Josyf Bojczuk
Nazwisko matki: Sárkány
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: uzdrowiciel ze specjalizacją w magipsychiatrii
Wzrost: 184 cm
Waga: 77 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: błękitnozielone
Znaki szczególne: włosy w nieładzie, sięgające ramion; podejrzliwe spojrzenie; podkrążone z niewyspania oczy; czarny kapelusz; awangardowe, kolorowe koszule, wisiorki i sygnety; obtarte od łyżew stopy
Łuska Kappy, sosna, 12 cali, bardzo giętka
Hufflepuff
Hiena
spiżobrzuch ukraiński
wódka śliwkowa, sosnowe igły, papryka
on, jeżdący na łyżwach razem z matką
ludzki umysł, czarna magia, poezja
nikomu, bo sporty są nudne
piję, tańczę hopaka, chodzę po lasach, jeżdżę na łyżwach
opera i piosenki ludowe
Nicola Wincenc
Ku naddnieprzańskim wzrok skierujesz wzgórzom.
A tam uderzy wiatru ostry dech
I krew, i piołun cię odurzą.
Dla Josyfa świat zaczął się zimowym świtem w zakarpackiej wsi. Poranna mgła zaczęła opadać, odsłaniając rząd chat i siwych, oszronionych wierzb. Ojciec biegł z pola po śniegu tracąc oddech. Matka leżała z noworodkiem w łóżku milcząca, spoglądając smutno na skrawek świata, jaki było widać przez zamarznięte okno. Ojciec Josyfa – Jakym - należał do gałęzi rodu Bojczuków osiadłej na Rusi Węgierskiej. Żyli w niedużej społeczności Rusińskich czarodziejów we wsi odciętej od świata. Dzieci latały nad lasem na swoich miotłach zrobionych z gałęzi i szczuły węże na mugolskie dzieci, a cała edukacja odbywała się w jednej izbie, gdzie wszystkie, bez względu na wiek, słuchały tej jednej piśmiennej czarownicy, przekazującej im tylko praktyczną wiedzę. Nieświadomie tworzyli lokalne legendy mugoli z sąsiednich osad, a bohaterem jednej z najsłynniejszych był dziadek Josyfa, który zasłynął ze ścięcia kilku mugolskich głów z sąsiedniej wsi latającą kosą, po tym jak nakrył kilku tamtejszych chłopów na próbie kradzieży jego konia (taka była oficjalna wersja, Bojczukowie nie mieli koni). Od tamtego czasu wołali na niego Kosa Bojczuk. Syn Kosy – Jakym Bojczuk podtrzywał rodzinną tradycję znęcania się nad nie-magicznymi sąsiadami. Przemoc i stalowe kolana do tańca hopaka były u Bojczuków dziedziczne. Matka Josyfa - Piroska Sárkány była czarownicą z węgierskiego rodu czarodziejów zamieszkujących Góry Rodniańskie i hodujących owce śruborogie. Była znana ze swojej ręki do roślin i eliksirów. Nawet w trudnych górskich warunkach potrafiła wyhodować wszystko czego potrzebowały owce Sárkány’ów, by być najdorodniejszymi owcami nad Cisą. Skradła też serce każdego chłopaka, który widział ją samotnie tańczącą na lodzie zamarzniętych stawów. W jej stronach mariaż z mugolem – o ile węgierskim - nie byłby tak źle widziany, jak mariaż z ukraińskim czarodziejem – silny sentyment utraconych węgierskich kresów. Piroska poznała Jakyma podczas festynu w Użhorodzie (czy, jak to mówiono w jej stronach – w Ungvárze). Wpadł na nią zakrwawiony, uciekając przed czechosłowacką policją. Jakym nie był przystojny w żadnym powszechnie rozumianym sensie - nieumyte włosy wiecznie opadały na posiniaczoną twarz, a usta były wykrzywione w uśmiechu, ukazującym ubytki w zębach. Był też porywczy, drażliwy i zawsze patrzył bezczelnie prosto w twarz. Zepsucie chłopaka paradoksalnie pociągało Piroskę – dziewczynę ładną i ułożoną. Ten chłopak może sprawić, że coś poczuję – pomyślała.
Jedne z najdroższych wspomnień Josyfa z matką wiedzie do użhorodzkiej węgierskiej karczmy – miejsca wypełnionego zapachem duszonych warzyw, paprykarza z kurczaka i smażonego sera. Był rok 1936 i rodzina przyjechała do miasta, by obchodzić czwarte urodziny Josyfa. Ojciec pogwizdywał wesoło, matka wyglądała na szczęśliwszą niż zwykle i gorliwie zagadywała każdego napotkanego Węgra. Jedli gulasz i wypili litr czerwonego szoprońskiego wina. Mały Josyf rozpłakał się tego wieczoru, bo nie dostał upragnionych łyżew.
- Dostaniesz je na następne święta, Józsi i wtedy nauczę cię jeździć – obiecała mu.
Następnego ranka matka postanowiła umrzeć. Padał wtedy deszcz ze śniegiem, a ona z kieszeniami wypełnionymi kamieniami rzuciła się do rzeki.
Każdy kiedyś umiera – powiedział Josyfowi dziadek ze strony matki. – Jak umrze wcześniej to jest tylko trochę dłużej umarły.
Szli lasem. Mały Josyf ciągnął za sobą ciężki topór, którym mieli ściąć choinki, żeby zawieść je i sprzedać w mieście. Nagyapa Dezső, podobnie jak reszta rodziny Sárkány, miał twarz posągu i patrzył na świat z ponurą wyniosłością. Ojciec wysłał chłopca do dziadków ze strony matki na pewien czas, nie mogąc poradzić sobie z jego wychowaniem. Jakyma przerażała odziedziczona po matce wrażliwość syna, włóczącego się zobojętniale po podwórku. Wiedział, że dziadkowie ze strony węgierskiej najpewniej zapędzą go do roboty, a surowy klimat gór i półdzikich lasów pomogą mu zmężnieć i jakoś się ożywić. Josyf polubił węgierskie lasy. Wsłuchiwał się w szum i trzask najstarszych drzew z oddali, wyobrażając sobie, że pochylają się do niego, żeby wyszeptać swoje prawdawne mądrości. Czasem wplatał gałązki we włosy i udawał, że jest drzewem jak one. Josyf niespodziewanie uśmiechnął się ciepło widząc sosnę i przypominając sobie ulubioną bajkę matki. Bajka opowiadała o tym, jak księżniczka liści wyczarowała tańcem liściowe sukienki dla całego lasu. Tylko sosna dostała wyjątkową sukienkę z cieniutkich igieł, z której wszystkie drzewa szydziły, aż do czasu, gdy nadeszła zima. Wtedy wszystkie sukienki ubumarły, zostawiając drzewa nagie, a jedynie sukienka sosny - inna niż wszystkie - przetrwała. To prawdopodobnie ta bajka rozbudziła w Joszce zamiłowanie do dramatyzmu i skłonność do ekstrawagancji.
- Nagyapa – zaczął ze szklanymi oczami – a nauczysz mnie jak się wyczarowuje sukienkę z sosnowych igieł?
Dziadek nie nauczył go wyczarowywać sukienek. Nauczył go za to szybko zamykać oczy, gdy zbliżało się ostrzegawcze uderzenie w twarz.
Pierwszy przejaw magii w wykonaniu Josyfa miał miejsce podczas świniobicia. Nikt nie spodziewał się, że Josyf pewnym gestem wbije nóż w podgardle świni. Zazwyczaj dzieciom pozwalano tylko patrzeć, ale dziadek Dezső, po ogłuszeniu zwierzęta, dla żartu zaproponował chłopcu zaszczytną rolę rzeźnika. Sam pomysł, że jego mizerny, wydelikatniały wnuk byłby w stanie skrzywdzić muchę był przezabawny. Teraz on patrzył, z niedowierzaniem, jak chłopiec po trafieniu w aortę, spuszczał krew ze świni z delikatnym uśmiechem. W tym momencie świnia zazwyczaj zaczynała się wybudzać i wierzgać w konwulsjach. Mężczyźni już wyjmowali różdżki, żeby ponownie ogłuszyć zwierzę, kiedy Josyf, niczym w transie, jednym spojrzeniem, uspokoił wieprza, który zdawał się w odpowiedzi potulnie nadstawiać mu szyję ostatkiem sił. Rozgrzmiał, rzadki do usłyszenia, śmiech głowy rodu. Może i ma buzię baletnicy, ale duszą to prawdziwy Hun! – zawołał z uznaniem.
Zimą roku 1937. zmarł Kosa Bojczuk. Była to ciężka zima. Jedyne co ojciec mógł zrobić to wyłożyć ciało Kosy na podwórko. Przez tydzień Josyf wychodząc rankiem nakarmić krowy mijał oprószone śniegiem ciało dziadka, zanim pogoda pozwoliła wreszcie urządzić pogrzeb. Czasem Josyf miał wrażenie, że dziadek leniwie unosił powieki i mrugał do niego, unosząc kącik ust w półuśmiechu. Bardzo to go wystraszyło. Ukradł ojcu nóż myśliwski i zakradł się w nocy do ciała dziadka. Wbił mu nóż w martwą klatkę piersiową. Tak dla pewności. Jak waleczny Hun.
Jesień 1938. to był dziwny okres. Wokół dało się wyczuć nastrój podniecenia i wyczekiwania. Cała czarodziejska społeczność wstrzymywała oddech, przyglądając się jak Zakarpacie stopniowo wymyka się przez palce odległemu rządowi w Pradze. Josyf podsłuchiwał rozmowy ojca z sąsiadami przy wódce o tym jak utworzą Ukraińskie Ministerstwo Magii i przegonią wreszcie mugoli. W tym samym czasie rodzina matki planowała przyłączenie Zakarpacia do Węgier i przegonienie Rusinów. Nikt się tylko nie spodziewał, że wkrótce ich dom stanie się teatrem stałej węgierko-ukraińskiej wymiany ognia i wszyscy zostaną przegonieni. Josyf był wtedy w polu – jak wszyscy. Na dźwięki strzałów ruszył instynktownie przed siebie i zakrywając rękami głowę wbiegł do lasu. Naturalnie od razu wpadł na młodego chłopaka ze strzelbą. Swój? – spytał nieufnie, znajomym ruskim akcentem. Nikt z mugolską bronią palną w ręku nie był swój w głowie Josyfa. Ruski partyzant nie miał powodu by atakować chłopca, czego Josyf nie mógł wiedzieć. Wpatrywał się tylko zacięcie w broń, która, ku zdziwieniu ich obojga, samoistnie skierowała lufę w górę i zaczęła oddawać ogień w powietrze. Gdy magazynek się opróżnił, strzelba opadła na ziemię. A razem z nią partyzant, którego pierś, jak dopiero zauważył Josyf, zaczęła przesiąkać czerwienią. Josyf niewiele z tego wydarzenia pamięta. Zdaje się, że ojciec znalazł go, wziął na ręce i pobiegł do domu. Któryś z sąsiadów musiał rozpętać szatańską pożogę, która oplatała zarówno węgierskich i ukraińskich żołnierzy. Josyf obudził się na kolanach ojca, jadąc mglistą drogą. Ojciec poupychał resztki ich dobytku na niedużym wozie (do którego zaprzągł czyjegoś konia). Ciągnął się za nimi swąd palącego się lasu. Powolnym tempem Josyf zostawiał za sobą swój upadający świat.<\p>
Jakym zaprowadził siedmioletniego Josyfa na dworzec kolejowy i kazał mu poczekać. Parę miesięcy mieszkali w Budapeszcie w domu brata Piroski i jego mugolskiej rodziny i doprowadzało to Jakyma do szaleństwa. Wybawienie pojawiło się na horyzoncie, kiedy przyszedł niespodziewany list od Oleksandra Bojczuka – młodszego brata Kosy, wuja Jakyma (to znaczy tak twierdził w liście, wśród żywych nie było w sumie już nikogo, kto mógłby to zweryfikować), który w młodości wyemigrował do Wielkiej Brytanii. Zaniepokojony losem krewnych, w perspektywie nadciągającej na kontynent wojny, zaproponował Jakymowi, by wysłał syna do niego na Wyspy. Jakym nie zawahał się przez chwilę. Z pomocą szwagra zaaranżował podróż. Dzień wyjazdu był mglisty i mroźny. Chłopiec siedział na kuferku, ściskając w rękach walizeczkę z łyżwami matki. Dworzec wypełniał szum podekscytowanych głosów i szelest gazet (świętowano rozbiór Czechosłowacji). Po paru minutach z tłumu oczekujących podróżnych wyłonił się ojciec z idącą obok kobietą w średnim wieku. Była to znajoma wuja, która jechała w tym czasie do Francji. Zgodziła się zabrać Josyfa ze sobą, by na miejscu zaprowadzić go do świstoklika, który miał go przenieść do Londynu.
- Pojedziesz z tą panią, pani cię później zaprowadzi gdzie trzeba – powiedział spychając Josyfa z kufra i popychając w jej stronę.
- W Londynie ktoś już będzie na niego czekał. No, Joszka, bądź grzeczny i nie sprawiaj pani kłopotów.
Papa wetknął kobiecie dłoń Joszki, poklepał go po plecach i tak właściwie wyglądało ich pożegnanie. Kobieta pociągnęła Joszkę do pociągu, który zaczął już gwizdać.
Dziadek Oleksander mieszkał w Londynie samotnie. Nigdy nie założył rodziny i większość czasu spędzał ze swoimi przyjaciółmi z którymi robił biznes. Byli to bardzo różni ludzie – od dżentelmenów w garniturach, po łachmaniarzy prosto z Nokturnu. Dziadek Oleksander często zmuszał swoich gości do typowo dziecinnych gier, jak Eksplodujący Dureń, albo Gargulki (zawsze śmiał się głośno jak dziecko gdy kulki pluły śmierdzącym pyłem w twarz jego gościa). Wielu z interesantów dostrzegało Josyfa, przyglądającemu się im ze szcztu schodów. Zagadywali go, a czasem nawet przynosili drobne upominki. Większość jego biblioteczki zapełniały podarowane przez nich książki – od Szekspira, który rozbudził w Josyfie miłość do teatru i pomógł przy nauce angielskiego, po czarnomagiczne podręczniki, które odkrył na nowo w późniejszych latach. W zaaklimatyzowaniu się w Anglii pomogła również dalsza rodzina, o której istnieniu dotychczas Josyf nie miał pojęcia. Ciotka Bojczukowa, której syn był rówieśnikiem Josyfa, wzięła go pod swoje skrzydła. I całe szczęście, bo Oleksander nie był najbardziej zorientowany w kwestii edukacji chłopca i na widok listu z Hogwartu zdziwił się bardziej niż Josyf. W między czasie ojciec stale do niego pisał. Relacjonował sytuację froncie, później, gdy wrócił na Ukrainę, opisywał co zostało z ich wsi i ich sąsiadów. Wysłał nawet Josyfowi w prezencie skradziony mundur z domu wuja z inwazji na Jugosławię. Josyf powiesił go na ścianie w pokoju, ale nigdy nie odpisał. Nie chciał tego przyznawać nikomu, nawet dziadkowi Oleksandrowi, by nie wzbudzać litości, ale czuł się przez ojca porzucony. Nie dlatego, że wysłał go do Anglii. Czuł się przez niego porzucony dużo wcześniej.
Josyf przekroczył próg Hogwartu z myślą, że chciałby zdobyć jak najwięcej przyjaciół. Od początku jednak wiedział, że nie będzie to łatwe z wielu powodów. Był chuderlawym chłopcem w zbyt dużych swetrach po dziadku Oleksandrze, mówił dziwnym akcentem, poruszał się z manierą wiejskiego chłopaka i okazywał kompletną nieznajomość angielskich zwyczajów. Tym co jednak najbardziej raziło jego rówieśników, była jego zaściankowa mentalność, wyrażająca się w beztroskim podejściu do czarnej magii, przemocy i mugoli. Pamięta pierwszy raz, kiedy zaczął wyłapywać oburzone spojrzenia i poruszone poszeptywania, po tym, gdy powiedział coś, co dla niego wydawało się kompletnie niewinne. I chociaż Josyf naprawdę próbował się dopasować - nigdy nie obudził w sobie do końca wrażliwości na normy społeczne i uczucia innych. Czego wiele osób nie potrafiło dostrzec – pod osłoną ciętego języka - Josyf nie miał szczególnych uprzedzeń wobec mugolaków. Jasne, na początku czuł się trochę dziwnie w ich obecności. Naturalną koleją rzeczy było dla niego oddzielenie od nich przynajmniej kilkoma polami i lasem. Dziadek Kosa kazałby mu splunąć za siebie na samą myśl o jedzeniu przy jednym stole ze szlamami! No i czuł też pewną nostalgię za życiem na Rusi, która była dzikim zachodem, w porównaniu do Anglii, gdzie musiał uważać na każde słowo. No ale czego się spodziewać po spiętych Anglikach, którzy nie znają prawdziwego życia i nigdy nie musieli toporkiem odrąbywać głowy dla błotoryja, albo uciekać polem przed Spiżobrzuchem Ukraińskim? Z czasem nabrał nieco więcej zrozumienia dla tutejszych zwyczajów i nauczył się gryźć w język, zanim powie co myśli. Czasami, gdy zadawał pytania, które były banalne dla każdego dziecka wychowanego wśród czarodziejów, sam sprawiał wrażenie mugolaka. Na pierwszym roku jeden z jego rówieśników dał się zmylić. Zakpił z Josyfa, mówiąc mu, że wątpi, że szlamy potrafią w ogóle trzymać dobrze różdżkę. Josyf odparł, że rzeczywiście nie potrafi, po czym wbił mu różdżkę w oko. Oko było całe i zdrowe po paru dniach spędzonych w skrzydle szpitalnym, ale nauczyciele zrobili o to niepotrzebnie aferę. Przynajmniej mugolskie dzieci go polubiły, jako swojego obrońcę. Josyf uśmiechał się z zaciśniętymi zębami, nie przyznając się, że zrobił to właściwie dlatego, że czuł się urażony, że posądzono go o bycie szlamą. Przez całą edukację Josyf z wielką łatwością znajdował sobie wrogów, nie potrafiąc sobie odpuścić, gdy ktoś się z niego naśmiewał, czy go obrażał. Takie awanturnicze podejście wyniósł z domu, gdzie kłótnie i bójki były na porządku dziennym. Nie pomagał również fakt, że Josyf zawsze musiał rzucać się w oczy. W okolicach trzeciego roku, zapragnął nosić ubrania, które nie pachną dziadkiem. A ponieważ nie było go stać na kupowanie nowych ubrań, sam zaczął sobie je szyć, lub przerabiać te, które znalazł za grosze. Josyf czuł się lepiej, znajdując ujście dla swojej kreatywności, ale efekt był taki, że ubierał się jeszcze krzykliwiej i prowokował tym samym jeszcze bardziej. Na czwartym roku stwierdził, że dopasuje się do towarzystwa próbując swoich sił w szkolnej drużynie Hufflepuffu. W końcu sport to coś, co inni chłopcy lubią, nie? Nawet dobrze sobie radził, ale szybko jednak zrozumiał, że to nie jest sport dla niego. Był bardziej zafascynowany w samych zwodach i akrobacjach niż właściwym celem gry, czyli lataniem za nudnym zniczem i rzucanie kaflem w nudne pętle. Wziął udział w jednym meczu na pozycji pałkarza, chociaż już wtedy zamierzał zrezygnować. Przez pół meczu ignorował tłuczka, patrząc na chmurki, latając wokół boiska i próbując robić piruety, by w ostatecznym momencie, posłać go prosto w pewnego nielubianego chłopaka, który siedział na trybunie, łamiąc mu nos. Dostał wtedy ciężki szlaban i ludzie z drużyny go znienawidzili, ale było totalnie warto.
Zapach św. Munga i zapach domu zaczęły mu się mieszać w głowie odkąd dziadek Oleksander trafił tam na stałe, chorując na demencję. Kiedy Josyf przyjeżdżał na wakacje, nie lubił zostawać sam w pustym i martwym domu. Cisza go denerwowała i sprawiała, że czasem całe dnie spędzał mówiąc i śpiewając do siebie (mocno przy tym fałszując). Wychodził często na lodowisko by tańczyć i ćwiczyć nowe skoki, w których robił się coraz lepszy. A kiedy nie jeździł - spędzał większość czasu w szpitalu, gdzie siadał przy łóżku dziadka i obserwował znad książki szpitalne zamieszanie. Lubił szpital i dobrze się w nim czuł. Chorzy, obłąkani zawiedzeni przez los – coś go do nich przyciągało. Wtedy też zaczął zastanawiać się intensywniej nad karierą uzdrowiciela. Myśl ta towarzyszyła mu od dawna – przypominał sobie matkę, do której ludzie ze wsi przynosili pacjentów, żeby przygotowała im zioła, lub eliksir leczniczy. A kiedy nie mogła im pomóc, jednym ruchem wygaszała ich życie, jak świeczkę. W Hogwarcie, kiedy nie odrabiał szlabanu, Josyf lubił zaszyć się gdzieś w podręcznikiem i uczyć się, z myślą o swoim wymarzonym zawodzie. Często uczył się nie tego co powinien. Wyżej stawiał faktyczne umiejętności, niż sztywne wymagania na egzaminach, więc chętnie eksplorował źródła poza szkolnymi podręcznikami. Co roku przywoził do szkoły kufer pełen książek z dziadkowej biblioteczki, przemycając niekiedy książki z zakazanych dziedzin magii. Wtedy z satysfakcją patrzył na uczniów, zaglądających mu przez ramię, by zobaczyć tylko niezrozumiałą ścianę tekstu w cyrylicy i nie mogących go przyłapać. Studiując ludzką anatomię, Josyf stwierdził, że najbardziej fascynuje go ludzki umysł i demony, jakie mogą się w nim kryć. Odkąd Oleksander zachorował, rzeczą jakiej Josyf najbardziej pragnął, to móc wejść w jego umysł, poprzestawiać trybiki tak jak należy i odzyskać go – jedyną i ostatnią osobę, która była mu tak bliska.
Josyf ukończył swój staż bez większych problemów. Był blisko jego zakończenia, gdy mając dwadzieścia lat, wspiął się na barierkę mostu, chcąc rzucić się do rzeki. Powodem była nagła nieszczęśliwa miłość. Otóż Josyf zakochał się w pięknym uzdrowicielu o czarnych lokach, który zajmował się Oleksandrem. Co dziwne, dostrzegał w uzdrowicielu podobieństwo do chłopca, którego przypadkiem postrzelił w lesie przed laty. Po latach pustych związków z koleżankami ze szkoły, którymi prędko tracił zainteresowanie i zrywał kontakt bez powodu – obudziła się w nim cząstka tragicznego romantyka, o której istnieniu nawet sam siebie nie podejrzewał. Przez ten krótki okres zakochania Josyf prowadził najzdrowszy tryb życia - sypiał regularnie, nie pił kawy, nie palił, nosił wyprasowane koszule. Ćwiczył też regularnie jazdę na łyżwach, licząc, że będzie mógł mu nią kiedyś zaimponować (na lodzie Josyf był najbardziej czarujący i pełen wdzięku). Jednostronna miłość skończyła się jednak szybko, gdy uzdrowiciel ogłosił, że wyjeżdża z narzeczoną do Francji. Josyfa odurzyła nagła myśl, że powinien zabić jego, albo jego narzeczoną. Zakradł się nawet pod ich dom w noc przeprowadzki i obserwował schowany za drzewem. Nie był pewien, jaki był jego plan i ostatecznie nie odważył się na żaden ruch. Wracając do domu próbował chichotać z własnej głupoty, ale zamiast tego wybuchł rzewnym płaczem. Mijał właśnie most i uznał, że jeśli się zabije w ten sposób – będzie to stanowiło ładną klamrę narracyjną. Wspiął się na barierki mostu i patrzył w dół przez parę minut, próbując zachować równowagę. Ostatecznie stwierdził, że boi się wody bardziej, niż chce umrzeć, więc ostrożnie zszedł z balustradki i poszedł się upić. Skończyło się to tak jak zwykle – zadarł z silniejszymi od siebie i wylądował na podłodze baru wypluwając krew ze złamanym zębem i kuląc się jak dziecko. Stracił przytomność i przyśnił mu się step ukraiński i matka owinięta sznurami suszonej papryki, śpiewająca piosenkę o głogu. Zinterpretował to jako jedną z tych mistycznych sennych podróży wgłąb siebie. To prawie-morderstwo-prawie-samobójstwo wyjawiło, że wcale nie jest tak podobny do żadnego z rodziców, jak mu się wydawało i do obojga nabrał nowego szacunku. Pokazało mu też, że kiedy ma głupi pomysł zabicia kogoś lub siebie, powiniec iść po prostu do baru, wdać się w bójkę, dostać po pysku. Lekcja z której będzie musiał korzystać prawdopodobnie przez resztę życia. Od tego czasu nosi bardziej jaskrawe koszule, pije pięć mocnych kaw (bez mleka i bez cukru) i wypala paczkę papierosów dziennie. Czasem są dni, kiedy nie może spać i wychodzi wtedy w nocy jeździć na łyżwach, co, jak twierdzi, ma wymiar spirytualno-terapeutyczny. Aha, zaczął też panicznie bać się rzek.
Jak w perłach śmiech mój jest we łzach.
I z cudnym rankiem noc się brata,
Jak je rozdzielić?- nie wiem sam.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 0 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 7 | +1 |
Czarna magia: | 5 | +2 |
Magia lecznicza: | 15 | +2 |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 3 | Brak |
Sprawność: | 4 | Brak |
Zwinność: | 10 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: ukraiński | II | 0 |
Język obcy: węgierski | II | 2 |
Język obcy: angielski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | IV | 40 |
Kłamstwo | II | 10 |
Retoryka | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | ½ |
Krawiectwo | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Łyżwiarstwo | II | 7 |
Taniec klasyczny (balet) | I | 1 |
Latanie na miotle | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak) | - | 0 |
Reszta: 0 |
różdżka, sowa
Ostatnio zmieniony przez Josyf Bojczuk dnia 25.05.18 15:39, w całości zmieniany 6 razy
Witamy wśród Morsów
Chłopcu z ukraińskiej wsi nie jest łatwo przystosować się do nowego życia i zupełnie innego świata, tak różnego od wszystkiego, co znał. Nawet gdy trafia do Hogwartu, przekonuje się, że jego zaściankowa mentalność i awanturnicze usposobienie nie pomaga w zjednaniu sobie przyjaciół, podobnie jak zamiłowanie do wyróżniania się. Josyf wiele jeszcze musi nauczyć się na własnych błędach, ale zawsze już nieco odstaje od brytyjskich rówieśników. Pewnego dnia pod wpływem choroby najbliższej osoby odkrywa w sobie fascynację anatomią i zawiłościami ludzkiego umysłu. Wytrwała nauka w końcu przynosi rezultaty - Josyf kończy Hogwart i dostaje się na uzdrowicielski staż, który, mimo różnych problemów po drodze, ostatecznie prowadzi go do posady uzdrowiciela urazów magipsychiatrycznych. Pytanie tylko, jak stykanie się z cudzymi problemami wpłynie na jego własne wewnętrzne demony, i kim ostatecznie stanie się Josyf w obecnych trudnych czasach?