Kiedyś w Hogwarcie, jesień 1948
AutorWiadomość
Choć utarło się, że Puchoni byli raczej spokojni, a co złośliwsi szeptali po kątach, że niezdarni, nie sprawdzało się to w przypadku Sophii Carter. Nie na darmo Tiara Przydziału przez dłuższą chwilę poważnie wahała się między Hufflepuffem a Gryffindorem, ostatecznie wysyłając ją do Domu Borsuka. Może liczyła, że ten utemperuje krewki temperament młodego rudzielca i wydobędzie na światło dzienne tak szlachetne cechy, jak jej wrodzona pracowitość, przyjacielskość i życzliwość. Ale Sophia była też po gryfońsku krnąbrna, przez co nie raz pakowała się w tarapaty. Nie dawała sobie w kaszę dmuchać, już na pierwszym roku pokazując, że nie zamierza być łatwym celem zaczepek. Później, gdy była nieco starsza, sama broniła zaczepianych, czasem wręcz wdając się w bójki lub w nielegalne pojedynki na korytarzach. Oczywiście czasem docierało to do uszu nauczycieli, i nie raz spędzała wieczory polerując srebra w Izbie Pamięci, czyszcząc ławki w pracowni eliksirów lub sortując jakieś stare papiery, eseje i tak dalej. Ale było warto, jeśli mogła pomóc pokrzywdzonym i zetrzeć z twarzy uśmieszki tym, którzy czerpali radość z gnębienia uczniów tylko ze względu na ich pochodzenie. W rodzinnym domu starannie wpojono jej, jak ważna jest prawość, i że krew nie ma żadnego znaczenia i nie świadczy o niczyjej wartości. A Sophia najzwyczajniej w świecie nie znosiła tego, jak silniejsi znęcają się nad słabszymi, tylko uwypuklając podziały. Te były wyraźnie widoczne nawet w gronie nastolatków, którymi wciąż byli, przez większość roku zamknięci w murach szkoły.
Oczywiście z wiekiem spokorniała. Będąc już na szóstym roku, nie była tak lekkomyślna jak w pierwszych latach szkoły. Dużo lepiej panowała nad nerwami i znacznie rzadziej w ruch szły pięści czy różdżka, uczyła się raczej, jak używać racjonalnych argumentów. Nie była przecież dzieckiem, w wakacje skończyła szesnaście lat. Za niecałe dwa ukończy Hogwart, a że marzyła o kursie aurorskim, nie chciała cieszyć się opinią nerwowej pieniaczki, która nie potrafi nad sobą zapanować. Zaczęła też bardziej przykładać się do nauki przedmiotów, które wybrała na poziomie owutemów, choć wciąż najlepiej radziła sobie z obroną przed czarną magią i zaklęciami, a eliksiry szły jej kiepsko i z trudem uzyskała wymaganą ocenę na sumach. Cóż, nie każdy był orłem. Sophia lubiła praktyczne zajęcia, a statyczne, jak eliksiry, zwyczajnie ją nudziły, podobnie jak teoria.
Ale kilka dni temu miała miejsce sytuacja, w której Sophii, mimo całego zapasu samokontroli, puściły nerwy i rzuciła zaklęcie Levicorpus na Ślizgona, który dręczył małego Puchona z pierwszego roku. Napastnik zawisł do góry nogami w powietrzu, a pierwszoroczniak uciekł; niestety właśnie wtedy na korytarzu pojawił się nauczyciel zaklęć, który odjął domowi Sophii punkty i wlepił jej szlaban, każąc jutro stawić się w jego gabinecie o siedemnastej.
Teraz z kwaśną miną wlokła się tam, choć miała w planach dziś po południu polatać na boisku do quidditcha. Właśnie zaczynał się sezon treningów, do którego chciała się dobrze przygotować, ale zamiast tego musiała użerać się ze szlabanem, choć w swoim mniemaniu postąpiła słusznie, a Ślizgon nie ucierpiał przecież, przez dwie minuty dyndając w powietrzu, to on powinien dostać szlaban za to, co robił tamtemu dzieciakowi.
Zapukała do drzwi, wchodząc do środka, gdy usłyszała głos nauczyciela zapraszający ją do wejścia.
- Proszę wejść, panno Carter – rzekł nauczyciel zaklęć. – Tak się składa, że potrzebowałem kogoś, kto zrobi porządek z tymi esejami i poukłada je rocznikami, bo jakiś nieznośny chochlik uczynił bałagan w mojej szafce i wyrzucił wszystko na podłogę. – Wskazał na dość sporą stertę pergaminów rozrzuconych na podłodze obok otwartej na oścież szafki. Nauczyciel z pewnością miał lepsze zajęcia niż porządkowanie tego. – Później nakarmisz stworzenia, których będziemy używać do ćwiczenia zaklęć na zajęciach i sprawdzisz, czy nie trzeba wysprzątać klatek – pokazał na miejsce, gdzie znajdowały się klatki. – A na końcu odniesiesz do biblioteki te książki – Pokazał dwa pokaźne stosy książek, których Sophia nie miałaby szans zanieść za jednym razem, choć nie należała do słabych, wiotkich panienek.
No cóż, przynajmniej nie musiała czyścić sreber, ani zeskrobywać z ławek zaschniętych wnętrzności stworzeń używanych do eliksirów.
Oczywiście z wiekiem spokorniała. Będąc już na szóstym roku, nie była tak lekkomyślna jak w pierwszych latach szkoły. Dużo lepiej panowała nad nerwami i znacznie rzadziej w ruch szły pięści czy różdżka, uczyła się raczej, jak używać racjonalnych argumentów. Nie była przecież dzieckiem, w wakacje skończyła szesnaście lat. Za niecałe dwa ukończy Hogwart, a że marzyła o kursie aurorskim, nie chciała cieszyć się opinią nerwowej pieniaczki, która nie potrafi nad sobą zapanować. Zaczęła też bardziej przykładać się do nauki przedmiotów, które wybrała na poziomie owutemów, choć wciąż najlepiej radziła sobie z obroną przed czarną magią i zaklęciami, a eliksiry szły jej kiepsko i z trudem uzyskała wymaganą ocenę na sumach. Cóż, nie każdy był orłem. Sophia lubiła praktyczne zajęcia, a statyczne, jak eliksiry, zwyczajnie ją nudziły, podobnie jak teoria.
Ale kilka dni temu miała miejsce sytuacja, w której Sophii, mimo całego zapasu samokontroli, puściły nerwy i rzuciła zaklęcie Levicorpus na Ślizgona, który dręczył małego Puchona z pierwszego roku. Napastnik zawisł do góry nogami w powietrzu, a pierwszoroczniak uciekł; niestety właśnie wtedy na korytarzu pojawił się nauczyciel zaklęć, który odjął domowi Sophii punkty i wlepił jej szlaban, każąc jutro stawić się w jego gabinecie o siedemnastej.
Teraz z kwaśną miną wlokła się tam, choć miała w planach dziś po południu polatać na boisku do quidditcha. Właśnie zaczynał się sezon treningów, do którego chciała się dobrze przygotować, ale zamiast tego musiała użerać się ze szlabanem, choć w swoim mniemaniu postąpiła słusznie, a Ślizgon nie ucierpiał przecież, przez dwie minuty dyndając w powietrzu, to on powinien dostać szlaban za to, co robił tamtemu dzieciakowi.
Zapukała do drzwi, wchodząc do środka, gdy usłyszała głos nauczyciela zapraszający ją do wejścia.
- Proszę wejść, panno Carter – rzekł nauczyciel zaklęć. – Tak się składa, że potrzebowałem kogoś, kto zrobi porządek z tymi esejami i poukłada je rocznikami, bo jakiś nieznośny chochlik uczynił bałagan w mojej szafce i wyrzucił wszystko na podłogę. – Wskazał na dość sporą stertę pergaminów rozrzuconych na podłodze obok otwartej na oścież szafki. Nauczyciel z pewnością miał lepsze zajęcia niż porządkowanie tego. – Później nakarmisz stworzenia, których będziemy używać do ćwiczenia zaklęć na zajęciach i sprawdzisz, czy nie trzeba wysprzątać klatek – pokazał na miejsce, gdzie znajdowały się klatki. – A na końcu odniesiesz do biblioteki te książki – Pokazał dwa pokaźne stosy książek, których Sophia nie miałaby szans zanieść za jednym razem, choć nie należała do słabych, wiotkich panienek.
No cóż, przynajmniej nie musiała czyścić sreber, ani zeskrobywać z ławek zaschniętych wnętrzności stworzeń używanych do eliksirów.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Drobiazgowe wykonywanie obowiązków pilnej uczennicy przychodziło Deirdre z prawdziwą przyjemnością - i niezmiennie od lat cieszyła się, gdy łaskawy los pozwalał na wykazanie się czymś jeszcze, czymś ponad regulaminy i podstawowe wymagania. Zgłaszała się do wszelkich dodatkowych zadań, niezależnie, czy dotyczyły one napisania dłuższej wersji eseju czy też prostej pomocy profesorom w ich codziennej nauczycielskiej katordze. Oddanie nauce przebiegało jednak w sposób względnie nieinwazyjny, nie napraszała się, nie podążała za mistrzami sztuk magicznych niczym natrętny ognik, nie przechwalała się ani ocenami ani drobnymi osiągnięciami na drodze ku doskonałości: liczyła się dla niej sama droga, fakt zdobywania wiedzy, sięgania dalej, głębiej, dopieszczania prac pisemnych do ostatniej wykaligrafowanej literki i zachwycania zgrabnie ułożoną bibliografią. Naprawdę to lubiła, tak samo jak te ciche momenty, gdy mogła przebywać sama w gabinetach profesorów, pomagając im w nudnych sprawach, na które nie mieli ani czasu ani ochoty. Zwłaszcza teraz, tuż po powrocie z wakacji w samotnym Wiltshire, potrzebowała nieco czasu tylko dla siebie, by ponownie przywyknąć do otaczających ją tłumów i ciągłego przebywania z innymi ludźmi. Tak, cisza, mrówcza praca, być może podejrzenie jakichś ksiąg niedostępnych dla uczniów i święty spokój - to wydawało się kilkunastoletniej Deirdre spełnieniem marzeń.
W gabinecie profesora Picketta pojawiła się punktualnie, z uśmiechem, który szybko jednak zniknął, gdy zorientowała się, że nie będzie tego popołudnia sama. Instrukcje dotyczące dodatkowej pomocy otrzymała już po zajęciach, nauczyciel obdarzał ją zaufaniem, zwłaszcza ze starymi woluminami, które powinny znaleźć się w bibliotece bez użycia zaklęć.
- Przypilnuję, by wszystko było tak, jak należy - obiecała solennie wychodzącemu profesorowi, zerkając jednocześnie na rudowłosą dziewczynę, jakby chciała dodać, że przypilnuje także, by to nieznośne puchońskie stworzenie nie zdołało zepsuć czegoś jeszcze. Tę uwagę zachowała jednakże dla siebie, powściągliwa jak zawsze, zaplatając dłonie na podołku nieco zbyt sztywnego mundurka. Dopiero, gdy mężczyzna opuścił gabinet, przesunęła uważniejsze spojrzenie czarnych oczu na Sophię.
- Zamierzasz zrobić coś głupiego? - spytała prawie uprzejmie, nie wiedząc do końca, czego można spodziewać się po tej wariatce. Nie znała jej najlepiej, nie nawiązywała zbyt wielu przyjaźni, a już relacje wychodzące poza granice Domu Węża w ogóle jej nie interesowały. W Hogwarcie pojawiła się po to, by stać się mądrą i silną czarownicą, a nie by rozwijać towarzyską sieć, chociaż im więcej wiedziała o dorosłości, tym bardziej zdawała sobie sprawę z wagi koneksji. Jakież jednak mogła zagwarantować jej ta szalona Puchonka, lubująca się w byciu głośną i niekulturalną, ba, gotowa unieść różdźkę na jednego ze Ślizgonów? - Nie będę tłumaczyć się za twoje wybryki - zastrzegła od razu, wyniośle, mrużąc nieco oczy, jakby w ten sposób mogła przejrzeć plany Sophii na to popołudnie. Wyrzuci wszystkie eseje za okno, by sprawiedliwie każdy, zarówno nieuk z Hufflepuffu jak i pilny Krukon otrzymali taką samą bolesną ocenę? Przez przypadek podpali profesorskie biurko? A może wyciągnie różdżkę, by miotnąć w nią klątwę - tak, jak zrobiła to niedawno z biednym Williamem? Deirdre nie przepadała za nim, był głośny i przesadnie pewny siebie, ale tak jawna pogarda dla regulaminu wywoływała w niej większą niechęć niż nabuzowany młodzieńczym wigorem agresor. Słusznie usadzający w miejscu szlamę; Hogwart nie był miejscem dla nich, pojawiając się tu sami prosili się o kłopoty. Sama nigdy nie stała w pierwszym rzędzie podczas takich utarczek, nie pałała nienawiścią do kogokolwiek, szanując po prostu czarodziejską moc i podział na tych, którzy ją posiadali i brudnych uzurpatorów. Czas, w którym poglądy Dei miały się zradykalizować, jeszcze nie nadszedł, chociaż przebłyski rozsądku pojawiały się już za czasów posiadania włosów spiętych w dwa równe warkocze i dziewczęcej grzywki - pozostałości po tym, gdy bardzo chciała ukryć pod przydługimi kosmykami swoje skośne oczy.
Odkaszlnęła - mimowolny nawyk, naśladujący profesora Binnsa, zaczynającego swój historyczny monolog - i przeszła za dębowe biurko, z szacunkiem rozglądając się po pomieszczeniu, by ocenić rozmiar pracy. I wymyślić sposób, by współpraca z Puchonką okazała się jak najbardziej efektywna, przy jak najmniejszym udziale tej żywiołowej pieguski.
[bylobrzydkobedzieladnie]
W gabinecie profesora Picketta pojawiła się punktualnie, z uśmiechem, który szybko jednak zniknął, gdy zorientowała się, że nie będzie tego popołudnia sama. Instrukcje dotyczące dodatkowej pomocy otrzymała już po zajęciach, nauczyciel obdarzał ją zaufaniem, zwłaszcza ze starymi woluminami, które powinny znaleźć się w bibliotece bez użycia zaklęć.
- Przypilnuję, by wszystko było tak, jak należy - obiecała solennie wychodzącemu profesorowi, zerkając jednocześnie na rudowłosą dziewczynę, jakby chciała dodać, że przypilnuje także, by to nieznośne puchońskie stworzenie nie zdołało zepsuć czegoś jeszcze. Tę uwagę zachowała jednakże dla siebie, powściągliwa jak zawsze, zaplatając dłonie na podołku nieco zbyt sztywnego mundurka. Dopiero, gdy mężczyzna opuścił gabinet, przesunęła uważniejsze spojrzenie czarnych oczu na Sophię.
- Zamierzasz zrobić coś głupiego? - spytała prawie uprzejmie, nie wiedząc do końca, czego można spodziewać się po tej wariatce. Nie znała jej najlepiej, nie nawiązywała zbyt wielu przyjaźni, a już relacje wychodzące poza granice Domu Węża w ogóle jej nie interesowały. W Hogwarcie pojawiła się po to, by stać się mądrą i silną czarownicą, a nie by rozwijać towarzyską sieć, chociaż im więcej wiedziała o dorosłości, tym bardziej zdawała sobie sprawę z wagi koneksji. Jakież jednak mogła zagwarantować jej ta szalona Puchonka, lubująca się w byciu głośną i niekulturalną, ba, gotowa unieść różdźkę na jednego ze Ślizgonów? - Nie będę tłumaczyć się za twoje wybryki - zastrzegła od razu, wyniośle, mrużąc nieco oczy, jakby w ten sposób mogła przejrzeć plany Sophii na to popołudnie. Wyrzuci wszystkie eseje za okno, by sprawiedliwie każdy, zarówno nieuk z Hufflepuffu jak i pilny Krukon otrzymali taką samą bolesną ocenę? Przez przypadek podpali profesorskie biurko? A może wyciągnie różdżkę, by miotnąć w nią klątwę - tak, jak zrobiła to niedawno z biednym Williamem? Deirdre nie przepadała za nim, był głośny i przesadnie pewny siebie, ale tak jawna pogarda dla regulaminu wywoływała w niej większą niechęć niż nabuzowany młodzieńczym wigorem agresor. Słusznie usadzający w miejscu szlamę; Hogwart nie był miejscem dla nich, pojawiając się tu sami prosili się o kłopoty. Sama nigdy nie stała w pierwszym rzędzie podczas takich utarczek, nie pałała nienawiścią do kogokolwiek, szanując po prostu czarodziejską moc i podział na tych, którzy ją posiadali i brudnych uzurpatorów. Czas, w którym poglądy Dei miały się zradykalizować, jeszcze nie nadszedł, chociaż przebłyski rozsądku pojawiały się już za czasów posiadania włosów spiętych w dwa równe warkocze i dziewczęcej grzywki - pozostałości po tym, gdy bardzo chciała ukryć pod przydługimi kosmykami swoje skośne oczy.
Odkaszlnęła - mimowolny nawyk, naśladujący profesora Binnsa, zaczynającego swój historyczny monolog - i przeszła za dębowe biurko, z szacunkiem rozglądając się po pomieszczeniu, by ocenić rozmiar pracy. I wymyślić sposób, by współpraca z Puchonką okazała się jak najbardziej efektywna, przy jak najmniejszym udziale tej żywiołowej pieguski.
[bylobrzydkobedzieladnie]
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Tsagairt dnia 26.03.18 13:49, w całości zmieniany 2 razy
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Sophia nigdy nie była prymuską. Ślęczenie nad podręcznikami po prostu ją nudziło, a przez pewną nadpobudliwość często popełniała błędy w trudnej sztuce warzenia mikstur. Co innego zaklęcia i obrona przed czarną magią; tam Sophia ożywiała się i pokazywała, że przeciętne oceny z prac teoretycznych nie idą w parze ze znacznie lepszymi umiejętnościami praktycznymi. Jej stosunki z nauczycielami raczej nie odbiegały od normy, nawet jeśli czasem wystawiała ich cierpliwość na próbę to wiedzieli, że w gruncie rzeczy ma dobre serce oraz dość odwagi i współczucia, by zatroszczyć się o słabszych. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby jej prefektem, za dużo miała za sobą szlabanów, ale wcale tego nie pragnęła, tym bardziej, że kiedy nie doskonaliła umiejętności niezbędnych do przyszłego kursu aurora ani nie zgłębiała tajemnic zamku, resztę wolnego czasu poświęcała na treningi quidditcha. Latanie było jej pasją, i może gdyby nie marzenia o aurorstwie zaczęłaby poważniej kierować się właśnie w tę stronę.
Ale dziś zamiast oddawać się temu przyjemnemu zajęciu musiała stawić się na pierwszym w tym roku szkolnym szlabanie. Liczyła na to że na ostatnich latach będzie ich mniej – i teoretycznie było, ale w tamtej sytuacji po prostu nie mogła odejść obojętnie, udając, że nie widzi dręczonego mieszkańca swojego domu. Nie znała tego chłopca inaczej niż z widzenia z pokoju wspólnego, ale była wierna wartościom Hufflepuffu i czuła pewną solidarność z innymi uczniami Domu Borsuka. To nie tak, że nie znosiła wszystkich Ślizgonów bez wyjątku; wiedziała że nie należy oceniać po pozorach i kierować się wyłącznie stereotypami, sama nie lubiła być oceniana tylko przez pryzmat utartych stereotypów. Ale nie ulegało wątpliwości, że największe siedlisko uprzedzonych, wyniosłych i oślizgłych szumowin znajdowało się właśnie w tym domu i instynktownie Ślizgonom nie ufała, choć były i przypadki, które można było uznać za przyzwoite. Częściej obracała się więc w gronie Puchonów, Gryfonów i niekiedy Krukonów.
W gabinecie nauczyciela przeżyła zdziwienie; jak się okazało, nie miała dziś pracować sama. Od razu rozpoznała Ślizgonkę o charakterystycznych azjatyckich rysach twarzy. Deirdre Tsagairt zwykle jawiła jej się jako wycofana kujonica lubiana przez nauczycieli i zdecydowanie nie była kimś, kogo można by się spodziewać na szlabanie. Sophia nie widziała jej w jakikolwiek sposób łamiącej regulamin, nie zobaczyła jej też w grupkach aktywnie dręczących mugolaków, mogła więc zdawać się równie monotonna jak nienaganna szata czy grzeczna fryzurka. Były na jednym roku, więc kojarzyła ją z lekcji, a w ubiegłym roku nauczyciel eliksirów posadził ją koło niej na zajęciach, licząc że obok panny Tsagairt Sophia uspokoi się i skupi należycie na swoich zadaniach.
Sophia wyglądała jak jej przeciwieństwo: potargane rude włosy, błyszczące oczy barwy płynnego złota, krzywo zapięta szata, niedbale zawiązany krawat w barwach Hufflepuffu i brudna smuga na kolanie. Póki nauczyciel był obecny milczała, ograniczając się do spoglądania na Ślizgonkę z ukosa, ciekawa, co też ona tu robi, bo była chyba najmniej spodziewaną towarzyszką. Nie wiedziała też, czego się po niej spodziewać, choć jak dotąd nie miały poważniejszych zatargów, a jej sylwetka zawsze majaczyła jej gdzieś w tle, nigdy w centrum szkolnego życia. Przez wcześniejszych pięć lat prawdopodobnie zamieniły raptem kilka zdań na lekcjach.
- Nie zamierzam zrobić nic głupiego, cokolwiek masz na myśli – odparła, naśladując jej ton. – Kto by pomyślał, że idealna panna Tsagairt, pupilka nauczycieli, może zarobić szlaban? Co takiego przeskrobałaś?
Możliwości, że Deirdre przyszła tu odwalać tę niewdzięczną robotę z własnej woli, nie brała póki co pod uwagę. Obdarzyła ją jeszcze jednym spojrzeniem z ukosa i zaczęła pracę z esejami, przeglądając je i odkładając na odpowiednie sterty. Było to dość nudne zajęcie, ale znośne, choć trochę irytowała ją obecność Ślizgonki patrzącej jej na ręce.
- A ty nie musisz nic robić? – zapytała ją nagle.
Ale dziś zamiast oddawać się temu przyjemnemu zajęciu musiała stawić się na pierwszym w tym roku szkolnym szlabanie. Liczyła na to że na ostatnich latach będzie ich mniej – i teoretycznie było, ale w tamtej sytuacji po prostu nie mogła odejść obojętnie, udając, że nie widzi dręczonego mieszkańca swojego domu. Nie znała tego chłopca inaczej niż z widzenia z pokoju wspólnego, ale była wierna wartościom Hufflepuffu i czuła pewną solidarność z innymi uczniami Domu Borsuka. To nie tak, że nie znosiła wszystkich Ślizgonów bez wyjątku; wiedziała że nie należy oceniać po pozorach i kierować się wyłącznie stereotypami, sama nie lubiła być oceniana tylko przez pryzmat utartych stereotypów. Ale nie ulegało wątpliwości, że największe siedlisko uprzedzonych, wyniosłych i oślizgłych szumowin znajdowało się właśnie w tym domu i instynktownie Ślizgonom nie ufała, choć były i przypadki, które można było uznać za przyzwoite. Częściej obracała się więc w gronie Puchonów, Gryfonów i niekiedy Krukonów.
W gabinecie nauczyciela przeżyła zdziwienie; jak się okazało, nie miała dziś pracować sama. Od razu rozpoznała Ślizgonkę o charakterystycznych azjatyckich rysach twarzy. Deirdre Tsagairt zwykle jawiła jej się jako wycofana kujonica lubiana przez nauczycieli i zdecydowanie nie była kimś, kogo można by się spodziewać na szlabanie. Sophia nie widziała jej w jakikolwiek sposób łamiącej regulamin, nie zobaczyła jej też w grupkach aktywnie dręczących mugolaków, mogła więc zdawać się równie monotonna jak nienaganna szata czy grzeczna fryzurka. Były na jednym roku, więc kojarzyła ją z lekcji, a w ubiegłym roku nauczyciel eliksirów posadził ją koło niej na zajęciach, licząc że obok panny Tsagairt Sophia uspokoi się i skupi należycie na swoich zadaniach.
Sophia wyglądała jak jej przeciwieństwo: potargane rude włosy, błyszczące oczy barwy płynnego złota, krzywo zapięta szata, niedbale zawiązany krawat w barwach Hufflepuffu i brudna smuga na kolanie. Póki nauczyciel był obecny milczała, ograniczając się do spoglądania na Ślizgonkę z ukosa, ciekawa, co też ona tu robi, bo była chyba najmniej spodziewaną towarzyszką. Nie wiedziała też, czego się po niej spodziewać, choć jak dotąd nie miały poważniejszych zatargów, a jej sylwetka zawsze majaczyła jej gdzieś w tle, nigdy w centrum szkolnego życia. Przez wcześniejszych pięć lat prawdopodobnie zamieniły raptem kilka zdań na lekcjach.
- Nie zamierzam zrobić nic głupiego, cokolwiek masz na myśli – odparła, naśladując jej ton. – Kto by pomyślał, że idealna panna Tsagairt, pupilka nauczycieli, może zarobić szlaban? Co takiego przeskrobałaś?
Możliwości, że Deirdre przyszła tu odwalać tę niewdzięczną robotę z własnej woli, nie brała póki co pod uwagę. Obdarzyła ją jeszcze jednym spojrzeniem z ukosa i zaczęła pracę z esejami, przeglądając je i odkładając na odpowiednie sterty. Było to dość nudne zajęcie, ale znośne, choć trochę irytowała ją obecność Ślizgonki patrzącej jej na ręce.
- A ty nie musisz nic robić? – zapytała ją nagle.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Gdy za nauczycielem zamknęły się drzwi, Deirdre wcale nie zmieniła swojej postawy. Zazwyczaj uczniowie pozbawieni bezpośredniej kontroli, tracili na czujności, rozluźniając się i węsząc szansę na szaleńcze psoty lub bardziej wyrafinowane formy nieposłuszeństwa. Tsagairt niezależnie od okoliczności prezentowała się zaś tak samo, przestrzegając regulaminu nie z powodu obawy przed karą, a dzięki wrodzonemu - wyuczonemu? - przekonaniu, że jest to jedyna słuszna droga. Dobra, gwarantująca prawdziwe szczęście, definiowane przez jej rodzinę jako poświęcenie mrówczej pracy, niosącej sprawiedliwość i wspomagającą działania całego czarodziejskiego świata. Podczas pierwszych lat w Hogwarcie boleśnie ścierała wcześniejsze surowe wychowanie z rzeczywistością: nie tak wyobrażała sobie edukację, a już z pewnością nie przypuszczała, że będzie jedyną z niewielu osób, które postępują zawsze zgodnie z zasadami. Nie rozmawiała na lekcjach, nie ściągała, nie odzywała się niepytana, nawet jeśli znała odpowiedź na kwestie poruszane przez prowadzącego zajęcia - ambicja i pokora, pozornie wykluczające się, utrzymywały Deirdre w ryzach, czyniąc ją nieznośnie nudną. Tylko niewielkie grono osób zbliżyło się do niej na tyle, by poznać ją głębiej, odkrywając bystry umysł, cięty język oraz potężną, jak na swój wiek, wiedzę. Bywała przydatna, zwłaszcza dla tych gorzej radzących sobie z zaklęciami czy też historią magii, dlatego ugruntowała swoją nienaruszalną pozycję wśród Ślizgonów. Blisko wierchuszki, blisko synów lordów i podziwianych dam, dopiero niedawno ucząc się nawiązywać intratne kontakty. Podyktowane początkowo jedynie chęcią zysku, który mimowolnie cementował się przyjaźnią. Burke, Avery, Black; trzymała się w ich cieniu, skąd łatwiej było obserwować szkolną hierarchię, mieniącą się niestety również brudnymi barwami, które reprezentowała Sophia.
Spiorunowała ją wzrokiem, słysząc o szlabanie. Czy Carter zamieniła się na rozumy z gumochłonem? - Zwariowałaś? - spytała retorycznie, wyraźnie poruszona, bardziej jednak zszokowana niż wściekła podobną niedorzecznością. Ona i szlaban, dobre sobie; nigdy nie dopuściłaby się do takich zaniedbań, które mogłyby doprowadzić do takiej hańby. - Jestem tu z własnej woli, często pomagam profesorowi Pickettowi - odparła z wyraźnie wyczuwalną dumą, jakby nie istniała większa nobilitacja od bezsensownej pracy w zakurzonym gabinecie, wykonując jakieś drobne i wątpliwie ważne prace dla zajętego nauczyciela. - Dobrze wiesz, co mam na myśli - powróciła do głównego pytania, zgrabnie zasiadając za dębowym biurkiem, by przez chwilę napawać się tym miejscem. Mogłaby zostać w Hogwarcie, widziała się w roli mentorki, przekazującej wiedzę następnym pokoleniom, jednak coraz bardziej kusiła ją kariera w Ministerstwie. Prawdziwa polityka, prawdziwe wyzwania; nie znosiła zresztą dzieci i nawet sama będąc stosunkowo młodą, dystansowała się od tego niedojrzałego świata, dość zgorzkniała i poważna jak na swój wiek. - Słyniesz przecież z głupich zachowań - wyjaśniła, bez złośliwości, wręcz uprzejmie, tonem bliskim przyjacielskiej uwadze. Może nie zdawała sobie sprawę z tego, jak okropną opinię sobie wyrobiła - kto wie, może to krótkie uwięzienie sam na sam ze wzorem uczniowskich cnót wszelakich przyniesie Sophii oświecenie? Deirdre przeniosła wzrok z piętrzących się papierów na Carter, uważny, czujny, oceniający. Nie, chyba nie było na to szans; niektóre osoby były stracone dla społeczeństwa - na przykład te, które pozwalały sobie na chodzenie w brudnych ciuchach. Tsagairt wzdrygnęła się na widok plamy, pewnymi dłońmi przekładając część esejów na swoją stronę blatu.
- Nie muszę, ale chcę - wyjaśniła jej cierpliwie, choć trochę oburzona podobnymi pytaniami. Wypełniała swoje obowiązki z własnej woli, od najmłodszych lat zindoktrynowana do podążania wytycznymi innych, pewna, że ciężka praca przyniesie jej same korzyści oraz zaspokoi dziwny, ssący niepokój, który odczuwała ostatnio coraz częściej; wypełni pulsującą pustkę, niezrozumiałą i powiększającą się z każdym tygodniem. Chciała czegoś więcej - lecz nie potrafiła jeszcze tego zidentyfikować. - Zajmij się zwierzętami - poleciła, machając dłonią w kierunku klatek: kolejny, podpatrzony u Binnsa gest, tracący jednak na dramaturgii, gdy wykonywano go jak najbardziej materialną ręką. Nie przepadała za stworzeniami, dlatego wolała, by Sophia porzuciła kwestię esejów, zabierając się za coś, przy czym nie może zrobić czegoś głupiego - a nawet jeśli jej chaotyczny charakterek coś zepsuje, to cóż, nie będzie jej żal tych dziwnych istot. A odpowiedzialność za ich los spadnie wyłącznie na barki rudzielca.
Spiorunowała ją wzrokiem, słysząc o szlabanie. Czy Carter zamieniła się na rozumy z gumochłonem? - Zwariowałaś? - spytała retorycznie, wyraźnie poruszona, bardziej jednak zszokowana niż wściekła podobną niedorzecznością. Ona i szlaban, dobre sobie; nigdy nie dopuściłaby się do takich zaniedbań, które mogłyby doprowadzić do takiej hańby. - Jestem tu z własnej woli, często pomagam profesorowi Pickettowi - odparła z wyraźnie wyczuwalną dumą, jakby nie istniała większa nobilitacja od bezsensownej pracy w zakurzonym gabinecie, wykonując jakieś drobne i wątpliwie ważne prace dla zajętego nauczyciela. - Dobrze wiesz, co mam na myśli - powróciła do głównego pytania, zgrabnie zasiadając za dębowym biurkiem, by przez chwilę napawać się tym miejscem. Mogłaby zostać w Hogwarcie, widziała się w roli mentorki, przekazującej wiedzę następnym pokoleniom, jednak coraz bardziej kusiła ją kariera w Ministerstwie. Prawdziwa polityka, prawdziwe wyzwania; nie znosiła zresztą dzieci i nawet sama będąc stosunkowo młodą, dystansowała się od tego niedojrzałego świata, dość zgorzkniała i poważna jak na swój wiek. - Słyniesz przecież z głupich zachowań - wyjaśniła, bez złośliwości, wręcz uprzejmie, tonem bliskim przyjacielskiej uwadze. Może nie zdawała sobie sprawę z tego, jak okropną opinię sobie wyrobiła - kto wie, może to krótkie uwięzienie sam na sam ze wzorem uczniowskich cnót wszelakich przyniesie Sophii oświecenie? Deirdre przeniosła wzrok z piętrzących się papierów na Carter, uważny, czujny, oceniający. Nie, chyba nie było na to szans; niektóre osoby były stracone dla społeczeństwa - na przykład te, które pozwalały sobie na chodzenie w brudnych ciuchach. Tsagairt wzdrygnęła się na widok plamy, pewnymi dłońmi przekładając część esejów na swoją stronę blatu.
- Nie muszę, ale chcę - wyjaśniła jej cierpliwie, choć trochę oburzona podobnymi pytaniami. Wypełniała swoje obowiązki z własnej woli, od najmłodszych lat zindoktrynowana do podążania wytycznymi innych, pewna, że ciężka praca przyniesie jej same korzyści oraz zaspokoi dziwny, ssący niepokój, który odczuwała ostatnio coraz częściej; wypełni pulsującą pustkę, niezrozumiałą i powiększającą się z każdym tygodniem. Chciała czegoś więcej - lecz nie potrafiła jeszcze tego zidentyfikować. - Zajmij się zwierzętami - poleciła, machając dłonią w kierunku klatek: kolejny, podpatrzony u Binnsa gest, tracący jednak na dramaturgii, gdy wykonywano go jak najbardziej materialną ręką. Nie przepadała za stworzeniami, dlatego wolała, by Sophia porzuciła kwestię esejów, zabierając się za coś, przy czym nie może zrobić czegoś głupiego - a nawet jeśli jej chaotyczny charakterek coś zepsuje, to cóż, nie będzie jej żal tych dziwnych istot. A odpowiedzialność za ich los spadnie wyłącznie na barki rudzielca.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Sophia była osobą szczerą i uczciwą, choć młodość rządziła się swoimi prawami i trudno było jej przejść przez lata dzieciństwa oraz nauki, nie złamawszy absolutnie żadnej zasady. Nie czyniła tego ze złośliwości, a z nieposkromionej ciekawości świata, która kazała jej zaglądać w różne zakamarki i próbować wszystkiego na własnej skórze. Często też to właśnie szczerość, uczciwość i chęć pomagania słabszym sprowadzała na nią kłopoty. Jako dziecko i nastolatka częściej wolała sięgać po pięści, lub później różdżkę, wychodząc z założenia że do takich ludzi prędzej dotrze takim językiem niż kwiecistymi przemowami. Jako dziecko często przychodziła do domu poobijana i umorusana po bójkach z okolicznymi dzieciakami, choć tamte dziecięce konflikty kończyły się zwykle równie szybko jak się zaczynały i między dziećmi znów panowała zgoda. W Hogwarcie było już inaczej, niektóre uprzedzenia tkwiły bardzo głęboko. Oczywiście to nie była najlepsza droga na przyszłość, więc mniej więcej od czwartego roku zaczęła się uspokajać, nadmiar energii wyładowując w klubie pojedynków. Była też dużo bardziej ostrożna i nie dawała się tak łatwo i często przyłapać, kiedy już coś robiła. Niewielu było jednak takich, którzy zawsze ściśle trzymali się regulaminu, ale Tsagairt wydawała się być jedną z nich... przynajmniej do tej pory. Grzeczna, nudna kujonica którą łatwo byłoby przegapić w tłumie, gdyby nie charakterystyczna egzotyczna uroda. Ale Sophia nigdy nie była uprzedzona na tym tle, sama nie była w stu procentach Angielką; Carterowie mieszkali w Anglii dopiero od dwóch pokoleń, i choć Sophia urodziła się w Londynie, nie zapominała, skąd wywodzi się jej rodzina.
- Z własnej woli? – uniosła brwi; sama z własnej woli raczej by się nie zgłosiła do szlabanopodobnych zajęć. Ale może po prostu nie umiała się podlizywać.
Słysząc jej kolejne słowa, znowu się zdziwiła.
- Doprawdy? – zapytała znów. – Nie nazwałabym ich głupimi.
Stawanie w obronie pokrzywdzonych nie było głupie. Ktoś musiał bronić tych, którzy jeszcze nie potrafili obronić się sami. Jedenastolatek, który ledwie parę tygodni temu trafił do Hogwartu co najwyżej mógłby wystrzelić w agresora paroma iskrami, gdyby nie to, że ten odebrał mu różdżkę i podrzucał ją niedbale, bawiąc się wizją dzieciaka próbującego ją odzyskać, i cedząc do niego obelgi o brudnym pochodzeniu.
Odpowiedziała tak z przekory, bo w głębi duszy wiedziała, że ma za sobą sporo błędów i jej reputacja w pewnych kręgach nie jest dobra. Ale z drugiej strony wielu Ślizgonów myślało źle o Puchonach i Gryfonach, więc dawno przestała się tym przejmować, bo na pewno była dla nich jedną z wielu, którzy słynęli z głupich zachowań. A skoro w gronie uczniów tych domów była lubiana i miała wśród nich przyjaciół, to tym bardziej nie powinna się przejmować opinią takich jak Deirdre. Po Ślizgonach raczej nie spodziewała się żadnych pozytywnych uczuć. Ale pozostawało też faktem, że planując iść na kurs aurorski musiała nieco powściągnąć niektóre swoje cechy. Daleko było jej jednak do sztywności i opanowania Tsagairt, która zachowywała się nawet zbyt dojrzale jak na swój wiek.
Podejrzewała też że Tsagairt musiała znać chłopaka, którego potraktowała urokiem, i że zapewne opowiadał on w pokoju wspólnym, jak padł ofiarą tej narwanej Puchonki Carter. Układając eseje na nieco krzywe, ale przynajmniej dobrze posortowane sterty mogła się nad tym tylko zastanawiać, od czasu do czasu łypiąc na Ślizgonkę, która twierdziła, że jest tu z własnej woli i najwyraźniej bawi się w nadzorczynię jej szlabanu. Dobre sobie.
- Nie możesz mi rozkazywać, od tego jest profesor Pickett – odpowiedziała, spokojnie kończąc porządki w pergaminach. Nie zamierzała słuchać poleceń tej zarozumiałej Ślizgonki, nie miała przecież nad nią żadnej władzy, a Sophia nie była wystraszoną, trzęsącą się panienką, żeby tak łatwo ustępować każdemu, kto tylko poważniej na nią spojrzy.
Nie spieszyła się z tym szczególnie, by nieco zirytować Ślizgonkę, która myślała, że może jej mówić, co ma robić. Gdy skończyła, dopiero wtedy ruszyła w stronę klatek ze zwierzętami. Te biedne stworzenia miały wystarczająco trudne życie, zamknięte w klatce i wykorzystywane jako obiekty do rzucania zaklęć. Czasem było jej ich naprawdę szkoda, ale wiedziała też, że niektóre czary wymagają żywych obiektów, więc pozostawało jej mieć nadzieję, że zwierzątka nie cierpią, kiedy są zmieniane w przedmioty, powiększane, wprawiane w lewitację czy uciszane. Udając że zupełnie ignoruje Tsagairt nakarmiła je, dolała świeżej wody do miseczek i dosypała świeżej słomy na dno klatek, starą wyrzucając do kosza na śmieci, który w odpowiedzi głośno czknął.
- Z własnej woli? – uniosła brwi; sama z własnej woli raczej by się nie zgłosiła do szlabanopodobnych zajęć. Ale może po prostu nie umiała się podlizywać.
Słysząc jej kolejne słowa, znowu się zdziwiła.
- Doprawdy? – zapytała znów. – Nie nazwałabym ich głupimi.
Stawanie w obronie pokrzywdzonych nie było głupie. Ktoś musiał bronić tych, którzy jeszcze nie potrafili obronić się sami. Jedenastolatek, który ledwie parę tygodni temu trafił do Hogwartu co najwyżej mógłby wystrzelić w agresora paroma iskrami, gdyby nie to, że ten odebrał mu różdżkę i podrzucał ją niedbale, bawiąc się wizją dzieciaka próbującego ją odzyskać, i cedząc do niego obelgi o brudnym pochodzeniu.
Odpowiedziała tak z przekory, bo w głębi duszy wiedziała, że ma za sobą sporo błędów i jej reputacja w pewnych kręgach nie jest dobra. Ale z drugiej strony wielu Ślizgonów myślało źle o Puchonach i Gryfonach, więc dawno przestała się tym przejmować, bo na pewno była dla nich jedną z wielu, którzy słynęli z głupich zachowań. A skoro w gronie uczniów tych domów była lubiana i miała wśród nich przyjaciół, to tym bardziej nie powinna się przejmować opinią takich jak Deirdre. Po Ślizgonach raczej nie spodziewała się żadnych pozytywnych uczuć. Ale pozostawało też faktem, że planując iść na kurs aurorski musiała nieco powściągnąć niektóre swoje cechy. Daleko było jej jednak do sztywności i opanowania Tsagairt, która zachowywała się nawet zbyt dojrzale jak na swój wiek.
Podejrzewała też że Tsagairt musiała znać chłopaka, którego potraktowała urokiem, i że zapewne opowiadał on w pokoju wspólnym, jak padł ofiarą tej narwanej Puchonki Carter. Układając eseje na nieco krzywe, ale przynajmniej dobrze posortowane sterty mogła się nad tym tylko zastanawiać, od czasu do czasu łypiąc na Ślizgonkę, która twierdziła, że jest tu z własnej woli i najwyraźniej bawi się w nadzorczynię jej szlabanu. Dobre sobie.
- Nie możesz mi rozkazywać, od tego jest profesor Pickett – odpowiedziała, spokojnie kończąc porządki w pergaminach. Nie zamierzała słuchać poleceń tej zarozumiałej Ślizgonki, nie miała przecież nad nią żadnej władzy, a Sophia nie była wystraszoną, trzęsącą się panienką, żeby tak łatwo ustępować każdemu, kto tylko poważniej na nią spojrzy.
Nie spieszyła się z tym szczególnie, by nieco zirytować Ślizgonkę, która myślała, że może jej mówić, co ma robić. Gdy skończyła, dopiero wtedy ruszyła w stronę klatek ze zwierzętami. Te biedne stworzenia miały wystarczająco trudne życie, zamknięte w klatce i wykorzystywane jako obiekty do rzucania zaklęć. Czasem było jej ich naprawdę szkoda, ale wiedziała też, że niektóre czary wymagają żywych obiektów, więc pozostawało jej mieć nadzieję, że zwierzątka nie cierpią, kiedy są zmieniane w przedmioty, powiększane, wprawiane w lewitację czy uciszane. Udając że zupełnie ignoruje Tsagairt nakarmiła je, dolała świeżej wody do miseczek i dosypała świeżej słomy na dno klatek, starą wyrzucając do kosza na śmieci, który w odpowiedzi głośno czknął.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Wywróciła oczami, słysząc naiwne zaprzeczenie - no tak, czego mogła się spodziewać po Puchonce, która najwyraźniej nie potrafiła oddzielać dobra od zła, a poza tym nie przestrzegała prawa i zasad szkolnego porządku. O Sophii krążyły różne opowieści, przedstawiające ją w niekorzystnym - rzecz jasna dla większości Ślizgonów, bowiem reszta rówieśników uważała ją za wojowniczą obrończynię słabszych - świetle; w świetle, które akceptowała także Deirdre. Wyczyny Carter, począwszy od drobnych nieporozumień, niedorzecznych żartów aż po jawne stawanie naprzeciwko wprowadzających rozsądne zasady reprezentantów Slytherinu, z pewnością można było określić jako odważne - co nie zmieniało faktu, że były po prostu głupie. Nikt nie wnikał w pochodzenie Sophii, ale skoro tak zaciekle broniła szlam, pętających się pod nogami starszych uczniów, zapewne nie można było spodziewać się po niej dobrego rodowodu ani wychowania. W ocenianiu pochodzenia Tsagairt zachowywała jednak ostrożność, sama wywodziła się z rodziny względnie szanowanej, o konserwatywnych poglądach, lecz była wśród nich czarną owcą. Egzotycznym stworzeniem, spychanym na bok, akceptowanym, ale darzonym pewną rezerwą. Nie potrafiła uczynić ze swej oryginalnej urody atutu, robiła wszystko, by wtopić się w tło, zlać się z szarą masą - jednocześnie pragnąc więcej, do czego, wyuczona pokory, nie przyznawała się jeszcze nawet przed samą sobą. Być może z powodu tego wycofania nie oberwała jeszcze upiorogackiem od Carter, znęcając się nad jakimś pulchnym, płaczliwym puchoniskiem.
- Atakowanie innego ucznia, rozpoczynanie nielegalnych pojedynków, przebywanie poza dormitorium w czasie ciszy nocnej, nieposłuszeństwo profesorom - zaczęła wymieniać beznamiętnym tonem. Część zasług Sophii była prawdą, część jedynie podejrzewała, ale znając łobuzerski charakterek rudzielca z powodzeniem mogła założyć najgorszą wersję wydarzeń. Zresztą, na Merlina, zjawiła się tu po to, by odpracować szlaban. - To głupie i niezgodne z regulaminami - oznajmiła oczywistość, podnosząc wzrok znad papierów, trochę nie dowierzając w beztroskę, z jaką Sophia podejmowała próby przekraczania, ustalonych przez starszych i mądrzejszych, granic. - Wiesz gdzie skończysz, jak tak dalej pójdzie? - spytała retorycznie, trochę zmartwiona a trochę z posępną satysfakcją, oczyma wyobraźni widząc Carterównę za parę lat, gnijącą za kratami Tower. Skoro już teraz nie szanowała prawa ani innych czarodziejów, co będzie dalej? - Najpewniej na Śmiertelnym Nokturnie, jako zagrożenie dla magicznego społeczeństwa - oznajmiła, nie czekając na jej odpowiedź, zniżając trochę głos, jakby wypowiadała jakieś brzydkie, niekulturalne słowo. O tej przerażającej uliczce słyszała od Wynonny - i już widziała, jak złowieszczo śmiejąca się Sophia, jako swoja starsza, bardziej rozczochrana i umięśniona wersja, rzuca zaklęcia na godnego lorda, przechadzającego się przypadkiem przed sklepem Burke'ów. - Radziłabym ci zmądrzeć zanim będzie za późno - zakończyła wyniosłym tonem, przenosząc część esejów do jednej z szuflad, układając je dokładnie i pieczołowicie, dbając o to, by żaden z rogów nie uległ zagięciu.
Zerknęła z ukosa na Sophię, ignorującą jej rozkaz, i uniosła się wewnętrznym niezadowoleniem. Nie odpowiedziała jednak nic na takie dictum - miała rację, nie miała nad nią żadnej władzy, a nigdy nie sięgała po coś, na co nie zasłużyła. Po chwili rozpogodziła się nieco; ciągle miała szansę, by zostać prefektem, zamierzała zrobić wszystko, by dostąpić tego zaszczytu, a wtedy Sophia i inni, pokrewni jej chuligani, będą musieli mieć się na baczności. Zmieniła więc spojrzenie z surowego na pobłażliwe, skupiając się na pracy, z pewną złośliwością słuchając zazwyczaj przeszkadzających jej dźwięków, dobiegających z boiska do Quidditcha - uchylone okno gabinetu, umieszczonego na dole jednej z wież, wychodziło akurat na część błoni. Nie rozumiała tego sportu, ale wiedziała, że był czymś ważnym dla Carter - dobrze, niemożliwość uczestniczenia w treningu czegoś ją nauczy. Nie wspominając już o tym, że ubrudzone i wymięte ubranie będzie jej wdzięczne za chwile spokoju.
- Atakowanie innego ucznia, rozpoczynanie nielegalnych pojedynków, przebywanie poza dormitorium w czasie ciszy nocnej, nieposłuszeństwo profesorom - zaczęła wymieniać beznamiętnym tonem. Część zasług Sophii była prawdą, część jedynie podejrzewała, ale znając łobuzerski charakterek rudzielca z powodzeniem mogła założyć najgorszą wersję wydarzeń. Zresztą, na Merlina, zjawiła się tu po to, by odpracować szlaban. - To głupie i niezgodne z regulaminami - oznajmiła oczywistość, podnosząc wzrok znad papierów, trochę nie dowierzając w beztroskę, z jaką Sophia podejmowała próby przekraczania, ustalonych przez starszych i mądrzejszych, granic. - Wiesz gdzie skończysz, jak tak dalej pójdzie? - spytała retorycznie, trochę zmartwiona a trochę z posępną satysfakcją, oczyma wyobraźni widząc Carterównę za parę lat, gnijącą za kratami Tower. Skoro już teraz nie szanowała prawa ani innych czarodziejów, co będzie dalej? - Najpewniej na Śmiertelnym Nokturnie, jako zagrożenie dla magicznego społeczeństwa - oznajmiła, nie czekając na jej odpowiedź, zniżając trochę głos, jakby wypowiadała jakieś brzydkie, niekulturalne słowo. O tej przerażającej uliczce słyszała od Wynonny - i już widziała, jak złowieszczo śmiejąca się Sophia, jako swoja starsza, bardziej rozczochrana i umięśniona wersja, rzuca zaklęcia na godnego lorda, przechadzającego się przypadkiem przed sklepem Burke'ów. - Radziłabym ci zmądrzeć zanim będzie za późno - zakończyła wyniosłym tonem, przenosząc część esejów do jednej z szuflad, układając je dokładnie i pieczołowicie, dbając o to, by żaden z rogów nie uległ zagięciu.
Zerknęła z ukosa na Sophię, ignorującą jej rozkaz, i uniosła się wewnętrznym niezadowoleniem. Nie odpowiedziała jednak nic na takie dictum - miała rację, nie miała nad nią żadnej władzy, a nigdy nie sięgała po coś, na co nie zasłużyła. Po chwili rozpogodziła się nieco; ciągle miała szansę, by zostać prefektem, zamierzała zrobić wszystko, by dostąpić tego zaszczytu, a wtedy Sophia i inni, pokrewni jej chuligani, będą musieli mieć się na baczności. Zmieniła więc spojrzenie z surowego na pobłażliwe, skupiając się na pracy, z pewną złośliwością słuchając zazwyczaj przeszkadzających jej dźwięków, dobiegających z boiska do Quidditcha - uchylone okno gabinetu, umieszczonego na dole jednej z wież, wychodziło akurat na część błoni. Nie rozumiała tego sportu, ale wiedziała, że był czymś ważnym dla Carter - dobrze, niemożliwość uczestniczenia w treningu czegoś ją nauczy. Nie wspominając już o tym, że ubrudzone i wymięte ubranie będzie jej wdzięczne za chwile spokoju.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Krew Sophii nie była czysta. Była najzwyklejszą czarodziejką półkrwi, jakich pełno pałętało się po Hogwarcie, mimo to wychowano ją w poszanowaniu równości bez względu na status krwi. Nie rozumiała idei dręczenia kogoś tylko dlatego, że jego krew była rzekomo brudna. Sama była przez niektórych traktowana z góry, ale nie przejmowała się uwagami i docinkami, bo uważała, że bycie półkrwi nie jest czymś, czego musiałaby się wstydzić. Nikt nie wybierał w jakiej rodzinie się urodzi, a jednak dla wielu krew była czynnikiem determinującym czyjąś wartość. Choć aurorem miała zostać dopiero za kilka lat, już teraz miała pewne zapędy do bronienia pokrzywdzonych, bo silnie tkwiły w niej wzorce wpojone przez ojca, który uczył ją, że warto mieć odwagę, by postępować słusznie.
Gdyby tylko wiedziała, jak Tsagairt wyobraża sobie jej przyszłość, prawdopodobnie zaczęłaby się zwijać ze śmiechu. Co jak co, ale nie zamierzała kończyć na Nokturnie ani w Tower. Wręcz przeciwnie, planowała zostać aurorem, a co za tym idzie, sama miała łapać i umieszczać za kratkami złych ludzi, którzy dopuszczali się przewin znacznie gorszych niż szkolne wykroczenia. Mimo młodego wieku wiedziała, że czarna magia jest czymś bardzo złym i chciała w przyszłości z nią walczyć, by pomóc uczynić ten świat lepszym. Tymczasem w Hogwarcie w gruncie rzeczy nie robiła nikomu krzywdy, a wręcz dbała o to, by ci, którzy dyskryminują innych, nie czuli się tacy bezkarni, skoro pilne uczennice pokroju Tsagairt wolały przymykać oko na ich postępki. Jej ojciec za swoich szkolnych czasów też miewał szlabany, a w dorosłości został szanowanym pracownikiem Departamentu Przestrzegania Prawa, choć postępowe, liberalne poglądy przysparzały mu i wrogów. To za kilka lat miało go wpakować do grobu, ale Sophia wciąż żyła w nieświadomości tego, co przyniesie przyszłość.
- Nie zaatakowałam go bez powodu – wyjaśniła; nie robiła takich rzeczy bez powodu, nie była jak ludzie, którym zaczepianie innych sprawiało przyjemność. Poniosła tego konsekwencje i przyjęła je na siebie, choć była zdania, że Ślizgon również zasłużył sobie na szlaban. Gdyby tylko nauczyciel pojawił się tam choć parę minut wcześniej... Niestety nauczyciele mieli przykrą tendencję zjawiania się po fakcie, przez co umykało im, co niekiedy wyrabiają niektórzy z ich pupilków, a często bywało to gorsze niż w gruncie rzeczy nieszkodliwe psoty Sophii.
- Istnieją poważniejsze wykroczenia, na które wspaniałomyślnie przymykasz oczy, wyrzucając mi moje występki. Na przykład dręczenie pierwszorocznych – zauważyła. Nie miała szacunku do ludzi, którzy atakowali słabszych od siebie, bo najwyraźniej nie mieli odwagi zmierzyć się z kimś równym sobie. – Czy to nie jest równie głupie, jeśli nie głupsze, i również niezgodne z regulaminem? Tamten dzieciak nie miał żadnych szans w starciu z twoim kolegą ze Slytherinu.
Słysząc wzmiankę o Nokturnie, parsknęła śmiechem, wypuszczając z dłoni akurat trzymany pergamin.
- Na Nokturnie? To śmieszne – prychnęła, idąc w stronę klatek ze zwierzętami kiedy sama uznała to za stosowne, nie po poleceniu Tsagairt. – Szlabany w Hogwarcie nie determinują tego, gdzie wylądujemy w przyszłości. Miało je za sobą wielu członków społeczeństwa dziś uważanych za przykładnych obywateli. – Zapewne niewielki odsetek uczniów nigdy nie miał przynajmniej jednego, większość traciła też punkty, a niekiedy można było je utracić z naprawdę błahego powodu. – Czyżbym była zagrożeniem dla społeczeństwa, bo nie pozwoliłam twojemu koledze miotnąć urokiem w jedenastolatka pozbawionego różdżki?
Zajęła się klatkami, zastanawiając się nad wypowiedziami Ślizgonki. Ale choć teraz żadna z nich nie mogła tego jeszcze wiedzieć, reputacja wzorowej, grzecznej uczennicy nie miała w przyszłości uchronić Deirdre od moralnego upadku i zepsucia, i dopuszczania się naprawdę odrażających uczynków. Ale teraz, znajdując się w tym gabinecie, Sophia widziała w niej tylko nadętą kujonkę z obsesją na punkcie regulaminu, choć uparcie nie próbującą dostrzec czegoś więcej. Jak miało się okazać, życie pisało bardzo różne scenariusze i lubiło kpić sobie z pięknych planów snutych w murach Hogwartu.
Gdyby tylko wiedziała, jak Tsagairt wyobraża sobie jej przyszłość, prawdopodobnie zaczęłaby się zwijać ze śmiechu. Co jak co, ale nie zamierzała kończyć na Nokturnie ani w Tower. Wręcz przeciwnie, planowała zostać aurorem, a co za tym idzie, sama miała łapać i umieszczać za kratkami złych ludzi, którzy dopuszczali się przewin znacznie gorszych niż szkolne wykroczenia. Mimo młodego wieku wiedziała, że czarna magia jest czymś bardzo złym i chciała w przyszłości z nią walczyć, by pomóc uczynić ten świat lepszym. Tymczasem w Hogwarcie w gruncie rzeczy nie robiła nikomu krzywdy, a wręcz dbała o to, by ci, którzy dyskryminują innych, nie czuli się tacy bezkarni, skoro pilne uczennice pokroju Tsagairt wolały przymykać oko na ich postępki. Jej ojciec za swoich szkolnych czasów też miewał szlabany, a w dorosłości został szanowanym pracownikiem Departamentu Przestrzegania Prawa, choć postępowe, liberalne poglądy przysparzały mu i wrogów. To za kilka lat miało go wpakować do grobu, ale Sophia wciąż żyła w nieświadomości tego, co przyniesie przyszłość.
- Nie zaatakowałam go bez powodu – wyjaśniła; nie robiła takich rzeczy bez powodu, nie była jak ludzie, którym zaczepianie innych sprawiało przyjemność. Poniosła tego konsekwencje i przyjęła je na siebie, choć była zdania, że Ślizgon również zasłużył sobie na szlaban. Gdyby tylko nauczyciel pojawił się tam choć parę minut wcześniej... Niestety nauczyciele mieli przykrą tendencję zjawiania się po fakcie, przez co umykało im, co niekiedy wyrabiają niektórzy z ich pupilków, a często bywało to gorsze niż w gruncie rzeczy nieszkodliwe psoty Sophii.
- Istnieją poważniejsze wykroczenia, na które wspaniałomyślnie przymykasz oczy, wyrzucając mi moje występki. Na przykład dręczenie pierwszorocznych – zauważyła. Nie miała szacunku do ludzi, którzy atakowali słabszych od siebie, bo najwyraźniej nie mieli odwagi zmierzyć się z kimś równym sobie. – Czy to nie jest równie głupie, jeśli nie głupsze, i również niezgodne z regulaminem? Tamten dzieciak nie miał żadnych szans w starciu z twoim kolegą ze Slytherinu.
Słysząc wzmiankę o Nokturnie, parsknęła śmiechem, wypuszczając z dłoni akurat trzymany pergamin.
- Na Nokturnie? To śmieszne – prychnęła, idąc w stronę klatek ze zwierzętami kiedy sama uznała to za stosowne, nie po poleceniu Tsagairt. – Szlabany w Hogwarcie nie determinują tego, gdzie wylądujemy w przyszłości. Miało je za sobą wielu członków społeczeństwa dziś uważanych za przykładnych obywateli. – Zapewne niewielki odsetek uczniów nigdy nie miał przynajmniej jednego, większość traciła też punkty, a niekiedy można było je utracić z naprawdę błahego powodu. – Czyżbym była zagrożeniem dla społeczeństwa, bo nie pozwoliłam twojemu koledze miotnąć urokiem w jedenastolatka pozbawionego różdżki?
Zajęła się klatkami, zastanawiając się nad wypowiedziami Ślizgonki. Ale choć teraz żadna z nich nie mogła tego jeszcze wiedzieć, reputacja wzorowej, grzecznej uczennicy nie miała w przyszłości uchronić Deirdre od moralnego upadku i zepsucia, i dopuszczania się naprawdę odrażających uczynków. Ale teraz, znajdując się w tym gabinecie, Sophia widziała w niej tylko nadętą kujonkę z obsesją na punkcie regulaminu, choć uparcie nie próbującą dostrzec czegoś więcej. Jak miało się okazać, życie pisało bardzo różne scenariusze i lubiło kpić sobie z pięknych planów snutych w murach Hogwartu.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Deirdre przyglądała się wyraźnie wzburzonemu rudzielcowi z rosnącą niechęcią. Doprawdy, pozostawała ślepa na swe błędy, nie przyjmując uprzejmych sugestii bardziej odpowiedzialnej koleżanki - dlaczego nie brała z niej przykładu, choć trochę ratując reputację niegrzecznej Puchonki? Tsagairt na jej miejscu zrobiłaby wszystko, by naprawić swe błędy, ale widocznie doszukiwała się w charakterze Sophii nieistniejących przymiotów ducha. Żadnej ambicji, żadnej pokory, żadnego szacunku do dobra i sprawiedliwości, jedynie postępująca degrengolada moralna. Zapewne od razu po ukończonym szlabanie Carterówna pobiegnie wybijać szyby w szklarni albo zacznie włamywać się do kuchni - krążyły plotki, że i tak występki posiadali na swym koncie reprezentanci Hufflepuffu. Stracony przypadek, nie powinna próbować naprostować ścieżek chaotycznego żywota, nawet jeśli bardzo by tego chciała.
A nie chciała, chciała spokoju i zajęcia się swoimi sprawami oraz powierzonymi obowiązkami, jednakże herezje, które z pewnością w głosie prawiła Sophia, nie pozwalały jej na milczenie. Westchnęła rozdzierająco, przeglądając ostatni stosik esejów - i kontrolnie upewniając się, że otrzymała najwyższą, możliwą ocenę, co nieco poprawiło jej humor - i jeszcze raz ułożyła w idealną wieżyczkę te, które przejrzała już Carter. - Po prostu uczył go układu hierarchii - odparła poważnie, nie do końca wierząc w to, co właśnie robiła. Broniła tego nadętego bawidamka, którego donośny śmiech, roznoszący się echem po pokoju wspólnym, doprowadzał ją zawsze do szału? Przychodziło jej to z lekką trudnością, ale Ślizgoni zawsze trzymali się razem; gniazdo węży nie pozwalało sobie na zdrady, chyba, że dzięki sprytnej manipulacji doprowadzało to do osiągnięcia większego celu. - Ten mugolak nie powinien wchodzić w drogę arystokratom. Lepiej, żeby dostał nauczkę teraz, niż później, gdy konsekwencją nieposzanowania silnych czarodziejów nie byłby prztyczek w nos a wizyta w Wizengamocie - wyjaśniła z całą cierpliwością, na jaką było ją stać, podnosząc się finalnie zza biurka. Nie po to, by pomóc w dbaniu o dziwaczne zwierzątka, tłukące się w ciasnych klatkach. - Nie miał szans, bo pochodzi z nienormalnej rodziny, gdzie magia jest czymś obcym - weszła jej w słowo, zdziwiona, że Sophia nie zauważa takich oczywistości. Deirdre nie nienawidziła osób plugawego pochodzenia, traktowała je z obojętnością - lub raczej jak charłaków, z dozą współczucia, litości i niezrozumienia; mieszanki, która dopiero za kilka lat miała przekształcić się w pełnoprawną pogardę. - Zaczyna się od takich drobiazgów. Skoro lekceważysz regulamin szkoły, zapewne będziesz mieć problemy z przestrzeganiem prawa - kontynuowała, nieco znudzona już objaśnianiem Puchonce świata. Czy ostatnie lata przesiedziała pod kamieniem, nie wiedząc nic o otaczającej ich rzeczywistości? Zamkniętej w ramach obowiązków, powinności i zakazów. Westchnęła, zabierając się za porządkowanie książek, leżących na biurku Picketta. Wiedziała już, które należy zabrać do biblioteki, a które powinny znaleźć się na półce. Układanie ich przy użyciu magii byłoby znacznie szybsze, ale profesor panicznie bał się uszkodzenia tych woluminów, podobno źle reagujących na jakiekolwiek czary. Z szacunkiem uniosła dwie księgi i bez problemu - i bez stawania na palcach, była wyjątkowo wysoka jak na swój wiek i płeć - znalazła dla nich odpowiednie miejsce. Zerknęła przez ramię na Carterównę, starając się ukryć niesmak, pojawiający się na jej twarzy za każdym razem, gdy napotkała wzrokiem wymięty materiał mundurka, krzywo przyszyty guzik i plamę na dole szaty. - Jak chcesz, możesz już iść do swoich mądrych spraw, zaniosę książki sama - zaoferowała wspaniałomyślnie, wcześniej przeprowadzając krótkie obliczenia. Mogłaby utrzeć nosa Sophii, dłużej przetrzymując ją w dyskomforcie szlabanu i odbierając szansę na rozegranie treningu - ale z drugiej strony Deirdre prawie obca była złośliwość. No i wizja użerania się z Puchonką podczas drogi do biblioteki nie wydawała się zbyt przyjemna.
A nie chciała, chciała spokoju i zajęcia się swoimi sprawami oraz powierzonymi obowiązkami, jednakże herezje, które z pewnością w głosie prawiła Sophia, nie pozwalały jej na milczenie. Westchnęła rozdzierająco, przeglądając ostatni stosik esejów - i kontrolnie upewniając się, że otrzymała najwyższą, możliwą ocenę, co nieco poprawiło jej humor - i jeszcze raz ułożyła w idealną wieżyczkę te, które przejrzała już Carter. - Po prostu uczył go układu hierarchii - odparła poważnie, nie do końca wierząc w to, co właśnie robiła. Broniła tego nadętego bawidamka, którego donośny śmiech, roznoszący się echem po pokoju wspólnym, doprowadzał ją zawsze do szału? Przychodziło jej to z lekką trudnością, ale Ślizgoni zawsze trzymali się razem; gniazdo węży nie pozwalało sobie na zdrady, chyba, że dzięki sprytnej manipulacji doprowadzało to do osiągnięcia większego celu. - Ten mugolak nie powinien wchodzić w drogę arystokratom. Lepiej, żeby dostał nauczkę teraz, niż później, gdy konsekwencją nieposzanowania silnych czarodziejów nie byłby prztyczek w nos a wizyta w Wizengamocie - wyjaśniła z całą cierpliwością, na jaką było ją stać, podnosząc się finalnie zza biurka. Nie po to, by pomóc w dbaniu o dziwaczne zwierzątka, tłukące się w ciasnych klatkach. - Nie miał szans, bo pochodzi z nienormalnej rodziny, gdzie magia jest czymś obcym - weszła jej w słowo, zdziwiona, że Sophia nie zauważa takich oczywistości. Deirdre nie nienawidziła osób plugawego pochodzenia, traktowała je z obojętnością - lub raczej jak charłaków, z dozą współczucia, litości i niezrozumienia; mieszanki, która dopiero za kilka lat miała przekształcić się w pełnoprawną pogardę. - Zaczyna się od takich drobiazgów. Skoro lekceważysz regulamin szkoły, zapewne będziesz mieć problemy z przestrzeganiem prawa - kontynuowała, nieco znudzona już objaśnianiem Puchonce świata. Czy ostatnie lata przesiedziała pod kamieniem, nie wiedząc nic o otaczającej ich rzeczywistości? Zamkniętej w ramach obowiązków, powinności i zakazów. Westchnęła, zabierając się za porządkowanie książek, leżących na biurku Picketta. Wiedziała już, które należy zabrać do biblioteki, a które powinny znaleźć się na półce. Układanie ich przy użyciu magii byłoby znacznie szybsze, ale profesor panicznie bał się uszkodzenia tych woluminów, podobno źle reagujących na jakiekolwiek czary. Z szacunkiem uniosła dwie księgi i bez problemu - i bez stawania na palcach, była wyjątkowo wysoka jak na swój wiek i płeć - znalazła dla nich odpowiednie miejsce. Zerknęła przez ramię na Carterównę, starając się ukryć niesmak, pojawiający się na jej twarzy za każdym razem, gdy napotkała wzrokiem wymięty materiał mundurka, krzywo przyszyty guzik i plamę na dole szaty. - Jak chcesz, możesz już iść do swoich mądrych spraw, zaniosę książki sama - zaoferowała wspaniałomyślnie, wcześniej przeprowadzając krótkie obliczenia. Mogłaby utrzeć nosa Sophii, dłużej przetrzymując ją w dyskomforcie szlabanu i odbierając szansę na rozegranie treningu - ale z drugiej strony Deirdre prawie obca była złośliwość. No i wizja użerania się z Puchonką podczas drogi do biblioteki nie wydawała się zbyt przyjemna.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Jak pokazywała ta rozmowa, Sophia i Deirdre były z dwóch różnych światów i posiadały zupełnie inne poglądy i spojrzenia na życie. Sophia nigdy w żaden sposób nie aspirowała do tak zwanych wyższych sfer, choć w gronie jej znajomych można było znaleźć i tych bardziej przyjaznych spośród szlachetnie urodzonych, bo nie wszyscy byli tak zepsuci jak niektórzy spośród Ślizgonów. Potrafiła normalnie rozmawiać zarówno z nimi, jak i z mugolakami. Daleko było jej jednak do nadęcia i poczucia wyższości Ślizgonów, chełpiących się czystością krwi i innymi wydumanymi bzdurami. Była zwykłą dziewczyną i była z tej swojej zwykłości zadowolona. Przeżyła piękne, pełne wrażeń dzieciństwo i młodość, miała kochającą rodzinę oraz grono znajomych. Ze swojego punktu widzenia jak najbardziej była ambitna, szanująca dobro i sprawiedliwość, które zawsze wpajano jej w rodzinnym domu, i nie obawiała się upadku na moralne dno, bo nigdy nie miała problemu z odróżnianiem dobra od zła. Z punktu widzenia Ślizgonów było zapewnie inaczej, dla nich pewnie była moralnym dnem tej ich wydumanej hierarchii.
- Hierarchii? – powtórzyła po niej. – Nikt nie zasługuje na takie traktowanie, nawet taki, jak to mówisz, mugolak. Nie tak powinny wyglądać jego początki w magicznym świecie. – Przygoda z magią nie powinna zaczynać się od zderzenia ze ścianą uprzedzeń i dyskryminacji. Za kilka, kilkanaście lat ten dzieciak mógł wyrosnąć na zdolnego czarodzieja, a Sophia wiedziała, że czystość krwi nie wpływa na moc, bo zdarzało się, że mugolacy radzili sobie na zajęciach lepiej niż niektórzy czarodzieje z dziada pradziada. – Nie mogłam go tak zostawić, nawet jeśli to miało oznaczać szlaban.
Czuła się niemal rozczarowana postawą Tsagairt; jeszcze przed tym spotkaniem w gabinecie profesora Picketta mogło jej się wydawać, że jak na Ślizgonkę nie jest taka zła, bo skupia się na nauce i na przestrzeganiu swojego ukochanego regulaminu, ale teraz Sophia mogła dostrzec, że wcale nie różniła się od większości mieszkańców swojego domu, że powtarzała ich szkodliwe, przesycone nietolerancją poglądy i najwyraźniej wierzyła w to, co mówi.
- Nienormalnej? – rzuciła jej niechętne spojrzenie. – Nikt z nas nie ma wpływu na to, kim jest. Ale czy to powód do pogardy i złego traktowania?
Mugole byli inni od nich, ale nie gorsi, tak zawsze powtarzał jej ojciec. Mieli swój świat, a czarodzieje swój, ale jeden bez drugiego nie mógł istnieć. Ojciec wiedział o mugolach naprawdę dużo i ciekawie o nich opowiadał, przez co i Sophia zainteresowała się ich światem, a w dzieciństwie wśród jej znajomych nie brakowało młodych mugoli. Mogła wtedy niemal zapomnieć, kto jest mugolem, a kto czarodziejem, choć rzecz jasna obowiązywał ją kodeks tajności i nie mogła powiedzieć im prawdy o tym, kim jest i gdzie tak naprawdę wyjeżdża każdego roku. Ale będąc młodsza czasem opowiadała im zabawne lub straszne historyjki o babci czarownicy, jej magicznym kapeluszu i tym podobnych, a dzieci brały to za fantazję i słuchały z ekscytacją. Dorastała w pewnym sensie na styku światów, nie chcąc ograniczać się tylko do jednego.
I kto jak kto, ale Deirdre prawdopodobnie powinna wiedzieć, jak to jest stykać się z uprzedzeniami, ich świat nie był tolerancyjny nie tylko dla mugolaków, ale też dla przybyszów z innych krajów.
Wiedziała już jednak, że próba dotarcia do takich osób jest z góry skazana na porażkę, są zbyt zapiekli w swoich uprzedzeniach. Dlatego też nie próbowała jej przekonywać, świadoma tego, jak nęcące musiały być dla nich te wszystkie wydumane gadki Ślizgonów. Nie raz widywała ją w otoczeniu potomków szlachetnych rodów, za którymi się włóczyła, może licząc, że będą traktować ją jak swoją i część ich blasku spłynie i na nią. Ale nawet Sophia była świadoma, że mimo wszystko pewna hierarchia wśród nich istniała, choć sama pluła na nią i postępowała zgodnie z własnymi zasadami.
Dokończyła ogarnianie klatek.
- To już będzie moje przyszłe zmartwienie, nie twoje – zauważyła, nie obawiając się o swoje potencjalne problemy z prawem. W swoim mniemaniu znała życie lepiej niż większość wychuchanych paniątek z Domu Węża, bo w przeciwieństwie do nich nie bała się pobrudzić czy pójść w jakieś miejsca, gdzie grzecznym panienkom nie wypadało. Sophia wspinała się po drzewach i dachach, zdzierała kolana i rozmawiała z różnymi ludźmi, nie bacząc na ich krew. Przeżywała przygody i nie żyła pod niczyje dyktando, nikt nie zatruwał jej młodego umysłu szkodliwymi poglądami ani nie wciskał w duszące, ograniczające wolność schematy.
Ale w jej nagłej propozycji doszukiwała się jakiegoś drugiego dna, podstępu. Może Deirdre naskarży nauczycielowi, opowiadając bzdury o tym, że uciekła ze szlabanu? Ale z drugiej strony, i tak mogła naopowiadać mu niestworzonych rzeczy.
- Chętnie skorzystałabym z propozycji, ale jaką mam pewność, że się nie poskarżysz, że nie zrobiłam tego, co kazał mi nauczyciel? – zapytała. Mimo wszystko miała poważanie do nauczycieli i nie chciała się narazić profesorowi Pickettowi. W końcu lubiła zaklęcia.
- Hierarchii? – powtórzyła po niej. – Nikt nie zasługuje na takie traktowanie, nawet taki, jak to mówisz, mugolak. Nie tak powinny wyglądać jego początki w magicznym świecie. – Przygoda z magią nie powinna zaczynać się od zderzenia ze ścianą uprzedzeń i dyskryminacji. Za kilka, kilkanaście lat ten dzieciak mógł wyrosnąć na zdolnego czarodzieja, a Sophia wiedziała, że czystość krwi nie wpływa na moc, bo zdarzało się, że mugolacy radzili sobie na zajęciach lepiej niż niektórzy czarodzieje z dziada pradziada. – Nie mogłam go tak zostawić, nawet jeśli to miało oznaczać szlaban.
Czuła się niemal rozczarowana postawą Tsagairt; jeszcze przed tym spotkaniem w gabinecie profesora Picketta mogło jej się wydawać, że jak na Ślizgonkę nie jest taka zła, bo skupia się na nauce i na przestrzeganiu swojego ukochanego regulaminu, ale teraz Sophia mogła dostrzec, że wcale nie różniła się od większości mieszkańców swojego domu, że powtarzała ich szkodliwe, przesycone nietolerancją poglądy i najwyraźniej wierzyła w to, co mówi.
- Nienormalnej? – rzuciła jej niechętne spojrzenie. – Nikt z nas nie ma wpływu na to, kim jest. Ale czy to powód do pogardy i złego traktowania?
Mugole byli inni od nich, ale nie gorsi, tak zawsze powtarzał jej ojciec. Mieli swój świat, a czarodzieje swój, ale jeden bez drugiego nie mógł istnieć. Ojciec wiedział o mugolach naprawdę dużo i ciekawie o nich opowiadał, przez co i Sophia zainteresowała się ich światem, a w dzieciństwie wśród jej znajomych nie brakowało młodych mugoli. Mogła wtedy niemal zapomnieć, kto jest mugolem, a kto czarodziejem, choć rzecz jasna obowiązywał ją kodeks tajności i nie mogła powiedzieć im prawdy o tym, kim jest i gdzie tak naprawdę wyjeżdża każdego roku. Ale będąc młodsza czasem opowiadała im zabawne lub straszne historyjki o babci czarownicy, jej magicznym kapeluszu i tym podobnych, a dzieci brały to za fantazję i słuchały z ekscytacją. Dorastała w pewnym sensie na styku światów, nie chcąc ograniczać się tylko do jednego.
I kto jak kto, ale Deirdre prawdopodobnie powinna wiedzieć, jak to jest stykać się z uprzedzeniami, ich świat nie był tolerancyjny nie tylko dla mugolaków, ale też dla przybyszów z innych krajów.
Wiedziała już jednak, że próba dotarcia do takich osób jest z góry skazana na porażkę, są zbyt zapiekli w swoich uprzedzeniach. Dlatego też nie próbowała jej przekonywać, świadoma tego, jak nęcące musiały być dla nich te wszystkie wydumane gadki Ślizgonów. Nie raz widywała ją w otoczeniu potomków szlachetnych rodów, za którymi się włóczyła, może licząc, że będą traktować ją jak swoją i część ich blasku spłynie i na nią. Ale nawet Sophia była świadoma, że mimo wszystko pewna hierarchia wśród nich istniała, choć sama pluła na nią i postępowała zgodnie z własnymi zasadami.
Dokończyła ogarnianie klatek.
- To już będzie moje przyszłe zmartwienie, nie twoje – zauważyła, nie obawiając się o swoje potencjalne problemy z prawem. W swoim mniemaniu znała życie lepiej niż większość wychuchanych paniątek z Domu Węża, bo w przeciwieństwie do nich nie bała się pobrudzić czy pójść w jakieś miejsca, gdzie grzecznym panienkom nie wypadało. Sophia wspinała się po drzewach i dachach, zdzierała kolana i rozmawiała z różnymi ludźmi, nie bacząc na ich krew. Przeżywała przygody i nie żyła pod niczyje dyktando, nikt nie zatruwał jej młodego umysłu szkodliwymi poglądami ani nie wciskał w duszące, ograniczające wolność schematy.
Ale w jej nagłej propozycji doszukiwała się jakiegoś drugiego dna, podstępu. Może Deirdre naskarży nauczycielowi, opowiadając bzdury o tym, że uciekła ze szlabanu? Ale z drugiej strony, i tak mogła naopowiadać mu niestworzonych rzeczy.
- Chętnie skorzystałabym z propozycji, ale jaką mam pewność, że się nie poskarżysz, że nie zrobiłam tego, co kazał mi nauczyciel? – zapytała. Mimo wszystko miała poważanie do nauczycieli i nie chciała się narazić profesorowi Pickettowi. W końcu lubiła zaklęcia.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Według Deirdre mugolacy w ogóle nie powinni przechodzić czegoś takiego jak początki w magicznym świecie, bowiem nie należeli do tej rzeczywistości. Pochodzili z długiej linii osób niemagicznych, żyjących w zupełnie innych warunkach, postrzegających magię jako coś albo niedorzecznego albo przerażającego, i tylko kapryśny los zsyłał na takich nieszczęśników ów wspaniały dar, należny tak naprawdę tylko tym, w których żyłach płynęła cenna krew. Krew czarodziei i czarownic, potężnych magów, walczących z zabobonnymi szlamami, ustawiającymi stosy i walczącymi z tym, co nieznane. Nie pojmowała, dlaczego Sophia pragnie ich bronić, uznając, że należy im się specjalne traktowanie. Nikt rozsądny nie wchodziłby w głowę starszemu uczniowi, zwłaszcza cieszącemu się niezbyt dobrą sławą Ślizgonowi, lubującemu się w prymitywnych, agresywnych rozrywkach. Carterówna widocznie spoglądała z wielką litością na osoby słabsze i niezbyt rezolutne, co Dei skwitowała wzruszeniem ramion. Powiedziała wszystko, co chciała, wykazując się niesamowitą wręcz wyrozumiałością wobec szarlatańskich pomysłów Puchonki. Oraz jej przekonania o tym, że wszyscy znajdowali się na równej pozycji.
Tak nie było, wiedziała o tym najlepiej, od zawsze będąc inną. Orientalną, egzotyczną, obcą. Już w domu rodzinnym traktowano ją z dystansem, lecz dopiero w szkole poznała wątpliwie przyjemny smak ciekawskich spojrzeń, podszeptów i śmiechu. Udawała, że w ogóle nie przejmuje się podobnymi reakcjami, ale tak naprawdę bardzo ją dotykały. Pragnęła spokoju, ciszy, braku zainteresowania, a w zamian otrzymywała wyniesienie na świecznik - i ta pozycja w ogóle jej nie pasowała. Z czasem zaciekawienie zmniejszyło się, a ona stała się bardziej pewna siebie, dzięki czemu mogła całkiem szczerze ignorować nasuwające się analogie. Sama pochodziła przecież z innego świata, lecz w jej żyłach płynęła czysta krew a dziadkowie pochodzili z czarodziejskich rodów, cóż z tego, że ci, ze strony matki, posiadali orientalne korzenie.
- To powód do uświadomienia delikwentowi gdzie jest jego miejsce - odparła prosto i rzeczowo, tak urządzony był ten świat i nawet litościwe podejście do podobnych ludzi nie mogło zmienić ustalonych porządków. Przekroczyła już limit zdziwień związany z podejściem Sophii, zaczynała więc po prostu ignorować jej zszokowane spojrzenia i krzywe wygięcia warg w wyrazie niezadowolenia. Ważne, że udało im się dogadać na tyle, by sprawnie skończyły powierzone im zadanie. Bez większych potknięć i problemów, stworzonych przez trudny charakterek Carterówny. Eseje zostały ułożone sprawnie, klatki wyczyszczone, pozostały tylko cenne książki, które należało troskliwie przekazać w czułe objęcia biblioteki. Gdy wstała zza biurka, położyła bladą dłoń na ich stosiku, mierząc pytającym spojrzeniem Sophię. Jak zawsze czujną, uznającą ją za oślizgłą Ślizgonkę, gotową zgotować jej piekło na szkolnej ziemi. Idiotyczne - jaki miałaby w tym cel? I jakże mogłaby okłamać profesora, którego darzyła szacunkiem? Sądziła, że Carter sama uzna tę propozycję za jasną i przyjazną, ale nie, dalej brnęła w swe dziwne urojenia, tym razem uznając propozycję Deirdre za wytrych, mający zagwarantować Puchonce dodatkowy szlaban. Tsagairt uniosła nieco wyżej brwi, ponownie ciężko wzdychając.
- Nigdy nie okłamałabym nauczyciela - wyjaśniła znużonym tonem, zbierając ostrożnie ciężkie woluminy, tak delikatnie, by nie urazić wątłych obwolut ani pożółkłych stronic. - Jesteś wolna. Możesz iść dokazywać albo wpadać w błoto - cokolwiek wy, Puchoni, lubicie robić - dodała łaskawie, wbrew pozorom bez złośliwości, ustawiając ostatnią księgę na szczycie wieżyczki, znad której posłała Sophii ostatnie, uprzejmo-obojętne spojrzenie. No, dalej, biegnij do swojego miotlarskiego bagienka, dając mi chwilę świętego spokoju.
Tak nie było, wiedziała o tym najlepiej, od zawsze będąc inną. Orientalną, egzotyczną, obcą. Już w domu rodzinnym traktowano ją z dystansem, lecz dopiero w szkole poznała wątpliwie przyjemny smak ciekawskich spojrzeń, podszeptów i śmiechu. Udawała, że w ogóle nie przejmuje się podobnymi reakcjami, ale tak naprawdę bardzo ją dotykały. Pragnęła spokoju, ciszy, braku zainteresowania, a w zamian otrzymywała wyniesienie na świecznik - i ta pozycja w ogóle jej nie pasowała. Z czasem zaciekawienie zmniejszyło się, a ona stała się bardziej pewna siebie, dzięki czemu mogła całkiem szczerze ignorować nasuwające się analogie. Sama pochodziła przecież z innego świata, lecz w jej żyłach płynęła czysta krew a dziadkowie pochodzili z czarodziejskich rodów, cóż z tego, że ci, ze strony matki, posiadali orientalne korzenie.
- To powód do uświadomienia delikwentowi gdzie jest jego miejsce - odparła prosto i rzeczowo, tak urządzony był ten świat i nawet litościwe podejście do podobnych ludzi nie mogło zmienić ustalonych porządków. Przekroczyła już limit zdziwień związany z podejściem Sophii, zaczynała więc po prostu ignorować jej zszokowane spojrzenia i krzywe wygięcia warg w wyrazie niezadowolenia. Ważne, że udało im się dogadać na tyle, by sprawnie skończyły powierzone im zadanie. Bez większych potknięć i problemów, stworzonych przez trudny charakterek Carterówny. Eseje zostały ułożone sprawnie, klatki wyczyszczone, pozostały tylko cenne książki, które należało troskliwie przekazać w czułe objęcia biblioteki. Gdy wstała zza biurka, położyła bladą dłoń na ich stosiku, mierząc pytającym spojrzeniem Sophię. Jak zawsze czujną, uznającą ją za oślizgłą Ślizgonkę, gotową zgotować jej piekło na szkolnej ziemi. Idiotyczne - jaki miałaby w tym cel? I jakże mogłaby okłamać profesora, którego darzyła szacunkiem? Sądziła, że Carter sama uzna tę propozycję za jasną i przyjazną, ale nie, dalej brnęła w swe dziwne urojenia, tym razem uznając propozycję Deirdre za wytrych, mający zagwarantować Puchonce dodatkowy szlaban. Tsagairt uniosła nieco wyżej brwi, ponownie ciężko wzdychając.
- Nigdy nie okłamałabym nauczyciela - wyjaśniła znużonym tonem, zbierając ostrożnie ciężkie woluminy, tak delikatnie, by nie urazić wątłych obwolut ani pożółkłych stronic. - Jesteś wolna. Możesz iść dokazywać albo wpadać w błoto - cokolwiek wy, Puchoni, lubicie robić - dodała łaskawie, wbrew pozorom bez złośliwości, ustawiając ostatnią księgę na szczycie wieżyczki, znad której posłała Sophii ostatnie, uprzejmo-obojętne spojrzenie. No, dalej, biegnij do swojego miotlarskiego bagienka, dając mi chwilę świętego spokoju.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Sophia nigdy nie zaznała przykrych doświadczeń związanych z mugolami i mugolakami. Jej własne doświadczenia były raczej dobre, wiedziała też, że czasy prześladowań dawno minęły i należało patrzeć raczej w przyszłość niż w przeszłość. Co miało im dać rozgrzebywanie ran sprzed setek lat i pielęgnowanie w sobie nienawiści? Może była to naiwność nastolatki, ale pragnęła wierzyć, że pokojowa egzystencja dwóch światów jest możliwa, skoro przez ostatnich kilka wieków wszystko jakoś działało.
Tę tolerancję, otwartość i nawyk, by nie pozostawiać słabszych w potrzebie wyniosła właśnie z domu, ale wiedziała, że w innych rodzinach wpajano dzieciom inne wartości, jak te, które wyznawała Tsagairt czy jej ślizgoński koleżka. Dopiero w Hogwarcie tak naprawdę zetknęła się z mnogością uprzedzeń i musiała szybko przyzwyczaić się do tego, jak to jest, bo i w przyszłości miała przez cały czas się z takim światem stykać, a nawet w jeszcze większym stopniu niż w szkole, która stanowiła jedynie przedsmak tego, co nadejdzie, kiedy opuści mury zamku.
Ludzie generalnie nie lubili tego, co inne, obce. Nie dotyczyło to tylko mugolaków, ale też bardzo nielicznych osób pochodzących z innych kultur. Z jej amerykańskich korzeni też się czasem podśmiewano w pierwszych latach nauki, ale później większość zdawała się zapomnieć, bo Sophia nie wyróżniała się wyglądem, jej rysy nie odbiegały od tych brytyjskich. Deirdre pewnie zawsze miała się wyróżniać skośnooką urodą w tym jakże konserwatywnym, hermetycznym społeczeństwie. Na ile mogła to zauważyć także mugole nie byli zbyt otwarci na obcość, choć ich świat rozwijał się szybciej.
Rzuciła Deirdre krzywe spojrzenie, nie pierwsze już tego dnia. Ale była już dużo spokojniejsza niż kiedyś, w pierwszych latach, więc nie pozwoliła sobie na żadną gwałtowniejszą reakcję względem kogoś, kto mógł na nią donieść do nauczyciela i nawymyślać niestworzonych rzeczy. Żadne zaklęcie ani wiązka niepochlebnych słów nie popłynęła w jej stronę, bo wbrew wciąż krążącej o niej opinii nerwowej awanturnicy, zbliżająca się do dorosłości Sophia nie pozwalała, by raniły ją słowa, wolała spożytkować energię na coś bardziej przydatnego, jak na przykład na pomoc takim dzieciakom jak tamten Puchon. Nawet jeśli to były słowa nieprzyjemne i przesycone nietolerancją, ale te świadczyły jedynie o poziomie, jaki reprezentowała Tsagairt i jej podobni.
Uznała też, że nie ma sensu tracić energii na awantury i próby przekonania kogoś, kto był zbyt zapiekły w swoich przekonaniach. Sophia może i miała pewne zapędy do szukania guza i nieco idealistyczne spojrzenie na świat, ale nawet ona wiedziała, że czasem trzeba odpuścić i robić w spokoju swoje, bo czyny mówią więcej niż słowa. Nawet jeśli za niektóre czyny dostawało się szlaban.
Ale wykonała to, co należało zrobić i uwinęła się z tym dość sprawnie mimo pewnych dodatkowych wrażeń. Eseje zostały ułożone, a klatki ze zwierzętami ogarnięte. Ale trudno było jej być ufną wobec kogoś, kto jeszcze chwilę temu głosił takie słowa. Deirdre Tsagairt może i była wzorową uczennicą, ale nie jawiła się Sophii jako ktoś godny zaufania, stąd podejrzliwość w jej spojrzeniu. Doszukiwała się jakiegoś podstępu, ale ostatecznie chęć szybszego wyjścia stąd wygrała; zza okna dobiegały odgłosy treningu, może zdąży jeszcze trochę polatać, jeśli się pospieszy.
Rzuciła więc Tsagairt szybkie spojrzenie, nie odpowiadając na kolejne prowokacyjne i jakże stereotypowe słowa o Puchonach, i bez słowa czmychnęła z gabinetu, dumnie unosząc podbródek. Następnie pobiegła dokazywać na miotle i brudzić się na boisku do quidditcha, gdzie zdążyła się załapać na drugą połowę treningu.
| zt. x 2
Tę tolerancję, otwartość i nawyk, by nie pozostawiać słabszych w potrzebie wyniosła właśnie z domu, ale wiedziała, że w innych rodzinach wpajano dzieciom inne wartości, jak te, które wyznawała Tsagairt czy jej ślizgoński koleżka. Dopiero w Hogwarcie tak naprawdę zetknęła się z mnogością uprzedzeń i musiała szybko przyzwyczaić się do tego, jak to jest, bo i w przyszłości miała przez cały czas się z takim światem stykać, a nawet w jeszcze większym stopniu niż w szkole, która stanowiła jedynie przedsmak tego, co nadejdzie, kiedy opuści mury zamku.
Ludzie generalnie nie lubili tego, co inne, obce. Nie dotyczyło to tylko mugolaków, ale też bardzo nielicznych osób pochodzących z innych kultur. Z jej amerykańskich korzeni też się czasem podśmiewano w pierwszych latach nauki, ale później większość zdawała się zapomnieć, bo Sophia nie wyróżniała się wyglądem, jej rysy nie odbiegały od tych brytyjskich. Deirdre pewnie zawsze miała się wyróżniać skośnooką urodą w tym jakże konserwatywnym, hermetycznym społeczeństwie. Na ile mogła to zauważyć także mugole nie byli zbyt otwarci na obcość, choć ich świat rozwijał się szybciej.
Rzuciła Deirdre krzywe spojrzenie, nie pierwsze już tego dnia. Ale była już dużo spokojniejsza niż kiedyś, w pierwszych latach, więc nie pozwoliła sobie na żadną gwałtowniejszą reakcję względem kogoś, kto mógł na nią donieść do nauczyciela i nawymyślać niestworzonych rzeczy. Żadne zaklęcie ani wiązka niepochlebnych słów nie popłynęła w jej stronę, bo wbrew wciąż krążącej o niej opinii nerwowej awanturnicy, zbliżająca się do dorosłości Sophia nie pozwalała, by raniły ją słowa, wolała spożytkować energię na coś bardziej przydatnego, jak na przykład na pomoc takim dzieciakom jak tamten Puchon. Nawet jeśli to były słowa nieprzyjemne i przesycone nietolerancją, ale te świadczyły jedynie o poziomie, jaki reprezentowała Tsagairt i jej podobni.
Uznała też, że nie ma sensu tracić energii na awantury i próby przekonania kogoś, kto był zbyt zapiekły w swoich przekonaniach. Sophia może i miała pewne zapędy do szukania guza i nieco idealistyczne spojrzenie na świat, ale nawet ona wiedziała, że czasem trzeba odpuścić i robić w spokoju swoje, bo czyny mówią więcej niż słowa. Nawet jeśli za niektóre czyny dostawało się szlaban.
Ale wykonała to, co należało zrobić i uwinęła się z tym dość sprawnie mimo pewnych dodatkowych wrażeń. Eseje zostały ułożone, a klatki ze zwierzętami ogarnięte. Ale trudno było jej być ufną wobec kogoś, kto jeszcze chwilę temu głosił takie słowa. Deirdre Tsagairt może i była wzorową uczennicą, ale nie jawiła się Sophii jako ktoś godny zaufania, stąd podejrzliwość w jej spojrzeniu. Doszukiwała się jakiegoś podstępu, ale ostatecznie chęć szybszego wyjścia stąd wygrała; zza okna dobiegały odgłosy treningu, może zdąży jeszcze trochę polatać, jeśli się pospieszy.
Rzuciła więc Tsagairt szybkie spojrzenie, nie odpowiadając na kolejne prowokacyjne i jakże stereotypowe słowa o Puchonach, i bez słowa czmychnęła z gabinetu, dumnie unosząc podbródek. Następnie pobiegła dokazywać na miotle i brudzić się na boisku do quidditcha, gdzie zdążyła się załapać na drugą połowę treningu.
| zt. x 2
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Kiedyś w Hogwarcie, jesień 1948
Szybka odpowiedź