znajomością tego sportu większą niż on posiadał o złamaniach kończyny dolnej.
(Ma to w zamyśle dobrze świadczyć o jego usportowionych znajomych, nie zaś dowodzić, że Al sprawdza się w zawodzie uzdrowiciela do kitu. Z zamkniętymi oczami umiałby poskładać nogę, jak trzeba, liczył jednak, że w spokojnych domowych warunkach trzeba nie będzie.)
- Ech, gdzie tam. To już nie te czasy, żeby się rzucać za wiankiem do wody. Wątpię zresztą, by jakaś panna liczyła na mnie w tym zakresie. – machnął ręką, odpowiadając lekkim tonem. Nie miewał sekretów przed kuzynką, ani też nie wstydziłby się szczególnie przyznać, gdyby miał choć jedną pewną rzecz, do której przyznać się mógłby, mówiąc Jessie tym samym coś, czego jeszcze nie słyszała. Pozostał osobnikiem na ogół nieśmiałym, także, a nawet zwłaszcza wobec płci przeciwnej, ale z biegiem lat udało mu się ograniczyć zasięg tej cechy do nieznajomych. Jessa zaś była obecna w jego życiu od wielu lat i poza więzami krwi połączyła ich także więź przyjaźni i porozumienia, jakie może zaistnieć tylko między ludźmi samotnie (choć przecież żadne z nich nie było zupełnie samo z tym brzemieniem) wychowującymi dzieci. – Nie wiem nawet, czy wybierzemy się na festiwal.
Małej na pewno by się podobało, to musiał przyznać i wziąć pod uwagę. Póki co (i Aldrich przewidywał, że tak już zostanie), najważniejszą kobietą w jego życiu, upoważnioną tym samym do udziału w podejmowaniu decyzji dotyczących wakacji była siostrzenica właśnie.
- A wy planujecie pojechać? – zapytał, licząc że potwierdzenie Jessy ułatwi mu postanowienie o własnym wyjeździe do Weymouth. McKinnon dawno nie brał udziału w festiwalu i trudno było mu wyobrazić sobie siebie samego w obecnym stanie ducha i umysłu w samym środku letniej beztroski. Mógłby za to posłuchać opowieści kuzynki, jej klimat zdawał się mu znacznie bliższy. Czasami dobrze się słucha smutnych historii, pod warunkiem, że od ich przebiegu minęło wystarczająco dużo czasu, a na złagodzenie ciosów wspomnień można nałożyć opatrunek w postaci odpowiedniego poczęstunku.
Może ponura przeszłość odwróciłaby choć na chwilę ich uwagę od niewiele weselszej teraźniejszości.
Aldrich po prostu ma pecha (szczęście?) do istotnych przez wzgląd na ich trwałość znajomości z kobietami, które znacznie lepiej od niego grają w quidditcha, no i mogą pochwalić się znajomością tego sportu większą niż on posiadał o złamaniach kończyny dolnej.
(Ma to w zamyśle dobrze świadczyć o jego usportowionych znajomych, nie zaś dowodzić, że Al sprawdza się w zawodzie uzdrowiciela do kitu. Z zamkniętymi oczami umiałby poskładać nogę, jak trzeba, liczył jednak, że w spokojnych domowych warunkach trzeba nie będzie.)
- Ech, gdzie tam. To już nie te czasy, żeby się rzucać za wiankiem do wody. Wątpię zresztą, by jakaś panna liczyła na mnie w tym zakresie. – machnął ręką, odpowiadając lekkim tonem. Nie miewał sekretów przed kuzynką, ani też nie wstydziłby się szczególnie przyznać, gdyby miał choć jedną pewną rzecz, do której przyznać się mógłby, mówiąc Jessie tym samym coś, czego jeszcze nie słyszała. Pozostał osobnikiem na ogół nieśmiałym, także, a nawet zwłaszcza wobec płci przeciwnej, ale z biegiem lat udało mu się ograniczyć zasięg tej cechy do nieznajomych. Jessa zaś była obecna w jego życiu od wielu lat i poza więzami krwi połączyła ich także więź przyjaźni i porozumienia, jakie może zaistnieć tylko między ludźmi samotnie (choć przecież żadne z nich nie było zupełnie samo z tym brzemieniem) wychowującymi dzieci. – Nie wiem nawet, czy wybierzemy się na festiwal.
Małej na pewno by się podobało, to musiał przyznać i wziąć pod uwagę. Póki co (i Aldrich przewidywał, że tak już zostanie), najważniejszą kobietą w jego życiu, upoważnioną tym samym do udziału w podejmowaniu decyzji dotyczących wakacji była siostrzenica właśnie.
- A wy planujecie pojechać? – zapytał, licząc że potwierdzenie Jessy ułatwi mu postanowienie o własnym wyjeździe do Weymouth. McKinnon dawno nie brał udziału w festiwalu i trudno było mu wyobrazić sobie siebie samego w obecnym stanie ducha i umysłu w samym środku letniej beztroski. Mógłby za to posłuchać opowieści kuzynki, jej klimat zdawał się mu znacznie bliższy. Czasami dobrze się słucha smutnych historii, pod warunkiem, że od ich przebiegu minęło wystarczająco dużo czasu, a na złagodzenie ciosów wspomnień można nałożyć opatrunek w postaci odpowiedniego poczęstunku.
Może ponura przeszłość odwróciłaby choć na chwilę ich uwagę od niewiele weselszej teraźniejszości.
Aldrich McKinnon
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I am and always will be the optimist. The hoper of far-flung hopes and the dreamer of improbable dreams.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chociaż jeszcze przed chwilą zaśmiewali się i nazywali staruszkami, teraz Jessa zrobiła niemalże oburzoną minę, słysząc słowa kuzyna.
- Jak to nie te czasy? To są właśnie najlepsze czasy! – pospieszyła z kontrą, nie zgadzając się z tokiem myślenia Aldricha – Jesteś jeszcze młody, niezależny finansowo z prestiżowym zawodem i sprecyzowanymi planami na przyszłość. Nie wszystkie panny szukają niegrzecznych chłopców, którzy popisują się na miotłach i miotają zaklęcia na prawo i lewo. Niektóre szukają stateczności, zapewniam cię.
Daleka była od wysuwania argumentów o tym, jakoby siostrzenica McKinnona potrzebowała matki lub przynajmniej kobiecego autorytetu, który choć po części będzie w stanie ją zastąpić. Diggory wiedziała, że można wychować dziecko w pojedynkę i zapoznać je z takimi wzorcami, by dorastało świadome i szczęśliwe. Jednak samotności nie życzyła nikomu, sobie także i chociaż ubolewała nad niektórymi decyzjami z przeszłości, wciąż tliły się niej marzenia o drugiej połówce. Spychała je na boczne drogi, to fakt, lecz głownie ze względu na nadchodzące mroczne czasy, z którymi jako członkini Zakonu Feniksa zobowiązała się walczyć.
Westchnęła, dojadając ostatni (sic!) kawałek ciasta. Uszczęśliwianie ludzi na siłę często mijało się z celem, dlatego nie zamierzała kuzyna do niczego zmuszać ani przesadnie namawiać. Festiwal Lata był przyjemną tradycją, ale w dobie anomalii niekoniecznie zawsze bezpieczną. Sama nie zamierzała zabierać Amosa do Weymouth, chociaż jej miotła już czekała w schowku gotowa na podróż do Dorset.
- Na pewno wybiorę się na mecz Quidditcha, reszty nie jestem jeszcze pewna – nie wiedziała, że Jean i Joseph wyciągną ją na jeszcze dwa inne festiwalowe dni, a trzeci dzień minie pod znakiem kłótni z Alphardem. Na chwilę obecną była pełna dobrych myśli – Jeśli tylko chcesz, możesz małą zostawić u nas i wybrać się samemu.
Czas wspólnej zabawy powoli dobiegał końca, a Amos i jego mała przyjaciółka doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Nie chcieli się rozstawać, lecz było to nieuniknione; Jessa i Aldrich zapewnili się wzajemnie, że nie było to na pewno ich ostatnie wakacyjne spotkanie i zdołają wyłuskać dla siebie więcej czasu w nadchodzących tygodniach. Rodzinka Diggorych odprowadziła swoich gości do ogrodzenia, po którego przekroczeniu mogli oni swobodnie teleportować się do Londynu. Wracając do domu syn opowiadał Jessie o wszystkich nowinkach, jakich dowiedział się od siostrzenicy Aldricha, a rudowłosa była naprawdę wdzięczna kuzynowi za tę wizytę. I oczywiście nalewkę.
| ztx2
- Jak to nie te czasy? To są właśnie najlepsze czasy! – pospieszyła z kontrą, nie zgadzając się z tokiem myślenia Aldricha – Jesteś jeszcze młody, niezależny finansowo z prestiżowym zawodem i sprecyzowanymi planami na przyszłość. Nie wszystkie panny szukają niegrzecznych chłopców, którzy popisują się na miotłach i miotają zaklęcia na prawo i lewo. Niektóre szukają stateczności, zapewniam cię.
Daleka była od wysuwania argumentów o tym, jakoby siostrzenica McKinnona potrzebowała matki lub przynajmniej kobiecego autorytetu, który choć po części będzie w stanie ją zastąpić. Diggory wiedziała, że można wychować dziecko w pojedynkę i zapoznać je z takimi wzorcami, by dorastało świadome i szczęśliwe. Jednak samotności nie życzyła nikomu, sobie także i chociaż ubolewała nad niektórymi decyzjami z przeszłości, wciąż tliły się niej marzenia o drugiej połówce. Spychała je na boczne drogi, to fakt, lecz głownie ze względu na nadchodzące mroczne czasy, z którymi jako członkini Zakonu Feniksa zobowiązała się walczyć.
Westchnęła, dojadając ostatni (sic!) kawałek ciasta. Uszczęśliwianie ludzi na siłę często mijało się z celem, dlatego nie zamierzała kuzyna do niczego zmuszać ani przesadnie namawiać. Festiwal Lata był przyjemną tradycją, ale w dobie anomalii niekoniecznie zawsze bezpieczną. Sama nie zamierzała zabierać Amosa do Weymouth, chociaż jej miotła już czekała w schowku gotowa na podróż do Dorset.
- Na pewno wybiorę się na mecz Quidditcha, reszty nie jestem jeszcze pewna – nie wiedziała, że Jean i Joseph wyciągną ją na jeszcze dwa inne festiwalowe dni, a trzeci dzień minie pod znakiem kłótni z Alphardem. Na chwilę obecną była pełna dobrych myśli – Jeśli tylko chcesz, możesz małą zostawić u nas i wybrać się samemu.
Czas wspólnej zabawy powoli dobiegał końca, a Amos i jego mała przyjaciółka doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Nie chcieli się rozstawać, lecz było to nieuniknione; Jessa i Aldrich zapewnili się wzajemnie, że nie było to na pewno ich ostatnie wakacyjne spotkanie i zdołają wyłuskać dla siebie więcej czasu w nadchodzących tygodniach. Rodzinka Diggorych odprowadziła swoich gości do ogrodzenia, po którego przekroczeniu mogli oni swobodnie teleportować się do Londynu. Wracając do domu syn opowiadał Jessie o wszystkich nowinkach, jakich dowiedział się od siostrzenicy Aldricha, a rudowłosa była naprawdę wdzięczna kuzynowi za tę wizytę. I oczywiście nalewkę.
| ztx2
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
Tak wyglądały efekty nienoszenia czapki – Jessę od rana męczyła lekka gorączka, lecz czarownica czuła, że jej stan może się pogorszyć. Osłabiona była już od wczorajszego wieczora, odkąd wróciła z wyprawy na tajemniczą, ukrytą, ale w końcu także odnalezioną przez Maxine wyspę. Gorąca herbata z miodem nie pomogła, dlatego przed południem rudowłosa odesłała dziadka i Amosa na spacer po okolicy, a sama wzięła się za przygotowanie eliksiru, który miałby postawić ją na nogi. W domowej apteczce odnalazła jeszcze tylko jedną porcję dobrego Auxiliku, przygotowanego i podarowanego przez Poppy, ale tę fiolkę wolała zachować na wszelki wypadek dla syna. Szybko nakreśliła kilka słów do kuzynki z prośbą o miksturowe wsparcie, a potem wyciągnęła z szafki rodzinny kociołek i napełniła go wodą.
Warzenie eliksirów spędzało jej sen z powiek, dlatego prawie nigdy tego nie robiła, jako matka musiała jednak nauczyć się choćby niezbędnych podstaw, jeśli nie chciała pozostać zupełnie bezsilna w obliczu choroby Amosa. Przepis na Auxilik znała więc bardzo dobrze, lecz na wszelki wypadek otworzyła stary notes, w którym zanotowany był najlepszy przepis.
Woda w kociołku podgrzewała się w swoim tempie, a Diggory zajęła się przygotowaniem składników. Starannie oddzieliła liście dębu od gałązek i oczyściła je. Wyłuskała dokładnie dwadzieścia jeden pestek słonecznika, a następnie wydobyła fiolkę oleju z nasion malin, dzięki którym posmak mikstury miał być odrobinę przyjemniejszy. Dodała te składniki kolejno po sobie, gdy woda zaczęła powoli bulgotać. Następnie skupiła się na składnikach zwierzęcych, zanurzając w wywarze ostatnie pióro papugi, jakie posiadała w domowym ekwipunku; zanotowała w pamięci, że powinna szybko odwiedzić aptekę. Na koniec wsypała szczyptę pancerzyków chitynowych żuków i zamieszała to wszystko drewnianą chochlą – pięć razy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Odczekała kilka minut i pochyliła się nad kociołkiem, aby ocenić efekt swojej pracy.
| Auxilik (ST 15), astronomia I
when the river's running red and we begin to falter, we'll hang on to the edge...come hell or high water
The member 'Jessa Diggory' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 19
'k100' : 19
Główne pomieszczenie
Szybka odpowiedź