Zdradzę ci sekret, Francja 1949
AutorWiadomość
Trzynaście dni minęło od ukończenia Beauxbatons; dni, które ciągnęły się niemiłosiernie, a Solange czuła się jeszcze gorzej ze świadomością, że nikt w rodzinie nie popiera jej marzeń i drogi, którą wybrała. Nie wiedziała z jakiego powodu wszyscy uważali, że sobie nie poradzi, skoro od kilku lat pokazywała, że jest inaczej - dusiła się w swoim pokoju i w domu w ogóle, z kolei otoczenie wpływało na nią nader destrukcyjnie.
Tego jednak wieczoru, gdy opuściła dom, w której omawiany był znów ten sam temat, jasnowłosa straciła resztki entuzjazmu, niosącego ją przez ostatnie dni. Nawet nie entuzjazmu, ale pełnego nadziei zacięcia, radosnego uporu; podniecenia początkującej projektantki, która chciała zaryzykować wszystkim, byleby odnieść sukces i spełnić swoje marzenie, bez poparcia ze strony bliskich. Kolejna próba rozmowy na spokojnie z rodzicami nie odniosła efektu, a jedynym, co przyniosła był wieczór pełen kłótni, między siostrami, między ojcem a matką, między nimi wszystkimi, poza bratem, który zniknął gdzieś niezauważony w połowie kolacji. Nie mogła tego słuchać, nie była w stanie wytrzymać gęstej atmosfery gotowej do pocięcia nożem. Pod osłoną szarawego nieba, gdy wszyscy rozeszli się do swoich zajęć, wymknęła się z domu przez ogród a potem alejką w parku pomknęła do pobliskiego, dobrze sobie znanego, lasu.
Uciekała tam zawsze - gdy miała problemy, kiedy chciała pobyć sama ze sobą, czy po prostu odetchnąć świeżym powietrzem i ciszą, z daleka od gwaru francuskich ulic - w jedno ze swoich ulubionych miejsc. Zagajnik zakochanych, jak nazywany był przez niektórych ze względu na ciszę, spokój i intymność tego miejsca, o tej porze roku bywał jeszcze osamotniony i pozostawiony duszyczkom szukającym chwili wytchnienia. Nie przypominała sobie, by komukolwiek opowiadała o tej tajnej kryjówce, nawet siostrze, dlatego ta myśl motywowała ją do dzisiejszego spaceru.
Idąc powoli, ociężałym krokiem, mimo to oglądała się co chwila, czy aby przypadkiem nie śledzi jej żaden przebiegły skrzat i rozmyślała gorączkowo o wszystkim, co się stało, cofała się myślą i zaraz potem wybiegała naprzód, przewidując różne zakończenia rozpoczętego życiowego scenariusza. Z jej punktu widzenia nie działo się nic strasznego, wymagającego bestialskiego odbierania jej marzeń; uczyła się i zachowywała się tak, jak tego zawsze od niej wymagano, nie sprawiała problemów, rzadko kiedy używała swojego uroku, zdradzając się jeszcze bardziej, niźli samym wyglądem; była po prostu wzorową córką. Czyż rodzice nie mogli spełnić jej fanaberii, by w razie niepowodzenia dała sobie spokój? Czy koniecznie chcieli, by poszła na ten przeklęty kurs uzdrowicielski, wyrównujący ewentualne braki i kierunkujący jej karierę do zamknięcia wśród czterech ścian ponurego, śmierdzącego śmiercią i stęchlizną budynku szpitala? Na te i podobne pytania nie uzyskiwała do tej pory żadnej odpowiedzi.
Pokonawszy kilka metrów, przystanęła, by odetchnąć głęboko i rozejrzeć się dookoła; ściemniało się i przede wszystkim było chłodniej, zaskakująco chłodnej jak na porę roku. Poza tym czuła, że zbliża się deszcz, ale to nie zraziło Francuzki przed osiągnięciem celu wędrówki.
Wmaszerowała dzielnie między drzewa, kwiaty i krzewy, hacząc delikatną, jedwabną sukienką o gałązki, aż wreszcie dotarła do zagajnika, oświetlonego miejscami przez świetliki. Usiadła na ziemi, na powrót wróciła myślami do sytuacji, w jakiej się znalazła, gdy po kilku minutach z letargu wyrwał ją niepokojący szelest i czyjeś kroki. Nie mogła od razu rzucić się w tamtą stronę z różdżką; nie znajdowała się w miejscu do tego odpowiednim, gdzie tłumiony był ponoć każdy krzyk. Wstała więc i zaciskając drobną dłoń na rękojeści, skryła się za drzewem. W panującym półmroku ciężko było jej dostrzec z kim ma do czynienia i właściwie gdzie znajduje się ta osoba, czy zwierzę, ale i to równie szybko się wyklarowało, gdy kroki ustały zaledwie trzy metry od niej. Zachowując resztki opanowania, cofnęła się na swoje nieszczęście wgłąb, nadeptując jedną z gałęzi trzaskających natychmiastowo pod naporem delikatnego pantofelka.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Tego jednak wieczoru, gdy opuściła dom, w której omawiany był znów ten sam temat, jasnowłosa straciła resztki entuzjazmu, niosącego ją przez ostatnie dni. Nawet nie entuzjazmu, ale pełnego nadziei zacięcia, radosnego uporu; podniecenia początkującej projektantki, która chciała zaryzykować wszystkim, byleby odnieść sukces i spełnić swoje marzenie, bez poparcia ze strony bliskich. Kolejna próba rozmowy na spokojnie z rodzicami nie odniosła efektu, a jedynym, co przyniosła był wieczór pełen kłótni, między siostrami, między ojcem a matką, między nimi wszystkimi, poza bratem, który zniknął gdzieś niezauważony w połowie kolacji. Nie mogła tego słuchać, nie była w stanie wytrzymać gęstej atmosfery gotowej do pocięcia nożem. Pod osłoną szarawego nieba, gdy wszyscy rozeszli się do swoich zajęć, wymknęła się z domu przez ogród a potem alejką w parku pomknęła do pobliskiego, dobrze sobie znanego, lasu.
Uciekała tam zawsze - gdy miała problemy, kiedy chciała pobyć sama ze sobą, czy po prostu odetchnąć świeżym powietrzem i ciszą, z daleka od gwaru francuskich ulic - w jedno ze swoich ulubionych miejsc. Zagajnik zakochanych, jak nazywany był przez niektórych ze względu na ciszę, spokój i intymność tego miejsca, o tej porze roku bywał jeszcze osamotniony i pozostawiony duszyczkom szukającym chwili wytchnienia. Nie przypominała sobie, by komukolwiek opowiadała o tej tajnej kryjówce, nawet siostrze, dlatego ta myśl motywowała ją do dzisiejszego spaceru.
Idąc powoli, ociężałym krokiem, mimo to oglądała się co chwila, czy aby przypadkiem nie śledzi jej żaden przebiegły skrzat i rozmyślała gorączkowo o wszystkim, co się stało, cofała się myślą i zaraz potem wybiegała naprzód, przewidując różne zakończenia rozpoczętego życiowego scenariusza. Z jej punktu widzenia nie działo się nic strasznego, wymagającego bestialskiego odbierania jej marzeń; uczyła się i zachowywała się tak, jak tego zawsze od niej wymagano, nie sprawiała problemów, rzadko kiedy używała swojego uroku, zdradzając się jeszcze bardziej, niźli samym wyglądem; była po prostu wzorową córką. Czyż rodzice nie mogli spełnić jej fanaberii, by w razie niepowodzenia dała sobie spokój? Czy koniecznie chcieli, by poszła na ten przeklęty kurs uzdrowicielski, wyrównujący ewentualne braki i kierunkujący jej karierę do zamknięcia wśród czterech ścian ponurego, śmierdzącego śmiercią i stęchlizną budynku szpitala? Na te i podobne pytania nie uzyskiwała do tej pory żadnej odpowiedzi.
Pokonawszy kilka metrów, przystanęła, by odetchnąć głęboko i rozejrzeć się dookoła; ściemniało się i przede wszystkim było chłodniej, zaskakująco chłodnej jak na porę roku. Poza tym czuła, że zbliża się deszcz, ale to nie zraziło Francuzki przed osiągnięciem celu wędrówki.
Wmaszerowała dzielnie między drzewa, kwiaty i krzewy, hacząc delikatną, jedwabną sukienką o gałązki, aż wreszcie dotarła do zagajnika, oświetlonego miejscami przez świetliki. Usiadła na ziemi, na powrót wróciła myślami do sytuacji, w jakiej się znalazła, gdy po kilku minutach z letargu wyrwał ją niepokojący szelest i czyjeś kroki. Nie mogła od razu rzucić się w tamtą stronę z różdżką; nie znajdowała się w miejscu do tego odpowiednim, gdzie tłumiony był ponoć każdy krzyk. Wstała więc i zaciskając drobną dłoń na rękojeści, skryła się za drzewem. W panującym półmroku ciężko było jej dostrzec z kim ma do czynienia i właściwie gdzie znajduje się ta osoba, czy zwierzę, ale i to równie szybko się wyklarowało, gdy kroki ustały zaledwie trzy metry od niej. Zachowując resztki opanowania, cofnęła się na swoje nieszczęście wgłąb, nadeptując jedną z gałęzi trzaskających natychmiastowo pod naporem delikatnego pantofelka.
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Ostatnio zmieniony przez Solene Baudelaire dnia 27.03.18 19:20, w całości zmieniany 1 raz
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Włosy jednorożca. Płatki ciemiernika. Pazury kuguchara; czarne jagody, kwiaty dyptamu, owoce jałowce, lawenda. To wszystko rzekomo miało czekać na niego w każdym dostępnym zakamarku lasu, przez który właśnie się przedzierał, z rosnącą powoli furią brnąc przez zimną, wilgotną trawę i opadłe liście. O tym, że przedzierał się przezeń na marne, zaczął przekonywać się po przebyciu połowy dystansu między pierwszymi drzewami na obrzeżach a samym środkiem żywo zielonej kniei. Zdecydowanie zbyt późno, by zawrócić bez straty czasu i ujmy na honorze- dlatego jedynie przeklinał w duchu całą załogę, która jednogłośnie uznała wysłanie go tutaj za wspaniały pomysł, i przyspieszył kroku.
Francja nie miała stać się jego faworytką. Tutejsi kupcy byli nieudolni i gnuśni, nie znosił też dziwacznego sera pokrytego niezdrowym, chorobliwie białym nalotem, który z uporem serwować próbowali mu przy każdej nadarzającej się okazji. Francuskie wino było,au contraire, całkiem dobre, za to stanowczo zbyt drogie, aby skłonić go do wyciągnięcia z sakiewki kilka polerowanych z zamiłowaniem galeonów. Tutejsze kobiety reprezentowały sobą natomiast to, czego nie znosił najbardziej i czego najbardziej się lękał- niepokojące, przeklęte połączenie onieśmielającego uroku i bezdennej głupoty, drażniącego zmysły powabu i infantylnej, próżniaczej naiwności. Piękne maski różanych ust i jedwabistej, jasnej skóry nęciły, zachęcały, wabiły cieniem cierpkiego uśmiechu i kwitnącym na policzkach panieńskim pąsem. Znał ten schemat; najpiękniejsze kwiaty rodziły najgorsze trucizny, paląc rękę tego, kto w miłosnym amoku okazał się być na tyle głupim, by po nie sięgnąć. Dlatego on trzymał się z daleka- i od francuskich kobiet, i od Francji samej w sobie, znacznie chętniej trzymając się brzegów gorącej Hiszpanii czy też skutych wiecznym mrozem portów Skandynawii. Obowiązek przekładał wszakże znacznie wyżej, niż przyjemność, szczególnie, jeśli wiązał się z obietnicą sowitej zapłaty. I to ta obietnica przywiodła go w samo serce miejsca, które tutejsi niedoszli poeci i podstarzali, odrażający dandysi zazwyczaj nazywali zagajnikiem zakochanych.
-Szczyt romantyzmu- Wycedził przez zęby, wydłużając krok, aby ominąć stertę parujących jeszcze lekko w promieniach wieczornego słońca odchodów. Widok, bądź co bądź, dodał mu nadziei- nie przybył tu wszakże w poszukiwaniu nastroju dogodnego do rozczulania się nad losem nieistniejącej kochanki, znacznie bardziej od widoku nóg kobiecych ucieszyłby go widok tych należących do jednorożca, którego sierść mogłaby znacznie obciążyć jego sakiewkę. Przyspieszył kroku, porzucając już jednak furiacki zamiar łamania każdej napotkanej gałęzi. Jeśli źródło jego zysku znajdowało się jeszcze w okolicy, mógł, po raz pierwszy od długiego czasu, pokusić się o delikatność.
Ścieżka doprowadziła go w końcu do oświetlonej słabą łuną światła świetlików polany. Rozejrzał się czujnie, poprawiając uchwyt na chłodnej rękojeści różdżki i zwolnił nieco; magiczne stworzenia zwykły kryć się w miejscach, w których nawet jako sceptyk mógł dostrzec pewne piękno. Zwolnił kroku, by finalnie zatrzymać się tuż obok omszałego konaru drzewa- w który też nieomalże uderzył, wytrącony ze stanu głębokiego spokoju nagłym donośnym trzaśnięciem, dobiegającym z odległości kilku kroków. Zareagował niemalże natychmiast; jeśli ktoś go śledził, jeżeli miał zamiar spróbować wyprzedzić go w odnalezieniu stworzenia lub chociaż przestraszyć dla własnej uciechy, czekało go surowe rozczarowanie i gorzka nauczka.
W ten właśnie sposób znalazł się za pniem drzewa, z brutalną siłą wciskając koniec różdżki w klatkę piersiową drobnego, spłoszonego stworzenia, które drugą ręką przypierał właśnie do konaru.
-Czym... kim Ty jesteś?- Wycedził tuż po tym, kiedy otrząsnął się nieco z pierwszego zaskoczenia na widok jasnej, porcelanowej, dziewczęcej twarzyczki, okolonej puklami jasnych włosów.-Niech zgadnę. Twój Romeo postanowił wystawić Cię do wiatru?
Opuścił różdżkę, wciąż nie zdejmując jednak dłoni z jej ramion. Była zdecydowanie zbyt niewielka i zbyt kobieca w ten paskudny, francuski sposób jak na jednorożca; było w niej jednak coś obcego, a on zamierzał odkryć co.
Francja nie miała stać się jego faworytką. Tutejsi kupcy byli nieudolni i gnuśni, nie znosił też dziwacznego sera pokrytego niezdrowym, chorobliwie białym nalotem, który z uporem serwować próbowali mu przy każdej nadarzającej się okazji. Francuskie wino było,au contraire, całkiem dobre, za to stanowczo zbyt drogie, aby skłonić go do wyciągnięcia z sakiewki kilka polerowanych z zamiłowaniem galeonów. Tutejsze kobiety reprezentowały sobą natomiast to, czego nie znosił najbardziej i czego najbardziej się lękał- niepokojące, przeklęte połączenie onieśmielającego uroku i bezdennej głupoty, drażniącego zmysły powabu i infantylnej, próżniaczej naiwności. Piękne maski różanych ust i jedwabistej, jasnej skóry nęciły, zachęcały, wabiły cieniem cierpkiego uśmiechu i kwitnącym na policzkach panieńskim pąsem. Znał ten schemat; najpiękniejsze kwiaty rodziły najgorsze trucizny, paląc rękę tego, kto w miłosnym amoku okazał się być na tyle głupim, by po nie sięgnąć. Dlatego on trzymał się z daleka- i od francuskich kobiet, i od Francji samej w sobie, znacznie chętniej trzymając się brzegów gorącej Hiszpanii czy też skutych wiecznym mrozem portów Skandynawii. Obowiązek przekładał wszakże znacznie wyżej, niż przyjemność, szczególnie, jeśli wiązał się z obietnicą sowitej zapłaty. I to ta obietnica przywiodła go w samo serce miejsca, które tutejsi niedoszli poeci i podstarzali, odrażający dandysi zazwyczaj nazywali zagajnikiem zakochanych.
-Szczyt romantyzmu- Wycedził przez zęby, wydłużając krok, aby ominąć stertę parujących jeszcze lekko w promieniach wieczornego słońca odchodów. Widok, bądź co bądź, dodał mu nadziei- nie przybył tu wszakże w poszukiwaniu nastroju dogodnego do rozczulania się nad losem nieistniejącej kochanki, znacznie bardziej od widoku nóg kobiecych ucieszyłby go widok tych należących do jednorożca, którego sierść mogłaby znacznie obciążyć jego sakiewkę. Przyspieszył kroku, porzucając już jednak furiacki zamiar łamania każdej napotkanej gałęzi. Jeśli źródło jego zysku znajdowało się jeszcze w okolicy, mógł, po raz pierwszy od długiego czasu, pokusić się o delikatność.
Ścieżka doprowadziła go w końcu do oświetlonej słabą łuną światła świetlików polany. Rozejrzał się czujnie, poprawiając uchwyt na chłodnej rękojeści różdżki i zwolnił nieco; magiczne stworzenia zwykły kryć się w miejscach, w których nawet jako sceptyk mógł dostrzec pewne piękno. Zwolnił kroku, by finalnie zatrzymać się tuż obok omszałego konaru drzewa- w który też nieomalże uderzył, wytrącony ze stanu głębokiego spokoju nagłym donośnym trzaśnięciem, dobiegającym z odległości kilku kroków. Zareagował niemalże natychmiast; jeśli ktoś go śledził, jeżeli miał zamiar spróbować wyprzedzić go w odnalezieniu stworzenia lub chociaż przestraszyć dla własnej uciechy, czekało go surowe rozczarowanie i gorzka nauczka.
W ten właśnie sposób znalazł się za pniem drzewa, z brutalną siłą wciskając koniec różdżki w klatkę piersiową drobnego, spłoszonego stworzenia, które drugą ręką przypierał właśnie do konaru.
-Czym... kim Ty jesteś?- Wycedził tuż po tym, kiedy otrząsnął się nieco z pierwszego zaskoczenia na widok jasnej, porcelanowej, dziewczęcej twarzyczki, okolonej puklami jasnych włosów.-Niech zgadnę. Twój Romeo postanowił wystawić Cię do wiatru?
Opuścił różdżkę, wciąż nie zdejmując jednak dłoni z jej ramion. Była zdecydowanie zbyt niewielka i zbyt kobieca w ten paskudny, francuski sposób jak na jednorożca; było w niej jednak coś obcego, a on zamierzał odkryć co.
Gość
Gość
Francja była cudownym miejscem i gdyby nie coraz bardziej napięte relacje w rodzinie, powoli skłaniające Solange do podjęcia radykalnej decyzji, nie ruszałaby się z niej nigdzie. Kochała śpiewny francuski język, cudowne widoki, architekturę i zabytki, kochała parki, lasy i błonia, a także otwartych i przyjaznych ludzi, ceniących sobie życie w dostatku i spokoju. Lubiła ich dość swobodną modę, wciąż dyktującą trendy w innych miejscach i pielęgnację urody Francuzek, ograniczającą się do absolutnego minimum, przez co nawet nie starały się o onieśmielający urok, jedwabistą skórę i różane usta. A jedzenie? Wyśmienite, aromatyczne, dla wielu zagranicznych osób po prostu absurdalne. No bo któż jadał żabie udka, czy ser pleśniowy, czy croissanty z dżemem i dodatkiem aromatycznej kawy na drugie śniadanie, bo pierwszego przeważnie się u nich nie spożywało? Za to nie lubiła zagranicznych osób, roszczących sobie u nich prawa do czegokolwiek i narzekających na ich tryb życia, widać niezrozumiały dla pędzących za pieniądzem, nie znających pojęcia dla duszy i ciała.
Zagajnik zakochanych dzisiejszego wieczoru nie był wcale bezpieczny i po raz pierwszy spotkała się z sytuacją, w której musiała ukrywać się w swojej kryjówce; chociaż stała niemal w bezruchu, rozważając wszelkie najkrótsze drogi ucieczki, pomysł ten wydał jej się dość głupi. Zważywszy na lekkie pantofelki, nieprzystosowane do biegania po leśnych ścieżkach i sukienkę - zwiewną, odsłaniającą nieco ramion i pleców - haczącą się o każdą napotkaną gałązkę, zapewne już po kilku metrach wywróciłaby się na ziemię. Musiała więc poczekać lub być gotowa do ewentualnej obrony.
Zaskoczył ją; gdy wychylała się akurat zza gałęzi, by zorientować się, czy jest już bezpieczna, napastnik zdołał niespodziewanie zajść ją od tyłu; drobne ciało pod naporem przycisnęło się plecami do szorstkiej kory drzewa dość mocno, pieczenie po zdarciu skóry na łopatce odczuła dopiero po dłuższej chwili szoku. Pierw jednak poczuła nieprzyjemny ucisk z okolicy piersi, w którą wbijała się różdżka mężczyzny, ale w tej kwestii nie pozostała mu dłużna, instynktownie kopiując jego ruch.
- Qu'est-ce que tu fais?! - Wrzasnęła oburzona, swoją różdżkę wbijając pomiędzy męskie żebra. - Ça me fait mal! - Nagły atak na jej osobę był bolesny i nie potrafiła zrozumieć jego powodu. Tak, jak i tego, że Elijah wpatrywał się w jej twarz jakby zapomniał mówić, a gdy się odezwał, dając jej do zrozumienia, że nie jest Francuzem, przewróciła oczami. Teraz dwukrotnie bardziej nie lubiła obcych, którzy nie rozumieli tego, co się do nich mówi i w dodatku atakowali bezbronne kobiety.
- A jak ci się wydaje? - Odparła niekulturalnie, bo sytuacja sama w sobie odbiegała od wszelkich znanych jej norm a głupie pytanie zawsze ciągnęło za sobą głupią odpowiedź. Chyba nie sądził, że od razu przedstawi mu cały swój życiorys łącznie z informacją o genach, które przejęła, narażając się jeszcze bardziej? Odetchnęła jednak, kiedy nieznajomy zabrał różdżkę, obolałe miejsce rozmasowując dłonią, którą zaraz potem zacisnęła na przytrzymującej ją za odsłonięte ramię ręce. Miała zresztą wrażenie, że robił w jej skórze dziury swoimi paluchami, dlatego też swojej różdżki dalej nie zabrała; nie ufała mu a przecież i tak miał nad nią przewagę fizyczną, zarówno w sile, jak i we wzroście. - Widać twoja Julia zrobiła to samo, ale to nie powód, żeby mnie atakować. - Zadarła podbródek, spoglądając na niego błękitnymi oczami spod wachlarza rzęs, z uwagą i nieufnością zarazem, a strach, przebijający się powoli do jej świadomości, powodował, że zapomniała o ustalanych przed paroma chwilami planach. - Czego tu szukasz? - Poruszyła się niespokojnie, dodatkowo drażniąc startą skórę, co uwidoczniło się grymasem na jej jasnej twarzy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zagajnik zakochanych dzisiejszego wieczoru nie był wcale bezpieczny i po raz pierwszy spotkała się z sytuacją, w której musiała ukrywać się w swojej kryjówce; chociaż stała niemal w bezruchu, rozważając wszelkie najkrótsze drogi ucieczki, pomysł ten wydał jej się dość głupi. Zważywszy na lekkie pantofelki, nieprzystosowane do biegania po leśnych ścieżkach i sukienkę - zwiewną, odsłaniającą nieco ramion i pleców - haczącą się o każdą napotkaną gałązkę, zapewne już po kilku metrach wywróciłaby się na ziemię. Musiała więc poczekać lub być gotowa do ewentualnej obrony.
Zaskoczył ją; gdy wychylała się akurat zza gałęzi, by zorientować się, czy jest już bezpieczna, napastnik zdołał niespodziewanie zajść ją od tyłu; drobne ciało pod naporem przycisnęło się plecami do szorstkiej kory drzewa dość mocno, pieczenie po zdarciu skóry na łopatce odczuła dopiero po dłuższej chwili szoku. Pierw jednak poczuła nieprzyjemny ucisk z okolicy piersi, w którą wbijała się różdżka mężczyzny, ale w tej kwestii nie pozostała mu dłużna, instynktownie kopiując jego ruch.
- Qu'est-ce que tu fais?! - Wrzasnęła oburzona, swoją różdżkę wbijając pomiędzy męskie żebra. - Ça me fait mal! - Nagły atak na jej osobę był bolesny i nie potrafiła zrozumieć jego powodu. Tak, jak i tego, że Elijah wpatrywał się w jej twarz jakby zapomniał mówić, a gdy się odezwał, dając jej do zrozumienia, że nie jest Francuzem, przewróciła oczami. Teraz dwukrotnie bardziej nie lubiła obcych, którzy nie rozumieli tego, co się do nich mówi i w dodatku atakowali bezbronne kobiety.
- A jak ci się wydaje? - Odparła niekulturalnie, bo sytuacja sama w sobie odbiegała od wszelkich znanych jej norm a głupie pytanie zawsze ciągnęło za sobą głupią odpowiedź. Chyba nie sądził, że od razu przedstawi mu cały swój życiorys łącznie z informacją o genach, które przejęła, narażając się jeszcze bardziej? Odetchnęła jednak, kiedy nieznajomy zabrał różdżkę, obolałe miejsce rozmasowując dłonią, którą zaraz potem zacisnęła na przytrzymującej ją za odsłonięte ramię ręce. Miała zresztą wrażenie, że robił w jej skórze dziury swoimi paluchami, dlatego też swojej różdżki dalej nie zabrała; nie ufała mu a przecież i tak miał nad nią przewagę fizyczną, zarówno w sile, jak i we wzroście. - Widać twoja Julia zrobiła to samo, ale to nie powód, żeby mnie atakować. - Zadarła podbródek, spoglądając na niego błękitnymi oczami spod wachlarza rzęs, z uwagą i nieufnością zarazem, a strach, przebijający się powoli do jej świadomości, powodował, że zapomniała o ustalanych przed paroma chwilami planach. - Czego tu szukasz? - Poruszyła się niespokojnie, dodatkowo drażniąc startą skórę, co uwidoczniło się grymasem na jej jasnej twarzy.
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Była ładna. Byłby głupcem, gdyby próbował udawać, że było inaczej. W postrzeganiu świata musiała być ładna- z całym swoim urokiem jasnych, lnianych włosów i twarzyczki z porcelany, teraz ściągniętej w wyrazie przerażenia i niechęci, który zdecydowanie nie dodawał jej uroku. Umiał rozpoznać piękno, kiedy tkwiło uparcie tuż przed jego nosem i domagało się uwagi. Zresztą wszakże one wszystkie domagały się uwagi; niezależnie od koloru włosów, proporcji sylwetki, niezależnie od tego, czy nadawały się na okładkę Czarownicy czy też raczej do rubryki przedstawiającej wyjątkowo dziwaczne wybryki magicznej natury. W ten bezceremonialny, uparty sposób od zawsze łaknęły atencji. Szczególnie tej męskiej; nauczył się już, że wodzenie mężczyzn za nos, wabienie ich, nieświadomych, oniemiałych, ogłupiałych, na manowce sprawiało im podłą satysfakcją. Marne i żałosne poczucie władzy wciąż pozostawało w końcu poczuciem władzy. Sam był dogłębnie świadomy faktu, jak słodko smakowało. W swoim dążeniu do władzy pysznie dostrzegał jednakże ambicję, a w ich- winę. Władza nadana z urodzenia była niczym; niczym w jego oczach, oczach dziecka brzydkiego, dziecka niechcianego, którego paskudna aparycja skutecznie spychała z piedestału, na który tak usilnie próbował się wspiąć, od kiedy tylko zdolny był samodzielnie utrzymać się na własnych nogach. Uroda była niczym. Tylko zaklęciem- urokiem, klątwą- które można było zdjąć, usunąć, które usunąć należało, aby móc spojrzeć na samą istotę, która kryła się za nim jak za maską. Wedle jego obserwacji, poczynionych natomiast niezwykle skrupulatnie i raczej bezlitośnie, za tą maską zazwyczaj kryło się przygnębiająco niewiele.
Być może w tym przypadku byłoby podobnie. Nie zdążył się tego dowiedzieć (jeszcze?), lecz nie powstrzymało go to od zakładania, że gdzieś w skorupce francuskiej laleczki z porcelany, którą właśnie niedelikatnie wciskał w chropowaty pień drzewa, więcej było pustki niż rozumu. Mógłby przysiąc, już na widok skrzywienia różanych warg, że była jedną z tych pruderyjnych, delikatnych panienek, wychowanych w cudownym pałacyku rodziców, karmionych słodką śmietanką jak rozpieszczone nieznośnie kocięta. On sam osobiście chętniej utopiłby je, niż pogłaskał- zarówno kocięta, jak i dziewczęta; w tej sytuacji znajdował się jednak gdzieś w środku lasu, a nie na brzegu rzeki.
Poza tym nie znosił brudzić sobie rąk.
Skrzywił lekko twarz w wyrazie jawnej udręki i automatycznie zwolnił uścisk, próbując usunąć się czym prędzej z pola rażenia. Kobiece wrzaski przyprawiały go o nieznośny ból głowy już wtedy, kiedy artykułowane były w języku angielskim. Wcześniej nie zaznał jeszcze wątpliwej przyjemności usłyszenia litanii (zapewne) oskarżeń, wykrzykiwanych w języku francuskim; był jednak niemalże pewien, że miał przypłacić tę atrakcję prawdziwą migreną.
-Śledziłaś mnie?- Nie tracił czasu na zabawę w konwenanse. Nie interesowała go zresztą czcza pogawędka; strata czasu równała się stracie pieniędzy, a żadna kobieta nie była tego warta. Być może powinien zresztą odejść już w momencie, kiedy to twarz jednej z nich zobaczył za konarem drzewa. Szczerze wątpił, że kiedykolwiek spróbowała brudzić filigranowe rączki w ciemnym lesie, próbując odszukać w martwej, butwiejącej ściółce włos jednorożca albo magiczne grzyby. Pod jeszcze większą wątpliwość poddawał też fakt, że ośmieliłaby się go szpiegować. Ale w jej twarzy było coś innego. Być może wyczuwał to dlatego, że był mężczyzną, a może dlatego, że po latach pracy i podróży wprawne oko potrafiło szybko wychwycić wszędzie ten nieuchwytny, niezrozumiały pierwiastek cechujący stworzenia czysto magiczne. Była niezwykła- nie w sensie romantycznym; nie postrzegał jej jako kobiety, przynajmniej niecałkowicie, dostrzegając w niej raczej zjawisko, którego nie potrafił pojąć.
Jeszcze.
Nie poddawał się łatwo, kiedy na szali stawała kwestia możliwego zysku. Dlatego przełknął gorycz upokorzenia, powstrzymując się od leniwego wytrącenia z jej dłoni różdżki, której czubek wbijała mu w klatkę piersiową, i bez skrępowania uważnie lustrował rysy jej twarzy, próbując wyczytać z nich rozwiązanie zagadki.
Być może w tym przypadku byłoby podobnie. Nie zdążył się tego dowiedzieć (jeszcze?), lecz nie powstrzymało go to od zakładania, że gdzieś w skorupce francuskiej laleczki z porcelany, którą właśnie niedelikatnie wciskał w chropowaty pień drzewa, więcej było pustki niż rozumu. Mógłby przysiąc, już na widok skrzywienia różanych warg, że była jedną z tych pruderyjnych, delikatnych panienek, wychowanych w cudownym pałacyku rodziców, karmionych słodką śmietanką jak rozpieszczone nieznośnie kocięta. On sam osobiście chętniej utopiłby je, niż pogłaskał- zarówno kocięta, jak i dziewczęta; w tej sytuacji znajdował się jednak gdzieś w środku lasu, a nie na brzegu rzeki.
Poza tym nie znosił brudzić sobie rąk.
Skrzywił lekko twarz w wyrazie jawnej udręki i automatycznie zwolnił uścisk, próbując usunąć się czym prędzej z pola rażenia. Kobiece wrzaski przyprawiały go o nieznośny ból głowy już wtedy, kiedy artykułowane były w języku angielskim. Wcześniej nie zaznał jeszcze wątpliwej przyjemności usłyszenia litanii (zapewne) oskarżeń, wykrzykiwanych w języku francuskim; był jednak niemalże pewien, że miał przypłacić tę atrakcję prawdziwą migreną.
-Śledziłaś mnie?- Nie tracił czasu na zabawę w konwenanse. Nie interesowała go zresztą czcza pogawędka; strata czasu równała się stracie pieniędzy, a żadna kobieta nie była tego warta. Być może powinien zresztą odejść już w momencie, kiedy to twarz jednej z nich zobaczył za konarem drzewa. Szczerze wątpił, że kiedykolwiek spróbowała brudzić filigranowe rączki w ciemnym lesie, próbując odszukać w martwej, butwiejącej ściółce włos jednorożca albo magiczne grzyby. Pod jeszcze większą wątpliwość poddawał też fakt, że ośmieliłaby się go szpiegować. Ale w jej twarzy było coś innego. Być może wyczuwał to dlatego, że był mężczyzną, a może dlatego, że po latach pracy i podróży wprawne oko potrafiło szybko wychwycić wszędzie ten nieuchwytny, niezrozumiały pierwiastek cechujący stworzenia czysto magiczne. Była niezwykła- nie w sensie romantycznym; nie postrzegał jej jako kobiety, przynajmniej niecałkowicie, dostrzegając w niej raczej zjawisko, którego nie potrafił pojąć.
Jeszcze.
Nie poddawał się łatwo, kiedy na szali stawała kwestia możliwego zysku. Dlatego przełknął gorycz upokorzenia, powstrzymując się od leniwego wytrącenia z jej dłoni różdżki, której czubek wbijała mu w klatkę piersiową, i bez skrępowania uważnie lustrował rysy jej twarzy, próbując wyczytać z nich rozwiązanie zagadki.
Gość
Gość
Solange była ładna, czarująca i wcale niegłupia, może trochę nierozsądna, ale to jeszcze o niczym nie przesądzało, gdy mogła tę cechę z siebie wyplenić z odpowiednią pomocą; w - prawie - każdym próbowała dostrzec coś dobrego, choćby przebłysk pozytywnej cechy, bo - jeszcze - pokładała jakąkolwiek wiarę w ludzkość; do czasu, żyjąc na razie w błogiej nieświadomości, że jej los miał się zmienić zaledwie kilka miesięcy później w ponurym Hogsmeade. Obserwowała Elijaha uważnie, chciała zapamiętać jak najwięcej szczegółów, przesuwając nieznośnym spojrzeniem po jego twarzy. Czuła jego ciepło i zapach szałwii, dostający się do jej nosa z każdym kolejnym delikatnym podmuchem wiatru. Zauważyła też bliznę na nadgarstku, na który zerknęła przelotnie, dając mu znowu do zrozumienia, że sprawia jej ból, nim ponownie wróciła wzrokiem na jego brązowe oczy, wpatrujące się w nią z podobną intensywnością. Były przyjemne, może nieco zbyt nieufne, ale to nie miało znaczenia.
- Pierwsza zadałam pytanie - odparła sucho, a i w jej rysach twarzy coś zaczynało się zmieniać; teraz, gdy strach powoli ustępował miejsca złości, całe piękno i urok nieco osłabły. Jasnoniebieskie oczy zaczynały ciemnieć, rysy wyostrzyły się nieco, a po względnym uśmiechu nie było śladu, gdy bladoróżowe wargi zaciskały się w wąską kreskę, hamując wszelkie niemiłe słowa, które chciała wyrzucić pod jego adresem. Nie kontrolowała tego, była dopiero na początku swojej nauki panowania nad emocjami, jakże zgubnymi, przynoszącymi jej wiele szkód, gdy coś szło nie tak, jak tego chciała: a teraz akurat znalazła się w bardzo niekorzystnej dlań sytuacji. I on był tę zmianę w stanie dostrzec. W gruncie rzeczy nie interesowało Francuzki to, co tu robił i kim był stojący przed nią mężczyzna, dopóki nie zaczynał szkodzić jej samej - tę granicę złamał jednak już przed chwilą, brutalnie przyciskając ją do drzewa - gdybym zamierzała cię śledzić, ubrałabym inne buty. - Zabrała różdżkę, lecz wciąż nie spuściła wzroku z Elijaha, rozmasowując obolałe ramiona. Bez większego problemu zrobiła krok w bok, wyślizgując się z niekomfortowej bliskości, której była uczestnikiem i zrzuciła te przeklęte pantofelki, haczące się o wystające z ziemi korzenie, utrudniając jej swobodne poruszanie się. I ewentualną ucieczkę.
- Bolą mnie plecy - oświadczyła; nie była jednak w stanie samodzielnie spojrzeć na ranę, dlatego też niewiele myśląc obróciła się bokiem do mężczyzny, smukłymi palcami jednej dłoni próbując dotknąć pleców - bądź łaskaw spojrzeć - dekolt na plecach znacznie ułatwiał sprawę, bo faktycznie wystarczyło tylko zerknąć, by dostrzec zdartą do krwi, zabrudzoną skórę na łopatce, pozaciągany materiał sukni i odciśnięte na ramieniu męskie palce, które wkrótce miały nabrać fioletowej barwy zdecydowanie szpecącej alabastrową skórę półwili.
- Nie wiem czego tu szukasz, ale w tym rejonie tego nie znajdziesz. - Z pewnością nie przyszedł ani na spacer, ani tym bardziej na miłosną schadzkę, kiedy zauważyła jego dziwne podejście do kobiet. Wbrew pozorom wcale nie była taka niedomyślna, jak zdążył już o niej pomyśleć; wiedziała, gdzie najczęściej chadzały jednorożce, wiedziała też, jak się przy nich zachować; a fakt, że miała wobec nich przeważnie pokojowe zamiary tylko ułatwiał sprawę, kiedy stworzenia nie wyczuwały w niej potencjalnego zagrożenia. Była więc mu w stanie pomóc, pod pewnymi warunkami.
- Pierwsza zadałam pytanie - odparła sucho, a i w jej rysach twarzy coś zaczynało się zmieniać; teraz, gdy strach powoli ustępował miejsca złości, całe piękno i urok nieco osłabły. Jasnoniebieskie oczy zaczynały ciemnieć, rysy wyostrzyły się nieco, a po względnym uśmiechu nie było śladu, gdy bladoróżowe wargi zaciskały się w wąską kreskę, hamując wszelkie niemiłe słowa, które chciała wyrzucić pod jego adresem. Nie kontrolowała tego, była dopiero na początku swojej nauki panowania nad emocjami, jakże zgubnymi, przynoszącymi jej wiele szkód, gdy coś szło nie tak, jak tego chciała: a teraz akurat znalazła się w bardzo niekorzystnej dlań sytuacji. I on był tę zmianę w stanie dostrzec. W gruncie rzeczy nie interesowało Francuzki to, co tu robił i kim był stojący przed nią mężczyzna, dopóki nie zaczynał szkodzić jej samej - tę granicę złamał jednak już przed chwilą, brutalnie przyciskając ją do drzewa - gdybym zamierzała cię śledzić, ubrałabym inne buty. - Zabrała różdżkę, lecz wciąż nie spuściła wzroku z Elijaha, rozmasowując obolałe ramiona. Bez większego problemu zrobiła krok w bok, wyślizgując się z niekomfortowej bliskości, której była uczestnikiem i zrzuciła te przeklęte pantofelki, haczące się o wystające z ziemi korzenie, utrudniając jej swobodne poruszanie się. I ewentualną ucieczkę.
- Bolą mnie plecy - oświadczyła; nie była jednak w stanie samodzielnie spojrzeć na ranę, dlatego też niewiele myśląc obróciła się bokiem do mężczyzny, smukłymi palcami jednej dłoni próbując dotknąć pleców - bądź łaskaw spojrzeć - dekolt na plecach znacznie ułatwiał sprawę, bo faktycznie wystarczyło tylko zerknąć, by dostrzec zdartą do krwi, zabrudzoną skórę na łopatce, pozaciągany materiał sukni i odciśnięte na ramieniu męskie palce, które wkrótce miały nabrać fioletowej barwy zdecydowanie szpecącej alabastrową skórę półwili.
- Nie wiem czego tu szukasz, ale w tym rejonie tego nie znajdziesz. - Z pewnością nie przyszedł ani na spacer, ani tym bardziej na miłosną schadzkę, kiedy zauważyła jego dziwne podejście do kobiet. Wbrew pozorom wcale nie była taka niedomyślna, jak zdążył już o niej pomyśleć; wiedziała, gdzie najczęściej chadzały jednorożce, wiedziała też, jak się przy nich zachować; a fakt, że miała wobec nich przeważnie pokojowe zamiary tylko ułatwiał sprawę, kiedy stworzenia nie wyczuwały w niej potencjalnego zagrożenia. Była więc mu w stanie pomóc, pod pewnymi warunkami.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Mimowolnie podążył spojrzeniem za pantofelkiem, który gniewnym gestem zzuwała właśnie z śnieżnobiałej, elfiej stópki. Oczywiście; w końcu całe życie sprowadzało się zazwyczaj do ironicznego banału, do infantylnej bajki, do scenerii magicznego lasu, w którym jasnowłosa księżniczka uciekała wdzięcznie przez wonne zarośla pełne kwiatów, gubiąc szklany pantofelek. Nadawałaby się do roli królewny ze swoimi jasnymi włosami i słodką, uroczą, anielską twarzyczką (gdyby wcześniej zechciała usunąć z niej wreszcie niechętny, naburmuszony grymas). On natomiast stanowił mierny raczej materiał na księcia.
Dlatego nie padł na kolana, jedynie odsuwając się o stosowne pół kroku, zamiast płomiennym wyznaniem miłości kwitując sytuację suchym:
-Na Twoim miejscu jednak założyłbym je z powrotem. Ucieczka boso przez las może być raczej dość bolesna.
Nie tłumaczył się, przywdziewając na twarz kwaśny uśmiech, który szybko na powrót przerodził się w słaby grymas czegoś z pogranicza chłodnej obojętności i cierpkiej niechęci. Był boleśnie świadom utraty czasu- w idealnej rzeczywistości skradał się właśnie na skrytą w cieniu polanę tropem dwóch dorosłych jednorożców, aby potem starannie wyłuskać spośród źdźbeł traw zgubione przez nie podczas szaleńczej ucieczki włosy. Potem zwycięskim krokiem wracał zaś do załogi, na statek, dumnie dzierżąc w sakiewce dobre kilka garści złotych galeonów, które bez mała stanowiły równowartość dobrej jakości włosów. Prawdziwa wersja wydarzeń była zaś zdecydowanie bardziej rozczarowująca; nie zdecydował się jednak odejść. Jeszcze.
Po znalezieniu śladów wilka i zająca dobry tropiciel mógł wszakże podjąć tylko jedną, dobrą decyzję- i udać się tym szlakiem, który prowadził go prosto do większego zysku.
-Jestem dziś niezmiernie łaskaw- Odparł chłodno, cynicznie, zerkając w znajdujący się na plecach dekolt jej sukni bez szczególnego przejęcia.- Radziłbym więc tejże łaskawości nie nadużywać.
Musiał ją tu jednak zatrzymać; choćby na chwilę, najlepiej nie siłą, najlepiej jak najsubtelniej, jak najstaranniej, powoli i cierpliwie. Tak, by nie zdążyła pojąć, że decydowała się pozostać w pułapce- a przynajmniej nie do czasu, kiedy odnalazłby w końcu odpowiedź na niezadane jeszcze pytanie, pulsujące gdzieś boleśnie na dnie jego umysłu.
-Trochę krwi. Nic Ci nie będzie. Pod warunkiem, że nie wyskoczysz z zarośli prosto na kolejnego Merlina ducha winnego przechodnia- Złagodził ton, starając się ostrożnie oczyścić go, choć częściowo, z kąśliwej kpiny. Potrzebował w końcu czasu, jeszcze trochę czasu. I dowodów.
-Kto wie, co jeszcze tu znajdę? Ciebie też nie szukałam, a jednak tu jesteś. Julio.- Po raz kolejny kalkulował, chłodno, pospiesznie, decydując się wreszcie podjąć ryzyko.- Być może możemy sobie pomóc.
Mówiąc to, gorzki niesmak przełknął prawie bez trudu- był w końcu ceną, którą był gotów zapłacić za coś znacznie bardziej cennego.
Dlatego nie padł na kolana, jedynie odsuwając się o stosowne pół kroku, zamiast płomiennym wyznaniem miłości kwitując sytuację suchym:
-Na Twoim miejscu jednak założyłbym je z powrotem. Ucieczka boso przez las może być raczej dość bolesna.
Nie tłumaczył się, przywdziewając na twarz kwaśny uśmiech, który szybko na powrót przerodził się w słaby grymas czegoś z pogranicza chłodnej obojętności i cierpkiej niechęci. Był boleśnie świadom utraty czasu- w idealnej rzeczywistości skradał się właśnie na skrytą w cieniu polanę tropem dwóch dorosłych jednorożców, aby potem starannie wyłuskać spośród źdźbeł traw zgubione przez nie podczas szaleńczej ucieczki włosy. Potem zwycięskim krokiem wracał zaś do załogi, na statek, dumnie dzierżąc w sakiewce dobre kilka garści złotych galeonów, które bez mała stanowiły równowartość dobrej jakości włosów. Prawdziwa wersja wydarzeń była zaś zdecydowanie bardziej rozczarowująca; nie zdecydował się jednak odejść. Jeszcze.
Po znalezieniu śladów wilka i zająca dobry tropiciel mógł wszakże podjąć tylko jedną, dobrą decyzję- i udać się tym szlakiem, który prowadził go prosto do większego zysku.
-Jestem dziś niezmiernie łaskaw- Odparł chłodno, cynicznie, zerkając w znajdujący się na plecach dekolt jej sukni bez szczególnego przejęcia.- Radziłbym więc tejże łaskawości nie nadużywać.
Musiał ją tu jednak zatrzymać; choćby na chwilę, najlepiej nie siłą, najlepiej jak najsubtelniej, jak najstaranniej, powoli i cierpliwie. Tak, by nie zdążyła pojąć, że decydowała się pozostać w pułapce- a przynajmniej nie do czasu, kiedy odnalazłby w końcu odpowiedź na niezadane jeszcze pytanie, pulsujące gdzieś boleśnie na dnie jego umysłu.
-Trochę krwi. Nic Ci nie będzie. Pod warunkiem, że nie wyskoczysz z zarośli prosto na kolejnego Merlina ducha winnego przechodnia- Złagodził ton, starając się ostrożnie oczyścić go, choć częściowo, z kąśliwej kpiny. Potrzebował w końcu czasu, jeszcze trochę czasu. I dowodów.
-Kto wie, co jeszcze tu znajdę? Ciebie też nie szukałam, a jednak tu jesteś. Julio.- Po raz kolejny kalkulował, chłodno, pospiesznie, decydując się wreszcie podjąć ryzyko.- Być może możemy sobie pomóc.
Mówiąc to, gorzki niesmak przełknął prawie bez trudu- był w końcu ceną, którą był gotów zapłacić za coś znacznie bardziej cennego.
Gość
Gość
Czuła się coraz bardziej zdenerwowana tym nagłym spotkaniem, które najchętniej zakończyłaby już dawno, gdy zauważyła, że mężczyzna wyprowadzał ją z równowagi i był – prawie – odporny na roztaczaną wokół wilą aurę. Chociaż to drugie ucieszyło ją w pewnym stopniu, wszak nie zawsze chciała mieć u stóp cały świat, tak zainteresowało ją, dlaczego czasami napotykała na drodze osoby obojętne na jej nieodparte piękno. Może faktycznie wszystko było winą naburmuszonej miny, złości i znudzenia, którego już nawet nie kryła? Chciała to sprawdzić, lecz resztki rozsądku przebijające się do głosu, podpowiadały, że jeśli urok nie zadziała, to będzie miała ogromny problem. W końcu w zagajniku nie było słychać nic, tym bardziej krzyku młodej dziewczyny lub w najlepszym wypadku rzucanych zaklęć, a ona bynajmniej nie chciała stać się bohaterką kolejnej historii o porwaniu wili. A ciekawość, cóż, stała zdecydowanie po drugiej stronie barykady, szepcząc blondynce do ucha, że jest młoda a młodość rządzi się przecież innymi prawami, niż rozsądek i że na pewno nic jej się nie stanie – bo któż chciałby pozbawiać świat tak pięknej istoty? Nie potrafiła ocenić z kim ma do czynienia, miała jednak przeczucie, że pod grubą otoczką gbura, krył się człowiek, który wcale nie zamierzał zrobić jej krzywdy; zwyczajnie i przypadkowo weszli sobie w drogę, mogli więc udać, że to spotkanie nie miało miejsca, prawda?
Uniosła brew, zwracając się przez ramię i wbijając wzrok w twarz Elijaha. Zdziwiła się, że nawet głęboki dekolt na plecach nie zatrzymał jego zaciekawienia na dłużej.
– Pomóc? Ciekawe jak – parsknęła rozbawiona, bo chociaż chwilę temu faktycznie chciała pokazać mu miejsce schadzek jednorożców, tak równie szybko zmieniła zdanie – nie szukam w tych lasach niczego, nie szukałam tym bardziej towarzystwa, gdy chciałam chwilę spokoju od problemu, który czeka na mnie w domu, a ty nie byłeś nawet miły – powoli zwróciła się doń przodem, nagle wpadając na o wiele ciekawszy pomysł; lubiła, kiedy niczego nieświadomy mężczyzna tracił rozum a później nie pamiętał z tej sytuacji nic. Dlaczego więc nie mogła ukarać go na swój sposób, pozostawiając w nieprzyjemnym roztargnieniu na kolejny dzień? Słodycz wkroczyła w uśmiech, którym właśnie go obdarzyła, po gniewie nie pozostawiając już nic. – Nie ma więc żadnego powodu, dla którego miałabym ci pomagać. – Zbliżyła się doń, szybko niwelując stosowną odległość. Nie bała się go; nie, jeśli miała naiwne przeczucie, że za chwilę ulegnie jej urokowi, który zastosowała jak na razie w najmniejszej możliwej dawce. Kopnęła pantofelki w bok, ignorując wcześniejszą poradę o uciekaniu i ranieniu stóp – nie raz, ani nie dwa biegała po tych ścieżkach bez butów, by wiedzieć, że były w miarę bezpieczne, pozbawione ostrych kamieni i patyków, czy korzeni wystających z ziemi i nie podejrzewała jeszcze, jak bardzo się w tej kwestii myli.
– Wyglądasz na zdezorientowanego. – A może przerażonego? Nie była pewna. Zamiast tego widziała, że Elijah nie ma pojęcia, dlaczego trudniej mu było utrzymywać pełen cynizmu grymas, gdy ona właśnie wysunęła dłoń, którą powoli ujęła jego szorstki policzek. – Chyba nie sądzisz, że jestem groźna, Romeo? – Spojrzała mu prosto w oczy, konfrontując jasnoniebieski, łagodny kolor ze zdecydowanie chłodnym, wciąż nieufnym, brązem, jednocześnie robiąc krok w przód, bez większego użycia siły zmuszając go do cofnięcia się pod to samo drzewo, które jeszcze przed paroma chwilami zraniło jej łopatkę.
Uniosła brew, zwracając się przez ramię i wbijając wzrok w twarz Elijaha. Zdziwiła się, że nawet głęboki dekolt na plecach nie zatrzymał jego zaciekawienia na dłużej.
– Pomóc? Ciekawe jak – parsknęła rozbawiona, bo chociaż chwilę temu faktycznie chciała pokazać mu miejsce schadzek jednorożców, tak równie szybko zmieniła zdanie – nie szukam w tych lasach niczego, nie szukałam tym bardziej towarzystwa, gdy chciałam chwilę spokoju od problemu, który czeka na mnie w domu, a ty nie byłeś nawet miły – powoli zwróciła się doń przodem, nagle wpadając na o wiele ciekawszy pomysł; lubiła, kiedy niczego nieświadomy mężczyzna tracił rozum a później nie pamiętał z tej sytuacji nic. Dlaczego więc nie mogła ukarać go na swój sposób, pozostawiając w nieprzyjemnym roztargnieniu na kolejny dzień? Słodycz wkroczyła w uśmiech, którym właśnie go obdarzyła, po gniewie nie pozostawiając już nic. – Nie ma więc żadnego powodu, dla którego miałabym ci pomagać. – Zbliżyła się doń, szybko niwelując stosowną odległość. Nie bała się go; nie, jeśli miała naiwne przeczucie, że za chwilę ulegnie jej urokowi, który zastosowała jak na razie w najmniejszej możliwej dawce. Kopnęła pantofelki w bok, ignorując wcześniejszą poradę o uciekaniu i ranieniu stóp – nie raz, ani nie dwa biegała po tych ścieżkach bez butów, by wiedzieć, że były w miarę bezpieczne, pozbawione ostrych kamieni i patyków, czy korzeni wystających z ziemi i nie podejrzewała jeszcze, jak bardzo się w tej kwestii myli.
– Wyglądasz na zdezorientowanego. – A może przerażonego? Nie była pewna. Zamiast tego widziała, że Elijah nie ma pojęcia, dlaczego trudniej mu było utrzymywać pełen cynizmu grymas, gdy ona właśnie wysunęła dłoń, którą powoli ujęła jego szorstki policzek. – Chyba nie sądzisz, że jestem groźna, Romeo? – Spojrzała mu prosto w oczy, konfrontując jasnoniebieski, łagodny kolor ze zdecydowanie chłodnym, wciąż nieufnym, brązem, jednocześnie robiąc krok w przód, bez większego użycia siły zmuszając go do cofnięcia się pod to samo drzewo, które jeszcze przed paroma chwilami zraniło jej łopatkę.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zrozumienie nadeszło odrobinę później, niż by tego pragnął. Kilka-naście-dziesiąt cennych sekund później; nie lubił niczego marnować, szczególnie czasu, jednakże okoliczności były zgoła inne od tych, w których zwykł prowadzić interesy. To, co się właśnie działo, nie było interesem. Jeszcze nie. Posiadało jednakże potencjał znacznie większy od znakomitej części jego dotychczasowych inwestycji.
Zrozumienie przyszło spóźnione i niemalże przypadkiem. Być może nie odnalazłby ostatniego, kluczowego elementu tej specyficznej układanki, gdyby nie to uczucie; dziwne, obce, niemalże wrogie, które dostrzegł z przestrachem i wstrętem, kiedy ton nowopoznanej rusałki nabrał zdradliwej słodyczy. Uczucie nagłego beztroskiego roztargnienia, z żenującą niemalże łatwością wytrącające jego umysł z poprzedniego stanu chłodnego skupienia. Przemożna chęć odpowiedzenia uśmiechem na jej uśmiech, powabny, pełen gracji, który pojawił się znikąd, gładko zajmując miejsce poprzedniego gniewnego grymasu. Powstrzymał się, na szczęście, zachowując na własnej twarzy zwyczajową apatyczną maskę- nie pierzchła, choć zapobiegł temu w ostatnim momencie, kiedy ta dziwaczna istota skróciła nagle dzielący ich dystans o dobre kilka kroków. Skróciła dystans dzielący ją od człowieka, który uprzednio niemalże przybił ją do drzewa; była więc albo nieustraszona, albo wyjątkowo naiwna, albo...
Albo wiedziała. Coś sprawiało, że czuła się pewnie, stanowiło gwarancję, że nie zaatakuje jej po raz kolejny. Słusznie. Nie zwykł napastować kobiet bez powodu, a już z pewnością nie dwa razy pod rząd. Poza tym wciąż znajdował się w tym dziwacznym, obcym i przerażającym stanie otępienia, w którym świat dookoła zdawał się blednąć nagle i zanikać, tak, że cała jego uwaga skupiała się na pozornie niedbałych gestach jasnowłosego dziewczątka, które właśnie chłodną dłonią ujęło jego policzek.
Wcześniej jedynie raz widział to na własne oczy. Dobre kilka miesięcy temu zatrzymali się w porcie, z którego dwa dni później zabierali siłą jednego z chorego miłości marynarzy, który najpierw siłą, a później płaczem próbował ich przekonać, aby odpłynęli bez niego. On chciał tam pozostać z miłości; a przynajmniej tak nazywał to, bełkocząc, kiedy odpływali w siną dal. Z amoku otrząsnął się kilka dni później, w bezpiecznej odległości od tej niebezpiecznie pięknej kobiety, którą pozostawili za sobą wraz z całym rocznym dorobkiem nieszczęśnika, którego postanowiła zaczarować.
Wtedy kpił wraz z innymi, uznając siłę wil za mityczną, niedorzeczną- teraz, patrząc w bajkowo błękitne oczy jednej z nich, rozumiał. Rozumiał też jednak znacznie więcej- istniało wielu, wielu ludzi, którzy zapłaciliby krocie, by móc wpatrywać się w te oczy do końca życia. By użyć tych włosów, lnianych, pszenicznych, do swoich alchemicznych mikstur i do rdzeni różdżek.
By wyrwać szybko bijące serce.
-Nie sądzę- Grał na zwłokę. Nie ufała mu, jeszcze nie, ale jeżeli mógł to zmienić...- Przykro mi z powodu Twoich pleców. I z powodu tego problemu, przed którym uciekłaś.
Potrafił być uprzejmy, potrafił zmiękczyć głos, osłodzić jego gorycz wtedy, kiedy było to potrzebne; nie czuł więc większych skrupułów, zzuwając z twarzy wyraz odpychającej niechęci.
-Zachowałem się nierozsądnie. Obawiam się, że na przeprosiny już za późno, ale... pozwól mi to wynagrodzić.
Zignorował zwyczajową chęć odsunięcia się od jej dotyku; zamiast tego cierpliwie tkwił w miejscu, pospiesznie obmyślając ryzykowny, śmiały plan.
Zrozumienie przyszło spóźnione i niemalże przypadkiem. Być może nie odnalazłby ostatniego, kluczowego elementu tej specyficznej układanki, gdyby nie to uczucie; dziwne, obce, niemalże wrogie, które dostrzegł z przestrachem i wstrętem, kiedy ton nowopoznanej rusałki nabrał zdradliwej słodyczy. Uczucie nagłego beztroskiego roztargnienia, z żenującą niemalże łatwością wytrącające jego umysł z poprzedniego stanu chłodnego skupienia. Przemożna chęć odpowiedzenia uśmiechem na jej uśmiech, powabny, pełen gracji, który pojawił się znikąd, gładko zajmując miejsce poprzedniego gniewnego grymasu. Powstrzymał się, na szczęście, zachowując na własnej twarzy zwyczajową apatyczną maskę- nie pierzchła, choć zapobiegł temu w ostatnim momencie, kiedy ta dziwaczna istota skróciła nagle dzielący ich dystans o dobre kilka kroków. Skróciła dystans dzielący ją od człowieka, który uprzednio niemalże przybił ją do drzewa; była więc albo nieustraszona, albo wyjątkowo naiwna, albo...
Albo wiedziała. Coś sprawiało, że czuła się pewnie, stanowiło gwarancję, że nie zaatakuje jej po raz kolejny. Słusznie. Nie zwykł napastować kobiet bez powodu, a już z pewnością nie dwa razy pod rząd. Poza tym wciąż znajdował się w tym dziwacznym, obcym i przerażającym stanie otępienia, w którym świat dookoła zdawał się blednąć nagle i zanikać, tak, że cała jego uwaga skupiała się na pozornie niedbałych gestach jasnowłosego dziewczątka, które właśnie chłodną dłonią ujęło jego policzek.
Wcześniej jedynie raz widział to na własne oczy. Dobre kilka miesięcy temu zatrzymali się w porcie, z którego dwa dni później zabierali siłą jednego z chorego miłości marynarzy, który najpierw siłą, a później płaczem próbował ich przekonać, aby odpłynęli bez niego. On chciał tam pozostać z miłości; a przynajmniej tak nazywał to, bełkocząc, kiedy odpływali w siną dal. Z amoku otrząsnął się kilka dni później, w bezpiecznej odległości od tej niebezpiecznie pięknej kobiety, którą pozostawili za sobą wraz z całym rocznym dorobkiem nieszczęśnika, którego postanowiła zaczarować.
Wtedy kpił wraz z innymi, uznając siłę wil za mityczną, niedorzeczną- teraz, patrząc w bajkowo błękitne oczy jednej z nich, rozumiał. Rozumiał też jednak znacznie więcej- istniało wielu, wielu ludzi, którzy zapłaciliby krocie, by móc wpatrywać się w te oczy do końca życia. By użyć tych włosów, lnianych, pszenicznych, do swoich alchemicznych mikstur i do rdzeni różdżek.
By wyrwać szybko bijące serce.
-Nie sądzę- Grał na zwłokę. Nie ufała mu, jeszcze nie, ale jeżeli mógł to zmienić...- Przykro mi z powodu Twoich pleców. I z powodu tego problemu, przed którym uciekłaś.
Potrafił być uprzejmy, potrafił zmiękczyć głos, osłodzić jego gorycz wtedy, kiedy było to potrzebne; nie czuł więc większych skrupułów, zzuwając z twarzy wyraz odpychającej niechęci.
-Zachowałem się nierozsądnie. Obawiam się, że na przeprosiny już za późno, ale... pozwól mi to wynagrodzić.
Zignorował zwyczajową chęć odsunięcia się od jej dotyku; zamiast tego cierpliwie tkwił w miejscu, pospiesznie obmyślając ryzykowny, śmiały plan.
Gość
Gość
Wiele osób nie wierzyło w istnienie wil, w ich moc i urok, uznając najwidoczniej, że nie istnieją wśród istot ziemskich tak piękne, mityczne kobiety, których aura popychałaby mężczyzn do absurdalnych czynów. Wielu z nich sądziło, że być może nigdy nie napotkają ich na swojej drodze a jeszcze część z nich – ta naiwna i głupia – myślała, że będzie w stanie oprzeć się rzucanym przez nie czarom. Na tę myśl uśmiechnęła się, ponętnie i słodko, nieco złośliwie i wyzywająco, uznając, że podobny przypadek stoi właśnie przed nią. W jego zachowaniu dostrzegła tylko raz, w ciągu kilku minut, zainteresowanie jej osobą, na samym początku, gdy zapewne nie miał pojęcia kim, czym, jest a to wcale nie przypadło jej do gustu; poszukiwała czyjejś atencji, musiała ją dostać, bo inaczej z trudem panowała nad swoimi emocjami i stawała się groźna dla otoczenia.
– Ach, mój drogi – zaczęła cicho, pochylając się jeszcze bardziej nad jego uchem i dostrzegając niemal od razu podejrzaną zmianę w zachowaniu, którą z początku zignorowała; nagle postanowił być miły, wcześniej traktując ją jak zło całego świata? – wracaj skąd przyszedłeś i nie pojawiaj się tu więcej. – Nie czarowała go, jeszcze, igrając z ogniem i losem, a jednocześnie pokazując naiwną i zgubną, pewność siebie. Świadomość przyszła zaledwie po chwili, kiedy lodowaty wyraz twarzy Elijaha nie zmieniał się a wręcz przeciwnie: pogłębiał, z kolei jego dłoń niebezpiecznie zacisnęła się wokół jej ręki. To dało jej do myślenia; uznała więc, że najlepiej będzie jak ucieknie, lecz z dobroci serca uznała, że może chociaż wyprowadzi tego biedaka z gąszczu krzewów, pośród których można było się zgubić. Nad ich głowami z kolei zbierały się ciemne, wielkie chmury, nie zapowiadające nic, poza burzą, słyszaną w oddali. Dlatego odsunęła się gwałtownie i przechyliwszy nieco głowę na bok, zatrzepotała rzęsami z pozorną nieśmiałością.
– Chyba nie zrobisz mi krzywdy? – Spytała łagodnie, opuszkiem palca przesuwając po męskim przedramieniu a gdy zauważyła, że powoli daje się wciągnąć w tę grę, splotła palce ich dłoni w uścisku. Miała przewagę, mogła zrobić z nim co chce, choć chęć do dalszej zabawy szybko jej przeszła. Wyprowadziła ich z lasu, co chwilę tylko szepcząc mu miłe słowa do ucha, z kolei na koniec ich wspólnej przygody ucałowała go w policzek.
– Żegnaj, Romeo. – Po Francuzce nie było śladu, jedynie ulotny zapach perfum unoszący się w powietrzu i zdezorientowanie, które pozostało po uwolnieniu się spod jej uroku. Nie miała pojęcia, że zaledwie chwilę po tym do Elijaha dołączyły dwie inne osoby, skutecznie odbierając jej szansę na przeżycie tego spotkania, gdyby zadecydowała się zostać z nim dłużej.
zt (ja)
– Ach, mój drogi – zaczęła cicho, pochylając się jeszcze bardziej nad jego uchem i dostrzegając niemal od razu podejrzaną zmianę w zachowaniu, którą z początku zignorowała; nagle postanowił być miły, wcześniej traktując ją jak zło całego świata? – wracaj skąd przyszedłeś i nie pojawiaj się tu więcej. – Nie czarowała go, jeszcze, igrając z ogniem i losem, a jednocześnie pokazując naiwną i zgubną, pewność siebie. Świadomość przyszła zaledwie po chwili, kiedy lodowaty wyraz twarzy Elijaha nie zmieniał się a wręcz przeciwnie: pogłębiał, z kolei jego dłoń niebezpiecznie zacisnęła się wokół jej ręki. To dało jej do myślenia; uznała więc, że najlepiej będzie jak ucieknie, lecz z dobroci serca uznała, że może chociaż wyprowadzi tego biedaka z gąszczu krzewów, pośród których można było się zgubić. Nad ich głowami z kolei zbierały się ciemne, wielkie chmury, nie zapowiadające nic, poza burzą, słyszaną w oddali. Dlatego odsunęła się gwałtownie i przechyliwszy nieco głowę na bok, zatrzepotała rzęsami z pozorną nieśmiałością.
– Chyba nie zrobisz mi krzywdy? – Spytała łagodnie, opuszkiem palca przesuwając po męskim przedramieniu a gdy zauważyła, że powoli daje się wciągnąć w tę grę, splotła palce ich dłoni w uścisku. Miała przewagę, mogła zrobić z nim co chce, choć chęć do dalszej zabawy szybko jej przeszła. Wyprowadziła ich z lasu, co chwilę tylko szepcząc mu miłe słowa do ucha, z kolei na koniec ich wspólnej przygody ucałowała go w policzek.
– Żegnaj, Romeo. – Po Francuzce nie było śladu, jedynie ulotny zapach perfum unoszący się w powietrzu i zdezorientowanie, które pozostało po uwolnieniu się spod jej uroku. Nie miała pojęcia, że zaledwie chwilę po tym do Elijaha dołączyły dwie inne osoby, skutecznie odbierając jej szansę na przeżycie tego spotkania, gdyby zadecydowała się zostać z nim dłużej.
zt (ja)
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zdradzę ci sekret, Francja 1949
Szybka odpowiedź