Saoirse Havisham
Nazwisko matki: Zabini
Miejsce zamieszkania: Londyn, Pokątna 6/6
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Uzdrowicielka na oddziale magizoologicznym
Wzrost: 166 cm
Waga: 52 kg
Kolor włosów: Rudy
Kolor oczu: Zielony
Znaki szczególne: Piegi, wystające kości policzkowe, lekkie wychudzenie, specyficzne znamię na dłoni, dumnie wyprostowana sylwetka
8 cali, dość sztywna, sosna, róg kozłaga
Ravenclaw
Paw królewski
Palących się rodziców
Lukrecją, jodłą, kurzem, zapachem medykamentów, kawą, pomarańczą
Siebie jako dyrektora szpitala
Ludzką anatomią, literaturą
Pustułkom z Kenmare
Pracuję, czytam, gram w szachy, spaceruję
Klasyczna, jazz, rock'n'roll
Rianne van Rompaey
Wszystko zaczęło się w 1928 roku, gdy Flavia – już – Havisham, wbrew panującym w świecie obyczajom, z całą determinacją i buntowniczością młodej natury odrzuciła ponure widmo bezpłodnej, wadliwej, niezdatnej do użytku kobiety. Niepogodzona z losem i problemem zajścia w ciążę, postanowiła, że wkrótce zmieni ten stan rzeczy, niezależnie od ryzyka i kosztów. Pani Havisham, obdarzona precyzyjnym rozumem, zawsze wiedziała co robić, twardo stąpając po ziemi i nie załamując się, posiadała pod ręką dodatkowy plan działania, w razie gdyby z pierwszym coś poszło nie po jej myśli.
Tak również było i tamtej nocy, gdy wróciła z biura trochę później, rzucając się swojemu mężowi w ramiona. Owocem tej nocy byłam ja. Nie wiedziałam jednak o tym, że byłam wynikiem przelotnego romansu matki ze znajomym rodziny niż wynikiem uczucia moich rodziców i że dopiero z czasem matka nauczyła się mnie naprawdę kochać, nie dostrzegając we mnie cech tamtego mężczyzny a dar, o który nieskutecznie starała się od pewnego czasu z panem Havisham. Nie wiedzieli bliscy, ani Timothy, który wychowywał nieswoje dziecko; szczęściem w nieszczęściu dla Flavii, byłam skórą zdjętą z matki, przypominając ją niemal w każdym calu; w rudości włosów, w piegach, w przenikliwym, zielonym spojrzeniu i płynności ruchów; w silnym charakterze i kłamstwie, które również przejęłam po niej, już za dziecka prezentując swoje umiejętności wśród dzieci z podwórka. Nie wiedziałam, że sześć lat później w innym miejscu narodziła się moja siostra, nosząca na dłoni identyczne znamię.
Nikt nie wiedział.
Oficjalnie byłam jedynaczką, żyjącą na zacisznych przedmieściach Londynu w szczęśliwej rodzinie. Nie wiedziałam, że szczęście zagościło u nas dopiero po jakimś czasie, wszak matka po porodzie miała krótkotrwałe załamanie nerwowe, najwidoczniej wreszcie uwydatniające wyrzuty sumienia noszone w sobie przez kilka miesięcy. Z czasem jednak wydobrzała, nauczyła się mnie kochać, nadrabiając każdy dzień spędzany za zamkniętymi drzwiami sypialni, wyrzuty zagłuszając widokiem szczęścia, które sprawiła swojemu mężowi i zatkaniem ust teściowej, od początku negatywnie nastawionej do tego małżeństwa, nie pokładając w nim żadnych nadziei.
Pomimo początkowych ciemnych chmur krążących nad rodziną, Flavia i Timothy zapewnili mi dobry start w życiu, otaczając mój dziecięcy świat swoją protekcją. Pilnowali, by niczego mi nie zabrakło, chociaż ja zdecydowanie bardziej doceniałam ich obecność i wychowanie, szczególnie wtedy, gdy powtarzali mi, bym zawsze celowała wysoko i nie zrażała się niepowodzeniami. Czy mogli dać mi lepszą radę, wiedząc, że wiele kobiet zbuntowanych przeciw społeczeństwu i swoim rodzinom czasami zapominało o rozumie i robiło na przekór całemu światu, wpadając w tarapaty? Starali się również wzbudzić moje zainteresowanie wieloma rzeczami, z czasem odrzucając wmuszanie we mnie niektórych z nich, a dokładniej od momentu, w którym zupełnie bezwiednie, w przypływie złości, podpaliłam jedną z wykrochmalonych firan. Pamiętam do dzisiaj tamten widok i strach, który pojawił się zaraz po ujrzeniu osmolonego kawałka ściany i spękanego okna, i przerażenie widoczne na twarzach rodziców, którzy nie podejrzewali, że moje zdolności magiczne ukażą się w tak nietypowy dla pięciolatki sposób. Z kolei ja, zamiast się cieszyć, długo płakałam, bo myśl o spaleniu naszego domu, mojej jedynej pewnej i bezpiecznej ostoi, do której mogłam zawsze wrócić, niezwykle mnie smuciła, a przede wszystkim o rodzicach, którzy mogli wtedy zginąć.
Po czasie udało mi się zapomnieć o tamtym incydencie, oddając się przyjemnościom dnia codziennego i zabawom z ojcem oraz próbami przyrządzania posiłków wraz z matką, z którą - mimo podobieństwa - wiele mnie dzieliło. To właśnie dzięki Timothy'emu nauczyłam się dobrze ukrywać, zawsze wygrywając gry w chowanego, pływać w pobliskim jeziorze i również on zaszczepił we mnie miłość do magicznych stworzeń, których był badaczem, co wieczór opowiadając mi rozmaite historie o każdym gatunku, jaki poznał. Zdolność do samodzielnego gotowania z kolei nabywałam co jakiś czas przez kolejnych kilka lat z Flavią, chociaż z perspektywy czasu mogę uznać, że więcej łączyło mnie z ojcem. Poza niewinnymi zabawami, dostrzegano u mnie dziwną fascynację do interesowania się rzeczami znacząco wykraczającymi poza obszar dziecięcy. Kiedy dziewczynki z podwórka bawiły się w dom, rozmawiały o nowych sukienkach i snuły fantastyczne wizje o przyszłości u boku przystojnego królewicza, ja zamykałam się w swoim świecie, zadręczając rodziców rozmaitymi pytaniami o czarodziejski świat, o broniących nas aurorów i ratujących życie - nie tylko ludzkie - uzdrowicieli. Nie miałam nawet jedenastu lat, gdy wiedziałam, że w przyszłości chciałabym uzdrawiać, niekoniecznie ludzi, a zwierzęta, które co jakiś czas znosiłam rodzicom do domu; w dużej mierze były to ptaki ze złamanymi skrzydłami, czy kot z przetrąconym ogonem.
W mojej mydlanej bańce nie było miejsca na rzeczy "dla dorosłych", czyli politykę, jak zwykła mawiać moja matka, jednak małe uprzedzenie do szlam wyniosłam właśnie z domu. Chociaż państwo Havisham nigdy nie zdradzali swoich poglądów przy mnie i nie starali się kierunkować mojego myślenia, zawsze odnajdowałam sposób na podsłuchiwanie ich rozmów, prowadzonych przy wieczornej herbacie lub wtedy, kiedy jeździliśmy w odwiedziny do bliskich. Byłam ciekawskim dzieckiem, przekładających rodziców na swój wzór. Jak więc mogłam myśleć inaczej, niż oni? Zapytani raz, kim właściwie jest ta szlama, po długim milczeniu wspólnie uznali, że kimś złym a potem pilnowali swoich rozmów o wiele bardziej. Nigdy nie podjęli próby pogłębienia tematu, pozostawiając mnie w nieprzyjemnej niewiedzy, zapominając, że postępowanie wynikało albo z twardych jak skała zasad lub wręcz przeciwnie: z ogromnej niepewności. Moje znalazło się gdzieś po środku.
a wszystkim jest doświadczenie które zdobywa się skromnością i pracą
Zawsze byłam przemądrzała, dopiero z czasem nabywając pokory. Wyjazd do Hogwartu nie był mi więc straszny, kiedy chciałam zdobywać wiedzę, więcej wiedzy, nie tylko z książek, których miałam w swoim pokoju cały stos. Z ekscytacją oczekiwałam pierwszych zakupów na Pokątnej, a potem podróży pociągiem wraz z innymi uczniami i pierwszej oficjalnej kolacji, podczas której Tiara miała przydzielić mnie bez wahania do Ravenclawu. Nie wiedziałam jeszcze, że przez okres mojej edukacji będę świadkiem wielu niepokojących zdarzeń a pierwszy rok nauki w szkole będzie chyba ostatnim względnie spokojnym w moim życiu.
Hogwart zaskakiwał mnie od samego początku. Chociaż wydawało mi się, że jestem stworzona do nauki, niźli sportu, w 1942 roku bardzo szybko i zupełnie przypadkowo okazało się, że posiadam również talent do gry w Quidditcha. Wprawdzie od dziecka byłam bardzo żwawa, ale nie podejrzewałam, że posiadam w swoich chudych rękach na tyle siły, by najlepiej z całej grupy uczniów odbić lecący w moim kierunku tłuczek. Po wielu dyskusjach, czy to aby na pewno dobry pomysł, znalazłam się w drużynie na pozycji pałkarza, pozostając w niej aż do szóstego roku swojej edukacji, gdy musiałam skupić się na wymagających egzaminach.
Otworzenie Komnaty Tajemnic i znalezienie ciała Marty jakiś czas później, spowodowało niemałe zamieszanie, po którym podziały na klasy i ze względu na krew były jeszcze bardziej widoczne, a pogarda i mszczenie się na szlamach coraz mocniej zauważalne. Starałam się jednak stać na uboczu lub przynajmniej nie manifestować swoich niezbyt ukształtowanych poglądów na głos – wiedziałam, że nie przyniosłoby to nic dobrego, szczególnie, że spora część mojego domu była raczej pozytywnie nastawiona do brudnej krwi, opłakując zmarłą koleżankę. A ja pragnęłam jedynie ukończyć szkołę w spokoju, nie mając za bardzo ochoty wnikać w konflikty międzyludzkie. Czas pokazał, że nie było to możliwe. Mój kolor włosów, gryzący się nieco z niebieskimi barwami domu, często przysparzał mi problemów, paradoksalnie do tego wzmacniając mój charakter. Po pewnym czasie coraz lepiej ignorowałam (co nie zawsze mi się udawało - prawie nikt nie wiedział, że strasznie nie lubiłam swojego wyglądu, zamykając się pod zarozumiałą otoczką) przytyki dotyczące wściekłych włosów, wrodzonej chudości, braku duszy, piegów, chociaż i tu swoją zasługę miał mój kuzyn, Elijah, broniący mnie i uczący się bronić. Nauczyłam się nie marnować energii na byle co i przede wszystkim: byle kogo, raz demonstrując swoje umiejętności bronienia się aż nadto dobitnie, gdy podczas jednego z treningów odbity przeze mnie tłuczek trafił w nos jednego z moich prześladowców, łamiąc go natychmiastowo. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek uznał to za celowe działanie, raczej za nieszczęśliwy wypadek, zdarzający się podczas meczów i sprawdzianów. Od tamtej pory miałam względny spokój, Elijah pękał z dumy, chociaż nigdy nie powiedział mi tego wprost. Innych znajomych z kolei dobierałam sobie bardzo ostrożnie i dbałam o to, by nie spuścić wzroku z celu, do którego dążyłam – do pozyskiwania wiedzy, utrzymywania jej na wysokim poziomie, bo uważałam, że im więcej wiem, tym lepiej dla mnie. Nigdy jednak nie byłam duszą towarzystwa, ale i nie unikałam kontaktu z innymi uczniami. Moje grono znajomych było z początku dość zróżnicowane, by w końcu ograniczyć się do Elijaha i jego znajomych, a także kilku osób z mojego domu. Znacznie gorzej dogadywałam się z Gryfonami, istnienia Puchonów właściwie na co dzień nie zauważając - to właśnie przez ich niewidzialność zaskarbili minimum mojej sympatii. A szlamy? Starałam się, by były mi obojętne; starałam, chociaż skuteczne przerabianie mojego myślenia wzbudzało we mnie niechęć.
Kolejnym zaskoczeniem, które przyniósł Hogwart, było wybranie mnie na prefekta w 1945 roku, jednak nie miałam wątpliwości co do tego, że jestem właściwą osobą na odpowiednim miejscu. Uczyłam się przecież dobrze, nie sprawiałam problemów i całkiem nieźle radziłam sobie w kółku szachowym, czy klubie pojedynków, w którym spróbowałam swoich sił rok wcześniej, w czwartej klasie a przy okazji odznaka mogła posłużyć mi jako idealne narzędzie zemsty nad wszystkimi osobami, które mnie zaczepiały.
Ze wszystkich lat nauki to ostatni rok był dla mnie najważniejszy. Zrezygnowałam z drużyny Quidditcha, coraz rzadziej pokazywałam się w klubie pojedynków, swój czas poświęcając na naukę do przedmiotów wymaganych do przyjęcia na kurs uzdrowicielski, o reszcie nieco zapominając, przez co zaniedbałam na przykład historię magii oraz astronomię, z której nigdy nie byłam dobra (sama blokada przez nauką tego przedmiotu frustrowała mnie niezmiennie przez całą edukację, utrudniając mi swobodne warzenie eliksirów). Chociaż radziłam sobie dobrze, zauważyłam, że największą przyjemność czerpałam z ONMS, którego uczył mnie już ojciec nim poszłam do szkoły. Ostatni rok nie był najważniejszy tylko z powodu podjęcia najważniejszej decyzji; to właśnie wtedy, podczas jednego z obchodów, dostrzegłam na dłoni jednej z pierwszoklasistek identyczne znamię. Dostrzegła je i ona, ale po tamtym incydencie nie rozmawiałyśmy już więcej.
Dalej nie wiedziałam, że to moja siostra.
Nie było dla nikogo zaskoczeniem to, że egzaminy zdałam Powyżej Oczekiwań, poza nieszczęsną historią magii, szybko zapisując się na kurs uzdrowicielski. Pociąg do zdobywania wiedzy powodował, że byłam w grupie lepszych, głównie dzięki pracy wkładanej w staż i naukę. Komentarze, jakoby kobieta nie nadawała się na uzdrowiciela jedynie motywowały mnie do działania i udowadniania jak wszyscy bardzo się mylą - szybko potwierdzałam swoje kompetencje, bez mrugnięcia okiem rozwiązując powierzane mi przypadki. Mimo to, spotykałam się z pytaniami w rodzaju: po co mi ta praca, skoro mogę sobie nie poradzić, ale starałam się nie zwracać uwagi na podobne komentarze - było to niezwykle ciężkie. Mówiono też, że praca uzdrowiciela pochłania cały czas i że przeważnie osoby z tej profesji są samotne lub też unieszczęśliwiają swoją rodzinę. To jednak mi nie przeszkadzało, nigdy bowiem nie czułam specjalnego pociągu do zakładania rodziny i zabawy w dom, a wszelkie próby utworzenia stabilnego związku w moim życiu nie odniosły powodzenia, kiedy jedyny sens widziałam w długich dyżurach w szpitalu - nie mam pojęcia ile znajomości przez to utraciłam. Rodzice nigdy nie wyrazili swojego sprzeciwu do wybranej przeze mnie ścieżki, czego nie mogłam powiedzieć o babciach, wyraźnie zaznaczających swoje niezadowolenie. Nie rozumiały, że od zawsze przecież chciałam robić coś ważnego i pożytecznego, przede wszystkim ciekawego i nie monotonnego, a uzdrawianie innych z pewnością takie było. Poza tym lubiłam być ważna, więc praca w szpitalu zapewniała mi respekt. Wybranie specjalizacji sprawiło mi mały problem, gdy wahałam się pomiędzy oddziałem wypadków przedmiotowych a urazami magizoologicznymi. Jednak te drugie wydały mi się większym wyzwaniem i przyjemnością zarazem, gdy poniekąd moja decyzja była podziękowaniem ojcu za wszystko, co dla mnie robił. Już po pierwszym roku stażu miałam pewność, że dobrze wybrałam; upewniłam się w przekonaniu, że bycie opiekunem magicznych stworzeń - które brałam pod uwagę w ostatnim roku nauki w Hogwarcie - nie zapewniłoby mi tylu wrażeń. Mimo to, przez całe kilka lat edukacji w szpitalu, pojawił się u mnie moment zwątpienia. Pamiętałam dokładnie sytuację z ostatniego roku kursu, jeszcze przed wybraniem specjalizacji, kiedy podczas przeprowadzanej operacji współtowarzysząca mi dziewczyna dostała ataku padaczki nad pacjentem, doprowadzając do jego zgonu. Nie spodziewałam się, że pomimo nieszczęśliwego wypadku, zostanie usunięta z kursu - w końcu mogło się to przytrafić nawet najlepszym. Wyraźny sprzeciw części osób szybko został stłumiony, znacznie narażając damską część grupy. Po tamtym dniu kobiety miały zdecydowanie ciężej, wciąż szykanowane ze względu na kruchość, brak wytrzymałości i wiele innych cech, o których zapomniałam.
Pomocne w ciężkich dniach okazało się wsparcie rodziców i ich słowa, by zawsze celować wysoko. Nie wyobrażałam sobie dnia, w którym mogłoby ich nagle zabraknąć.
Po ukończeniu kursu i stażu zajęłam się pracą, a także przeprowadziłam się do centrum Londynu, by być bliżej szpitala i rozpocząć prawdziwe życie na swój koszt. Jednak maj 1956 roku znacząco zaważył na mojej karierze.
Majowy wybuch anomalii był sporym zaskoczeniem dla każdego, a w szczególności dla szpitala, który nie był przyszykowany na taką ilość pacjentów w tak krótkim czasie. Do pracy zostali zaciągnięci wszyscy, chociaż rąk do pomocy i tak brakowało, zaś uzdrowiciele pomagali wszędzie, nie tylko na swoich oddziałach. Mnie nie przeszkadzał nadmiar pracy, która była moją codziennością, aż do czasu jednej z nocy, gdy szczęście zdawało się mnie opuścić. To właśnie wtedy zostałam położona na jednym ze szpitalnych łóżek w ponurej sali na magipsychiatrii, ze względu na brak miejsc gdzie indziej; po kolejnym długim dyżurze odczułam silny ból głowy, porównywalny do wbijania szpilek i igieł, a ostatnim co zobaczyłam przed omdleniem był krwotok z nosa. Później, po przebudzeniu się, okazało się, że wszystko wydaje się być w porządku, dopóki nie podjęłam próby podniesienia się z łóżka. Aura, objawiająca się lekkim odrętwieniem i krótkotrwałym zamazaniem obrazu, dokuczała mi przez kilka kolejnych minut, po których ustąpiła miejsca silnemu bólowi głowy. To wtedy moja kariera, czas i siła włożone w edukację, zawisły na włosku. Po serii wnikliwych badań, okazało się, że napady migreny nie mają innego wyjaśnienia, poza anomaliami, bądź przemęczeniem i że być może kiedyś całkowicie ustąpią. Zdarzenie nie przeszkadzało mi w powrocie do pracy, po uprzednim przymusowym odpoczynku i udowodnieniu, że dam sobie radę, zresztą nie wyobrażałam sobie uniemożliwienia wykonywania mi zawodu, jak i swojej pozycji, na którą długo pracowałam. Całkiem szybko i samodzielnie nauczyłam się panować nad atakami, posiłkując się wieloma medykamentami łagodzącymi objawy, jednak nigdy nie przezwyciężyłam trudności w proszeniu o pomoc.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 10 | +1 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 20 | +4 (różdżka) |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 3 | Brak |
Zwinność: | 2 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | IV | 40 |
ONMS | II | 10 |
Zielarstwo | I | 2 |
Ukrywanie się | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Szczęście | I | 5 |
Silna wola | I | 2 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Gotowanie | I | ½ |
Literatura (wiedza) | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 1 |
Pływanie | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka | - | 0 |
Reszta: 1 |
Różdżka, pies, sowa
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Saoirse Havisham dnia 08.04.18 18:14, w całości zmieniany 4 razy
Witamy wśród Morsów
[20.05.18] Wsiąkiewka (majoczerwiec I); +30PD, +1PB