Apteka Zabinich
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Apteka Zabinich
Wnętrze pozostaje czyste, schludne, zadbane; pomimo tego brakuje mu wrażenia przytulności. Surowa prostota prostokątnego pomieszczenia wykończona została stworzonymi z finezją meblami z ciemnego drewna, na których piętrzą się starannie segregowane fiolki, słoiki i doniczki. W powietrzu unosi się subtelny, korzenny zapach ziół- od czasu do czasu rozproszony zostaje nieco powiewem chłodnego powietrza, wpadającego przez uchylone ciężkie drzwi. Na jednej ze ścian znajduje się kilka prostych, acz finezyjnie wykonanych rycin przedstawiających magiczne rośliny i stworzenia. W kącie pomieszczenia widnieje również lśniąca lekko w półmroku pomieszczenia miedziana waga.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:20, w całości zmieniany 1 raz
Międzynarodowe perypetie nauczyły go wymaganego profesjonalizmu, okazywania należytego szacunku. Młodzieńcza brawura, którą zabrał z deszczowych terenów znienawidzonej Anglii ujawniała się w najmniej oczekiwanych momentach. Wchodząc w świat dorosłej samodzielności stawiał pierwsze, rozchybotane kroki pośród handlowych kontaktów, kunsztu prowadzenia dochodowych transakcji, budowaniu silnej, korzystnej reputacji oraz wykonywaniu pojedynczych, poważniejszych zadań, w których gubił się już na początkowym etapie. Lubił wylewać swe niekontrolowane frustracje oraz ostre napady złości ukryte głęboko pod warstwami cielesnych wnętrzności. Od lat piętrzyły się pod cienką skórą czekając na odpowiedni moment. Nie tolerował odgórnych rozkazów, nie potrzebował zwierzchników, którzy dyrygowali zdolnym do pracy, zdeterminowanym i zmotywowanym młodzieńcem. Posiadał wystarczającą wiedzę podważającą utarte prawdy, ciężkie słowa samego kierownika. Drobne sukcesy dodawały mu odwagi, gdy z czystą bezczelnością wypowiadał niezrozumiałe roszczenia i głośne uwagi. Taki stan rzeczy nie trwał długo; szybko zdegradowano go do najniższego parteru powierzając zadania obdzierające z ludzkiej godności. Z biegiem długich i męczących dni niejednokrotnie poczuł na swej zbyt delikatnej twarzy twardą pięść ozdobioną zardzewiałymi sygnetami. Zrozumiał co to głód, egzystując bez jedzenia, na czerstwej skórze starego chleba. Wiedział jak czuje się osobnik współdzielący obskurną, portową celę wraz z zalanymi w trupa, obrzydliwymi pijaczynami, piratami i obdartusami. Nabierając pokory, hamując nieustraszone poczynania zaczął nad sobą pracować. Miał cel, który dawał wymierne korzyści. Nieznajoma kobieta oparta o blat z wrodzoną nonszalancją przypomniała mu dawne czasy. Roszczeniowa, niepokorna wypluwała oskarżycielskie głoski znajdując się poza własną sferą komfortu. Zachowywała się nienormalnie, nieludzko, jakby coś zewnętrznego sterowało smukłym ciałem. Młoda, rozpieszczona dziewucha, pragnąca zaskarbić uwagę doświadczonego sprzedawcy. Ten za porozumieniem ciemnowłosego nie odezwał się ani słowem. Prześlizgnął gorzką dezaprobatę po frontowym profilu i w akompaniamencie ściekającego po szybach deszczu, zajął się odwlekanymi sprawunkami. Zielarz stojący nieopodal odchrząknął wymownie zaciskając palce na założonych ramionach. Powiódł wzorkiem po wystroju apteki obierając ścieżkę wytyczoną przez dziewczynę o dziwnie znajomym akcencie. Zmarszczył brwi w ostrym niezadowoleniu. Nie była sobą, przebywała w przestrzeni publicznej naznaczona paskudnym nałogiem. Łaknieniem, które powinno się leczyć…
– Prawo nie zabrania wtrącać się w zdanie, tym bardziej kiedy jest tak wyraźnie niestosowne. – skomentował od razu z należytym, niewzruszonym spokojem, którym emanował niemalże od zawsze. Nie był łatwym przeciwnikiem, ogromne pokłady stoickiej cierpliwości wydobywały się na zaciemnioną powierzchnię przepełnioną zapachem najświeższych, sterylnych ziół. Energia, której nie wyprowadzał poza własne wnętrze tliła się niemym żarem rozgrzewając krew, podnosząc ciśnienie. Brew uniosła się miarowo, gdy zachęcający papieros zawędrował do jej ust ponownie. Widział skrawek profilu, wiązkę dymu wypuszczoną w przestrzeń, w której kilka sekund temu przebywał apteczny właściciel. Westchnął ciężko zdegustowany i dodał z gęstym rozczarowaniem:
– Czego pani nie zrozumiała? Proszę zgasić papierosa zanim wysadzi pani to miejsce w powietrze. Razem ze sobą. – wyrzucił kolejny nakaz, który musiała wypełnić. Nie miał czasu na bezsensowne przekomarzania z niepoczytalną klientką. Skoro miała ze sobą problem powinna pozostać w bezpiecznych czterech kątach skryta pod grubymi pieleszami. Kilka szklanek zimnej wody, aspiryna i porządny sen powinien załatwić sprawę. Przewrócił oczami, gdy cenny czas uciekał w wrześniowy eter. Mokre krople spływały z pojedynczych kosmyków spadając na zarośnięte policzki. Dopiero zdanie nacechowane lekceważącym rytmem, atak wymierzony prosto w rosłą sylwetkę nakłoniły do działania. Wulgarny język nie robił na nim żadnego wrażenia. Znajome, przeciągłe litery mogły dać do myślenia… Brunetka odwróciła się niedbale ukazując pełną okazałość przemęczonej twarzy, opadniętych powiek i czoła zroszonego kropelkami wyniszczającego potu. Jasne tęczówki rozszerzyły się na moment. Wspomnienia przesunęły się przez głowę przypominając sobie jej niefortunny profil. Rozbestwiona, nieposłuszna małolata, bez dyscypliny, nie nauczona podstawowych wartości moralnych. Westchnął zdegustowany kręcąc głową z dezaprobatą. Stracił chęci, stracił siły, lecz musiał dorowadził te sprawę do końca. Szczęka przesunęła się w zdenerwowaniu, gdy wypowiadał kolejne zdanie: – Ojczulek spuścił cię ze swojego garnuszka, że musisz rozbijać się po miastowych aptekach w poszukiwaniu… – zatrzymał świdrując ją wzrokiem i robiąc pewne kroki do przodu. – No właśnie czego Dolohov? – zapytał retorycznie, gdyż zupełnie go to nie interesowało. Podszedł do niej i bez skrupułów zacisnął rękę na jej wąskim ramieniu. Jeśli nie chciała wyjść po dobroci, będzie zmuszony użyć siły: – Porozmawiamy na dworze, może deszcz odrobinę cię otrzeźwi. – warknął szorstko ignorując zadziwiony wzrok właściciela. Pociągnął ją ze sobą, tak nienaturalnie jakby stracił nad sobą panowanie. Zimne krople zderzyły się z ich tkanką, gdy zaprowadził ją za winkiel, ceglany tył budynku. Puścił ją z niesmakiem i wychrypiał wyciszony stukotem deszczu: – Co ty najlepszego wyprawiasz? Już kompletnie ci odbiło? – spuszczona ze smyczy stawała się nadzwyczaj nieznośna.
– Prawo nie zabrania wtrącać się w zdanie, tym bardziej kiedy jest tak wyraźnie niestosowne. – skomentował od razu z należytym, niewzruszonym spokojem, którym emanował niemalże od zawsze. Nie był łatwym przeciwnikiem, ogromne pokłady stoickiej cierpliwości wydobywały się na zaciemnioną powierzchnię przepełnioną zapachem najświeższych, sterylnych ziół. Energia, której nie wyprowadzał poza własne wnętrze tliła się niemym żarem rozgrzewając krew, podnosząc ciśnienie. Brew uniosła się miarowo, gdy zachęcający papieros zawędrował do jej ust ponownie. Widział skrawek profilu, wiązkę dymu wypuszczoną w przestrzeń, w której kilka sekund temu przebywał apteczny właściciel. Westchnął ciężko zdegustowany i dodał z gęstym rozczarowaniem:
– Czego pani nie zrozumiała? Proszę zgasić papierosa zanim wysadzi pani to miejsce w powietrze. Razem ze sobą. – wyrzucił kolejny nakaz, który musiała wypełnić. Nie miał czasu na bezsensowne przekomarzania z niepoczytalną klientką. Skoro miała ze sobą problem powinna pozostać w bezpiecznych czterech kątach skryta pod grubymi pieleszami. Kilka szklanek zimnej wody, aspiryna i porządny sen powinien załatwić sprawę. Przewrócił oczami, gdy cenny czas uciekał w wrześniowy eter. Mokre krople spływały z pojedynczych kosmyków spadając na zarośnięte policzki. Dopiero zdanie nacechowane lekceważącym rytmem, atak wymierzony prosto w rosłą sylwetkę nakłoniły do działania. Wulgarny język nie robił na nim żadnego wrażenia. Znajome, przeciągłe litery mogły dać do myślenia… Brunetka odwróciła się niedbale ukazując pełną okazałość przemęczonej twarzy, opadniętych powiek i czoła zroszonego kropelkami wyniszczającego potu. Jasne tęczówki rozszerzyły się na moment. Wspomnienia przesunęły się przez głowę przypominając sobie jej niefortunny profil. Rozbestwiona, nieposłuszna małolata, bez dyscypliny, nie nauczona podstawowych wartości moralnych. Westchnął zdegustowany kręcąc głową z dezaprobatą. Stracił chęci, stracił siły, lecz musiał dorowadził te sprawę do końca. Szczęka przesunęła się w zdenerwowaniu, gdy wypowiadał kolejne zdanie: – Ojczulek spuścił cię ze swojego garnuszka, że musisz rozbijać się po miastowych aptekach w poszukiwaniu… – zatrzymał świdrując ją wzrokiem i robiąc pewne kroki do przodu. – No właśnie czego Dolohov? – zapytał retorycznie, gdyż zupełnie go to nie interesowało. Podszedł do niej i bez skrupułów zacisnął rękę na jej wąskim ramieniu. Jeśli nie chciała wyjść po dobroci, będzie zmuszony użyć siły: – Porozmawiamy na dworze, może deszcz odrobinę cię otrzeźwi. – warknął szorstko ignorując zadziwiony wzrok właściciela. Pociągnął ją ze sobą, tak nienaturalnie jakby stracił nad sobą panowanie. Zimne krople zderzyły się z ich tkanką, gdy zaprowadził ją za winkiel, ceglany tył budynku. Puścił ją z niesmakiem i wychrypiał wyciszony stukotem deszczu: – Co ty najlepszego wyprawiasz? Już kompletnie ci odbiło? – spuszczona ze smyczy stawała się nadzwyczaj nieznośna.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Być może tego właśnie jej brakowało.
Ostrego zderzenia z rzeczywistością, siarczystego policzka, szorstkości pod własnymi nogami, chybotliwego gruntu, który utwierdziłby ją w tym, że nie jest tak silna za jaką się miała. Coś, co zmazałoby buńczuczny uśmiech z twarzy i nadszarpnęło arcycarskie ego. Nauczyło pokory.
Równie dobrze tę lekcję mogła mieć już dawno za sobą.
Zaliczoną, odpracowaną, obdzierającą z wszelakiego, wręcz dziecięcego podejścia, naiwności i słodkiej niewiedzy; niesamowite, ile goryczy potrafiło pomieścić młode, kruche ciało – teraz wybrzmiewającej w głosie, słowach i emocjonalnych gestach, w buntowniczej postawie, sykliwym tonie i podirytowanym nastroju.
A może zwyczajnie miała głęboko w poważaniu; co o niej myślą, kim tutaj jest, całą Anglię, która parszywością dobijała bardziej niż deszczowy rynsztok brudnych ulic pogrążonych w wojennym rozgardiaszu i bólu.
Cisza drażniła, odmowy pragnęły wzburzyć kolejną salwę cierpkiego śmiechu, obecność kogoś postronnego, kto w ogóle nie powinien się wtrącać, wywoływała coś na skraju kolejnej fali złości a bezczelnego rozbawienia.
Niestosowne słowa, niestosowne gesty; dla nich wszystko było niestosowne, nieodpowiednie, brzydkie, niegrzeczne, wyplute i wyzute – finalnie nijakie. Tatiana wprawdzie zwracała uwagę na własne przywary i fakt, że odstawała – czy to wychowaniem, czy codziennym funkcjonowaniem – od typowego Brytyjczyka; w tej jednak chwili coś tak przyziemnego nie miało dla niej najmniejszego znaczenia. Przez moment miała ochotę urządzić mu pogadankę o tym, że niestosowna dopiero może się stać, ale w porę – dzięki ci, Merlinie – zdecydowała się jednak ugryźć w język.
Biedny sprzedawca, którego w praktyce w ogóle nie było jej żal.
– Może wtedy w końcu przestanie pan trajkotać – a ona zapewne przestanie mieszać czerstwe żarty z bezczelnością, wtedy kiedy puści wszystko z dymem. Wszędzie nakazy, wszędzie zakazy, wszędzie cholerne papiurzyska i procedury; czy ci ludzie mieli w ogóle cokolwiek do czynienia ze zdrowym rozsądkiem? Zabawne, że w całej swojej teatralnej obrazie, to samą siebie zaczęła stawiać jako najbardziej rozważną, nawet w momencie gdy wymachiwała papierosem w te i wewte, podnosiła głos, a finalnie rzuciła niedopałek na podłogę, zagaszając go czubkiem buta.
– Zadowolony?
Jedyne, co zdołało opuścić jej wargi, nim te nie rozciągnęły się w uśmiechu; kpiącym, zdumionym, naznaczonym wyraźnie łobuzerską nutą; przez moment nawet nie pamiętała już o całej sytuacji, własnym przewinieniu i odmowie aptekarza; pieprzony Vincent Rineheart stał przed nią jak żywy.
– Ciesz się, że nie ze smyczy, mogłabym pogryźć – odpowiedziała od razu, hamując parsknięcie śmiechem poprzez prędkie skubnięcie zębami dolnej wargi; świat doprawdy był maleńkim miejscem.
I mogłaby się tak z nim przekomarzać, gdyby nie gwałtowność kolejnych kroków i gestów, na jakie się zdecydował. A na co ona zareagowała znów nie tak, jak mógł się tego spodziewać – śmiechem.
Ciężkie krople deszczu nader prędko spoczęły na głowie i odsłoniętej skórze; spłynęły po policzkach i osiadły na nagich dłoniach, przez drobny moment faktycznie przynosząc cień ulgi obolałej skroni.
– Mmmm, Vinnie, trzeba było powiedzieć, że chcesz całować się w deszczu – naznaczony drobną chrypą pomruk przedarł się przez odgłosy ulewy, kiedy całkowicie zignorowała gwałtowność jego gestów i siłę dłoni zaciśniętej na ramieniu. Dopiero na tyłach budynku przywarła do jednej ze ścian.
– Kiedy stałeś się romantykiem? To przez tęsknotę? – brew drgnęła ku górze, kiedy przejechała językiem po wardze by zaraz potem uśmiechnąć się lisio – jedyna reakcja gdy widzi się mnie po tylu latach rozłąki? – jego słowa; oskarżycielskie, oburzone, czysto gniewne i zirytowane, znalazły odpowiedź w prostym, niemal urokliwym uśmiechu na wargach Dolohov.
– Tęskniłeś za mną, Rineheart?
Ostrego zderzenia z rzeczywistością, siarczystego policzka, szorstkości pod własnymi nogami, chybotliwego gruntu, który utwierdziłby ją w tym, że nie jest tak silna za jaką się miała. Coś, co zmazałoby buńczuczny uśmiech z twarzy i nadszarpnęło arcycarskie ego. Nauczyło pokory.
Równie dobrze tę lekcję mogła mieć już dawno za sobą.
Zaliczoną, odpracowaną, obdzierającą z wszelakiego, wręcz dziecięcego podejścia, naiwności i słodkiej niewiedzy; niesamowite, ile goryczy potrafiło pomieścić młode, kruche ciało – teraz wybrzmiewającej w głosie, słowach i emocjonalnych gestach, w buntowniczej postawie, sykliwym tonie i podirytowanym nastroju.
A może zwyczajnie miała głęboko w poważaniu; co o niej myślą, kim tutaj jest, całą Anglię, która parszywością dobijała bardziej niż deszczowy rynsztok brudnych ulic pogrążonych w wojennym rozgardiaszu i bólu.
Cisza drażniła, odmowy pragnęły wzburzyć kolejną salwę cierpkiego śmiechu, obecność kogoś postronnego, kto w ogóle nie powinien się wtrącać, wywoływała coś na skraju kolejnej fali złości a bezczelnego rozbawienia.
Niestosowne słowa, niestosowne gesty; dla nich wszystko było niestosowne, nieodpowiednie, brzydkie, niegrzeczne, wyplute i wyzute – finalnie nijakie. Tatiana wprawdzie zwracała uwagę na własne przywary i fakt, że odstawała – czy to wychowaniem, czy codziennym funkcjonowaniem – od typowego Brytyjczyka; w tej jednak chwili coś tak przyziemnego nie miało dla niej najmniejszego znaczenia. Przez moment miała ochotę urządzić mu pogadankę o tym, że niestosowna dopiero może się stać, ale w porę – dzięki ci, Merlinie – zdecydowała się jednak ugryźć w język.
Biedny sprzedawca, którego w praktyce w ogóle nie było jej żal.
– Może wtedy w końcu przestanie pan trajkotać – a ona zapewne przestanie mieszać czerstwe żarty z bezczelnością, wtedy kiedy puści wszystko z dymem. Wszędzie nakazy, wszędzie zakazy, wszędzie cholerne papiurzyska i procedury; czy ci ludzie mieli w ogóle cokolwiek do czynienia ze zdrowym rozsądkiem? Zabawne, że w całej swojej teatralnej obrazie, to samą siebie zaczęła stawiać jako najbardziej rozważną, nawet w momencie gdy wymachiwała papierosem w te i wewte, podnosiła głos, a finalnie rzuciła niedopałek na podłogę, zagaszając go czubkiem buta.
– Zadowolony?
Jedyne, co zdołało opuścić jej wargi, nim te nie rozciągnęły się w uśmiechu; kpiącym, zdumionym, naznaczonym wyraźnie łobuzerską nutą; przez moment nawet nie pamiętała już o całej sytuacji, własnym przewinieniu i odmowie aptekarza; pieprzony Vincent Rineheart stał przed nią jak żywy.
– Ciesz się, że nie ze smyczy, mogłabym pogryźć – odpowiedziała od razu, hamując parsknięcie śmiechem poprzez prędkie skubnięcie zębami dolnej wargi; świat doprawdy był maleńkim miejscem.
I mogłaby się tak z nim przekomarzać, gdyby nie gwałtowność kolejnych kroków i gestów, na jakie się zdecydował. A na co ona zareagowała znów nie tak, jak mógł się tego spodziewać – śmiechem.
Ciężkie krople deszczu nader prędko spoczęły na głowie i odsłoniętej skórze; spłynęły po policzkach i osiadły na nagich dłoniach, przez drobny moment faktycznie przynosząc cień ulgi obolałej skroni.
– Mmmm, Vinnie, trzeba było powiedzieć, że chcesz całować się w deszczu – naznaczony drobną chrypą pomruk przedarł się przez odgłosy ulewy, kiedy całkowicie zignorowała gwałtowność jego gestów i siłę dłoni zaciśniętej na ramieniu. Dopiero na tyłach budynku przywarła do jednej ze ścian.
– Kiedy stałeś się romantykiem? To przez tęsknotę? – brew drgnęła ku górze, kiedy przejechała językiem po wardze by zaraz potem uśmiechnąć się lisio – jedyna reakcja gdy widzi się mnie po tylu latach rozłąki? – jego słowa; oskarżycielskie, oburzone, czysto gniewne i zirytowane, znalazły odpowiedź w prostym, niemal urokliwym uśmiechu na wargach Dolohov.
– Tęskniłeś za mną, Rineheart?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
On sam nie szukał już dodatkowych wrażeń. Odkąd powrócił na zbrukane, wyniszczone przez wojnę, macierzyste tereny Anglii, różnorodność utrapień przykleiła się do niego niczym nierozerwalna, nieprzekraczalna mantra. Objawiały się w mnogości niespodziewanych zdarzeń, niefortunnych spotkań pełnych skrajnych emocji, ciężkich pretensji oraz twardych wyrzutów targających organizmem młodego mężczyzny. Znajome sylwetki o zawziętych rysach nie były pobłażliwe; wyciągały ogromny kaliber przeszłości, celując w jedyną, bezbronną ofiarę. Nieprzygotowany na atak ze strony brutalnej rzeczywistości bardzo szybko stracił grunt pod nogami walcząc z poprawnym i stabilnym utrzymaniem na betonowej powierzchni. Gubił się na każdym kroku nie potrafiąc poukładać swoich spraw w jedną, nierozerwalną całość. Ledwo wiążąc koniec z końcem, pomieszkiwał w brudnej dzielnicy portowej szukając pierwszych, oddanych klientów. Ścierając kurz z noclegowego, popękanego stolika, rozkładał pokaźne stosy istotnych notatek potrzebnych do badań i owocnej pracy. Przebywając w koszmarnych warunkach, starał się naprawiać wyrządzone błędy pozostawione na jedenaście długich i mozolnych lat. Czy było warto? Czy udało mu się osiągnąć jakiś cel? Czy działania, które tak zawzięcie realizował nie były jedynie syzyfową pracą? Czyżby zapomniał już, że demony dawnych dni miały tak zmienne, destruktywne oblicza? Jeden z nich stał tuż przed nim, kilka centymetrów dalej wdzierając cienką szpilkę w szczelinę między aptecznymi kafelkami. Drażnił zachmurzoną, zbyt spokojną atmosferę swym niepokojem, drżeniem i brakiem ogłady. Zakłócał spokój normalnego dnia pracy, w którą tak bardzo pragnął się zaangażować. Krzywił się wewnętrznie na każdy nieuprzejmy gest, salwie śmiechu, zbyt opryskliwym wyrzucie lądującym na powierzchni. Nie była u siebie, a goście powinni zachować choć krztę godności.
Nie obchodziły go typowe różnice przypisywane konkretnej nacji. Nie był Brytyjczykiem, lecz lata spędzone w tym kraju wtłoczyły wiele cech charakterystycznych dla tego narodu. Pewnie zachowania były utartymi normami niezależnymi od miejsca pochodzenia. Wiedział, że powinien je respektować, przestrzegać, traktować jako pierwszorzędny nakaz. Tego samego wymagał również od osób współdzielących niewielką przestrzeń. Zmarszczone brwi wyrażały dezaprobatę. Ciasno splecione ramiona wyczekiwały na kolejny ruch, wyraźny krzyk wydobyty z malowanych ust nieznajomej furiatki. Westchnął ciężko, gdy ta postanowiła odezwać się ponownie. Kim była ta dziewucha, roszcząca tak wielkie prawa? Ustawiająca normalnych obywateli zarabiających na przetrwanie kolejnych, żmudnych dni? Słowa nie robiły na nim wrażenia. Wrodzona cierpliwość i opanowanie pozwalały na pozostanie w miejscu. Tęczówki przemieszczały się wraz z okrężnymi ruchami dłoni. Niedopałek trafił w końcu na ziemię, a on uniósł kącik ust do góry w lekko kpiącym wyrazie: – Będę zadowolony, gdy weźmiesz go ze sobą i wyrzucisz w odpowiednie miejsce. – kontynuował miarowo pozbywając się grzecznościowej nuty. Już jego w tym głowa, aby nauczyć te pannicę odrobiny kultury. Lecz ujawnienie oblicza nieznajomej pozbawiło go ochoty na jakiekolwiek działania. Usta opadły do wcześniejszej pozycji ściskając się w ciasną linię. Brwi podniosły się do góry w wyraźnym zaskoczeniu, a głowa zasygnalizowała tylko jedno: uważaj. Westchnął teatralnie, przeklinając w myślach. Była ostatnią osobą, którą chciał zobaczyć właśnie w tym miejscu. Nie miał ochoty na typowe potyczki, czy przesłodzone przekomarzania; musiał załatwić sprawę do końca. Spojrzał z politowaniem nie kryjąc niesmaku: – Dla ciebie powinien zainwestować w kaganiec. – odparł bezwładnie, lecz wydźwięk obcych słów wywołał coś niespodziewanego. Nie było to utrata kontroli; kontynuacja potrzebnych kroków. Mogliby stać tam przez kilka kolejnych godzin, wymieniając się silną mową nieuprzejmości. Dziewczyna zwracała na siebie zbyt dużą uwagę, wywlekając wrażliwe dane personalne. Tęczówki pociemniały od nadmiaru emocji, szorstki śmiech potęgował efekt, gdy z wyraźną siłą popychał szklane, zawilgocone drzwi. Duże krople opadły na mokre ubrania, pojedyncze kosmyki, zarośnięte policzki. Puścił ją, odsunął się na odpowiednią odległość. Pierś falowała w niespokojnym oddechu, kiedy głos wygrzmiał krótkie: – Przestań się wydurniać… – skarcił przeciągle przymykając powieki. Spokój opanował jego ciało, gdy strugi zimnej wody zalewały całą, okalającą przestrzeń. Otworzył je, wlepił świdrujące spojrzenie w przeciwniczkę i prychnął nieznacznie zaplatając ręce na klatce: – Ku jasności nie jesteśmy żadnymi, dobrymi znajomymi żeby dyskutować na takie tematy. – zakomunikował, aby w końcu wbiła to sobie do tej wymuskanej główki. Próbowała go sprowokować, jednakże wiedział czego mógł się po niej spodziewać: – Nie Dolohov, jesteś ostatnią osobą, którą pragnąłbym zobaczyć na tej parszywej ziemi. Nie będę powtarzał się po raz kolejny… – tak, było w tym sporo irytacji oraz rozdrażnienia. Nie lubił, gdy ktoś wchodził mu w drogę, utrudniał codzienne obowiązki. Miał swój rytm, którego nie powinna naruszać. – Po co tu przyjechałaś i czemu włóczysz się sama po tym mieście? Za mało ci wrażeń? – chcesz wylądować w ministerialnym więzieniu jako przypadkowy cudzoziemiec działający przeciwko władzy? A może dostać między żebra typowo śmiertelne zaklęcie, które odbiłby się zielenią w twych dużych, szarawych oczach?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie obchodziły go typowe różnice przypisywane konkretnej nacji. Nie był Brytyjczykiem, lecz lata spędzone w tym kraju wtłoczyły wiele cech charakterystycznych dla tego narodu. Pewnie zachowania były utartymi normami niezależnymi od miejsca pochodzenia. Wiedział, że powinien je respektować, przestrzegać, traktować jako pierwszorzędny nakaz. Tego samego wymagał również od osób współdzielących niewielką przestrzeń. Zmarszczone brwi wyrażały dezaprobatę. Ciasno splecione ramiona wyczekiwały na kolejny ruch, wyraźny krzyk wydobyty z malowanych ust nieznajomej furiatki. Westchnął ciężko, gdy ta postanowiła odezwać się ponownie. Kim była ta dziewucha, roszcząca tak wielkie prawa? Ustawiająca normalnych obywateli zarabiających na przetrwanie kolejnych, żmudnych dni? Słowa nie robiły na nim wrażenia. Wrodzona cierpliwość i opanowanie pozwalały na pozostanie w miejscu. Tęczówki przemieszczały się wraz z okrężnymi ruchami dłoni. Niedopałek trafił w końcu na ziemię, a on uniósł kącik ust do góry w lekko kpiącym wyrazie: – Będę zadowolony, gdy weźmiesz go ze sobą i wyrzucisz w odpowiednie miejsce. – kontynuował miarowo pozbywając się grzecznościowej nuty. Już jego w tym głowa, aby nauczyć te pannicę odrobiny kultury. Lecz ujawnienie oblicza nieznajomej pozbawiło go ochoty na jakiekolwiek działania. Usta opadły do wcześniejszej pozycji ściskając się w ciasną linię. Brwi podniosły się do góry w wyraźnym zaskoczeniu, a głowa zasygnalizowała tylko jedno: uważaj. Westchnął teatralnie, przeklinając w myślach. Była ostatnią osobą, którą chciał zobaczyć właśnie w tym miejscu. Nie miał ochoty na typowe potyczki, czy przesłodzone przekomarzania; musiał załatwić sprawę do końca. Spojrzał z politowaniem nie kryjąc niesmaku: – Dla ciebie powinien zainwestować w kaganiec. – odparł bezwładnie, lecz wydźwięk obcych słów wywołał coś niespodziewanego. Nie było to utrata kontroli; kontynuacja potrzebnych kroków. Mogliby stać tam przez kilka kolejnych godzin, wymieniając się silną mową nieuprzejmości. Dziewczyna zwracała na siebie zbyt dużą uwagę, wywlekając wrażliwe dane personalne. Tęczówki pociemniały od nadmiaru emocji, szorstki śmiech potęgował efekt, gdy z wyraźną siłą popychał szklane, zawilgocone drzwi. Duże krople opadły na mokre ubrania, pojedyncze kosmyki, zarośnięte policzki. Puścił ją, odsunął się na odpowiednią odległość. Pierś falowała w niespokojnym oddechu, kiedy głos wygrzmiał krótkie: – Przestań się wydurniać… – skarcił przeciągle przymykając powieki. Spokój opanował jego ciało, gdy strugi zimnej wody zalewały całą, okalającą przestrzeń. Otworzył je, wlepił świdrujące spojrzenie w przeciwniczkę i prychnął nieznacznie zaplatając ręce na klatce: – Ku jasności nie jesteśmy żadnymi, dobrymi znajomymi żeby dyskutować na takie tematy. – zakomunikował, aby w końcu wbiła to sobie do tej wymuskanej główki. Próbowała go sprowokować, jednakże wiedział czego mógł się po niej spodziewać: – Nie Dolohov, jesteś ostatnią osobą, którą pragnąłbym zobaczyć na tej parszywej ziemi. Nie będę powtarzał się po raz kolejny… – tak, było w tym sporo irytacji oraz rozdrażnienia. Nie lubił, gdy ktoś wchodził mu w drogę, utrudniał codzienne obowiązki. Miał swój rytm, którego nie powinna naruszać. – Po co tu przyjechałaś i czemu włóczysz się sama po tym mieście? Za mało ci wrażeń? – chcesz wylądować w ministerialnym więzieniu jako przypadkowy cudzoziemiec działający przeciwko władzy? A może dostać między żebra typowo śmiertelne zaklęcie, które odbiłby się zielenią w twych dużych, szarawych oczach?
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 03.02.21 18:42, w całości zmieniany 2 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zadziwiające; pomimo całego morza nowych doświadczeń, upadków i powstań, innego kraju, innych ludzi, żywotów i śmierci, która coraz ciaśniej oplatała Nokturn, mimo grzechów, błysku w oku i kobiecej sylwetki, wciąż była tą sprzed kilku lat.
Mniej naiwną, tak samo wyniosłą. Mniej beztroską, tak samo nieodpowiedzialną.
W przeciwieństwie do niego – wciąż szukającą wrażeń. Autodestruktywnie wyciągając w ich stronę dłonie, sięgając desperacko po wszelkie bodźce, nader często te zgubne i nieodpowiednie; może wcale nie ceniła już życia, a może właśnie ceniła je zbyt mocno, by przeżyć je nijako, pod smętną kurtyną wojny.
Łatwiej było leczyć smutki wulgarnym nastawieniem i brutalną siłą dopadania wszystkiego, czego potrzebowała; od głupiutkiej, roszczeniowej postawy w aptece, po sam światopogląd, który wbijał się w nią coraz głębiej i głębiej, zacierając granice i burząc coś takiego jak moralne zasady; w końcu mieli napisać porządek świata na nowo.
Niemal absurdalne, że wpadli na siebie znów; znów, po tylu latach, po całej gamie krzywych spojrzeń, złośliwych uśmieszków i cierpkich odzywek – po wielu miesiącach temu spędzonych w pięknym, niemal nierealnym miejscu, by teraz natknąć się na siebie w tak parszywym, brzydkim świecie. Pieprzonym Londynie.
I naprawdę cała jej złość uleciała gdzieś w powietrze; być może to zwyczajna wesołość, równie prawdopodobnie głupi sentyment – na jego uwagę znów parsknęła śmiechem, choć kiedyś uderzyłaby go bez zawahania otwartą dłonią w policzek. Może przynajmniej w tej materii nieco się zmieniła; nabrała dystansu w swojej rozchwianej emocjonalności.
Bezlitośnie padający deszcz mógł otrzeźwić jej umysł, mógł ukoić ból głowy, ale niemal niemożliwym wydawało się zdarcie uśmieszku z jej warg; sunęła po nim spojrzeniem otwarcie, bez zbędnego skrępowania, choć ich przypadkowe spotkanie powinno być dalekie od jakiegokolwiek zadowolenia. Gdzieś na skraju bycia kotem, który poluje na mysz, a kompletnej przeciwności – nieodpowiedzialnego buntownika postawionego przed organ prawa.
No dalej, Vinnie, co mi zrobisz?
– To naprawdę prawie zraniło...moje uczucia – wypowiedziała na ciężkim wydechu, w teatralnym geście unosząc otuloną rękawiczką dłoń do własnej piersi. Kiedy zgrywał porządnego – w rzeczywistości zapewne takim był, zawsze był – naprawdę nie potrafiła powstrzymać się od kolejnego uśmiechu.
– Ta? A kim jesteśmy, Vinnie? – wymruczała zaraz potem, po raz kolejny wznosząc brew ku górze. Dawnymi znajomymi? Wrogami? Dwiema stronami barykady? Zabawne, jak blisko prawdy była w swoim niczego nieświadomym, żartobliwym tonie.
– Tyle pytań, dobry Merlinie, powoli – żachnęła się, wciąż rozbawiona, gdy bez ogródek zapytał o jej cel wizyty – w Anglii, Londynie, aptece; nieistotne. Pokręciła głową, skubiąc zębami dolną wargę ust, nim nie podniosła na niego spojrzenia, na jakiś czas milknąc i przyglądając mu się, wciąż z uśmiechem, przez dłuższą chwilę, uważnie i dziwnie łagodnie.
– Zmężniałeś – prosta uwaga, krótkie słowo; łatwiej było rozmawiać o bzdurach, trudniej tłumaczyć swoje położenie w tym przeklętym miejscu – A Ty, Vinc? Co ty tutaj robisz? Znudziły ci się podróże? – odwróciła kota ogonem; ot (nie)przyjacielska pogawędka w zaułku w najgorszą ulewę.
– I owszem, mało mi. Za to ty...Ty się o to martwisz, hm? Czy może o to, czy dostatecznie dobrze odegrałeś bohatera w aptece?
Mniej naiwną, tak samo wyniosłą. Mniej beztroską, tak samo nieodpowiedzialną.
W przeciwieństwie do niego – wciąż szukającą wrażeń. Autodestruktywnie wyciągając w ich stronę dłonie, sięgając desperacko po wszelkie bodźce, nader często te zgubne i nieodpowiednie; może wcale nie ceniła już życia, a może właśnie ceniła je zbyt mocno, by przeżyć je nijako, pod smętną kurtyną wojny.
Łatwiej było leczyć smutki wulgarnym nastawieniem i brutalną siłą dopadania wszystkiego, czego potrzebowała; od głupiutkiej, roszczeniowej postawy w aptece, po sam światopogląd, który wbijał się w nią coraz głębiej i głębiej, zacierając granice i burząc coś takiego jak moralne zasady; w końcu mieli napisać porządek świata na nowo.
Niemal absurdalne, że wpadli na siebie znów; znów, po tylu latach, po całej gamie krzywych spojrzeń, złośliwych uśmieszków i cierpkich odzywek – po wielu miesiącach temu spędzonych w pięknym, niemal nierealnym miejscu, by teraz natknąć się na siebie w tak parszywym, brzydkim świecie. Pieprzonym Londynie.
I naprawdę cała jej złość uleciała gdzieś w powietrze; być może to zwyczajna wesołość, równie prawdopodobnie głupi sentyment – na jego uwagę znów parsknęła śmiechem, choć kiedyś uderzyłaby go bez zawahania otwartą dłonią w policzek. Może przynajmniej w tej materii nieco się zmieniła; nabrała dystansu w swojej rozchwianej emocjonalności.
Bezlitośnie padający deszcz mógł otrzeźwić jej umysł, mógł ukoić ból głowy, ale niemal niemożliwym wydawało się zdarcie uśmieszku z jej warg; sunęła po nim spojrzeniem otwarcie, bez zbędnego skrępowania, choć ich przypadkowe spotkanie powinno być dalekie od jakiegokolwiek zadowolenia. Gdzieś na skraju bycia kotem, który poluje na mysz, a kompletnej przeciwności – nieodpowiedzialnego buntownika postawionego przed organ prawa.
No dalej, Vinnie, co mi zrobisz?
– To naprawdę prawie zraniło...moje uczucia – wypowiedziała na ciężkim wydechu, w teatralnym geście unosząc otuloną rękawiczką dłoń do własnej piersi. Kiedy zgrywał porządnego – w rzeczywistości zapewne takim był, zawsze był – naprawdę nie potrafiła powstrzymać się od kolejnego uśmiechu.
– Ta? A kim jesteśmy, Vinnie? – wymruczała zaraz potem, po raz kolejny wznosząc brew ku górze. Dawnymi znajomymi? Wrogami? Dwiema stronami barykady? Zabawne, jak blisko prawdy była w swoim niczego nieświadomym, żartobliwym tonie.
– Tyle pytań, dobry Merlinie, powoli – żachnęła się, wciąż rozbawiona, gdy bez ogródek zapytał o jej cel wizyty – w Anglii, Londynie, aptece; nieistotne. Pokręciła głową, skubiąc zębami dolną wargę ust, nim nie podniosła na niego spojrzenia, na jakiś czas milknąc i przyglądając mu się, wciąż z uśmiechem, przez dłuższą chwilę, uważnie i dziwnie łagodnie.
– Zmężniałeś – prosta uwaga, krótkie słowo; łatwiej było rozmawiać o bzdurach, trudniej tłumaczyć swoje położenie w tym przeklętym miejscu – A Ty, Vinc? Co ty tutaj robisz? Znudziły ci się podróże? – odwróciła kota ogonem; ot (nie)przyjacielska pogawędka w zaułku w najgorszą ulewę.
– I owszem, mało mi. Za to ty...Ty się o to martwisz, hm? Czy może o to, czy dostatecznie dobrze odegrałeś bohatera w aptece?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przemijający czas, zmienił go nie do poznania. Pamiętał ten moment; podeszwa jesiennego buciora zatrzymała się na drewnianym, rozchybotanym pokładzie. Paniczny strach, rozbiegane spojrzenie okalało ogrom szlacheckiego statku, na którym już za kilka minut miał odpłynąć w bezkresne nieznane. Nie widział dla siebie przyszłości, nie żywił wiary w przetrwanie w tak obcym i nieprzewidywalnym środowisku. Targały nim skrajne emocje zahaczające o rozdzierającą fascynacją, aż po niewypowiedzianą panikę. Był wycofany, nieufny, niezbyt rozmowny, trwoniący od kontaktów międzyludzkich. Przerażony dziewiętnastolatek stał się idealnym pachołkiem wykorzystywanym do najgorszych, morskich zajęć: szorował kajuty, patroszył ryby, przynosił zakupy biegając między portowymi, obskurnymi alejkami. Częste upadki nauczyły go prawdziwego życia. Paskudne konsekwencje oraz zgubne problemy ciągnęły się, aż do dziś. Zmężniał, spoważniał, zakończył desperacki bieg.
Był realistą, traktował ten świat takim, jakim był naprawdę. Okrutnym, niemoralnym, wyciskającym ostatnie, życiodajne tchnienia. Postanowił kierować się pewnymi zasadami, trwać w założonym planie działania, który nie doprowadziłby do zguby, rozchwiania, utraty kontroli. Uczył się na własnych błędach. Za każdym razem rozkładał je na czynniki pierwsze wyciągając istotną esencję. Jej zachowanie, na samym początku mogło być zaskakujące, wręcz niewłaściwe. Sięgając do twardych macek przeszłości odnajdywał w nim siebie; zbyt młodego, szukającego wrażeń chłopaczka, któremu zdawało się, że może naprawdę wszystko. Wyszczekana buzia, roszczeniowość, podważanie obowiązków, pyskate odzywki, skierowane do osób, które wykonywały swoją branżę od kilkudziesięciu lat. Napuszony, panoszący się po nieswoim terenie. Znaleźli go, pewnego, letniego wieczoru, gdy lekko pijany wracał na zacumowany statek. Pobili prawie do nieprzytomności, dając nauczkę, ustawiając do pionu. Ona też była inna; odsłoniła się podróżując po niebezpiecznych ulicach wojennego miasta, czy dałaby sobie radę? Jaki krok podjęłaby w następnej kolejności, gdyby los postanowił zadrwić tak niespodziewanie i perfidnie?
Jasne tęczówki omotały całość sylwetki. Wyraźna dezaprobata wylewała się z każdego milimetra przemoczonej prezencji. Gorzkie spotkanie, przywołujące tak wiele wspomnień wetchniętych w ciemną otchłań. Pamiętał każdy dzień, najdrobniejszy szczegół zimowego pałacu. Postawę upadłego arystokraty dyktującego niemoralne warunki. Rozbestwioną córeczkę uprzykrzającą ten obrzydliwy pobyt; uzależnioną od twardej ręki rodziciela. Śmiech rozszedł się po niedalekiej okolicy nie robiąc na nim żadnego wrażenia. Stał w wyznaczonej odległości, statycznie, niewzruszenie. Cienkie palce zaciskały się na zaplecionym ramieniu. Ostry wzrok wdzierał się w prowokacyjny profil. Zimne krople deszczu spadały na zarośniętą twarz. Przetarł je wierzchem dłoni poprawiając ostrość widzenia. Pokręcił głową z niedowierzaniem, gdy wyraźnie stroiła sobie z niego żarty; głupia, niewychowana dziewucha, bez grosza trzeźwego pomyślunku. Czy twarde używki zdążyły dobrać się do najgłębszych warstw umysłu? Odetchnął cicho zdobywając się na ton wydobywany przez zaciśnięte zęby: – Zwykłymi przechodniami, którzy przypadkiem ucinają sobie uprzejmą pogawędkę na tyłach apteki. – zakomunikował dosadnie; nie złapał się w jej grę. – Nie wiem jak bardzo jesteś zorientowana w tym świecie, ale pomogę ci - trwa wojna. Twój jeden, tak śmiały krok może skończyć się tragedią. Bierzesz to pod uwagę? – zapytał retorycznie patrząc prosto w zamglone szarością, powiększone źrenice. Dlaczego tu przyjechała? Jaki miała powód? Jak to możliwe, że bez zastanowienia porzuciła ciepłą sypialnię swojego wspaniałego pałacu? Potrzebowała wrażeń, adrenaliny, zmiany otoczenia? – Umiesz się bronić? – kontynuował dalej ignorując zaczepne wypowiedzi, wzrok rozgoszczony na przemoczonym, przyklejonym do ciała ubraniu: – Za to ty jesteś tak samo nierozsądna i rozbestwiona. Po co tu przyjechałaś? – zaakcentował mocniej robiąc pojedynczy, delikatny krok do przodu, powtarzając pytanie; był teraz jeszcze bliżej. – Jestem w podróży, ot taki tam przystanek. Sentyment. – skłamał wprost wykrzywiając kąciki ust w niemrawym uśmiechu i modulując głosem przy ostatnim słowie. Nie musiał nic tłumaczyć, opowiadać życiowych perypetii; był dla niej zupełnie obcy. Powinni już nigdy się nie spotkać. Zaśmiał się nerwowo, gdy ta przechodziła samą siebie: – Martwię się jedynie o to, aby dobrze wykonać swoją pracę, wziąć należny zarobek i wrócić do domu. Czy jest w tym coś nadzwyczajnego i bohaterskiego? – czy wiesz w ogóle czym jest praca, jak trudno zatroszczyć się o samego siebie, nie mówiąc już o innych. Czy kiedykolwiek zostałaś po prostu; bez niczego?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Był realistą, traktował ten świat takim, jakim był naprawdę. Okrutnym, niemoralnym, wyciskającym ostatnie, życiodajne tchnienia. Postanowił kierować się pewnymi zasadami, trwać w założonym planie działania, który nie doprowadziłby do zguby, rozchwiania, utraty kontroli. Uczył się na własnych błędach. Za każdym razem rozkładał je na czynniki pierwsze wyciągając istotną esencję. Jej zachowanie, na samym początku mogło być zaskakujące, wręcz niewłaściwe. Sięgając do twardych macek przeszłości odnajdywał w nim siebie; zbyt młodego, szukającego wrażeń chłopaczka, któremu zdawało się, że może naprawdę wszystko. Wyszczekana buzia, roszczeniowość, podważanie obowiązków, pyskate odzywki, skierowane do osób, które wykonywały swoją branżę od kilkudziesięciu lat. Napuszony, panoszący się po nieswoim terenie. Znaleźli go, pewnego, letniego wieczoru, gdy lekko pijany wracał na zacumowany statek. Pobili prawie do nieprzytomności, dając nauczkę, ustawiając do pionu. Ona też była inna; odsłoniła się podróżując po niebezpiecznych ulicach wojennego miasta, czy dałaby sobie radę? Jaki krok podjęłaby w następnej kolejności, gdyby los postanowił zadrwić tak niespodziewanie i perfidnie?
Jasne tęczówki omotały całość sylwetki. Wyraźna dezaprobata wylewała się z każdego milimetra przemoczonej prezencji. Gorzkie spotkanie, przywołujące tak wiele wspomnień wetchniętych w ciemną otchłań. Pamiętał każdy dzień, najdrobniejszy szczegół zimowego pałacu. Postawę upadłego arystokraty dyktującego niemoralne warunki. Rozbestwioną córeczkę uprzykrzającą ten obrzydliwy pobyt; uzależnioną od twardej ręki rodziciela. Śmiech rozszedł się po niedalekiej okolicy nie robiąc na nim żadnego wrażenia. Stał w wyznaczonej odległości, statycznie, niewzruszenie. Cienkie palce zaciskały się na zaplecionym ramieniu. Ostry wzrok wdzierał się w prowokacyjny profil. Zimne krople deszczu spadały na zarośniętą twarz. Przetarł je wierzchem dłoni poprawiając ostrość widzenia. Pokręcił głową z niedowierzaniem, gdy wyraźnie stroiła sobie z niego żarty; głupia, niewychowana dziewucha, bez grosza trzeźwego pomyślunku. Czy twarde używki zdążyły dobrać się do najgłębszych warstw umysłu? Odetchnął cicho zdobywając się na ton wydobywany przez zaciśnięte zęby: – Zwykłymi przechodniami, którzy przypadkiem ucinają sobie uprzejmą pogawędkę na tyłach apteki. – zakomunikował dosadnie; nie złapał się w jej grę. – Nie wiem jak bardzo jesteś zorientowana w tym świecie, ale pomogę ci - trwa wojna. Twój jeden, tak śmiały krok może skończyć się tragedią. Bierzesz to pod uwagę? – zapytał retorycznie patrząc prosto w zamglone szarością, powiększone źrenice. Dlaczego tu przyjechała? Jaki miała powód? Jak to możliwe, że bez zastanowienia porzuciła ciepłą sypialnię swojego wspaniałego pałacu? Potrzebowała wrażeń, adrenaliny, zmiany otoczenia? – Umiesz się bronić? – kontynuował dalej ignorując zaczepne wypowiedzi, wzrok rozgoszczony na przemoczonym, przyklejonym do ciała ubraniu: – Za to ty jesteś tak samo nierozsądna i rozbestwiona. Po co tu przyjechałaś? – zaakcentował mocniej robiąc pojedynczy, delikatny krok do przodu, powtarzając pytanie; był teraz jeszcze bliżej. – Jestem w podróży, ot taki tam przystanek. Sentyment. – skłamał wprost wykrzywiając kąciki ust w niemrawym uśmiechu i modulując głosem przy ostatnim słowie. Nie musiał nic tłumaczyć, opowiadać życiowych perypetii; był dla niej zupełnie obcy. Powinni już nigdy się nie spotkać. Zaśmiał się nerwowo, gdy ta przechodziła samą siebie: – Martwię się jedynie o to, aby dobrze wykonać swoją pracę, wziąć należny zarobek i wrócić do domu. Czy jest w tym coś nadzwyczajnego i bohaterskiego? – czy wiesz w ogóle czym jest praca, jak trudno zatroszczyć się o samego siebie, nie mówiąc już o innych. Czy kiedykolwiek zostałaś po prostu; bez niczego?
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 21.02.21 0:25, w całości zmieniany 1 raz
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Była – i zbyt dumna, i zbyt pewna siebie, i co najgorsze zbyt naiwna. Zbyt przekonana o własnej wartości, wyższości swojego ja, swoich interesów, co jedynie podły nastrój i wyraźny głód wobec wątpliwie moralnych substancji, pogłębiał. Nie interesował jej aptekarz, ani londyńskie zwyczaje, nie mówiąc już o dobrym smaku, czy fakcie, że ktoś zechciał zwrócić jej uwagę.
Prawdę mówiąc, teraz, gdy deszcz otrzeźwiał bolącą skroń i spływał po bladej skórze, cała ta absurdalna sytuacja niebywale ją bawiła; nie było już miejsca na warkliwe słowa i zirytowane spojrzenia. Nie w momencie, w którym jego nieugięta mina jedynie pogłębiała jej łobuzerski uśmiech. Nie pamiętała dokładnie ile lat minęło, odkąd ostatni raz się widzieli, ale obserwowanie go na granicy faktycznego oburzenia – o ile już jej nie przekroczył – było dla Dolohov prawie rozrywką.
– Och, poważnie? – teatralnie udawała dalej; własne zdumienie, nutę zawodu, gdzieś w tym wszystkim nawet cień smutku. Zwykli przechodnie, obcy nieznajomi, jakież to proste – Każdym przypadkowym człowiekiem interesujesz się tak bardzo, Vinnie? – uśmiech znów zadrgał w kąciku ust. Wojna, wojna, bla, bla bla – wszyscy mówili tylko o jednym, zadziwiającym trafem mało kto wspominał o tym, jak wiele przestrzeni i świeżego powietrza nagle znalazło się w Londynie po emigracji znacznej części jego mieszkańców. Wojna tu, wojna tam – przecież toczyła się wszędzie, bezustannie.
Ale on się martwił – i o wojnę, i o ludzi, i jakimś dziwnym trafem też o nią. Skubnęła zębami dolną wargę, nim nie uśmiechnęła się po raz kolejny, sięgając dłonią w kierunku jego policzka, którego pogładziła mokrymi od deszczu opuszkami palców.
– Martwisz się, Rineheart, to słodkie – wymruczała, przekrzywiając głowę w jedną ze stron, jakby chciała mu się uważniej przyjrzeć, zanim cofnęła rękę – Umiem, kotku, nie martw się. Jestem dużą dziewczynką, która potrafi o siebie zadbać. Nawet w tak szpetnym miejscu, jak to – stwierdziła, wsuwając dłonie do kieszeni płaszcza, opierając tył głowy o ceglany mur i, na Merlina, nie potrafiąc powstrzymać kolejnego, drobnego uśmiechu, gdy przysunął się bliżej. Brew pytająco poszybowała ku górze. Zawsze potrafił znajdywać ładne słowa, takie, które ludzie mogliby chcieć usłyszeć i nie drążyć dalej.
– Po coś. Sentyment, tym razem nie mój – odpowiedziała; krótko, nijak, nie mówiąc mu tak naprawdę niczego konkretnego. Skrzyżowała z nim spojrzenie, tym razem na dłużej, dużo dłużej, w ciszy patrząc mu w oczy, bez zbędnego zawahania czy pokory. Dopiero po jakimś czasie pozwoliła sobie na krótki śmiech.
– Ładny ten twój sentyment i przystanek – stwierdziła, kręcąc głową – Dom, praca, zmartwienia zwykłego, szarego człowieka. Zagrzałeś jednak miejsce na dłużej – zawyrokowała, przyglądając mu się przez chwilę, nie decydując się jednak na pytanie o powody tego przedłużonego przystanku.
– Więc, Vinnie, co takiego przyniosłeś temu panu? – zagaiła z dziwnym błyskiem w oku – Może coś, co mnie by się przydało?
Prawdę mówiąc, teraz, gdy deszcz otrzeźwiał bolącą skroń i spływał po bladej skórze, cała ta absurdalna sytuacja niebywale ją bawiła; nie było już miejsca na warkliwe słowa i zirytowane spojrzenia. Nie w momencie, w którym jego nieugięta mina jedynie pogłębiała jej łobuzerski uśmiech. Nie pamiętała dokładnie ile lat minęło, odkąd ostatni raz się widzieli, ale obserwowanie go na granicy faktycznego oburzenia – o ile już jej nie przekroczył – było dla Dolohov prawie rozrywką.
– Och, poważnie? – teatralnie udawała dalej; własne zdumienie, nutę zawodu, gdzieś w tym wszystkim nawet cień smutku. Zwykli przechodnie, obcy nieznajomi, jakież to proste – Każdym przypadkowym człowiekiem interesujesz się tak bardzo, Vinnie? – uśmiech znów zadrgał w kąciku ust. Wojna, wojna, bla, bla bla – wszyscy mówili tylko o jednym, zadziwiającym trafem mało kto wspominał o tym, jak wiele przestrzeni i świeżego powietrza nagle znalazło się w Londynie po emigracji znacznej części jego mieszkańców. Wojna tu, wojna tam – przecież toczyła się wszędzie, bezustannie.
Ale on się martwił – i o wojnę, i o ludzi, i jakimś dziwnym trafem też o nią. Skubnęła zębami dolną wargę, nim nie uśmiechnęła się po raz kolejny, sięgając dłonią w kierunku jego policzka, którego pogładziła mokrymi od deszczu opuszkami palców.
– Martwisz się, Rineheart, to słodkie – wymruczała, przekrzywiając głowę w jedną ze stron, jakby chciała mu się uważniej przyjrzeć, zanim cofnęła rękę – Umiem, kotku, nie martw się. Jestem dużą dziewczynką, która potrafi o siebie zadbać. Nawet w tak szpetnym miejscu, jak to – stwierdziła, wsuwając dłonie do kieszeni płaszcza, opierając tył głowy o ceglany mur i, na Merlina, nie potrafiąc powstrzymać kolejnego, drobnego uśmiechu, gdy przysunął się bliżej. Brew pytająco poszybowała ku górze. Zawsze potrafił znajdywać ładne słowa, takie, które ludzie mogliby chcieć usłyszeć i nie drążyć dalej.
– Po coś. Sentyment, tym razem nie mój – odpowiedziała; krótko, nijak, nie mówiąc mu tak naprawdę niczego konkretnego. Skrzyżowała z nim spojrzenie, tym razem na dłużej, dużo dłużej, w ciszy patrząc mu w oczy, bez zbędnego zawahania czy pokory. Dopiero po jakimś czasie pozwoliła sobie na krótki śmiech.
– Ładny ten twój sentyment i przystanek – stwierdziła, kręcąc głową – Dom, praca, zmartwienia zwykłego, szarego człowieka. Zagrzałeś jednak miejsce na dłużej – zawyrokowała, przyglądając mu się przez chwilę, nie decydując się jednak na pytanie o powody tego przedłużonego przystanku.
– Więc, Vinnie, co takiego przyniosłeś temu panu? – zagaiła z dziwnym błyskiem w oku – Może coś, co mnie by się przydało?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pewnie już nie jeden raz, powiedział jej wprost, że wszystkie prezentowane cechy, doprowadzą ją w końcu do rychłej zguby. Pewnego dnia poślizgnie się na swej nierozwadze, braku rozsądku i zbytniej pewności siebie. Nie poradzi sobie w okrutnym i bezwzględnym świecie, który nie przejmie się posmakiem wpływowego pochodzenia, dostępem do nieskończonej fortuny. Był to rodzaj ostrzeżenia, złota rada, którą sam, będąc w jej wieku, zapewne chciałby usłyszeć. Stykając się z dzisiejszą sytuacją, jedynie utwierdził się w przekonaniu, iż zbagatelizowała i zlekceważyła jego słowa. Ukazała kwintesencję nieakceptowalnego rozbestwienia, które podziałało na niego niczym katalizator. Nie miał skrupułów, aby dobitnie zwrócić jej uwagę, zacisnąć palce wokół wąskiego ramienia i wyprowadzić na gęstwinę otrzeźwiających kropel. Mogła spoglądać na niego z nienawistnym błyskiem, wyrzucać kpiny, śmiać się z prostolinijną bezczelnością; on zachował statyczną powagę. Jedynie lekko uniesiona brew, ręce zaplątane na klatce piersiowej zdradzały jego postawę. Nie był na granicy; do faktycznego oburzenia było jeszcze daleko, a tego zdecydowanie nie chciałaby oglądać. Przekręcił oczami nie chcąc uczestniczyć już w tej dziecinnej gierce: – Och poważnie. - powtórzył po niej w nieco ostrzejszym i dobitniejszym tonem. Nic dla siebie nie znaczyli, nie byli nawet znajomymi. Dzielili pewny fragment nieprzyjemnej przeszłości, który utknął w cienkich warstwach umysłu. Gdyby wiedział, że tamte zdarzenia przybiorą taki obrót, nigdy nie zgłosiłby się po atrakcyjne zlecenie. Wraz z całym zespołem badawczym, zostali oszukani i wykorzystani dla zupełnie obcych korzyści. Uniósł jeden z kącików spierzchniętych warg odrobinę do góry. Zaśmiał się pod nosem, przez chwilę, jakby wystosowane pytanie, było tak niezwykle humorystyczne: – A co, miałaś nadzieję, że jesteś na tyle wyjątkowa, że zwrócę uwagę wyłącznie na ciebie? Muszę cię niestety zasmucić, wcale tak nie jest. – odparł na jednym wdechu, nie zmieniając tembru, nie wkładając w to żadnych, niepotrzebnych emocji. – Od zawsze wolałem jednak blondynki. – dodał jeszcze krótko wzruszając ramionami w ledwo dostrzegalnym geście. Zimno spadającego z nieba deszczu wnikało w cienki materiał. Zadrżał miarowo nie przepadając za niepotrzebnym chłodem. Ponownie starł z twarzy nadmierną wilgoć i wlepił w nią przyciemnione tęczówki. Była naprawdę głupia jeśli bagatelizowała wojnę. Żyła w przedziwnej bańce, która zakrywała codzienne, krwawe masakry. I nie chodziło tu o tą uciemiężoną stronę; zwykli czarodzieje, tacy jak ona oddawali swe życie przypadkiem, a także w słusznej sprawie. Walczyli o pewną zmianę, o godną rzeczywistość, w której sama znajdowała się od pewnego czasu. Niewdzięczna i bezmyślna, dlaczego nie została na bezpiecznej ziemi skutej wiecznym lodem? Martwił się, o kilka pojedynczych, najcenniejszych żywotów ryzykujących tak wiele. Czy mogła zdawać sobie sprawę z tak ogromnego poświęcenia, odpowiedzialności i oddania? Nie rozumiał tej obojętności, prezentowanego zuchwalstwa. Zaskoczyła go, gdy dłoń powędrowała do szorstkiego policzka. Znieruchomiał przez jeden niewskazany gest na wrażliwej skórze. Złapał ją za nadgarstek i odsunął od siebie pospiesznie. Nie mogła pozwalać sobie na zbyt wiele: – Nie, po prostu nie chce mieć cię na sumieniu. Mimo wszystko ostrzegałem. – odpowiedział coraz mocniej zniesmaczony i zniecierpliwiony. Na kolejne słowa zaśmiał się nieco dobitniej, pokręcił też głową. Nie uwierzył w żadną z sylab wyrzuconych na popołudniową powierzchnię. Mogła oszukiwać samą siebie, ale nie jego:
– Skoro tak ci się tu nie podoba, to po co tu naprawdę jesteś? – zapytał jeszcze jeden raz, zmieniając odległość. Próbował, zdobyć informacje, wybadać teren. Nie zwiastowała nic dobrego, wręcz przeciwnie; podejrzana obecność kazała zachować ostrożność, trzymać się na baczności – a to opanował niemalże do perfekcji.
– Zmartwienia zwykłego, szarego człowieka… Naprawdę chciałbym je mieć. – nie pakować się w kłopoty, ryzykować każdego dnia, konfrontować się z przeświadczeniem, iż koścista śmierć depcze po piętach niemalże codziennie. Nie bać się momentu, w którym witał i żegnał się z mijającym dniem. – Nie mam domu i nigdy go nie miałem. Jeżeli tak bardzo chcesz mnie odwiedzić, portowa noclegowania przyjmie cię z otwartymi ramionami. Banda zapijaczonych opryszków, będzie wręcz zachwycona. – uniósł brwi i wykrzywił usta w cienką linię: – Tak Dolohov, tak prezentuje się moja codzienność, mój sentyment. – i na tym powinien zakończyć rozmowę. Westchnął ciężko nie widząc sensu w dalszym, bezsensownym przekomarzaniu. Odgarnął cienkie kosmyki i odsunął się od niej. Zbierał się do odejścia, powrotu do apteki, gdy zatrzymała go jeszcze na moment: – Żyowkost, babkę lancetowatą i trochę mniszka lekarskiego. Zainteresowana? Zostawić ci wizytówkę? – zapytał z wyrazistą kpiną, łącząc spojrzenia na jeszcze jeden moment. Już wcześniej zdążył zauważyć jej stan: podkrążone oczy, drobne kropelki potu, niestabilność i rozdrażnienie. Zastanawiał się prze krótką chwilę, po czym sięgnął do przewieszonej przez ramię torby i wyciągnął z niej, mały, lniany woreczek. Wcisnął go w jej dłoń mówiąc: – Na koszt firmy. – liście gorzkiego, szorstkiego piołunu. Pasowały do niej. Napar z ów rośliny, choć wstrętny, potrafił czynić cuda. Mógł postawić ją na nogi, jeśli odważy się z niego skorzystać:
– Zalej je wrzątkiem. – rzucił jeszcze przez ramię i podnosząc rękę pomachał na odchodne do swej pięknej i rozjuszonej towarzyszki. Psotna podświadomość mówiła mu, że to jeszcze nie koniec ich nieplanowanych schadzek.
| zt x2
– Skoro tak ci się tu nie podoba, to po co tu naprawdę jesteś? – zapytał jeszcze jeden raz, zmieniając odległość. Próbował, zdobyć informacje, wybadać teren. Nie zwiastowała nic dobrego, wręcz przeciwnie; podejrzana obecność kazała zachować ostrożność, trzymać się na baczności – a to opanował niemalże do perfekcji.
– Zmartwienia zwykłego, szarego człowieka… Naprawdę chciałbym je mieć. – nie pakować się w kłopoty, ryzykować każdego dnia, konfrontować się z przeświadczeniem, iż koścista śmierć depcze po piętach niemalże codziennie. Nie bać się momentu, w którym witał i żegnał się z mijającym dniem. – Nie mam domu i nigdy go nie miałem. Jeżeli tak bardzo chcesz mnie odwiedzić, portowa noclegowania przyjmie cię z otwartymi ramionami. Banda zapijaczonych opryszków, będzie wręcz zachwycona. – uniósł brwi i wykrzywił usta w cienką linię: – Tak Dolohov, tak prezentuje się moja codzienność, mój sentyment. – i na tym powinien zakończyć rozmowę. Westchnął ciężko nie widząc sensu w dalszym, bezsensownym przekomarzaniu. Odgarnął cienkie kosmyki i odsunął się od niej. Zbierał się do odejścia, powrotu do apteki, gdy zatrzymała go jeszcze na moment: – Żyowkost, babkę lancetowatą i trochę mniszka lekarskiego. Zainteresowana? Zostawić ci wizytówkę? – zapytał z wyrazistą kpiną, łącząc spojrzenia na jeszcze jeden moment. Już wcześniej zdążył zauważyć jej stan: podkrążone oczy, drobne kropelki potu, niestabilność i rozdrażnienie. Zastanawiał się prze krótką chwilę, po czym sięgnął do przewieszonej przez ramię torby i wyciągnął z niej, mały, lniany woreczek. Wcisnął go w jej dłoń mówiąc: – Na koszt firmy. – liście gorzkiego, szorstkiego piołunu. Pasowały do niej. Napar z ów rośliny, choć wstrętny, potrafił czynić cuda. Mógł postawić ją na nogi, jeśli odważy się z niego skorzystać:
– Zalej je wrzątkiem. – rzucił jeszcze przez ramię i podnosząc rękę pomachał na odchodne do swej pięknej i rozjuszonej towarzyszki. Psotna podświadomość mówiła mu, że to jeszcze nie koniec ich nieplanowanych schadzek.
| zt x2
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Strona 2 z 2 • 1, 2
Apteka Zabinich
Szybka odpowiedź