Thomas Vane
Nazwisko matki: Selwyn
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Opiekun testrali, były amnezjator
Wzrost: 180 centymetrów
Waga: 76 kilogramów
Kolor włosów: ciemnobrązowy
Kolor oczu: szarobłękitne
Znaki szczególne: przenikliwe spojrzenie; blizna po lewej stronie twarzy, przypominająca dołek, gdy się uśmiecha; uboga mimika twarzy i przemyślane ruchy, jakby nie zamierzał marnować energii na zbędne poruszanie się. Ciągnie się za nim zapach sosnowego igliwia i żywicy.
sztywna, cis i szpon hipogryfa, trzynaście i pół cala
Ravenclaw
kruk
wilę
lasem, kwiatami robinii białej, pokrzywą
swoją rodzinę, pozostającą w końcu w dobrych stosunkach
magicznymi stworzeniami i istotami oraz ingrediencjami, które można z nich pozyskać, historią magii, podróżami
z biegiem czasu stracił zainteresowanie Quidditchem
jeździectwo, niekończące się wędrówki po lesie
nie przepada za muzyką w żadnej postaci
Gaspard Ulliel
/nʌm/
ADJECTIVE
deprived of the power
of physical sensation
Podobno nienawiść można wyssać z mlekiem matki.
Thomasowi na szczęście nigdy nie było dane się o tym przekonać, bo tuż po urodzeniu został oddany pod opiekę mamce. Nienawiść pojawiła się dopiero później, gdy zrozumiał już, że z jakiegoś powodu matka nie potrafi go zdzierżyć. Nie wiedział może, skąd jej niechęć się wzięła, przynajmniej do pewnego momentu. Nigdy jednak nie pozwoliła mu w nią zwątpić. W końcu stała się dla niego równie powszednia, co dla przeciętnego dziecka matczyna miłość. Można było powiedzieć, że Thea Selwyn wiele rzeczy miłowała. Sztukę, życie arystokratki, swoje szlachetne korzenie. Nie znalazło się w niej jednak miejsce na choćby zalążek pozytywnych uczuć względem syna. Przepełniona zgorzknieniem, wywołanym nieszczęśliwym w jej opinii zamążpójściem, była zbyt pochłonięta użalaniem się nad samą sobą, by dostrzec, jaką krzywdę wyrządziła swoim dzieciom. Będąc już grubo ponad wiek, który gwarantował szlachetnie urodzonego męża, wątpliwej urody, osłabiona dotykiem meduzy, została przez rodziców oddana człowiekowi, którego na pewnym etapie swojego życia Thomas bardzo szanował: Leonardowi Vane. Był w jego życiu również taki moment, gdy mimo wszystko, wbrew rozsądkowi, który zresztą dla małego dziecka jest obcy, starał się zaskarbić sobie przychylność matki. Dążył do niej podświadomie, natrafiając jednak na mur, którego nie potrafił przebić. Skoro nie udało mu się zwrócić uwagi matki po dobroci, wstąpiło w niego coś złego. Zrobił się nieznośny. Chciał ją ukarać tak, jak ona nieustannie karała jego swoją obojętnością. Gdyby miał wskazać jeden moment z wszystkich tych, które uzewnętrzniały podejście matki do syna i vice versa, wybór padłby na późne, lipcowe popołudnie 1935 roku, gdy jako sześciolatek ujawnił w końcu swoje moce. Zamiast jednak spotkać się z dumą, dostrzegł w jej oczach jedynie szykanę. Co go bardziej zabolało, podobny błysk kryły oczy ojca. Może i na to zasłużył; gdy większość dzieci sprawia, że coś kwitnie lub lewituje, on zaprószył ogień na płótnach Thei. Obrazy spłonęły doszczętnie. Została po nich jedynie kupka popiołu, która zapoczątkowała szlak zniszczeń, jakie niósł ze sobą Thomas przez całe życie. Po raz pierwszy świadom swych słów, zapytał jej wtedy, dlaczego go nie kocha. Odpowiedzi nigdy się nie doczekał. Musiał dotrzeć do niej sam.
Ojciec przez pewien czas stanowił dla Thomasa głos rozsądku w całym otaczającym go chaosie. Wydawał się dobry, pracowity, był jedyną stałą, w życiu pełnym zmiennych. Łagodny charakter i wewnętrzny spokój imponowały małemu Thomasowi, było pomiędzy nimi porozumienie. Syn ewidentnie wdał się w ojca, nie tylko powierzchownością, ale również spokojnym i rzeczowym usposobieniem. Ilekroć jednak Leonard miał poświęcić mu trochę uwagi, dzieląc swój i tak limitowany czas pomiędzy pracę uzdrowiciela, a obowiązki w domu, zdrowie Thei nagle ulegało pogorszeniu. Stawy sztywniały, histeria narastała. Leonard musiał jej pomagać w prostych czynnościach i zamykali się na długie godziny w jej komnatach. Thomas czekał; zawsze tylko czekał. Ściskając w rękach książkę o uzdrowicielstwie, bo ojciec obiecał mu, że ją z nim przejrzy, siedział oparty plecami o zamknięte drzwi. Uzdrowicielstwo nigdy go nie interesowało, ale udawał, że jest inaczej, żeby uszczknąć choćby odrobinę uwagi ojca. Zasłużyć chociaż na jedno przychylne spojrzenie. Przygnębiający nastrój matki odbijał się na całej ich trójce, choć w końcu i to przestało mieć znaczenie. Thea zamykała się w swoich komnatach i malowała całymi dniami. Tom jej wówczas nawet nie widywał; rosło jego poczucie, że coś go omija, coś jest nie tak. Towarzyszyło mu uczucie niesprawiedliwości. Ona nie tylko go nie kochała, ale i w sposób jawny kradła ojca i jego uwagę, czy raczej jej resztki, niepoświęcone pracy.
Gdy na świat przyszły bliźniaczki, Thomas miał siedem lat i był trochę zbyt dojrzały jak na swój wiek. Obserwował uważnie zachowanie matki, a odkrywszy, że jej postawa się nie zmieniła, postanowił sobie, że będzie kochał te małe istoty ponad wszystko inne. Sporo było w tym egoizmu; kierował się przeświadczeniem, że jeśli pokocha je dostatecznie mocno, one mu się odwdzięczą w końcu tym samym i będzie miał coś swojego. Swoje siostry, których matka mu nie odbierze. Bo dlaczego? Co jej po dwóch, krzyczących zawiniątkach? Lata upływały, ale niewiele się zmieniało. Thea wciąż miała swój świat, ojciec wciąż był zapracowany. Była tylko ich trójka. Thomas poświęcał większość czasu Josie i Iris. Wymyślał na poczekaniu historie, które je zainteresują; żarty, które je rozbawią. Przemycał słodycze, na które nie chciała zgodzić się opiekunka. Uczył je grać w gargulki, choć były za małe, by zrozumieć reguły gry. Pokazywał, jak lata się na małej, dziecięcej miotełce. Wspólnie budowali najwyższe wieże z klocków, a potem bawili się figurkami z zestawu szachów czarodziejów, które Thomas ukradł z gabinetu ojca. Chociaż raz mógł poczuć dumę, że ktoś patrzy na niego z nabożnym podziwem, gdy wspina się na najwyższą gałąź drzewa i kibicuje mu, gdy próbuje nauczyć się nowego manewru na miotle, który zobaczyli w najnowszym wydaniu Proroka. Thomas był też jedyną osobą, która była w stanie bez trudu odróżnić bliźniaczki jedną od drugiej. Czuł z tego powodu bezbrzeżną dumę; ta sztuka nie udawała się nawet ich matce. Wszystko, co dobre prędko się jednak kończy, a w tym wypadku kres beztroski nastąpił wraz z wezwaniem do Hogwartu. Wiedział, że to się w końcu stanie i wyczekiwał tego na poły z lękiem, na poły z ekscytacją. Wszak pod naciskiem ojca, przygotowywał się do nauki już wcześniej, pod okiem nauczyciela, który miał go wprowadzić w podstawy, znane każdemu młodemu czarodziejowi zanim jeszcze przekroczy próg szkoły. Wiedzę chłonął jak gąbka, choć do zajęć typowo arystokratycznych, których naukę również na nim wymuszono, podchodził lekceważąco. Nie spieszył się do Hogwartu z bardzo prostej przyczyny: nie chciał zostawiać Josie i Iris bez nadzoru. Nie chciał, by pod jego nieobecność czuły się tak, jak on całe życie: zapomniane, zignorowane, zostawione same sobie. Miał jednak świadomość posiadanej przez nie przewagi: miały siebie. Z taką myślą machał im i ojcu na pożegnanie z okien ekspresu Hogwart. Matka nie przyszła.
/kənˈtrəʊl/
NOUN
The power to influence or direct people's
behaviour or the course of events.
Hogwart otworzył przed nim swoje podwoje we wrześniu 1940 roku. Z właściwą sobie ostrożnością, wkroczył w świat, który dotąd pozostawał dla niego niedostępny. Aż zachłysnął się możliwościami, przed którymi w końcu przyszło mu stanąć, z daleka od toksycznej obojętności matki i cichego przyzwolenia ojca na taki stan rzeczy. Nigdy nie był typem człowieka, który rzucałby się na ślepo w nieznane dlatego, gdy tiara przydziału wyznała, że waha się pomiędzy przydzieleniem go do Slytherinu a Ravenclawu, postanowił nie wychylać się przed szereg rodzinnej tradycji i wylądować w domu z symbolem orła. Co jakiś czas wracał jednak myślami do swojej rozmowy z tiarą, zastanawiając się, gdzie skończyłby, gdyby zdecydował się podążyć ścieżką, którą mu zasugerowała. Ścieżką, która miała go uczynić zdolnym do dokonania rzeczy wielkich. On jednak o wielkości nie marzył nigdy.
Spokojne, ciche i opanowane usposobienie przysporzyło mu raczej sojuszników, bo "przyjaciół" byłoby zbyt dużym słowem. Z nikim nie nawiązywał szczególnie bliskich relacji, nieważne, czy pozytywnych, czy negatywnych. Był chłopcem, który trzymał się na uboczu, odzywał się tylko pytany. Uważny na lekcjach, wyciągał bystre wnioski, choć dzielił się nimi z kimkolwiek bardzo rzadko, zwykle milcząc. Doskonale radził sobie z zaklęciami. Od mugolaków trzymał się w stosownej odległości, choć nie szykanował ich, ograniczając się do obserwacji. Szukał w nich tych wszystkich cech, o których powtarzała mu do znudzenia matka. Nie był ich jednak w stanie nienawidzić, choćby z prostej chęci sprzeciwienia się wartościom wyznawanym przez matkę; lubić ich jednak też nie był w stanie. Wówczas brał to za przejaw swojej neutralności i rozsądku, ale tak naprawdę już wtedy zaczął popadać w stopniowe emocjonalne wybrakowanie, które postępowało na przestrzeni lat. Jednak co by się nie działo, zawsze z niecierpliwością wyczekiwał świąt i wakacji, by w końcu zobaczyć siostry. Z którąś wizytą zaczął dostrzegać zmiany zachodzące w stosunkach pomiędzy domownikami. Thea już nie ignorowała bliźniaczek, a Thomas zrozumiał w końcu, dlaczego tak się działo. On dla świata szlachty był już stracony, ale Josie i Iris zawsze mogły wpaść w oko arystokracie i tego postanowiła uczepić się ich matka. Swoje niespełnione marzenia przelała na córki, a dla Thomasa nie było w nich miejsca. I choć zdążył się już z tym pogodzić, nie mógł jej wybaczyć, że nie tylko ojca owinęła jak diabelskie sidła. Miał nikłą przewagę w tej nierównej walce, dopóty dopóki dziewczynki były małe, bardziej interesowała je zabawa i sztuczki, które pokazywał im brat, niż nudne zasady etykiety i tańca do których nakłaniała Thea. Im jednak stawały się starsze, tym bardziej Thomas plasował się na przegranej pozycji. Obserwował to jedynie, już bez żalu.
Rok 1942 przyniósł zmiany, których nie mógł przewidzieć, mimo swojego analitycznego podejścia do życia. Choć młody, nie wystraszył się, nie dając ponieść zbiorowej panice. Otwarcie komnaty tajemnic wstrząsnęło uczniowską społecznością, tym bardziej, gdy znaleziono ciało Marty. Znał ją, była z jego domu. Gdy pozostali krukoni opłakiwali dziewczynę, którą jeszcze kilka dni temu zapamiętale wyzywali od brzydul, Thomas był po prostu ciekawy. Co, jak, gdzie, kiedy? A przede wszystkim dlaczego. Nie interesowały go plotki, tylko fakty. Nie rozumiał wrzawy, która podniosła się wśród szlam. "Ci z brudną krwią", jak to mówiono, nie byli dla niego niczym szczególnym, godnym nienawiści. W dalszym ciągu wstrzymując się od osądów i pokazywania palcami, które stało się ulubionym zajęciem każdego zainteresowanego sprawą ucznia, więcej uwagi zaczął poświęcać swoim szlachetnie urodzonym kolegom i koleżankom. Chciał zrozumieć problem, sięgając do jego źródła. To przysporzyło mu wpływowych znajomych. Wyściubił nos z cienia, choć ostrożnie, nie chcąc, by światło w którym się znalazł poraziło go w oczy. Zyskał przyjaciół, świadom ulotności tych relacji. Rok szkolny w końcu się kończył, a on wracał do domu tylko po to, by odkryć, że jego siostry coraz bardziej przypominają swoim zachowaniem matkę. Choć nigdy nie błyszczał i nie przewodził, zwykle był tym, który podpowiadał i radził, wpasowując się idealnie w rolę, w której przodował ród Vane. Kolejne zmiany przyniósł rok 1943, nie tylko dlatego, że podczas sprawdzianów do drużyny został ścigającym Krukonów. W wakacje pomiędzy trzecim a czwartym rokiem jego nauki w Hogwarcie, zwiększał się dystans pomiędzy nim a siostrami, nie z powodu żalu; ten zdążył zniknąć. To jego obojętność stała się przeszkodą w ich kontaktach. Już na tym etapie wyprowadzenie go z równowagi było niemal niemożliwe; dostrzegając potencjał w opanowaniu pierworodnego, Leonard Vane zabrał go ze sobą pewnego dnia do Munga, chcąc podjąć kolejną próbę zaszczepienia w nim zainteresowania uzdrowicielstwem. Thomas nie czuł już ekscytacji na myśl o spędzeniu czasu z ojcem, ale zgodził się na tę wycieczkę, napędzany chyba sobie tylko znaną ciekawością. Miał czekać na ojca w jego gabinecie, ale zamiast tego zrobił sobie wycieczkę po oddziale i dalej. Zanim go przegoniono, a on z czarującym, nieszczerym uśmiechem oświadczył, że się zgubił, zdążył poznać świat od strony, od której dotąd nie miał okazji. Śmierć, choroby, wszechobecny zapach gorzkich leków, zaparły mu dech w piersi. Po raz pierwszy od dłuższego czasu wydawało mu się, że czuje cokolwiek. I nie było to przerażenie ani współczucie. To była fascynacja ostatecznością śmierci.
Piąty rok nauki wyciągnął go z cienia już na dobre. Nie porzucił zainteresowania zaklęciami, choć coraz lepiej radził sobie z ONMS, które w przebiegach zaczęło wyprzedzać te pierwsze, zwłaszcza odkąd na zajęciach nauczyciel pokazał im testrale. Dostrzegł je po raz pierwszy na samym początku roku szkolnego, gdy powozami jechali do szkoły. Milczał jednak, zdając sobie sprawę, że widzi je jako jeden z nielicznych. Przyznawanie się do tego nie byłoby zatem najmądrzejszym posunięciem, zwłaszcza według kogoś, kto rozsądek i rozum cenił ponad wszystko inne. Mógł zatem odetchnąć z ulgą, gdy zobaczył je w szkolnej zagrodzie. Zdaniem tych nielicznych, którzy potrafili je ujrzeć, brzydkie i odpychające, kojarzące się ze śmiercią i złym omenem. Inne. Thomas tym bardziej docenił ich łagodną, choć drapieżną naturę i inteligencję. I to, że tak odstawały od pozostałych gatunków skrzydlatych koni. Często można było go spotkać w zagrodzie poza czasem lekcji, gdzie pomagał profesorowi w opiece nad nimi. Nie podobało mu się, że stworzenia w jego odczuciu tak szlachetne, sprowadzono do roli zwierząt pociągowych, bydła. Identyfikował się z nimi. Niewidzialne dla niektórych, zupełnie jak Thomas dla swojej rodziny, a przecież wcale nie tak złe, jak się wydawały.
W 1945 nastąpił jego pierwszy atak dotyku meduzy. W trakcie meczu stawy dłoni zesztywniały całkowicie, stracił panowanie nad miotłą i spadł, tłukąc się niemiłosiernie. Oczywistym stało się, że wraz z pierwszymi objawami choroby genetycznej, jego kariera w drużynie dobiegła końca. Frustracja minęła szybko, był już nawet zbyt zobojętniały, by nienawidzić swoją matkę za to, że go na to skazała. Na życie z wyrokiem, który mógł nabrać mocy prawnej, albo wcale nie musiał. Miał dużo czasu, by się nad tym zastanowić czasie swojej rekonwalescencji w skrzydle szpitalnym. Chcąc wypełnić sobie jakoś pustkę po treningach, postanowił zapisać się w szeregi klubu pojedynków, gdzie pozostał aż do samego końca swojej edukacji w Hogwarcie. Dzięki drygowi do zaklęć, w rankingu znajdował się całkiem wysoko. W trakcie jednego z pojedynków został dostrzeżony przez Horacego Slughorna i zaproszony do klubu Ślimaka. Zaproszenie przyjął, choć nigdy nie czerpał z tych spotkań należnej wyróżnieniu przyjemności, mimo wszystko najlepiej czując się w cieniu drzew, w ciszy przerywanej rżeniem uskrzydlonych koni. Nigdy nie zabiegał o czyjąkolwiek uwagę, wiedziony doświadczeniem z dzieciństwa, ale jego milcząca natura i stoicki spokój przyciągał do niego ludzi. Dzięki temu coraz mniej myślał o tym, co czeka go po powrocie do domu, a tak, jak przed laty nie mógł się doczekać wakacji, tak teraz wyczekiwał z niecierpliwością ich końca. Pomiędzy nim a siostrami powstała już przepaść, której nie dało się obejść ani przeskoczyć. Moment, w którym zgodziły się na zrobienie z siebie salonowych piesków, był dla Thomasa chwilą, w której podpisały na siebie cyrograf. Ich młody wiek niczego nie zmieniał. Straciło to jednak dla niego znaczenie w ferworze nauki przed owutemami. Z matką już nie rozmawiał. Właściwie przebywając w domu, nie mówił w ogóle.
/əˈblɪvɪən/
NOUN
1. The state of being forgotten,
especially by the public.
2. Destruction or extinction.
Egzaminy udało mu się zdać z dobrym wynikiem, co go zresztą nie zszokowało. Nauka nie sprawiała mu nigdy problemów, może z wyjątkiem eliksirów. Musiał nieźle napocić się przy kociołku, żeby uzyskać choćby zadowalające efekty. Nie zamierzał iść w ślady ojca, nie czując względem jego dziedzictwa żadnej powinności. Nikt go zresztą nie zatrzymywał, jakby był kłębkiem kurzu zamiecionym pod dywan, choć przecież nie było ku temu podstaw. Nigdy nie zrobił nic, co naraziłoby na szwank dobre imię ich rodziny. A mimo to był dla nich nikim. Przestał dostrzegać słabe sygnały sióstr, że jednak chciałyby, żeby było jak dawniej. Czas, gdy brak przychylnego słowa ze strony rodziców, zwłaszcza ojca go smucił czy złościł, minął już bezpowrotnie, choć nie znaczyło to, że się o taki stan rzeczy nie obwiniał. Właściwie był skłonny całą winę wziąć na siebie, dopuszczając do siebie możliwość, że może istotnie to z nim było coś nie tak? Choć żyli wszyscy w jednym domu, nigdy nie mieszkał z nimi, raczej obok nich. Nie próbował się już wkupywać w ich łaski, a oni to bez słowa protestu zaakceptowali. Dzięki zachowaniu dobrych stosunków z nauczycielem ONMS z Hogwartu, zaproponowano mu posadę opiekuna testrali w rezerwacie w Kornwalii. Leonard powiedział mu, że się zawiódł, że marnuje talent i predyspozycje, ale Thomas pragnął tylko spokoju. Sprawienie komuś zawodu nie było już czymś, co skwitowałby dobitniej, niż wzruszeniem ramion. Tak jak przed laty jego ojciec znikał na całe dnie w Mungu, tak teraz Thomas znikał w lesie; w końcu dostał upragnioną ciszę, w której czuł się najswobodniej. Zgiełk go drażnił jak natrętna mucha. Pewnie z tego powodu nigdy nie był fanem muzyki w żadnej postaci, choćby to sama Bella postanowiła zaśpiewać specjalnie dla niego. Chodził do opery, bo tego od niego oczekiwano, ale spoglądał na popularną śpiewaczkę tylko przez pryzmat swojej fobii; najważniejszą dla niego wartością był rozum, a wile potrafiły z łatwością usidlić zmysły i go pozbawić.
Żył z widmem kolejnego ataku choroby nad głową; ten jednak nie nadchodził. Zamiast stawów, kostniał mu za to charakter. Plątał się po świecie czarodziejów, będąc jego nieodłączną, choć równie nieobecną częścią. Ciało stało się jego wrogiem, najgorszym zdrajcą, który w każdej chwili mógł zawieść i wbić mu nóż w plecy. Zainteresował się wobec tego eliksirami, które miały odroczyć i zatrzymać postęp choroby. Odnowił kontakty ze znanymi mu alchemikami, a znajomości te, prócz profitów płynących z możliwości zasięgnięcia ich umiejętności, przyniosły kolejne. Las obfitował w ingrediencje, które mógł odsprzedawać, nie tylko na terenie Anglii, ale też za jej granicami. Źródło dochodu inne, niż rodzinny majątek umożliwiło mu wynajęcie mieszkania w Londynie. Rodzina nie odczuła jego braku, bo już wcześniej był, a jakby go nie było. Widmo, które snuło się z pomieszczenia do pomieszczenia, niosące ze sobą zapach lasu, a w oczach odbicie oczekiwań, którym nie mógł sprostać.
Jak to często bywa, przypadek stał się iskra podobną tej, którą wywołał, gdy posłużył się magią po raz pierwszy. I podobnie jak wtedy, wywołała ona pożar, choć tym razem mniej dosłowny. Sierpniowe popołudnie w rezerwacie, początkowo niczym niewyróżniające się na tle innych, zostało scenerią dla wydarzeń, które nie powinny mieć miejsca. Thomas zawsze skrupulatnie pilnował, by żaden testral nie wymknął się poza tereny rezerwatu, które były chronione zaklęciami, by nie przypałętał się w te rejony żaden mugol. Jeden z młodszych osobników oddalił się jednak, a zanim Tom zdążył zauważyć jego zniknięcie, było już za późno. Przewrotny los skierował w te strony mugola, który wybrał się na polowanie, a dostrzegłszy ruch w zaroślach, strzelił, raniąc śmiertelnie zwierzę, którego nie widział nigdy dotąd. Huk wystrzału, który poniósł się wśród drzew, wystraszył stado. Osobnik, którego akurat Vane karmił, zamachnął się skrzydłem, smagając go boleśnie w twarz. Nawet tego nie dostrzegł; niesiony złym przeczuciem udał się w stronę, z której dochodził hałas, akurat nim mugol zdążył zabrać swoją zdobycz. Nie zareagował zbyt spokojnie na widok Thomasa z wyciągniętą różdżką i twarzą zalaną krwią, nie wspominając nawet o widoku kościstego, skórzastego zwierzęcia o mętnym wzroku, jakim był testral, którego ustrzelił. Thomas poinformował o zajściu Ministerstwo, a oni przysłali amnezjatorów, którzy uporali się z problemem. Pierwsza styczność z ludźmi trudniącymi się tym zawodem, zupełnie paradoksalnie, zapadła mu w pamięć. Obserwowanie, jak czyszczą pamięć mugola ze wspomnień o obrzydliwym występku, jakiego się dopuścił, wzbudziło jego zainteresowanie, a zatem coś, czego nie czuł już od dawna. Mimowolnie zaczął zastanawiać się, jak cienka granica dzieli to wspomnienie, które usunęli, od innych i jak daleko można posunąć się w wymazywaniu pamięci, by kogoś zniszczyć. Pracownicy ministerstwa zostawili go z tymi rozmyślaniami oraz blizną po skrzydle testrala, którą sobie zachował, bo szpeciła jego obraz, odróżniając go od wymuskanych arystokratów i czystokrwistych. Z tym oraz nieracjonalną złością skierowaną w mugoli. Dopiero mając styczność z kimś ich rodzaju, zrozumiał, że tak długo, jak ich światy na siebie nachodzą, nie będzie mowy o zgodzie.
Zapragnął zdobyć uprawnienia, które i jemu pozwolą na działanie w nagłych wypadkach tego pokroju, choć wcale nie ze względu na wzniosłe pobudki i chęć niesienia pomocy. a raczej na trzymanie w szachu cudzego „być i nie być”. Nie z wyrachowania czy arogancji, raczej ciekawości. Stopnie uzyskane z egzaminów okazały się wystarczające, by rozpocząć staż w Ministerstwie pod kierunkiem zostania amnezjatorem. Wiedziony determinacją, wypełniał stawiane przed nim zadania, jak zwykle z pełnym spokoju chłodem i zdystansowaniem, zyskując przychylność przełożonych. Być może matka potępiłaby jego powierzchowne liźnięcie zasad, panujących w mugolskim świecie, które były mu niezbędne do wykonywania zawodu, jakiego chciał się podjąć. Musiałaby się nim jednak wobec tego przejąć, a dawno spisała pierworodnego na straty; nie było nikogo, kto byłby skłonny sprzeciwić się jego planom.
Swoją pracę, już po ukończeniu stażu, traktował poważnie i skrupulatnie. Jednak z każdym kolejnym rzuconym „obliviate”, coraz częściej zastanawiał się nad naturą tego czaru. Jak działa, a przede wszystkim: czy gdyby zastosował je na sobie, wymazując pewne incydenty ze swojej przeszłości, jak wpłynęłoby to na jego teraźniejszość? Czy byłby w stanie w końcu się czymś przejąć? Coś poczuć? Posuwał się coraz dalej, zacierając stopniowo granice usuwanych wspomnień i obserwując, jak wpływa to na mugoli, którzy zostali potraktowani tym zaklęciem. Był przy tym bardzo uważny, by nikt nie odkrył jego eksperymentów. Nie dało się ich jednak ukrywać w nieskończoność, tym bardziej kiedy w jednym z przypadków poszedł o krok za daleko, wyrządzając trwały uszczerbek na zdrowiu. Jego linią obrony był wypadek, który rzekomo miał zajść w trakcie inkantacji. Wszczęto postępowanie, ale ciężko było coś tak na dobrą sprawę udowodnić. Ryzyko, że ktoś postanowi drążyć temat, było zbyt duże. Co prawda w 1955 roku Ministerstwo zaczynało już bardzo powoli mieć kłopoty innego rodzaju, sięgającego znacznie głębiej; nie mógł jednak pozwolić sobie na błędy. Może nie miał już nic wspólnego ze swoją rodziną, ale nie chciał przecież narażać na szwank ich dobrego imienia, skoro to jedyne, co pielęgnowali z taką troską. Tak na dobrą sprawę pewnie by się z tego wykłamał. Dotąd był wzorowym pracownikiem, z bardzo dobrymi referencjami. Zwykle robił na innych wrażenie pozytywne; rzeczowy, spokojny, opanowany niezależnie od sytuacji, jawił się jako odpowiednia osoba, na odpowiednim stanowisku. Nie zamierzał jednak sprawdzać niczyjej cierpliwości i zwyczajnie zniknął, jak kamień w wodę.
/dɪsəˈpɪərəns/
NOUN
An act or the fact of someone or
something going missing.
Widmem był praktycznie całe swoje życie, więc jego zniknięcie niewiele zmieniło, a przynajmniej tak lubił myśleć. W świetle coraz częstszych zaginięć jedno nie zrobiło większej różnicy. Jedynie testrali było mu szkoda, wierzył jednak, że znajdzie się ktoś odpowiedni na jego zastępstwo. Nie wykluczał powrotu, chciał jedynie przeczekać najgorsze i w przyszłości wrócić, jeśli mu się uda. Jak postanowił, tak również zrobił. Objechał w sumie kilka państw, od Francji począwszy, na Rosji kończąc. Zajmował się tym, co zaprzątało jego myśli, nim zawładnęła nim chęć zgłębienia tajników ludzkiej pamięci: zbierał ingrediencje odzwierzęce, zwłaszcza te rzadkie lub nielegalne, dość szybko pojmując, że to, co w jednym miejscu zakazane, niekoniecznie jest takim w innym kraju. Skłamałby jednak twierdząc, że nie było mu tęskno do jego zwierząt; ilekroć widywał hodowlę któregokolwiek z gatunków skrzydlatych koni, wspominał Kornwalię. Trzymanie się z daleka od Wysp Brytyjskich miało jednak swoje plusy, a największym z nich był fakt, że stopniowo pogarszająca się tam sytuacja polityczna nie miała wpływu na jego życie, przynajmniej do czasu. Wysłuchiwał jednak wieści z ojczyzny z zainteresowaniem, analizując fakty i próbując przewidzieć pewne nastroje. Te zdawały się burzyć zresztą na całym świecie, nie tylko w Wielkiej Brytanii, choć może nie na taką skalę.
Niechęć do mugoli, która pojawiła się wraz z bezczelnym wtargnięciem do lasu myśliwego i zastrzelenia testrala, przybrała jedynie na sile. Widział ich świat i wcale nie przypadł mu do gustu. Jedyne wnioski, jakie wyciągnął ze swojej pracy jako amnezjator, nie stawiały niemagicznych w zbyt dobrym świetle. W myśl niedostrzegania belki we własnym oku to w świecie mugoli upatrywał się kompletnego upadku, stałych wojen, konfliktów, których nie rozumiał, obracających się wokół nieistniejących bogów. Chciwość, cwaniactwo, stały wyścig szczurów, okrucieństwo... Wszystko to kumulowało się w ich świecie, ich myślach, wspomnieniach. Być może gdyby Thomas sam był nieco wrażliwszy i miał na podorędziu więcej empatii, zobaczyłby też dobre strony; sęk w tym, że wcale nie chciał ich widzieć. W każdym kolejnym kraju, który przyszło mu odwiedzić, prędzej czy później napotykał na swojej drodze jakiegoś mugola. Spotkania te z kolei kończyły się wyciąganiem wniosków, które zwykle nie należały do przychylnych. W końcu był nawet skłonny zrozumieć, skąd niechęć jego matki do mieszania krwi czarodziejów z niemagicznymi; jednak Thea spoglądała na sprawę bardzo krótkowzrocznie, chciała chronić jedynie szlacheckie pochodzenie. Według Thomasa natomiast, to sięgało głębiej. Nie chodziło tylko o szlachetność krwi, ta była papierkiem, herbem, historią, a skoro tę piszą zwycięzcy, nie można ślepo jej ufać. Dla niego chodziło o starcie dwóch światów, które mają prawo egzystować tylko wówczas, gdy jeden nie wie o drugim. Na to było już jednak za późno, a on był zmęczony stałą koniecznością ukrywania się przed niemagicznymi, jakby to czarodzieje zrobili coś złego i musieli się wstydzić tego, co potrafią. Nie wierzył we wspólną egzystencję magicznego i zwyczajnego świata. Nie po tym, co miał okazję obserwować w świecie może nie tyle gorszego, ile znacznie bardziej przyziemnego sortu. Ci, którzy głosili herezje na temat pokoju i zgody, posługiwali się mrzonkami, omamami ich wypaczonych umysłów; pragnęli stworzyć utopię. Z mugolami nie ma ugody i nie będzie jej nigdy.
Jak się okazało, w takich poglądach nie był odosobniony. Podczas swojego pobytu we Francji, poznał czarodzieja, który opowiedział mu, że słyszał o ponownym pojawieniu się Toma Riddle'a w Londynie. Według relacji mężczyzny, Riddle urósł w siłę. Nikt nie wiedział, co planuje, ale podobno coś wielkiego; to wystarczyło, by Thomasa zainteresować. Kojarzył wszak Riddle'a z lat szkolnych. Był od niego młodszy, więc jak przypuszczał, znajomość ta była jednostronną. Już wtedy wydawał mu się kimś, kto zajdzie daleko. Przestrzeń lat i obowiązków wymazały jednak postać wysokiego, bladego młodzieńca z jego głowy, tylko po to, by obecnie pojawił się w niej znowu. Początkowy, pełen ostrożności zalążek zainteresowania, przerodził się szybko w prawdziwą ciekawość, która wynikła z odkrycia przed Thomasem obcych mu dotąd obszarów magii. Poznany przez niego za granicami ojczyzny czarodziej, zdawał się wiedzieć, co robi, Tom jednak jak do wszystkiego, tak i do czarnej magii podszedł z właściwą dla siebie metodycznością i trzeźwym osądem. Dawkował podpowiedzi i wskazówki czarnoksiężnika powoli, zdając sobie sprawę z tego, jak łatwo jest przekroczyć granicę i zatracić się w ciemnych aspektach czarodziejskiej mocy. Kiedy jednak mężczyzna oznajmił, że wraca do kraju, by dołączyć do Riddle'a i wspomóc jego działania na rzecz lepszego jutra, Thomas początkowo nie był przekonany. Dotychczas pozostając w cieniu, nie chciał się z niego zanadto wychylać. Jednak pod wpływem coraz bardziej niepokojących wieści docierających z Anglii, zaczął się przekonywać. Nie chciał być przecież jak ojciec: bierny i asekuracyjnie neutralny. Upatrywał się w swojej sytuacji w domu pewnych analogii, metafory tego, co działo się na większą skalę. Doszedłszy do wniosku, że po roku nieobecności i w świetle chaosu, który panował w Wielkiej Brytanii, nikt już nie będzie pamiętał o nieszczęśliwym incydencie sprzed kilkunastu miesięcy, wrócił tuż po tym, gdy krajem wstrząsnęły anomalie. To tylko utwierdziło go w przekonaniu, że dołączenie w szeregi popleczników Czarnego Pana to dobra decyzja. Odzyskał posadę w Dartmore, ale nie starał się o ponowne przyjęcie do Ministerstwa; wcale nie chciał, by wszystko wróciło do dawnego porządku, a to najwyraźniej stało się priorytetem tej instytucji.
Pochłonięty swoimi sprawami, nawet nie sądził, że jego siostra może go szukać, ba! Wpakować się z tego powodu w kłopoty. Sądził, że dla świata dawno stał się stracony i nawet nie podejmował prób kontaktu, nie będąc nawet świadom listów, które do niego słano. Nie interesował się zbytnio swoją rodziną, całkowicie poświęcając czas i uwagę celom, które w jego mniemaniu były wyższymi. Sytuacja zmieniła się jednak, gdy pod koniec czerwca doszły go słuchy o tym, że jego siostra jest w szpitalu. A choć chłód, który ogarnął jego duszę nie zniknął, postanowił mimo wszystko sprawdzić, czy nic jej nie jest.
Przez wielu uważany za posłannika śmierci, tak naprawdę ptak ten jest symbolem mądrości, a tym samym jednej z niewielu wartości, którym hołduje Tom. Przywołanie go wymaga od niego skupienia, wspomnienia zacierają się bowiem szybko. Jedno jest mu jednak szczególnie drogie, choć czas, w którym się go dorobił, przestał już być dla niego szczęśliwym. Bliźniaczki zaczęły edukację w Hogwarcie w roku, w którym on swoją zakończył. Jednak ukłucie cichej dumy, gdy w trakcie świąt przyznały, że nauczyciele kojarzą je przez wzgląd na starszego brata, było dla niego bezcennym. Pokwapił się wówczas nawet o szczery uśmiech, który na chwilę rozświetlił mu twarz. Mina matki wskazująca jednoznacznie, że ma mu niemal za złe, że to nie z powodu jej szlachetnego urodzenia ktokolwiek zwrócił uwagę na jej córki, była dla niego najlepszą nagrodą.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | +1 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 25 | +3 (różdżka) |
Czarna magia: | 5 | +1 (różdżka) |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 8 | Brak |
Zwinność: | 6 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | ||
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
ONMS | III | 25 |
Retoryka | II | 10 |
Historia Magii | II | 10 |
Zielarstwo | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Zastraszanie | I | 2 |
Ukrywanie się | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | I | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rycerze Walpurgii | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | II | 3 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 1 |
Jeździectwo | II | 7 |
Pływanie | I | 1 |
Reszta: 0 |
Sowa, różdżka
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Thomas Vane dnia 03.04.18 11:44, w całości zmieniany 5 razy
Witamy wśród Morsów
[13.05.18] Podsumowanie napraw anomalii (maj/czerwiec): +25PD
[06.06.18] "Nie kraty tworzą więzienie" - rozstawienie świstoklików dla śmierciożerców, +10 PD
[27.07.18] Udział w wydarzeniu Odbudowa Białej Wywerny: +5 PD, +1 PB organizacji