Fenland, wakacje 1950
AutorWiadomość
Powoli jego czas w Szkole Magii i Czarodziejstwa dobiegał końca, a każdy kolejny rok mu o tym nieustannie przypominał. Nie przyjmował tego jednak z rozżaleniem czy okrutnym rozczarowaniem - wręcz przeciwnie. Z chęcią wyczekiwał tego dnia, w którym będzie mógł opuścić mury dobrze znanego sobie zamku, by znów powrócić do rodzinnego pałacu ukrytego przed światem dzięki mgle i zaszyciu wśród tamtejszej roślinności bez wizji prędkiego znów go opuszczenia. Zasnuty przed niewprawionym okiem mógł zniknąć zupełnie pomiędzy urokami natury i do tego nie potrzebowano żadnej magii, która chroniła to miejsce przed niechcianymi gośćmi. Morgoth uwielbiał swój dom położony nad rozległym jeziorem, do którego prowadziła tylko jedna droga wiodąca między rozliczonymi rozlewiskami i bagnami - od samego początku wszyscy przybywający wiedzieli więc na czyich ziemiach się znajdowali, a typowa dla rodu Yaxleyów ponura sceneria była równocześnie idealnym odwzorowaniem charakterów tamtejszych mieszkańców. Męska część rodziny była niczym wyciosana z pobliskich głazów armia - nie można było ich pomylić z nikim innym i tylko ich powaga górowała jedynie nad ich milczeniem. Kobiety były dla nich idealną przeciwwagą wprowadzając spokój, czułość, delikatność i równocześnie nie przebijały żadnych tradycji, wpasowując się w towarzystwo braci, synów, mężów bez choćby chwili zająknięcia. I chociaż daleko było matce młodego lorda do krwi yaxleyów, stanowiła nierozerwalną część spajając się z nowym otoczeniem w sposób prosty i godny pochwalenia. Nic dziwnego więc, że była wzorem wspierającej żony i dbającej o potomstwo rodzicielki. Związanie się rodu Flintów mieszkających w głębokich lasach i Yaxleyów, którzy równie silnie cenili sobie nieokiełznane siły natury, przyniosło wiele dobrego, choć zdawać by się mogło, że małżeństwo z miłości nie przetrwałoby w tym świecie. Panujący w pałacu mąż wraz z żoną byli jednak całkowitym tego zaprzeczeniem - mrukliwy lord wraz z ciepłą lady nie mogli różnić się bardziej, ale wciąż trwali nieustannie od szesnastu lat. Ich jedyny syn zdawał sobie sprawę, że jemu przyjdzie dostać żonę, której być może nigdy nie pokocha, ale nie zależało mu na tym. Chciał całkowicie oddać się swojej rodzinie, a małżeństwo z rozsądku miało być kolejnym dowodem jego lojalności. Jeśli dzięki temu miał się przyczynić Yaxleyom, miał to zrobić z dumą. Wiedział, że reszta jego rodziny myślała podobnie. Cyneric już dawno zakończył etap edukacyjny, przenosząc swoje zainteresowanie ku pracy razem z trollami, które od zawsze zajmowały wśród lordów z bagien specjalne miejsce pewnego rodzaju obrońców tamtejszych ziem, lecz również znajdowały azyl przy milczących i stroniących przed towarzystwem innych ludzi szlachciców. Jedna i druga strona czerpała korzyści, a jeśli jeszcze pomiędzy znajdowała się osoba jak jego starszy kuzyn, która zamierzała zachować w ryzach te magiczne stworzenia i wykorzystać ich siłę, mogli spać spokojnie. Morgoth tęsknił za towarzystwem kuzyna, przechadzając się samotnie po szkolnych korytarzach; obaj byli z natury małomówni i pomimo braku wylewnych rozmów, wspólne milczenie zacieśniało braterskie więzy między nimi. Te chwile były niezwykle uciążliwe i frasobliwe, chociaż niezwykłym pokrzepieniem odznaczyła się jego ukochana siostra, która znajdowała brata bez najmniejszego problemu i dbała o to, by nie spochmurniał do końca. Jej towarzystwo było jedynymi dobrymi chwilami dnia, a słuchanie jej głosu zawsze przynosiło pewnego rodzaju ulgę, chociaż młody lord nie posiadał większych utrapień. Być może jedynie konflikt z Rosalie sprowadzał się do nieprzyjemnego dyskomfortu trwającego już od kilku lat. Ta zawziętość już wkrótce miała osiągnąć apogeum, lecz było to nadchodzące wydarzenie, którego uniknięcie równało się z niemożliwością. Teraz jednak nie zamierzał specjalnie się temu poświęcać, odnajdując ukojenie w przebywaniu na ziemiach Cambridgeshire.
Zdawać by się mogło, że dokoła pałacu Yaxleyów panowała nieprzerwana jesień, a każdy dzień tam spędzony był dniem omglonym, posępnym i oniemiałym. Nie inaczej było i tego sierpniowego popołudnia, gdy chmury ciężko i nisko zwisały na niebie, zapowiadając nadejście letniej burzy, która miała przynieść orzeźwienie w trwającej usilnie duchocie. Morgoth przebywał konno obszary swojej, dla innych ponurej, ziemi, jednak nie zważał specjalnie na to, co przynosiła pogoda. Zdarzyło mu się kilka razy wnieść oczy ku niebu, lecz nie było to związane specjalnie z zamartwianiem jakością nieba i tego, co się na nim kłębiło. Wizja nadchodzących wkrótce dni spędzonych za zamkniętymi wrotami Hogwartu nie napawały go optymizmem i chęcią szybkiego powrotu - spędzał więc niemal całe dnie pomiędzy drzewami rodzinnej posiadłości, przekraczając coraz dalsze granice własnej ciekawości. Po kilku już godzinach zdecydował się na powrót, a przejeżdżając przez pochłonięte cmentarną zadumą mauzoleum, wiedział, że już wkrótce dostrzeże zarys posiadłości, której mury zdawały się być przesycone chłodem, igrając równocześnie ze zmysłami obserwatora. Nie domyślał się, że ku niemu z naprzeciwka tą samą dróżką zagubioną wśród moczar podążała postać, której widok miał ożywić wspomnienia z dawnych lat. Póki co jednak potężny wierzchowiec dumnie stawiał krok za krokiem, lawirując między gałęziami pochylonych drzew i nie wyczuwając obecności obcej osoby.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dla Nephthys wakacje nie oznaczały wcale odpoczynku. Jej edukacja trwała niemal cały rok, z nielicznymi przerwami, choć z pewnością nie było mowy aż o dwóch miesiącach. Letnie wakacje wiązały się dla niej jednak z innego rodzaju przyjemnością, która być może dla przeciętnego wychowanka Wysp Brytyjskich była obca. Wakacje oznaczały, że przerwę mieli rówieśnicy Nephthys, z którymi w trakcie roku szkolnego utrzymywała jedynie kontakt listowny. Ceniła sobie bardzo te znajomości, bo stanowiły jej małe okno na świat, nawet jeśli składający się jedynie ze starannie wypisanych na pergaminie słów. Zazdrościła im tego i nie mogła nigdy zrozumieć narzekań na prace domowe czy odległość od rodzinnego domu, choć przypuszczała, że będąc na ich miejscu, zachowywałaby się podobnie. Nie od dziś wiadomo, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Być może znalazłby się ktoś, kto chętnie się z nią zamienił. Niestety, mimo prób namówienia ojca przez ciotkę, ten pozostał nieugięty i o żadnym Hogwarcie nie było nawet mowy; miała cztery lata, by zdążyć się z tym pogodzić, choć do dzisiaj odwiedzając Pokątną, tęsknym wzrokiem spoglądała za pierwszoroczniakami, którzy z ekscytacją wymalowaną na twarzach, wprost nie mogli się doczekać, aż zakupią wszystkie potrzebne im akcesoria szkolne. Była zatem skazana na obecność nieprzychylnych sióstr, które lubiły na każdym kroku podkreślać, że Nephthys stanowi w tej trójce najsłabsze ogniwo. Niestety wiele lat zajęło jej dojście do wniosku, że to nieprawda, choć żywiła zalążek urazy do ciotki, że zbywa przytyki bliźniaczek i uznaje za młodzieńcze wygłupy, choć stawały się coraz bardziej wyrafinowane i perfidne. Neph starała się jednak robić swoje i nie zwracać na to uwagi, choć nawet nie kryła, z jaką ulgą opuszczała mury rezydencji, gdy ojciec zgadzał się, żeby gdzieś mu towarzyszyło. Połowicznie była mu za to wdzięczna i czuła się wyróżniona, ale paradoksalnie pogłębiało to jedynie przepaść pomiędzy nią a bliźniaczkami, bo dawało im do zrozumienia, że ojciec faktycznie poświęca najmłodszej córce najwięcej uwagi. Choć trafniejszym byłoby stwierdzić, że poświęcał jej jakąkolwiek uwagę, bo tak naprawdę dawał swoim córkom wszystko, prócz czasu.
Rok 1950 był dla Nephthys jeszcze czasem beztroski; ledwie piętnastoletnia, jeszcze nie przejmowała się wizją zamążpójścia. Miała świadomość, że zostanie w końcu oddana jakiemuś mężczyźnie, ale cieszyło ją, że nim się to stanie, minie jeszcze parę lat. Był to jeden z aspektów ich mieszkania w Anglii, za którym szczególnie przepadała. W rodzinnych stronach widmo to nie byłoby tak odległe; choć zatem wciąż marzyła o odwiedzeniu Egiptu, doceniała fakt, że przyszło jej się urodzić tutaj i akceptowała to ze wszystkimi wadami, również z tym że nigdy tak naprawdę nie należała ani do jednego, ani drugiego świata, plasując się gdzieś pośrodku. Tego również nie było jej jeszcze dane odczuć. Z daleka od salonowego towarzystwa, wśród rówieśników, z których strony zwykle spotykała jedynie pełną ciekawości przychylność, nie było mowy o jakichś różnicach. I choć im starsza była, tym wyraźniej się one kształtowały, jedną nogą pozostając jeszcze w dzieciństwie, nie odczuwała tego.
Dlatego aż tryskała pozytywną energią, choć z właściwą dla siebie powściągliwością w towarzystwie innych, gdy służba przyszła oznajmić, że ojciec wybiera się w interesach do rezydencji rodu Yaxley i kazał jej się przygotować do podróży. I choć w pamięci dość żywo potrafiła przywołać obraz towarzysza jej zabaw sprzed lat, w pierwszej chwili nawet nie pomyślała, że będzie jej dane go spotkać. Zainteresowana zielarstwem, cieszyła się natomiast, że być może będzie jej dane rozejrzeć się wśród tamtejszej flory. W końcu wiele słyszała o bagnach otaczających tamte tereny, a kierowana coraz bardziej odległą, dziecięcą naiwnością mniemała, że może natknie się tam nawet na jakiegoś trolla! Spotkanie tego rodzaju budziłoby w niej bowiem raczej bezbrzeżną ciekawość, aniżeli lęk, więc z głową wypełnioną coraz śmielszymi pomysłami dotyczącymi tego, co może kryć pobliska gęstwina, teleportowała się w towarzystwie ojca do Cambridgeshire. Początek wizyty nie zapowiadał tak naprawdę niczego ciekawego, bo choć początkowo zaaferowana możliwością zobaczenia na własne oczy kolejnej, angielskiej rezydencji starała się przede wszystkim nie przynosić wstydu ojcu. Oczywiste było, że po powitaniach, gdy dorośli przeszli do meritum sprawy, nie mogła już dłużej trwać u jego boku, zasugerował zatem, by wybrała się do ogrodów. Przystała na to szybko i nawet bardziej, niż chętnie, a wychodząc z salonu, doleciały jej uszu jedynie strzępki rozmów o dostarczeniu jakichś ziół, których potrzebował ojciec. Były chyba jedynym produktem, z którego powodu był skłonny zwracać się do angielskich czarodziejów. Choć cechował go ośli upór w tych sprawach, nawet on musiał przyznać, że znacznie lepiej było, jeśli o dostawy ziół z tego regionu chodzi, kontaktować się bezpośrednio z tymi, którzy byli najbliżej, tym bardziej, jeśli byli szanowanymi członkami społeczności czarodziejów. Angielska opinia społeczna nie wiedziała wiele o matce Nephthys, poza tym, że jej mąż, Chonsu, gdy już pokazywał się publicznie, to nigdy nie z nią u boku. Jej śmierć również przeszła bez większego echa; reputacja Shafiqa pozostała zatem niczym nieskażona, poza tym, że słynął z nieustępliwości i surowego usposobienia.
Pokierowana w odpowiednią stronę, zakochała się z miejsca, gdy tylko postawiła stopę w ogrodzie. Choć stanowiła w ponurej scenerii absurdalną plamę koloru, wszystko było tu tak inne od ogrodów Shafiqów, że nie wiedziała, w którą stronę ma udać się najpierw. Miejsce, w którym się znalazła, dodatkowo tym bardziej tajemnicze i powiększone do stosownych rozmiarów przez dziecięcą jeszcze perspektywę, choć w swoim mniemaniu była już prawie dorosła, zrobiło na niej oszałamiające wrażenie swoją dzikością. Zupełnie, jakby ktoś całkowicie zapomniał o tym miejscu i pozostawił je siłom natury, by ta z odpowiednią dla siebie troską, zajęła się tym miejscem. Śmiało wkroczyła między krzewy, podążając zarastającymi z wolna ścieżkami, ciekawa, co zostanie na ich końcu. Całkowicie pochłonięta i zafascynowana roztaczającą się przed nią dzikością, nawet się za siebie nie obejrzała, decydując, że o odnalezienie drogi będzie martwiła się później. Straciła poczucie czasu, klucząc wśród zarośli i drzew, zapamiętując co ciekawsze, nieznane jej okazy, by zapytać o nie później lorda Ollivandera. Przystawała, ilekroć było jej dane usłyszeć jakiś szelest, nasłuchując uważnie, czy to przypadkiem nie krwiożerczy troll postanowił skrzyżować swoją ścieżkę z jej. Co prawda była rozsądną dziewczyną i nie sądziła, by stworzenia te zbliżały się tak bardzo do rezydencji, ale starała się mieć na uwadze, że teren był taką gęstwiną, że ciężko było cokolwiek stwierdzić na pewno. Panowała zupełna cisza, przerywana jedynie szelestami i chrupnięciami, gdy jej postawiona nieostrożnie stopa natrafiała na gałązkę, bądź suchy liść; tych było tutaj dostatek. Lato powoli chyliło się ku końcowi, a w powietrzu już dało się wyczuć dalekie echo jesieni, które kryło się w każdej roślinie, tracącej swój blask. Tak naprawdę Nephthys zupełnie zapomniała o całym świecie, kiedy więc z pobliskich zarośli doszedł ją dziwny szelest i kroki jakiegoś zwierzęcia, początkowo chciała zwyczajnie przejść dalej, nie chcąc niepokoić mieszkańców tego osobliwego miejsca. Owe kroki okazały się jednak zbyt ciężkie, by należeć do drobnej zwierzyny, a to ją już zaniepokoiło. Dopiero wtedy zeszła na ziemię i obejrzała za siebie. Nie mając pojęcia, gdzie poniosły ją nogi, skrzywiła się nieznacznie, wyrzucając sobie nieostrożność. Kroki miarowo narastały, a panna Shafiq wstrzymała oddech. Ciekawość okazała się jednak silniejsza, niż zdrowy rozsądek; trzymając różdżkę w pogotowiu, zbliżyła się do okazałego krzewu, który odgradzał ją od być może fascynującego, odkrycia i sięgnęła dłonią ku gałęziom. Odsunąwszy je, wyjrzała, a spoglądając wpierw w lewo, a później w prawo, jej wzrok padł w końcu na zbliżającego się w tę stronę wierzchowca. Była niemal rozczarowana; spodziewając się natknięcia na rzadki okaz jakiegoś bagiennego stworzenia, jeździec na koniu wydawał się marnym pocieszeniem. Prędko jednak zmieniła zdanie, gdy sylwetka majacząca z grzbietu rumaka zaczęła się jawić jako podejrzanie znajoma. Już bez większych obaw, gdy koń i dosiadający go jeździec się zbliżyli, postanowiła wyjść zza osłony liści i przyjrzeć mu się lepiej, zaczepiając przy okazji skrawkiem szaty o suchą gałąź. Zrozumienie przyszło szybciej, niż mogłaby się spodziewać, w sekundzie, w której dostrzegła znajome, zielone oczy. Te pozostawały takie same, mimo że powierzchowność Morgotha uległa zmianom. Nie widziała go przecież długo, a w takim wieku, to niemal jak wieczność.
- Morgo? - Zapytała, chcąc się upewnić, że wzrok jej nie myli. Na chwilę zapomniała o grzeczności i o liściu, który zaplątał się w jej puszczone wolno włosy.
Rok 1950 był dla Nephthys jeszcze czasem beztroski; ledwie piętnastoletnia, jeszcze nie przejmowała się wizją zamążpójścia. Miała świadomość, że zostanie w końcu oddana jakiemuś mężczyźnie, ale cieszyło ją, że nim się to stanie, minie jeszcze parę lat. Był to jeden z aspektów ich mieszkania w Anglii, za którym szczególnie przepadała. W rodzinnych stronach widmo to nie byłoby tak odległe; choć zatem wciąż marzyła o odwiedzeniu Egiptu, doceniała fakt, że przyszło jej się urodzić tutaj i akceptowała to ze wszystkimi wadami, również z tym że nigdy tak naprawdę nie należała ani do jednego, ani drugiego świata, plasując się gdzieś pośrodku. Tego również nie było jej jeszcze dane odczuć. Z daleka od salonowego towarzystwa, wśród rówieśników, z których strony zwykle spotykała jedynie pełną ciekawości przychylność, nie było mowy o jakichś różnicach. I choć im starsza była, tym wyraźniej się one kształtowały, jedną nogą pozostając jeszcze w dzieciństwie, nie odczuwała tego.
Dlatego aż tryskała pozytywną energią, choć z właściwą dla siebie powściągliwością w towarzystwie innych, gdy służba przyszła oznajmić, że ojciec wybiera się w interesach do rezydencji rodu Yaxley i kazał jej się przygotować do podróży. I choć w pamięci dość żywo potrafiła przywołać obraz towarzysza jej zabaw sprzed lat, w pierwszej chwili nawet nie pomyślała, że będzie jej dane go spotkać. Zainteresowana zielarstwem, cieszyła się natomiast, że być może będzie jej dane rozejrzeć się wśród tamtejszej flory. W końcu wiele słyszała o bagnach otaczających tamte tereny, a kierowana coraz bardziej odległą, dziecięcą naiwnością mniemała, że może natknie się tam nawet na jakiegoś trolla! Spotkanie tego rodzaju budziłoby w niej bowiem raczej bezbrzeżną ciekawość, aniżeli lęk, więc z głową wypełnioną coraz śmielszymi pomysłami dotyczącymi tego, co może kryć pobliska gęstwina, teleportowała się w towarzystwie ojca do Cambridgeshire. Początek wizyty nie zapowiadał tak naprawdę niczego ciekawego, bo choć początkowo zaaferowana możliwością zobaczenia na własne oczy kolejnej, angielskiej rezydencji starała się przede wszystkim nie przynosić wstydu ojcu. Oczywiste było, że po powitaniach, gdy dorośli przeszli do meritum sprawy, nie mogła już dłużej trwać u jego boku, zasugerował zatem, by wybrała się do ogrodów. Przystała na to szybko i nawet bardziej, niż chętnie, a wychodząc z salonu, doleciały jej uszu jedynie strzępki rozmów o dostarczeniu jakichś ziół, których potrzebował ojciec. Były chyba jedynym produktem, z którego powodu był skłonny zwracać się do angielskich czarodziejów. Choć cechował go ośli upór w tych sprawach, nawet on musiał przyznać, że znacznie lepiej było, jeśli o dostawy ziół z tego regionu chodzi, kontaktować się bezpośrednio z tymi, którzy byli najbliżej, tym bardziej, jeśli byli szanowanymi członkami społeczności czarodziejów. Angielska opinia społeczna nie wiedziała wiele o matce Nephthys, poza tym, że jej mąż, Chonsu, gdy już pokazywał się publicznie, to nigdy nie z nią u boku. Jej śmierć również przeszła bez większego echa; reputacja Shafiqa pozostała zatem niczym nieskażona, poza tym, że słynął z nieustępliwości i surowego usposobienia.
Pokierowana w odpowiednią stronę, zakochała się z miejsca, gdy tylko postawiła stopę w ogrodzie. Choć stanowiła w ponurej scenerii absurdalną plamę koloru, wszystko było tu tak inne od ogrodów Shafiqów, że nie wiedziała, w którą stronę ma udać się najpierw. Miejsce, w którym się znalazła, dodatkowo tym bardziej tajemnicze i powiększone do stosownych rozmiarów przez dziecięcą jeszcze perspektywę, choć w swoim mniemaniu była już prawie dorosła, zrobiło na niej oszałamiające wrażenie swoją dzikością. Zupełnie, jakby ktoś całkowicie zapomniał o tym miejscu i pozostawił je siłom natury, by ta z odpowiednią dla siebie troską, zajęła się tym miejscem. Śmiało wkroczyła między krzewy, podążając zarastającymi z wolna ścieżkami, ciekawa, co zostanie na ich końcu. Całkowicie pochłonięta i zafascynowana roztaczającą się przed nią dzikością, nawet się za siebie nie obejrzała, decydując, że o odnalezienie drogi będzie martwiła się później. Straciła poczucie czasu, klucząc wśród zarośli i drzew, zapamiętując co ciekawsze, nieznane jej okazy, by zapytać o nie później lorda Ollivandera. Przystawała, ilekroć było jej dane usłyszeć jakiś szelest, nasłuchując uważnie, czy to przypadkiem nie krwiożerczy troll postanowił skrzyżować swoją ścieżkę z jej. Co prawda była rozsądną dziewczyną i nie sądziła, by stworzenia te zbliżały się tak bardzo do rezydencji, ale starała się mieć na uwadze, że teren był taką gęstwiną, że ciężko było cokolwiek stwierdzić na pewno. Panowała zupełna cisza, przerywana jedynie szelestami i chrupnięciami, gdy jej postawiona nieostrożnie stopa natrafiała na gałązkę, bądź suchy liść; tych było tutaj dostatek. Lato powoli chyliło się ku końcowi, a w powietrzu już dało się wyczuć dalekie echo jesieni, które kryło się w każdej roślinie, tracącej swój blask. Tak naprawdę Nephthys zupełnie zapomniała o całym świecie, kiedy więc z pobliskich zarośli doszedł ją dziwny szelest i kroki jakiegoś zwierzęcia, początkowo chciała zwyczajnie przejść dalej, nie chcąc niepokoić mieszkańców tego osobliwego miejsca. Owe kroki okazały się jednak zbyt ciężkie, by należeć do drobnej zwierzyny, a to ją już zaniepokoiło. Dopiero wtedy zeszła na ziemię i obejrzała za siebie. Nie mając pojęcia, gdzie poniosły ją nogi, skrzywiła się nieznacznie, wyrzucając sobie nieostrożność. Kroki miarowo narastały, a panna Shafiq wstrzymała oddech. Ciekawość okazała się jednak silniejsza, niż zdrowy rozsądek; trzymając różdżkę w pogotowiu, zbliżyła się do okazałego krzewu, który odgradzał ją od być może fascynującego, odkrycia i sięgnęła dłonią ku gałęziom. Odsunąwszy je, wyjrzała, a spoglądając wpierw w lewo, a później w prawo, jej wzrok padł w końcu na zbliżającego się w tę stronę wierzchowca. Była niemal rozczarowana; spodziewając się natknięcia na rzadki okaz jakiegoś bagiennego stworzenia, jeździec na koniu wydawał się marnym pocieszeniem. Prędko jednak zmieniła zdanie, gdy sylwetka majacząca z grzbietu rumaka zaczęła się jawić jako podejrzanie znajoma. Już bez większych obaw, gdy koń i dosiadający go jeździec się zbliżyli, postanowiła wyjść zza osłony liści i przyjrzeć mu się lepiej, zaczepiając przy okazji skrawkiem szaty o suchą gałąź. Zrozumienie przyszło szybciej, niż mogłaby się spodziewać, w sekundzie, w której dostrzegła znajome, zielone oczy. Te pozostawały takie same, mimo że powierzchowność Morgotha uległa zmianom. Nie widziała go przecież długo, a w takim wieku, to niemal jak wieczność.
- Morgo? - Zapytała, chcąc się upewnić, że wzrok jej nie myli. Na chwilę zapomniała o grzeczności i o liściu, który zaplątał się w jej puszczone wolno włosy.
شاهدني من فوق
Jeśli ktokolwiek sądził, że wakacje dla dzieci pochodzących ze szlacheckich rodzin oznaczały oddalenie się od nauki, nie mógł być w większym błędzie lub wypowiadał swoją teorię, nie znając się na tym świecie ani trochę. Wychowanie wciąż rozwijających się arystokratycznyhc latorośli było fundamentalną sprawą, bazą, bez której nie można było przejść do następnego etapu, jakim była dorosłość i odpowiednia prezencja nie tylko własnych wartości, ale głównie rodzinnego nazwiska. To właśnie pierwsze kilkanaście lat było najważniejszych, gdy młody człowiek był jeszcze podatny na sugestie i mógł obrać sobie trwały autorytet mający na niego wpływ w przyszłości. Zakorzenienie podstawowych wartości było niezwykle istotne, bo od tego zależało czy przyszły członek rodziny miał ją wspierać czy potępić i skazać się tym samym na straty. Szlacheckie rody, ich krew nie była podatna na skazy, nie akceptowano żadnych ustępstw, dlatego z taką surowością, brutalnością wręcz podchodzono do wyrzutków, czarnych owiec, które przynosiły jedynie wstyd, a ich istnienie jedynie wskazywało na istnienie luki w doskonałym obrazie, jakim była najwyżej ustawiona liga czarodziejów i czarownic. To oni, ich historia, ich przodkowie stanowili niepodważalny dowód realności magii i jej wpływu na historię - nie tylko magicznego świata, ale również i mugolskiego. Wszak już w zamierzchłych czasach te dwa krańce zderzały się ze sobą, rywalizowały i wyznaczały kolejnym pokoleniom nowe zasady. Nikt nie śmiał wątpić w to, że szlachta zawsze stała na czele czarodziejskiej socjety, prowadząc i wiodąc prym w najzacieklejszych walkach, które miały ocalić wszystko w co wierzyła. Dopiero z biegiem czasu okazywało się, że mieszańców przybywało, a nieczysta krew zaczęła wstępować w magię i zakłócać jej przebieg, pozwalając na to, by jej wierni uczniowie stanęli przed ogromnym dylematem oraz niebezpieczeństwem. Ich czary zaczęły być szeroko dostępne dla tych, którzy nie urodzili się wśród odpowiedniej kasty, a tradycja w szaleńczym tempie nikła niczym ślady na plaży obmywane przez fale przypływu. Należało się więc sposobić do walki o swoje, lecz nie wszyscy byli zgodni co do tego, by pozbyć się mugolaków i ich potomków z magicznego świata. Popleczników nowej teorii przybywało i trwało to do dnia aktualnego, gdy żadna ze stron nie była na tyle silna, by zdominować drugą całkowicie. Dni zmian jednak nadchodziły i ostateczne starcie miało zadecydować o końcowym wyniku gry toczonej od wielu wieków. Morgoth zdawał sobie z tego sprawę i chciał być tego nieodłączną częścią, idąc tym samym w ślady ojca, który bezkompromisowo był wierny przekonaniom Yaxleyów i szedł ku wyparciu nieczystej krwi z daleka od czarodziejskich siedzib. Jedyne słuszne wyjście istniało właśnie w jego słowach i zapalczywości, którą przejawiał, gdy przychodziło mu pochylać się nad tym tematem. A ostatnie lata były niesamowicie zapalczywe - mugolska wojna wyniszczyła nie tylko ich ziemię, ale również odbiła się na czarodziejach, którzy nie mieli z tym konfliktem nic wspólnego. Mieli swoje walki do stoczenia, lecz nigdy nie pozwolili, by wymknęły się one spod kontroli i uderzyły rykoszetem w stronę niezaangażowaną. Pomimo silnych zaklęć obronnych broń gdzieś musiała spaść, niszcząc wiele ludzkich żyć. Morgoth nie chciał, nie mógł na to patrzeć i chociaż był zaledwie chłopcem, gdy to wszystko miało miejsce, pamiętał wystarczająco, by obudzić w sobie niechęć. Nie była ona jednak nieuzasadniona jak w przypadku wielu innych szlachciców, którzy nienawidzili mugolaków i mugoli bez jednoznacznej przyczyny. Mógł się temu przyjrzeć dokładniej, przebywając w Hogwarcie, gdzie brak argumentów strony przeciwnej niemagicznym był zatrważający. Widział jednak hipokryzję z obu stron, które nagminnie się zderzały dla samej zasady podtrzymywania iskry gniewu między sobą. Nie zamierzał póki co w tym uczestniczyć - na pewno nie na szkolnych korytarzach, gdzie nieudolni uczniowie próbowali powielać poglądy swoich rodziców, a wszystko to tworzyło nieprzyjemną dla oka i ucha lawinę braku ogłady i wyrachowania. Obserwując swoich rówieśników, Morgoth z łatwością mógł stwierdzić, że niewielu z nich tak naprawdę zdawało sobie sprawę, jaka była przyczyna odwiecznego konfliktu, a szlacheckie dzieci mało kiedy wykazywały się godnym ich nazwiska zachowaniem. Tak jakby brak manier wobec nawet najniżej urodzonego miał świadczyć o ich intelekcie. Yaxley wyznawał jednak swoje własne zasady, które traktowały każdego w ten sam sposób i dopiero własne obserwacje mogły mieć cokolwiek wspólnego ze zmianą tego podejścia do określonego człowieka. Nie oznaczało to, że szukał kontaktu z przedstawicielem każdej czystości krwi. Nauka w szkole ogólnodostępnej stanowiła jednak gwarancję takowych spotkań, a gdy już się zdarzały, były jedynie wynikiem konieczności; nie zaś kaprysu młodego lorda. Rozgraniczanie wielu spraw, które posiadały różnokierunkowe zaplecze było wpajane mu do małego, dlatego nie było możliwości, by analiza sytuacji w jakikolwiek sposób zawiodła. Do tego naturalne predyspozycje do wyjątkowo ograniczonej chęci do spekulacji, były podwalinami lub właściwie przyczyną zreasumowania doświadczeń we własnym umyśle i poddania ich dokładnej kalkulacji. Obiektywizm był podstawą właściwej interpretacji, dlatego właśnie Morgoth utrzymywał bliskie relacje jedynie z członkami rodziny do reszty zachowując odpowiedni dystans. Nie poddawał się cudzym sugestiom, mając za wzór postępowania ojca i nic więcej się nie liczyło. Niczyje zdanie, niczyje poglądy. Nikomu zresztą nie zawierzyłby tak jak właśnie Leonowi Vasilasowi. Jeszcze nikt nie wiedział, że w przyszłości zostanie on wybrany na następcę aktualnego nestora i pomimo właściwych predyspozycji, mężczyzna nigdy nie chciał zostać seniorem. Być może właśnie to zaważyło nad wynikiem głosowania, lecz przyszłość pozostawała nieodgadniona i Yaxleyowie mogli skupić się na tu i teraz.
Przejeżdżając przez znajome tereny, Morgoth czuł się na właściwym miejscu. Doceniał piękno i bezwzględność Zakazanego Lasu tak sławnego nie tylko ze względu na bliskie położenie w stosunku do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, lecz nigdy nie widział w tych drzewach chociażby podobieństwa do roślinności porastającą okolice domu. Mgła była tam innej konsystencji, innego koloru, wilgotność była inna ze względu na brakujące tam bagienne torfowiska. Jednak największym minusem ziem w Szkocji było niebycie ziemiami Fenland. Poznanie własnego środowiska było czymś, czego ojciec nigdy nie pozwalał mu zapomnieć, lecz Morgoth wcale się przed tym nie bronił. Wręcz chętnie poświęcał wiele godzin, by meandrować między terenami należącymi do jego rodziny od pokoleń, wiedząc, że w przyszłości przyjdzie mu walczyć właśnie w jej imieniu. Dobytek, którym była nawet garstka mokrej trawy, stanowił jego dom, jego nierozerwalną cząstkę. Musiał to uszanować, chciał to uszanować i zamierzał to szanować aż do śmierci, przed którą, miał nadzieję, uświadomi swoich własnych synów o tej wartości. Bo bez ziemi byli niczym, nie mieli ojczyzny. Dlatego też sytuacja w jakiej znajdowała się Nephthys tak bardzo różniła się od jego własnej, bo dziewczyna była jakby zawieszona między Anglią a Egiptem. Nigdy nie pytał jej o to wprost, bo nawet jako kilkulatek wiedział, co oznaczał brak taktu, a w stosunku do urodzonej szlachetnie dziewczynki tym bardziej. Brak wieści od przyjaciółki z dzieciństwa napawał go smutkiem i pewnym niepokojem związanym z niewiedzą, lecz wraz z każdym miesiącem to się zmieniało. Oboje mieli nowe obowiązki, a wstępując w wiek nastoletni, musieli być również świadomi nowo określonych granic, których nie można było złamać. Przeszłość należała do przeszłości i nikt nie mógł tego zmienić. Walka z tradycją zawsze była skazana na porażkę, a konsekwencje takich działań mogły być katastrofalne. Dlatego też idąc za radą ojca, pozostawił znajomość z młodą Shafiqówną naturalnemu torowi, gdy listy przestały przychodzić, ale również i opuszczać pałacowe okno jego pokoju. Nie spodziewał się więc by za gałęzią skrywała się znajoma pod pewnymi względami twarz. Antares wyczuł ją pierwszy, gdy z niepokoju zatrzymał się i parsknął, grzebiąc okolonymi szczotkami kopytami w wilgotnej ziemi. Po chwili zmieniło się to już w przestępowanie nogi na nogę jakby wierzchowiec domagał się ujawnienia nieznajomej postaci. Dopiero wtedy też Morgoth powędrował spojrzeniem w kierunku, który upatrzył sobie jego koń i mógł dostrzec migające kolory znacznie odstające barwą od różnych odcieni zieleni, brązu i szarości, które jawiły się w rozległych ogrodach. Nim zdążył się odezwać, cichy obserwator wyszedł z ukrycia i stanął naprzeciw, wprowadzając jeźdźca w jeszcze większe zaskoczenie niż przed momentem. Yaxley mógł dostrzec orientalne materiały, tak bardzo kontrastujące z jego własnymi, czarne włosy i smukłą, śniadolicą twarz, która mogła należeć do jednej osoby, jaką znał kilka lat temu, jednak to nie była ta sama twarz. Różniła się pod wieloma względami od tej, którą widział dwa sezony temu, ale odnajdywał w niej coraz więcej podobieństw do tej utraconej znajomości. Słysząc również swoje imię, padające na osnutej mgłą ścieżce, mógł bez przeszkód rozpoznać postać przed sobą. Otrząsnął się z dziwnego zawieszenia, które trwało pewną chwilę i przełożył prawą nogę nad szyją konia, by zsunąć się z siodła na ziemię. Wciąż trzymając w dłoni wodze, skierował się wolno ku Nephthys, szukając w umyśle właściwych słów. Co ty tu robisz?, nie przeszło mu przez gardło. Szybko odnalazł ku temu właściwe wytłumaczenie, którego prowodyr zasiadał właśnie w gabinecie jego ojca. Nie. To nie było pytanie, które chciał zadać. Czemu tak długo? Stanął w końcu naprzeciwko dziewczyny, która małą dziewczynką już przestała być, lecz miała jeszcze drogę przed sobą, by osiągnąć miano kobiety. Nephthys... Obserwował ją uważnie, zupełnie jakby chciał dowiedzieć się i ocenić ile zmian zaszło w niej podczas tej przerwy. - Puścili cię samą? - odezwał się dopiero, gdy ponowne zaskoczenie minęło, a on zdał sobie sprawę, że wpatrywał się w nią zbyt długo. Do tego brak służącej przy jej boku było wyjątkowym zaniedbaniem ze strony gospodarzy, ale znając dawną Shafiq mógłby ją posądzić o specjalne wymknięcie się spod uważnego oka cichych obserwatorów. Bagna pełne niebezpieczeństw nie były odpowiednim miejsce dla młodej damy, ale jej chyba to nie przeszkadzało. Potwierdzeniem mógł być chociażby liść zaplątany w jej długie włosy, na której najwidoczniej nie zważała. Nie byli już kilkuletnimi dziećmi, którym na wszystko się pozwalało, jednak mógł wyczuć w niej tę dawną zadziorność. Czy bez niej zaszłaby tak daleko? Okalał spojrzeniem zarys jej twarzy jeszcze chwilę, nim sięgnął do wspomnianego liścia, wyswobadzając go z hebanowej pułapki. Co miałby jej jeszcze powiedzieć? Wiedział, że nigdy nie przeszkadzało jej jego milczenie, ale te dwa lata mogłyby pomieścić i całą dekadę z uwagi na intensywność każdego z miesięcy. Mimo wszystko... - Dalej nieposłuszna - dodał bardziej do siebie niż do niej, ale lekki uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy uderzyły go wspomnienia dawnych lat. Shafiq była dobrą córką, lecz były pewne rzeczy, które robiła wbrew woli utartych schematów. Dla przykładu nagminne wchodzenie do nieznanego sobie lasu miała chyba wpisane w krew. A to że jej towarzyszem okazywał się Morgoth i teraz sprawiło, że los pokierował ją właśnie w tę stronę. Niektóre rzeczy chyba nie miały się nigdy zmienić.
Przejeżdżając przez znajome tereny, Morgoth czuł się na właściwym miejscu. Doceniał piękno i bezwzględność Zakazanego Lasu tak sławnego nie tylko ze względu na bliskie położenie w stosunku do Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, lecz nigdy nie widział w tych drzewach chociażby podobieństwa do roślinności porastającą okolice domu. Mgła była tam innej konsystencji, innego koloru, wilgotność była inna ze względu na brakujące tam bagienne torfowiska. Jednak największym minusem ziem w Szkocji było niebycie ziemiami Fenland. Poznanie własnego środowiska było czymś, czego ojciec nigdy nie pozwalał mu zapomnieć, lecz Morgoth wcale się przed tym nie bronił. Wręcz chętnie poświęcał wiele godzin, by meandrować między terenami należącymi do jego rodziny od pokoleń, wiedząc, że w przyszłości przyjdzie mu walczyć właśnie w jej imieniu. Dobytek, którym była nawet garstka mokrej trawy, stanowił jego dom, jego nierozerwalną cząstkę. Musiał to uszanować, chciał to uszanować i zamierzał to szanować aż do śmierci, przed którą, miał nadzieję, uświadomi swoich własnych synów o tej wartości. Bo bez ziemi byli niczym, nie mieli ojczyzny. Dlatego też sytuacja w jakiej znajdowała się Nephthys tak bardzo różniła się od jego własnej, bo dziewczyna była jakby zawieszona między Anglią a Egiptem. Nigdy nie pytał jej o to wprost, bo nawet jako kilkulatek wiedział, co oznaczał brak taktu, a w stosunku do urodzonej szlachetnie dziewczynki tym bardziej. Brak wieści od przyjaciółki z dzieciństwa napawał go smutkiem i pewnym niepokojem związanym z niewiedzą, lecz wraz z każdym miesiącem to się zmieniało. Oboje mieli nowe obowiązki, a wstępując w wiek nastoletni, musieli być również świadomi nowo określonych granic, których nie można było złamać. Przeszłość należała do przeszłości i nikt nie mógł tego zmienić. Walka z tradycją zawsze była skazana na porażkę, a konsekwencje takich działań mogły być katastrofalne. Dlatego też idąc za radą ojca, pozostawił znajomość z młodą Shafiqówną naturalnemu torowi, gdy listy przestały przychodzić, ale również i opuszczać pałacowe okno jego pokoju. Nie spodziewał się więc by za gałęzią skrywała się znajoma pod pewnymi względami twarz. Antares wyczuł ją pierwszy, gdy z niepokoju zatrzymał się i parsknął, grzebiąc okolonymi szczotkami kopytami w wilgotnej ziemi. Po chwili zmieniło się to już w przestępowanie nogi na nogę jakby wierzchowiec domagał się ujawnienia nieznajomej postaci. Dopiero wtedy też Morgoth powędrował spojrzeniem w kierunku, który upatrzył sobie jego koń i mógł dostrzec migające kolory znacznie odstające barwą od różnych odcieni zieleni, brązu i szarości, które jawiły się w rozległych ogrodach. Nim zdążył się odezwać, cichy obserwator wyszedł z ukrycia i stanął naprzeciw, wprowadzając jeźdźca w jeszcze większe zaskoczenie niż przed momentem. Yaxley mógł dostrzec orientalne materiały, tak bardzo kontrastujące z jego własnymi, czarne włosy i smukłą, śniadolicą twarz, która mogła należeć do jednej osoby, jaką znał kilka lat temu, jednak to nie była ta sama twarz. Różniła się pod wieloma względami od tej, którą widział dwa sezony temu, ale odnajdywał w niej coraz więcej podobieństw do tej utraconej znajomości. Słysząc również swoje imię, padające na osnutej mgłą ścieżce, mógł bez przeszkód rozpoznać postać przed sobą. Otrząsnął się z dziwnego zawieszenia, które trwało pewną chwilę i przełożył prawą nogę nad szyją konia, by zsunąć się z siodła na ziemię. Wciąż trzymając w dłoni wodze, skierował się wolno ku Nephthys, szukając w umyśle właściwych słów. Co ty tu robisz?, nie przeszło mu przez gardło. Szybko odnalazł ku temu właściwe wytłumaczenie, którego prowodyr zasiadał właśnie w gabinecie jego ojca. Nie. To nie było pytanie, które chciał zadać. Czemu tak długo? Stanął w końcu naprzeciwko dziewczyny, która małą dziewczynką już przestała być, lecz miała jeszcze drogę przed sobą, by osiągnąć miano kobiety. Nephthys... Obserwował ją uważnie, zupełnie jakby chciał dowiedzieć się i ocenić ile zmian zaszło w niej podczas tej przerwy. - Puścili cię samą? - odezwał się dopiero, gdy ponowne zaskoczenie minęło, a on zdał sobie sprawę, że wpatrywał się w nią zbyt długo. Do tego brak służącej przy jej boku było wyjątkowym zaniedbaniem ze strony gospodarzy, ale znając dawną Shafiq mógłby ją posądzić o specjalne wymknięcie się spod uważnego oka cichych obserwatorów. Bagna pełne niebezpieczeństw nie były odpowiednim miejsce dla młodej damy, ale jej chyba to nie przeszkadzało. Potwierdzeniem mógł być chociażby liść zaplątany w jej długie włosy, na której najwidoczniej nie zważała. Nie byli już kilkuletnimi dziećmi, którym na wszystko się pozwalało, jednak mógł wyczuć w niej tę dawną zadziorność. Czy bez niej zaszłaby tak daleko? Okalał spojrzeniem zarys jej twarzy jeszcze chwilę, nim sięgnął do wspomnianego liścia, wyswobadzając go z hebanowej pułapki. Co miałby jej jeszcze powiedzieć? Wiedział, że nigdy nie przeszkadzało jej jego milczenie, ale te dwa lata mogłyby pomieścić i całą dekadę z uwagi na intensywność każdego z miesięcy. Mimo wszystko... - Dalej nieposłuszna - dodał bardziej do siebie niż do niej, ale lekki uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy uderzyły go wspomnienia dawnych lat. Shafiq była dobrą córką, lecz były pewne rzeczy, które robiła wbrew woli utartych schematów. Dla przykładu nagminne wchodzenie do nieznanego sobie lasu miała chyba wpisane w krew. A to że jej towarzyszem okazywał się Morgoth i teraz sprawiło, że los pokierował ją właśnie w tę stronę. Niektóre rzeczy chyba nie miały się nigdy zmienić.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nephthys jak dotąd nie dano nawet szansy, by bliżej pochylić nad dwojaką naturą świata. Świadomość podziałów na magicznych i niemagicznych, jak również wszystkich tych, którzy uplasowali się pomiędzy nie była jej co prawda obca; ciężko było jednak wymagać od niej głębszych przemyśleń z tym związanych, skoro całe swoje życie miała okazję napotykać na swojej drodze tylko tych, którzy szczycili się mianem szlachetnokrwistych, bądź, w najgorszym wypadku, czystokrwistych. Nie poświęcała zatem uwagi pogłębiającym się podziałom, o których wówczas nie było jeszcze tak głośno. Nie uczęszczała do Hogwartu, a zatem obca była jej wrzawa, obelgi i wzajemne kłótnie; pewnie to nawet lepiej dla niej. Jej natura wykluczała podobne działania, nie wdawała się nigdy niepotrzebnie w zażarte dyskusje, nie należała do osób kłótliwych, czy skorych do wytykania innym ułomności, jakie by one nie były. Ciesząc się w pełni neutralnością, którą niosła ze sobą jej płeć, obserwowała jedynie to, co miała okazję i wyciągała wnioski. Ciężko było jej przewidzieć, jak zachowałaby się w starciu z mugolem. Ci byli dla niej niczym jakieś przedziwne istoty, o których istnieniu wiedziała, ale nie miała okazji jeszcze oglądać. Mimo to nie czuła się wychowywana pod kloszem, czy w zaślepieniu. Uczono ją o wojnach. I choć jej duszy nie trawiła nienawiść, przynajmniej nie do tych, którzy nie operują magią, wcale nie chciała, by ich światy połączyły się w jedno. Nawet jeśli była młoda i nie wiedziała jeszcze wiele o życiu, nie była nigdy głupia, czy pozbawiona empatii. Z takiej współpracy nie wynikłoby nic dobrego; prędko któraś ze stron starałaby się wykorzystać drugą. Pod tym względem natura ludzka napawała ją odrazą. Będzie potrzebowała lat, by zrozumieć, że choć tak różni, gdzieś w głębi byli podobni. Dlatego skoro to czarodzieje byli na uprzywilejowanej pozycji, powinni dbać o to, by trzymać pierwiastek niemagiczny z dala od ich świata. Wszystkie poglądy Nephthys była jednak i będzie zmuszona zatrzymywać dla siebie. Bycie tylko kobietą stawiało ją na pozycji na poły wygodnej, na poły ograniczającej. I choć jej poglądy były sprecyzowane jasno, nikt nie oczekiwał od niej i oczekiwać nie będzie, że w związku z tym podejmie jakieś działanie. Mimo to sama dobrze wiedziała, że gdyby chodziło o bezpieczeństwo jej rodziny, podjęłaby stosowne kroki, by za wszelką cenę ich bronić, choćby wiązało się to ze złamaniem pewnych reguł. Ich relacje może nie były nigdy idealne, ba! Były od tego ideału żenująco dalekie; niemniej rodzina była jedynym stałym elementem jej życia, elementem, którego nie mogła sobie wybrać i musiała zaakceptować ze wszystkimi jej zaletami i wadami, nawet jeśli tych drugich było znacznie więcej. Na tyle, że choć pozornie jej natura wydawała się raczej radosna, wcale taką nie była, czego najlepszym dowodem był brak umiejętności wyczarowania patronusa, której zresztą wstydziła się niezmiernie i nikomu nie wspominała nawet słowem. To jednak nie zmieniało faktu, że w tym stosunkowo obcym świecie zielonych wysp, rodzina była jedynym pewnym czynnikiem, jedynym znajomym i jawiącym się jako bezpieczny. Przyjaźnie pojawiały się i znikały, sojusze zacierał czas, bądź zmiana nurtu w polityce. A rodzina, nawet jeśli trawiona podziałami czy wewnętrznymi konfliktami, koniec końców zawsze trzymała się razem, przynajmniej tak długo, jak jej członkowie o to zadbają. Być może był to jeden z czynników, który składał się na to, że Morgoth i Nephthys, mimo oczywistych różnic, dobrze się rozumieli. Łączyły ich wspólne cele, nawet jeśli ukierunkowane na inne osoby. Czas to wszystko zweryfikuje, podzieli i rozważy po swojemu; ale ich ścieżki, choć będą znikać, gubić się i zatracać, na jakimś etapie znowu się zejdą, nawet jeśli tylko przelotnie, by wprowadzić w ich życiach trochę chaosu.
Nephthys, starając się strącić niedawne rozmyślania na temat istot zamieszkujących te tereny, spoglądała to na wierzchowca, to znów na jeźdźca, przynajmniej, dopóty dopóki ten drugi nie postanowił ześlizgnąć się z siodła. Istotnie, na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu miesięcy, przestali wymieniać się listami. Częściowo wynikało to z braku czasu, choć właściwszym byłoby rzec, że powodem była zmiana obyczajów, która nadeszła wraz z wiekiem. Ciotka skrupulatniej zaczęła zwracać uwagę na to, czym zajmuje swój czas Nephthys, a jako jej opiekunka miała prawo do tego, by mieć wgląd w jej korespondencję. I choć ta nie zawierała przecież nic zdrożnego, czy wzbudzającego możliwość zawstydzenia kogokolwiek, przez wzgląd na szacunek do swoich przyjaciół, nie mogła znieść myśli, że ktoś jeszcze ma wgląd w kierowane do niej słowa. Tęskniła za tymi długimi, przepełnionymi opisami niedostępnych dla niej wspaniałości Hogwartu, wieści. W jej głowie szkoła ta jawiła się jako tętniąca życiem, którego nigdy nie będzie jej dane zasmakować. W przypływach rzadkiej wylewności w rozmowie jej ojciec przedstawiał zupełnie odmienny od tego, co umyśliła sobie w głowie, obraz. W jego opowieściach Szkoła Magii i Czarodziejstwa była ostatecznym dowodem na upadek tradycji. Zamknięcie w jednym budynku tych, którym magię dano przed wiekami, wraz z tymi, którzy narodzili się w niemagicznym świecie i zapewne jakimś podstępem zdobyli swoje magiczne predyspozycje, było dla niego nie do pomyślenia. Poza tym, gdy już rozmawiał z córkami, zwykle przestrzegał je przed zgubnymi wpływami świata zachodu, a to właśnie taką kulturę przedstawiał w jego mniemaniu Hogwart. Dlatego też pozostawało Nepthys zadowolić się tymi nielicznymi momentami, gdy mogła spotkać się z rówieśnikami poza terenami rezydencji, której zakamarki znała już na wylot. Jednym z jej towarzyszy małoletnich zbrodni był właśnie stojący przed nią chłopiec, a z drugiej strony zmienił się tak bardzo, że zdawać by się mogło, że niemal go nie poznaje. Wyrósł, a w jego twarzy powoli można było dostrzec zapowiedź tego, jak przystojnym mężczyzną kiedyś się stanie. Obecnie jednak stała, a jej spojrzenie nieskrępowanie obcinało każdy aspekt jego aparycji, jakby zobaczyła go po raz pierwszy. Zupełnie nagle wszystko wydało jej się dziwnie nieuzasadnione; dlaczego właściwie przestali pisać? Dlaczego dwa lata musiały minąć, by było dane im się spotkać po raz kolejny, w dodatku w tak przypadkowy sposób? Gdyby nie jej upór i ciekawość, wróciłaby do domu zupełnie nieświadoma tego, jak o włos minęła się z chodzącą wersją jej milszych wspomnień z okresu dziecięcego. Teraz jednak dziećmi już nie byli, przynajmniej w swoim odczuciu. Świadomi ciążących na nich powinności, które wkrótce zaczną być egzekwowane z największą surowością, stali naprzeciw siebie, najwyraźniej nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Zbita z pantałyku, choć jedynie przez chwilę, początkowo nie mówiła nic, konfrontując śmiało spojrzenie z Morgo, jakby spodziewała się, że zaraz zniknie. Szybko odzyskała jednak rezon, a zdumienie odmalowane w jej oczach zniknęło szybciej, niż się tam pojawiło.
- Tak, choć miałam się nie oddalać... A może miałam na kogoś poczekać? - Zapytała retorycznie samą siebie, uśmiechając się sugestywnie kącikami ust, jakby dawała do zrozumienia, że celowo puściłaby podobną uwagę mimo uszu. - Sama już nie wiem. Są tu rośliny, których nie widziałam nigdy wcześniej i uznałam, że nie mam czasu do stracenia - dokończyła w końcu, z dalekim echem przejęcia w głosie, gdy udało jej się już odnaleźć jakiekolwiek słowa. Rozejrzała się na boki, sugerując, że najwyraźniej sztuka nieoddalania się, nie wyszła jej najlepiej. Nie byłby to zresztą pierwszy raz, o czym młody Yaxley wiedział doskonale. Zgrabnym ruchem wyplątała skrawek szaty z pułapki gałęzi, w którą nieopatrznie się zaplątała, by na chwilę zamrzeć w całkowitym bezruchu, kiedy ręka towarzysza pozbyła się z jej włosów niesfornego liścia. Tylko na chwilę opuściła skromnie spojrzenie, by natychmiast podnieść je na słowa Morgotha.
- Dalej niebywale rozmowny - odparła, przekrzywiając lekko głowę w stronę lewego ramienia i odwzajemniając zalążek uśmiechu, który rozjaśnił twarz Morgo. - Nie sądziłam, że cię tu spotkam - dodała zaraz. Właściwie obcym była jej myśl, dlaczego nie sądziła, że tak może się stać. Być może tak przywykła do tego, że się nie widzieli, że wykluczyła taką ewentualność, najwyraźniej niesłusznie.
- Czy to prawda, że żyją tu trolle? - Zapytała. Mógł się tego spodziewać; Nephthys nie byłaby sobą, gdyby przepuściła okazję na dowiedzenie się czegoś nowego.
Nephthys, starając się strącić niedawne rozmyślania na temat istot zamieszkujących te tereny, spoglądała to na wierzchowca, to znów na jeźdźca, przynajmniej, dopóty dopóki ten drugi nie postanowił ześlizgnąć się z siodła. Istotnie, na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu miesięcy, przestali wymieniać się listami. Częściowo wynikało to z braku czasu, choć właściwszym byłoby rzec, że powodem była zmiana obyczajów, która nadeszła wraz z wiekiem. Ciotka skrupulatniej zaczęła zwracać uwagę na to, czym zajmuje swój czas Nephthys, a jako jej opiekunka miała prawo do tego, by mieć wgląd w jej korespondencję. I choć ta nie zawierała przecież nic zdrożnego, czy wzbudzającego możliwość zawstydzenia kogokolwiek, przez wzgląd na szacunek do swoich przyjaciół, nie mogła znieść myśli, że ktoś jeszcze ma wgląd w kierowane do niej słowa. Tęskniła za tymi długimi, przepełnionymi opisami niedostępnych dla niej wspaniałości Hogwartu, wieści. W jej głowie szkoła ta jawiła się jako tętniąca życiem, którego nigdy nie będzie jej dane zasmakować. W przypływach rzadkiej wylewności w rozmowie jej ojciec przedstawiał zupełnie odmienny od tego, co umyśliła sobie w głowie, obraz. W jego opowieściach Szkoła Magii i Czarodziejstwa była ostatecznym dowodem na upadek tradycji. Zamknięcie w jednym budynku tych, którym magię dano przed wiekami, wraz z tymi, którzy narodzili się w niemagicznym świecie i zapewne jakimś podstępem zdobyli swoje magiczne predyspozycje, było dla niego nie do pomyślenia. Poza tym, gdy już rozmawiał z córkami, zwykle przestrzegał je przed zgubnymi wpływami świata zachodu, a to właśnie taką kulturę przedstawiał w jego mniemaniu Hogwart. Dlatego też pozostawało Nepthys zadowolić się tymi nielicznymi momentami, gdy mogła spotkać się z rówieśnikami poza terenami rezydencji, której zakamarki znała już na wylot. Jednym z jej towarzyszy małoletnich zbrodni był właśnie stojący przed nią chłopiec, a z drugiej strony zmienił się tak bardzo, że zdawać by się mogło, że niemal go nie poznaje. Wyrósł, a w jego twarzy powoli można było dostrzec zapowiedź tego, jak przystojnym mężczyzną kiedyś się stanie. Obecnie jednak stała, a jej spojrzenie nieskrępowanie obcinało każdy aspekt jego aparycji, jakby zobaczyła go po raz pierwszy. Zupełnie nagle wszystko wydało jej się dziwnie nieuzasadnione; dlaczego właściwie przestali pisać? Dlaczego dwa lata musiały minąć, by było dane im się spotkać po raz kolejny, w dodatku w tak przypadkowy sposób? Gdyby nie jej upór i ciekawość, wróciłaby do domu zupełnie nieświadoma tego, jak o włos minęła się z chodzącą wersją jej milszych wspomnień z okresu dziecięcego. Teraz jednak dziećmi już nie byli, przynajmniej w swoim odczuciu. Świadomi ciążących na nich powinności, które wkrótce zaczną być egzekwowane z największą surowością, stali naprzeciw siebie, najwyraźniej nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Zbita z pantałyku, choć jedynie przez chwilę, początkowo nie mówiła nic, konfrontując śmiało spojrzenie z Morgo, jakby spodziewała się, że zaraz zniknie. Szybko odzyskała jednak rezon, a zdumienie odmalowane w jej oczach zniknęło szybciej, niż się tam pojawiło.
- Tak, choć miałam się nie oddalać... A może miałam na kogoś poczekać? - Zapytała retorycznie samą siebie, uśmiechając się sugestywnie kącikami ust, jakby dawała do zrozumienia, że celowo puściłaby podobną uwagę mimo uszu. - Sama już nie wiem. Są tu rośliny, których nie widziałam nigdy wcześniej i uznałam, że nie mam czasu do stracenia - dokończyła w końcu, z dalekim echem przejęcia w głosie, gdy udało jej się już odnaleźć jakiekolwiek słowa. Rozejrzała się na boki, sugerując, że najwyraźniej sztuka nieoddalania się, nie wyszła jej najlepiej. Nie byłby to zresztą pierwszy raz, o czym młody Yaxley wiedział doskonale. Zgrabnym ruchem wyplątała skrawek szaty z pułapki gałęzi, w którą nieopatrznie się zaplątała, by na chwilę zamrzeć w całkowitym bezruchu, kiedy ręka towarzysza pozbyła się z jej włosów niesfornego liścia. Tylko na chwilę opuściła skromnie spojrzenie, by natychmiast podnieść je na słowa Morgotha.
- Dalej niebywale rozmowny - odparła, przekrzywiając lekko głowę w stronę lewego ramienia i odwzajemniając zalążek uśmiechu, który rozjaśnił twarz Morgo. - Nie sądziłam, że cię tu spotkam - dodała zaraz. Właściwie obcym była jej myśl, dlaczego nie sądziła, że tak może się stać. Być może tak przywykła do tego, że się nie widzieli, że wykluczyła taką ewentualność, najwyraźniej niesłusznie.
- Czy to prawda, że żyją tu trolle? - Zapytała. Mógł się tego spodziewać; Nephthys nie byłaby sobą, gdyby przepuściła okazję na dowiedzenie się czegoś nowego.
شاهدني من فوق
Byli, kim byli i nic w tym aspekcie zmienić się nie miało. Obowiązki jak i przywileje nie były w żadnym stopniu wyrównane, bo pierwsze z nich górowały nad drugimi, lecz nie miało to dla nich znaczenia. Przynajmniej Morgoth nie był człowiekiem, który lubił zastanawiać się, co by było, gdyby los pokierował nim inaczej. Był dumny z tego, że urodził się wśród szlachty, lecz nie byle jakiej - korzenie Yaxleyów sięgały o wiele dalej niż reszty stosunkowo młodych rodów, które jedynie liznęły historii na terenach Wielkiej Brytanii, podczas gdy wyznawcy czystej krwi i nieugiętej woli piastowali ważne miejsce na tej ziemi od piątego wieku i wciąż byli trwałymi strażnikami pierwotnej, dzikiej mocy płynącej w ich żyłach od pradawnych dziejów. Niepokonana wtedy armia Sasów zalała Brytanię tłamsząc tym samym tamtejszych druidów i przejmując później ich poczynania, wprowadzając w to również i swoje tradycje, dzięki czemu magia stała się jeszcze trwalsza. Dopiero panowanie Artura i stojącego u jego boku Merlina powstrzymało te ambicje, lecz ziarno już zostało zasiane, a potomkowie najpotężniejszego czarnoksiężnika tamtych czasów, Yaxleatha, rozsiali się po tamtejszych terenach, nie porzucając tradycji protoplasty. Nic więc dziwnego, że podobnie jak ich przodek zapisali się na kartach krwawej historii rozprzestrzeniającej się walki o władzę i utrzymanie w ryzach wszelkich dziedzin związanych z czarami. Czytając o dokonaniach żyjących przed nim czarodziejów, Morgoth żałował, że nie mógł ich poznać, bo ich poświęcenie i wiara w najprostsze z fundamentów była niezachwiana aż do ostatnich chwil przed śmiercią. Byli niezłomni do samego końca, nie zwracając uwagi na innych - czasem działając wbrew przyjętym ogółom, ale to umiłowanie tradycji było niezłomne. Nic więc dziwnego, że potomkowie tamtych Yaxleyów nie zamierzali w żaden sposób porzucać wiary i kultywowali spuściznę. Dziedzictwo trwało więc niezmiennie, wydając na świat wielu światłych przedstawicieli, gdy niektóre pokolenia przechodziły bez większego echa, pozostając zasnuci mgłami bagien. Morgoth chciał być godzien swojego nazwiska, nie zamierzając pławić się w tym, co zostawiły poprzednie stulecia, lecz dodając nazwisku większego znaczenia. Jeszcze nie wiedział, co miało się wydarzyć po ukończeniu przez niego szkoły. Kilka chwil temu nie spodziewał się nawet spotkania j e j na swojej drodze.
Zawsze rozpisywał się w listach, gdy w rozmowie powstrzymywał język, preferując przelewać myśli na papier niż długie wywody, nudząc i nużąc przy tym potencjalnego rozmówcę. Nie pisywał do matki czy ojca, zdając sobie sprawę, że częsta korespondencja z pałacem leżała w chęciach jego młodszej siostry, która przed wysłaniem zawsze prosiła go o parę słów do rodziców. Cynerica i Lupusa miał u boku przez kilka lat wspólnej nauki i dopiero później musiało czekać ich rozstanie, lecz i te listy były rzadkie i lakoniczne - kuzyni znali się na wylot i nie potrzebowali częstego kontaktu, by wiedzieć co zachodziło w życiu każdego z nich. Morgoth bacznie obserwował również starszego z Yaxleyów, dostrzegając pewne jego zainteresowanie osobą Rosalie, której jednak daleko było do wzorowej szlachcianki. Miał nadzieję na to, że ulegnie to wkrótce zmianie, a dojrzałość zagości w umyśle dziewczyny sprawnie i bezboleśnie. Niestety nikt nie miał pojęcia, że jeszcze wiele przykrości miało stanąć na jej drodze przed obiecywanym spełnieniem. On cenił sobie cierpliwość, jego kuzynka absolutnie nie. Do Nephthys zawsze trafiały epopeje opisujące mury Hogwartu, które zostały jej odebrane i chociaż Morgoth nie zamierzał negować decyzji podjętych przez lorda Shafiqa, czasami dało się wyczuć pewnego rodzaju żal spowodowany faktem, że przyjaciółka nie mogła być świadkiem i uczestnikiem niektórych zdarzeń szkolnego półświatka. I nie chodziło jedynie o wymieszanie się w tłumie ze zróżnicowanymi krwią uczniami i nauczycielami. Hogwart był miejscem pełnym tajemniczości i monumentem dawnych dziejów, współpracy olbrzymów i być może trolli, które wspólnie z ludźmi stworzyły fortecę wysoką i rozległą na szczycie wzgórza, pod którym rozlewało się z jednej strony potężne jezioro, a z drugiej las będący domem dla niebezpiecznych stworzeń. Zdarzało się, że w listach mogła znaleźć zasuszone rośliny z cieplarni czy zerwane w naturalnym środowisku z daleka od spojrzeń zainteresowanych. Wiedział, że tym drobnym gestem przyniesie uśmiech na twarz towarzyszki dziecięcych zabaw i tym samym sam nie będzie czuł się, aż tak oderwany od szlacheckiego świata. Nigdy nie szczędził karcących myśli, gdy dostrzegał skandaliczne zachowanie arystokratycznych dziedziców, któremu daleko było od ogłady, którą winni się posługiwać. Nic dziwnego, że przebywając w Hogwarcie, tęsknił za cichym, wyizolowanym pałacem opływającym w nieokiełznaną roślinność i zimny marmur. Wtedy wspomnienia łatwiej przechodziły też ku Flintom i odkryciom. To tam Lupus pierwszy raz wszedł na drzewo i mocno się połamał. To tam wuj opowiedział mu o smokach i rezerwacie w Peak District. To tam tak bardzo pilnował śniadej dziewczynki, która chciała znaleźć włos centaura. Tyle że wraz z zobaczeniem nieco starszej, zmienionej młodej lady Shafiq rozwiało również i obraz pucołowatej buzi, wstawiając w jej miejsce pierwsze oznaki wkraczania w dorosły świat. Już nie było śladu po okrągłych policzkach i obtarciach na dłoniach, chociaż zapewne jeszcze piętnaście minut samej w otoczeniu mokradeł i mógłby je zauważyć. Wyprostował się, odsuwając na moment spojrzenie, by nie urazić jej pod żadnym względem - mimo wszystko ciężko było zachowywać dystans przed kimś, z kim łączyła go przyjaźń jeszcze kilka lat wstecz. Czy dalej tam była? Słysząc jej słowa, zdał sobie sprawę, że wciąż miał przed sobą postać, którą pamiętał. Transformacja z dziecka w młodą szlachciankę postępował, ale wykrzesanie skrywanych przed ciekawszymi spojrzeniami myśli nie przyszło dziewczynie z trudem. Nie umknął mu uwadze ten nieco zmieszany gest, gdy sięgnął po liść ozdabiający jej włosy. Wiedział, że właśnie w tej chwili ta swoboda, którą posiadali jako dzieci, zniknęła, zastępowana czymś nowym i nieuznającym kompromisów.
Nie sądziłam, że cię tu spotkam.
- Dlaczego? - spytał, patrząc na nią i wyczekując odpowiedzi. To był jego dom. Gdzie indziej miałby się znajdować jak właśnie nie tutaj, pozwalając, by ostatnie dni wakacji nie odeszły na próżno i zostały w jego pamięci wraz z obrazami, dźwiękami, zapachami rodzinnego Fenland, które zajmowało szczególne miejsce w jego sercu. Pełne spokoju, pełne surowości. Pełne trolli. - Czasami tu bywają, gdy zjeżdżają ciotki Black - odparł, nadając swojemu wyrazowi twarzy jak najbardziej poważnego wyglądu, jednak ciężko było się powstrzymać, gdy uśmiech sam cisnął się na usta. Nie powinien był tego mówić, lecz wiedział, że Nephthys wszystko miała zachować dla siebie. Jak kiedyś, gdy zawiązywali dziecięce sojusze o wyprawach do lasu i przygodach, którym się tam poddawali wbrew życzeniom dostojnych rodziców. W tej samej chwili Antares poruszył łbem i nachylił się ku prawej kieszeni swojego pana, doskonale wiedząc, że właśnie tam odnajdzie słodki smakołyk, którym rozpieszczał go Morgoth po każdej wspólnej przejażdżce lub odpowiednio wykonanym ćwiczeniu. Zniecierpliwiony złapał miękkimi wargami materiał płaszcza ciągnąc go delikatnie i zwracając tym samym uwagę Yaxleya. - Ej - mruknął delikatnie rozbawiony śmiałością zwierzęcia i sięgnął ku kieszeni, ale w połowie drogi ku pyskowi konia zatrzymał dłoń, by spojrzeć na stojącą u boku dziewczynę. Przez chwilę jedynie się w nią wpatrywał, zanim ponownie się odezwał. - Daj rękę - powiedział i wyciągnął swoją, by ułożyć kostkę cukru w palcach Neph. - Jest łagodny - dodał, zachęcając ją do przysunięcia się bliżej zwierzęcia, którego chrapy poruszały się raz po raz przy każdym wdechu, a boki pracowały spokojnie, eksponując lśniącą, czarną sierść.
Zawsze rozpisywał się w listach, gdy w rozmowie powstrzymywał język, preferując przelewać myśli na papier niż długie wywody, nudząc i nużąc przy tym potencjalnego rozmówcę. Nie pisywał do matki czy ojca, zdając sobie sprawę, że częsta korespondencja z pałacem leżała w chęciach jego młodszej siostry, która przed wysłaniem zawsze prosiła go o parę słów do rodziców. Cynerica i Lupusa miał u boku przez kilka lat wspólnej nauki i dopiero później musiało czekać ich rozstanie, lecz i te listy były rzadkie i lakoniczne - kuzyni znali się na wylot i nie potrzebowali częstego kontaktu, by wiedzieć co zachodziło w życiu każdego z nich. Morgoth bacznie obserwował również starszego z Yaxleyów, dostrzegając pewne jego zainteresowanie osobą Rosalie, której jednak daleko było do wzorowej szlachcianki. Miał nadzieję na to, że ulegnie to wkrótce zmianie, a dojrzałość zagości w umyśle dziewczyny sprawnie i bezboleśnie. Niestety nikt nie miał pojęcia, że jeszcze wiele przykrości miało stanąć na jej drodze przed obiecywanym spełnieniem. On cenił sobie cierpliwość, jego kuzynka absolutnie nie. Do Nephthys zawsze trafiały epopeje opisujące mury Hogwartu, które zostały jej odebrane i chociaż Morgoth nie zamierzał negować decyzji podjętych przez lorda Shafiqa, czasami dało się wyczuć pewnego rodzaju żal spowodowany faktem, że przyjaciółka nie mogła być świadkiem i uczestnikiem niektórych zdarzeń szkolnego półświatka. I nie chodziło jedynie o wymieszanie się w tłumie ze zróżnicowanymi krwią uczniami i nauczycielami. Hogwart był miejscem pełnym tajemniczości i monumentem dawnych dziejów, współpracy olbrzymów i być może trolli, które wspólnie z ludźmi stworzyły fortecę wysoką i rozległą na szczycie wzgórza, pod którym rozlewało się z jednej strony potężne jezioro, a z drugiej las będący domem dla niebezpiecznych stworzeń. Zdarzało się, że w listach mogła znaleźć zasuszone rośliny z cieplarni czy zerwane w naturalnym środowisku z daleka od spojrzeń zainteresowanych. Wiedział, że tym drobnym gestem przyniesie uśmiech na twarz towarzyszki dziecięcych zabaw i tym samym sam nie będzie czuł się, aż tak oderwany od szlacheckiego świata. Nigdy nie szczędził karcących myśli, gdy dostrzegał skandaliczne zachowanie arystokratycznych dziedziców, któremu daleko było od ogłady, którą winni się posługiwać. Nic dziwnego, że przebywając w Hogwarcie, tęsknił za cichym, wyizolowanym pałacem opływającym w nieokiełznaną roślinność i zimny marmur. Wtedy wspomnienia łatwiej przechodziły też ku Flintom i odkryciom. To tam Lupus pierwszy raz wszedł na drzewo i mocno się połamał. To tam wuj opowiedział mu o smokach i rezerwacie w Peak District. To tam tak bardzo pilnował śniadej dziewczynki, która chciała znaleźć włos centaura. Tyle że wraz z zobaczeniem nieco starszej, zmienionej młodej lady Shafiq rozwiało również i obraz pucołowatej buzi, wstawiając w jej miejsce pierwsze oznaki wkraczania w dorosły świat. Już nie było śladu po okrągłych policzkach i obtarciach na dłoniach, chociaż zapewne jeszcze piętnaście minut samej w otoczeniu mokradeł i mógłby je zauważyć. Wyprostował się, odsuwając na moment spojrzenie, by nie urazić jej pod żadnym względem - mimo wszystko ciężko było zachowywać dystans przed kimś, z kim łączyła go przyjaźń jeszcze kilka lat wstecz. Czy dalej tam była? Słysząc jej słowa, zdał sobie sprawę, że wciąż miał przed sobą postać, którą pamiętał. Transformacja z dziecka w młodą szlachciankę postępował, ale wykrzesanie skrywanych przed ciekawszymi spojrzeniami myśli nie przyszło dziewczynie z trudem. Nie umknął mu uwadze ten nieco zmieszany gest, gdy sięgnął po liść ozdabiający jej włosy. Wiedział, że właśnie w tej chwili ta swoboda, którą posiadali jako dzieci, zniknęła, zastępowana czymś nowym i nieuznającym kompromisów.
Nie sądziłam, że cię tu spotkam.
- Dlaczego? - spytał, patrząc na nią i wyczekując odpowiedzi. To był jego dom. Gdzie indziej miałby się znajdować jak właśnie nie tutaj, pozwalając, by ostatnie dni wakacji nie odeszły na próżno i zostały w jego pamięci wraz z obrazami, dźwiękami, zapachami rodzinnego Fenland, które zajmowało szczególne miejsce w jego sercu. Pełne spokoju, pełne surowości. Pełne trolli. - Czasami tu bywają, gdy zjeżdżają ciotki Black - odparł, nadając swojemu wyrazowi twarzy jak najbardziej poważnego wyglądu, jednak ciężko było się powstrzymać, gdy uśmiech sam cisnął się na usta. Nie powinien był tego mówić, lecz wiedział, że Nephthys wszystko miała zachować dla siebie. Jak kiedyś, gdy zawiązywali dziecięce sojusze o wyprawach do lasu i przygodach, którym się tam poddawali wbrew życzeniom dostojnych rodziców. W tej samej chwili Antares poruszył łbem i nachylił się ku prawej kieszeni swojego pana, doskonale wiedząc, że właśnie tam odnajdzie słodki smakołyk, którym rozpieszczał go Morgoth po każdej wspólnej przejażdżce lub odpowiednio wykonanym ćwiczeniu. Zniecierpliwiony złapał miękkimi wargami materiał płaszcza ciągnąc go delikatnie i zwracając tym samym uwagę Yaxleya. - Ej - mruknął delikatnie rozbawiony śmiałością zwierzęcia i sięgnął ku kieszeni, ale w połowie drogi ku pyskowi konia zatrzymał dłoń, by spojrzeć na stojącą u boku dziewczynę. Przez chwilę jedynie się w nią wpatrywał, zanim ponownie się odezwał. - Daj rękę - powiedział i wyciągnął swoją, by ułożyć kostkę cukru w palcach Neph. - Jest łagodny - dodał, zachęcając ją do przysunięcia się bliżej zwierzęcia, którego chrapy poruszały się raz po raz przy każdym wdechu, a boki pracowały spokojnie, eksponując lśniącą, czarną sierść.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nephthys także wpojono dumę z pochodzenia i tego, kim jest, jednak jej natura wydawała się znacznie bardziej refleksyjną. Zdarzało jej się zastanawiać, jak wyglądałoby jej życie w zależności od różnych czynników, wcale nie dlatego, że było jej źle z tym, jak było teraz, czy raczej jak będzie. W pełni zadowolona również nie była, choć to skrywała głęboko w sobie, spychając na boczne tory. Można było zatem powiedzieć, że jej stosunek pozostawał ambiwalentny; bardzo nie lubiła postawy niektórych przedstawicieli szlachty, którzy ograniczali się jedynie do czerpania korzyści ze swojej pozycji, pomijając całkowicie obowiązki i zasady, które to ze sobą niosło. Wszystko miało swoją cenę; wiedziało to nawet takie młode dziewczątko jak Nephthys. Nie wszyscy mieli jednak czy to równie elokwentnych nauczycieli, czy tyle oleju w głowie, by w porę to pojąć. Mimo wszystko, Shafiq zawsze wolała wydawać osądy dopiero po własnych, nawet jeśli skromnych doświadczeniach. Zawsze kierował nią pewien sceptycyzm, kiedy ojciec opowiadał wszystkie te okropieństwa na temat świata zachodu, straszył ją upadkiem moralnym, co w uszach dziecka brzmiało strasznie i nieodwracalnie. Jednak widząc na własne oczy cudowności europejskiego świata, wcale nie była tak drastyczna w osądach. Anglia na zawsze miała pozostać miejscem, w którym się wychowała i z którym wiązały się przecież miłe wspomnienia, nawet jeśli nie było ich aż tak wiele, jakby mogło się wydawać. Zresztą, paradoksalnie, to ze strony rodzonych sióstr zaznała upokorzenia, popisu braku manier i szlacheckiej ogłady, nie od jakiejkolwiek angielskiej lady, choć znalazłoby się bez wątpienia kilka, którym mogłaby zarzucić to i owo.
Ród Shafiq również mógł popisać się rodowodem długim i szanowanym, być może to dlatego tak ciężko było im momentami odnaleźć się wśród angielskiej szlachty, która często nie respektowała tego w należyty sposób. Ich korzenie sięgały wszak czasów, gdy ludy, z których później ukształtowały się nawet najstarsze rody Anglii, dopiero stawiały pierwsze kroki. Z tego względu, choć w Egipcie szanowani niezmiernie, w Europie spotykali się z łątką niechcianego, dzikiego najeźdźcy. Być może nie według niektórych, choć wciąż dało się to odczuć z tej czy innej strony. Nephthys jako kobieta nie odczuła tego może równie dotkliwie, co niektórzy szajchowie z jej rodu, niezliczone kuzynostwo, ojciec, czy pewnie bracia, gdyby ich miała. Było w tym pewnie dużo winy ich samych i zamknięcia na świat, którego stali się częścią wraz z pojawieniem się tutaj. Można było zatem stwierdzić, że nieporozumienie wynikało z obu stron, a niechęć była obopólna. Shafiq wykazywała się w pewnych kwestiach większym zrozumieniem, być może właśnie dzięki temu, że w szeregach jej skromnych i dobieranych skrupulatnie znajomości znajdowało się wielu Anglików, których szanowała i darzyła sympatią. W tym właśnie Morgoth; wszystkie jego listy zachowała, łącznie z wysyłanymi jej, drobiazgami. Niezwykle doceniała tę chęć podzielenia się z nią, chociaż cząstką świata, którego miała nigdy nie poznać. Być może istotnie poczułaby się rozczarowana, gdyby było jej dane już się tam pojawić, ale to nieistotne; w głębi duszy czuła się trochę ograbiona ze swojego podstawowego prawa do poznania edukacji od tej strony. Nie oceniała i nie podważała decyzji ojca, ale czasem myślała, że podjął ją zbyt pochopnie w swoim uporze, nie pozwalając nawet przedstawić sobie rzeczowych argumentów ciotki. Nephthys pozostało zatem tylko przesiadywać w wolnym czasie, którego nie poświęcała na pilną naukę i próbując sobie wyobrazić wszystko to, co przyjazne dusze przelewały jej na papier, ściskając w dłoni zasuszony kwiat, kamień o ciekawym kształcie, czy wysypując na rękę żwir z jeziora, o którym słyszała tak dużo. Wiele dałaby, by móc zakraść się do Zakazanego Lasu, który był domem tylu gatunków; przespacerować się błoniami, czy na własne oczy zobaczyć trytony. Odbyć lekcję eliksirów w lochach i zobaczyć prawdziwy mecz Quidditcha. Mogła jedynie domniemywać, czy wszystkie te cuda działałyby na nią równie oszałamiająco, gdyby istotnie była uczennicą. Znając jednak jej wnikliwość i potrzebę odkrywania, z pewnością nie poprzestałaby na podążaniu utartymi przez innych uczniów ścieżkami. Z drugiej jednak strony, przyzwyczajona do samotności i ciszy rodzinnej rezydencji, być może ciężko byłoby jej się znaleźć wśród zamkowego zgiełku. Podobno po drugiej stronie trawa zawsze wydaje się bardziej zielona i być może tak właśnie było.
No właśnie, dlaczego się go tutaj nie spodziewała? Przecież dobrze wiedziała, gdzie ojciec się wybiera, zatem założenie, że nie zastanie tu Morgo, było sporym nadużyciem. Być może przypuszczanie, że upływ lat zmienił go tak dotkliwie, że nie bawią go już spacery po lasach, bagnach i alejkach ogrodów. Że spoważniał i nie w głowie mu podobne działanie. W końcu był od niej starszy i taka myśl wkradła się niegdyś w jej świadomość. Nie pamiętała już w tej chwili, czyj list był ostatni; nie było to zresztą istotne. Uznała jednak, że taka naturalna kolej rzeczy. Dlatego też zobaczenie go tutaj na konnej przejażdżce wydało jej się tak dziwne i nieoczekiwane, zupełnie jakby spodziewała się, że jeśli przebywał akurat w domu, to jako dziedzic będzie spędzał czas u boku ojca, poznając obowiązki, z którymi przyjdzie mu się wcale nie w tak długim czasie zmierzyć.
- Po prostu to dość nieoczekiwane. Sądziłam, że odeszłam daleko od rezydencji. Tereny są tak rozległe, że prawdopodobieństwo wpadnięcia na kogokolwiek jest, jak sądziłam, raczej bardzo małe - odparła z wolna, poprawiając szal, który okrywał jej ramiona, odkąd ciotka uznała, że jest już na tyle dorosła, że odkrywanie choćby kawałka niepożądanej, nagiej skóry absolutnie jej nie przystoi. Jeszcze nie przywykła do tej nowej ozdoby, stale o niej zapominała i uważała za wyjątkowo wręcz niepraktyczną. A choć nigdy nie była chłopczycą, szal niezwykle jej przeszkadzał i nosiła go niechętnie, tym bardziej, gdy miała ważniejsze sprawy na głowie. Kiedy jednak jej palce natrafiły na pustkę, pojęła, że szal musiał się gdzieś zaczepić i zostać w zaroślach. Obróciła głowę w tamtą stronę, a czerń włosów zafalowała wokół jej twarzy. Westchnęła, odwracając się ponownie w stronę lorda Yaxleya na słowa o ciotkach Black. Przez chwilę doszukiwała się w jego twarzy podpowiedzi, czy to żart, by w końcu roześmiać się perliście.
- To niemal rozczarowujące - przyznała, już prawie chcąc dodać, że kuzynka Morgo, Rosalie, kiedyś ją trollami chciała nastraszyć; wynik ówczesnego spotkania pozostał nierozstrzygnięty, choć niesmak pozostał. Uznała jednak, że nie najlepszym pomysłem będzie wciągać Morgotha w podobnie niedorzeczne niesnaski. Jak sądziła, Morgoth dobrze wiedział, że wszystkie jego sekrety są u niej bezpieczne. Mieli ich zresztą niezliczoną ilość, a większość dotyczyła ich nie do końca przystojących do ich roli eskapad. Całkiem zabawne było, że kolejne ich spotkanie przebiegało w atmosferze takiegoż; choć tym razem tylko i wyłącznie ze strony Nephthys. Jej twarz rozjaśnił jeszcze szerszy uśmiech, gdy Antares zaczepił swojego jeźdźca, chcąc zwrócić na siebie jego cenną uwagę. W pierwszym odruchu spojrzała na wyciągniętą dłoń Morgo; zupełnie, jak to będzie miało miejsce za kilka lat na zakończenie pewnego sabatu. Wyprowadziła na spotkanie swoją rękę, by już po chwili obejmować szczupłymi palcami kostkę cukru. Podniosła uważne, piwne spojrzenie, w którym kryły się iskry rozbawienia, na młodego lorda, by w końcu zbliżyć się nieznacznie do konia. Nie poskąpiono jej umiejętności jeździectwa, niemniej jednak usposobienie koni bywało tak różne, jak ich właścicieli; nie mogła zakładać, że ten konkretny będzie zachowywał się w sposób przyjazny, choć zapewnienie Morgo nieco ją ośmieliło. Podała stworzeniu kostkę na wyciągniętej dłoni, a gdy ten postanowił skorzystać z poczęstunku, pogładziła go delikatnie po grzbiecie nosa, całkowicie się na tym skupiając.
- Jest piękny - stwierdziła szeptem, przesuwając spojrzeniem po czerni umaszczenia i zadbanej grzywie. Przez chwilę cieszyła się możliwością obcowania z tak majestatycznym zwierzęciem, by w końcu zejść na ziemię i przypomnieć sobie o zgubionym szalu. Miała może takich na pęczki, ale chodziło o samą zasadę, którą złamała. Ale jeszcze chwilę, jeszcze moment chciała poświęcić Antaresowi. Podobno jej dalsza rodzina, zamieszkująca Egipt miała hodowlę czystokrwistych koni arabskich i Nephthys miała nadzieję, że przyjdzie jej niegdyś zwiedzić i to miejsce.
Ród Shafiq również mógł popisać się rodowodem długim i szanowanym, być może to dlatego tak ciężko było im momentami odnaleźć się wśród angielskiej szlachty, która często nie respektowała tego w należyty sposób. Ich korzenie sięgały wszak czasów, gdy ludy, z których później ukształtowały się nawet najstarsze rody Anglii, dopiero stawiały pierwsze kroki. Z tego względu, choć w Egipcie szanowani niezmiernie, w Europie spotykali się z łątką niechcianego, dzikiego najeźdźcy. Być może nie według niektórych, choć wciąż dało się to odczuć z tej czy innej strony. Nephthys jako kobieta nie odczuła tego może równie dotkliwie, co niektórzy szajchowie z jej rodu, niezliczone kuzynostwo, ojciec, czy pewnie bracia, gdyby ich miała. Było w tym pewnie dużo winy ich samych i zamknięcia na świat, którego stali się częścią wraz z pojawieniem się tutaj. Można było zatem stwierdzić, że nieporozumienie wynikało z obu stron, a niechęć była obopólna. Shafiq wykazywała się w pewnych kwestiach większym zrozumieniem, być może właśnie dzięki temu, że w szeregach jej skromnych i dobieranych skrupulatnie znajomości znajdowało się wielu Anglików, których szanowała i darzyła sympatią. W tym właśnie Morgoth; wszystkie jego listy zachowała, łącznie z wysyłanymi jej, drobiazgami. Niezwykle doceniała tę chęć podzielenia się z nią, chociaż cząstką świata, którego miała nigdy nie poznać. Być może istotnie poczułaby się rozczarowana, gdyby było jej dane już się tam pojawić, ale to nieistotne; w głębi duszy czuła się trochę ograbiona ze swojego podstawowego prawa do poznania edukacji od tej strony. Nie oceniała i nie podważała decyzji ojca, ale czasem myślała, że podjął ją zbyt pochopnie w swoim uporze, nie pozwalając nawet przedstawić sobie rzeczowych argumentów ciotki. Nephthys pozostało zatem tylko przesiadywać w wolnym czasie, którego nie poświęcała na pilną naukę i próbując sobie wyobrazić wszystko to, co przyjazne dusze przelewały jej na papier, ściskając w dłoni zasuszony kwiat, kamień o ciekawym kształcie, czy wysypując na rękę żwir z jeziora, o którym słyszała tak dużo. Wiele dałaby, by móc zakraść się do Zakazanego Lasu, który był domem tylu gatunków; przespacerować się błoniami, czy na własne oczy zobaczyć trytony. Odbyć lekcję eliksirów w lochach i zobaczyć prawdziwy mecz Quidditcha. Mogła jedynie domniemywać, czy wszystkie te cuda działałyby na nią równie oszałamiająco, gdyby istotnie była uczennicą. Znając jednak jej wnikliwość i potrzebę odkrywania, z pewnością nie poprzestałaby na podążaniu utartymi przez innych uczniów ścieżkami. Z drugiej jednak strony, przyzwyczajona do samotności i ciszy rodzinnej rezydencji, być może ciężko byłoby jej się znaleźć wśród zamkowego zgiełku. Podobno po drugiej stronie trawa zawsze wydaje się bardziej zielona i być może tak właśnie było.
No właśnie, dlaczego się go tutaj nie spodziewała? Przecież dobrze wiedziała, gdzie ojciec się wybiera, zatem założenie, że nie zastanie tu Morgo, było sporym nadużyciem. Być może przypuszczanie, że upływ lat zmienił go tak dotkliwie, że nie bawią go już spacery po lasach, bagnach i alejkach ogrodów. Że spoważniał i nie w głowie mu podobne działanie. W końcu był od niej starszy i taka myśl wkradła się niegdyś w jej świadomość. Nie pamiętała już w tej chwili, czyj list był ostatni; nie było to zresztą istotne. Uznała jednak, że taka naturalna kolej rzeczy. Dlatego też zobaczenie go tutaj na konnej przejażdżce wydało jej się tak dziwne i nieoczekiwane, zupełnie jakby spodziewała się, że jeśli przebywał akurat w domu, to jako dziedzic będzie spędzał czas u boku ojca, poznając obowiązki, z którymi przyjdzie mu się wcale nie w tak długim czasie zmierzyć.
- Po prostu to dość nieoczekiwane. Sądziłam, że odeszłam daleko od rezydencji. Tereny są tak rozległe, że prawdopodobieństwo wpadnięcia na kogokolwiek jest, jak sądziłam, raczej bardzo małe - odparła z wolna, poprawiając szal, który okrywał jej ramiona, odkąd ciotka uznała, że jest już na tyle dorosła, że odkrywanie choćby kawałka niepożądanej, nagiej skóry absolutnie jej nie przystoi. Jeszcze nie przywykła do tej nowej ozdoby, stale o niej zapominała i uważała za wyjątkowo wręcz niepraktyczną. A choć nigdy nie była chłopczycą, szal niezwykle jej przeszkadzał i nosiła go niechętnie, tym bardziej, gdy miała ważniejsze sprawy na głowie. Kiedy jednak jej palce natrafiły na pustkę, pojęła, że szal musiał się gdzieś zaczepić i zostać w zaroślach. Obróciła głowę w tamtą stronę, a czerń włosów zafalowała wokół jej twarzy. Westchnęła, odwracając się ponownie w stronę lorda Yaxleya na słowa o ciotkach Black. Przez chwilę doszukiwała się w jego twarzy podpowiedzi, czy to żart, by w końcu roześmiać się perliście.
- To niemal rozczarowujące - przyznała, już prawie chcąc dodać, że kuzynka Morgo, Rosalie, kiedyś ją trollami chciała nastraszyć; wynik ówczesnego spotkania pozostał nierozstrzygnięty, choć niesmak pozostał. Uznała jednak, że nie najlepszym pomysłem będzie wciągać Morgotha w podobnie niedorzeczne niesnaski. Jak sądziła, Morgoth dobrze wiedział, że wszystkie jego sekrety są u niej bezpieczne. Mieli ich zresztą niezliczoną ilość, a większość dotyczyła ich nie do końca przystojących do ich roli eskapad. Całkiem zabawne było, że kolejne ich spotkanie przebiegało w atmosferze takiegoż; choć tym razem tylko i wyłącznie ze strony Nephthys. Jej twarz rozjaśnił jeszcze szerszy uśmiech, gdy Antares zaczepił swojego jeźdźca, chcąc zwrócić na siebie jego cenną uwagę. W pierwszym odruchu spojrzała na wyciągniętą dłoń Morgo; zupełnie, jak to będzie miało miejsce za kilka lat na zakończenie pewnego sabatu. Wyprowadziła na spotkanie swoją rękę, by już po chwili obejmować szczupłymi palcami kostkę cukru. Podniosła uważne, piwne spojrzenie, w którym kryły się iskry rozbawienia, na młodego lorda, by w końcu zbliżyć się nieznacznie do konia. Nie poskąpiono jej umiejętności jeździectwa, niemniej jednak usposobienie koni bywało tak różne, jak ich właścicieli; nie mogła zakładać, że ten konkretny będzie zachowywał się w sposób przyjazny, choć zapewnienie Morgo nieco ją ośmieliło. Podała stworzeniu kostkę na wyciągniętej dłoni, a gdy ten postanowił skorzystać z poczęstunku, pogładziła go delikatnie po grzbiecie nosa, całkowicie się na tym skupiając.
- Jest piękny - stwierdziła szeptem, przesuwając spojrzeniem po czerni umaszczenia i zadbanej grzywie. Przez chwilę cieszyła się możliwością obcowania z tak majestatycznym zwierzęciem, by w końcu zejść na ziemię i przypomnieć sobie o zgubionym szalu. Miała może takich na pęczki, ale chodziło o samą zasadę, którą złamała. Ale jeszcze chwilę, jeszcze moment chciała poświęcić Antaresowi. Podobno jej dalsza rodzina, zamieszkująca Egipt miała hodowlę czystokrwistych koni arabskich i Nephthys miała nadzieję, że przyjdzie jej niegdyś zwiedzić i to miejsce.
شاهدني من فوق
♪
Morgoth doceniał związanie z tradycjami każdego z rodów bez względu na pochodzenie. Nie oznaczało to jednak, iż pragnął by obce kultury zbyt dobrze zadomowiły się na terenach jego przodków, woląc by obce pozostały obce w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie twierdził, że garść szlachciców z innych krajów stanowiła jakiekolwiek zagrożenie dla utrzymania odpowiedniego fundamentalizmu - wręcz popierał rozwoje sojuszy czy udoskonalanie dziedzin związanych z nauką jaką było chociażby uzdrowicielstwo. Ich wiedza mogła być niezwykle przydatna, a gospodarka rozwijała się dzięki wspólnym działaniom na korzyść czarodziejskiego społeczeństwa w granicach zdroworozsądkowych. Jednakowoż jakiekolwiek próby wpływu na tradycję i kulturę angielską wiązałyby się ze sporym oburzeniem i protestem, którego wyzbycie się byłoby niezwykle trudnym procesem, gdyż niesmak mógł pozostać na długo. Nie po to jego ojciec kształcił w nim poczucie patriotyzmu, by z łatwością oddawał jeden z ważniejszych fundamentów na rzecz czegoś, co nigdy nie powinno zapuścić korzeni na tej ziemi. Jego ziemi. Terytorializm płynął w żyłach każdego Yaxleya i nie dało się temu zaprzeczyć, choć nikt nawet nie starał się tego robić doskonale zdając sobie sprawę, że nie miało to solidnego i sensownego umotywowania. Ich duma z długo kultywowanych wartości nie była słabością, chociaż na pewno mniejszością, patrząc przez pryzmat innych rodzin, które znacznie większy nacisk kładły na zadowalanie swoich członków niż skupianie się na tym, co było ważne - co miało zabezpieczyć przyszłość. Rozpuszczeni szlachcice i szlachcianki odchodzili od głównych mott na rzecz luksusów i wygód materialnych. Czegoś ulotnego i niestałego. Morgoth nauczony zupełnie innych zasad nie potrafił ich zrozumieć ani odnaleźć się w tym świecie, którym z łatwością można było ulec, gdyż kto nie skusiłby się solidną dawką przyjemności? Dostrzegał to na każdym kroku, lecz wszystko zachowywał dla siebie, wiedząc, że wyrażanie na głos uwag nie miało nic zmienić. Milczenie i analiza już tak. Jak bardzo odstawał od swoich rówieśników, preferując konserwatyzm, który nie szedł na żadne kompromisy. Na szczęście jednak nie należał do ludzi, którzy przejmowali się cudzą opinią i postępował wedle własnego uznania, trzymając się na uboczu wszelkich uroczystości związanych z życiem towarzyskim, którego tak nie znosił. Szanował zjazdy rodzinne, lecz zbytki niesamowicie go irytowały - w większym tłumie czuł się spłoszony. Nie potrafił się bawić jak inni, ale nigdy nie miało się to zmienić, a jego wrodzony dystans miał się pogłębiać z każdym rokiem i przeżytymi wydarzeniami. Wszak nie wiedział jeszcze o tym, że na przełomie kilku kolejnych lat stanie się częścią silnej organizacji i stanie się jednym z wyżej stojących w niej członków. Jednak gdyby ktoś mu teraz o tym powiedział, uznałby to za szczerą prawdę. Znał siebie na tyle, by wiedzieć, że dla rodziny był gotów poświęcić wszystko i żałował, że było to tak niewiele. Zdawał sobie sprawę, że już niedługo nie tylko jemu miało przyjść zapłacić cenę lojalności i oddania. Nephthys również czekało małżeństwo, i mimo że nie w najbliższych miesiącach, musiała więc korzystać z ostatnich uroków dzieciństwa, które mijało zbyt prędko i nigdy nie miało wrócić. Starał się ukazać jej swój świat najlepiej jak potrafił. W zamian ona uchylała mu rąbka tajemnicy swojego. Nic więc dziwnego, że słuchanie o dalekich piramidach i piaskach sięgających aż po horyzont jawiły się w jego wyobraźni jako coś mistycznego i niemalże wykraczającego poza typowe ludzkie pojmowanie. Czasem gdy byli młodsi, zdawało mu się, że dzięki jej opowieściom widział oczami wyobraźni te miejsca, zupełnie jakby Shafiq prowadziła go przez nie za rękę. Być może właśnie dlatego egipska historia zaczęła o ciekawić, a jego wizyty w domu Petriego zawsze obejmowały z pewnym namaszczeniem dział poświęcony krainie w dolinie Nilu. Nawet teraz brakowało mu opowiadań i słów brzmiących tak obco, których nie potrafił powtórzyć. Kiedyś próbował, ale ta nauka obumarła wraz z zanikiem listownej korespondencji i pojawieniem się nowych obowiązków. Morgoth cenił nauczyciela w osobie ojca, lecz Leon Vasilas nie musiał ślęczeć nad synem non stop, dostrzegając jego naturalną umiejętność do stawania się tym, kim być powinien - dziedzicem nazwiska Yaxley, któremu kiedyś miał przypaść pałac i tereny dokoła niego. Znał swoją przyszłość, dlatego kolejne wskazówki ojca nie były zaskoczeniem.
To niemal rozczarowujące.
- Dobrze, że się spotkaliśmy. Nie powinnaś chodzić sama tak daleko. Trolle nie zaatakują żadnego Yaxleya, dlatego lepiej nie kusić losu - odparł poważniej, zdając sobie sprawę co z niepożądanymi gośćmi potrafiły zrobić te stworzenia. Ich siła w porównaniu z siłą człowieka była masakrująca, a rozjuszone niechcianą obecnością umiały uderzać na oślep. Nie raz już pojawiał się w Yaxley's Hall, by spotkać się z Cynericiem, który po zakończeniu Hogwartu postanowił zostać treserem wielkich strażników bagien. I chociaż silniejszy od młodszego kuzyna, nie miałby szans, gdyby nie różdżka. Dlatego tak bardzo go zdziwiła obecność samotnej kobiety w jego ogrodach - kiedyś chęć szukania przygód miała zaprowadzić Shafiq ku nieprzyjemnej sytuacji, a Morgoth nie zawsze mógł przy niej być, by wyciągnąć rękę. Jak teraz. Widząc grymas uśmiechu na jej twarzy, zdał sobie sprawę, że dawno nie czuł się tak spokojnie i swobodnie. Granice wieku pojawiły się między nimi, jednak i tak nie były aż tak tłamszące jak przy innych. Można by sądzić, że winien się lepiej dogadywać z własnymi kuzynkami, lecz była to nieprawda, bo Rosalie od długiego czasu pozostawała nieuchwytna jego rozumowaniu i nie potrafił w żaden sposób sprawić, by stała się integralną częścią. Winił za to domieszkę francuskiej krwi i bycie potomkinią wili. Ale nie zamierzał jej tylko z tego względu usprawiedliwiać czy rozgrzeszać. Obserwował przez chwilę swoją towarzyszkę, gdy jeździła dłonią po nosie Antaresa. - To prezent od ojca - wytłumaczył jakby tym samym przytakując na niezwykłość zwierzęcia. Jego rodzic nie wybrałby dla dziecka niczego, co nie byłoby ich godne, a ówczesny źrebak plasował się jako szczególnie wybitny wierzchowiec. Pod odpowiednim jeźdźcem mógł wyrosnąć na utalentowanego rumaka, którego piękno ustępowało jedynie łagodnemu usposobieniu i lojalności wobec pana. - Nephthys - odezwał się po dłuższej chwili, chcąc zwrócić uwagę dziewczyny i wyłapać jej spojrzenie. Jego własne rzucane spod lekko pochylonej głowy stało się intensywniejsze, a wraz z wyprostowaniem się przesunął się kilka kroków, zmuszając równocześnie towarzyszkę do wycofania się, a gdy stykała się niemal plecami z bokiem Antaresa, który wiernie czekał na kolejny gest swojego jeźdźca, przystanął. - Nie bój się - powiedział cicho, po czym pochylił się nieznacznie i ułożył delikatnie dłonie na talii dziewczyny, by unieść ją w górę dokładnie na miękkie skórzane siodło przystosowane zarówno do długich wędrówek jak i ćwiczeń. Oglądanie majestatycznie poruszającego się konia było wielką przyjemnością i nie mniejszą sztuką, bo zamierzone efekty kryły za sobą długie godziny powtarzania w kółko i w kółko tych samych figur. Spokojny spacer jednak też mógł nią być. I chociaż Shafiq siedziała teraz bokiem na typowo męskim siodle, nie byłaby w stanie spaść. Morgoth jedynie krótkim ruchem poprawił jeszcze materiał jej sukni, który zaplątał się w strzemieniu. - Co zgubiłaś? - spytał, zerkając na dziewczynę, wyłapując wcześniej jej spojrzenie za siebie. Znał ją od lat i chociaż nie mieli ze sobą kontaktu, szansa na ciągnące się roztrzepanie Neph była więcej niż pewna.
Morgoth doceniał związanie z tradycjami każdego z rodów bez względu na pochodzenie. Nie oznaczało to jednak, iż pragnął by obce kultury zbyt dobrze zadomowiły się na terenach jego przodków, woląc by obce pozostały obce w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie twierdził, że garść szlachciców z innych krajów stanowiła jakiekolwiek zagrożenie dla utrzymania odpowiedniego fundamentalizmu - wręcz popierał rozwoje sojuszy czy udoskonalanie dziedzin związanych z nauką jaką było chociażby uzdrowicielstwo. Ich wiedza mogła być niezwykle przydatna, a gospodarka rozwijała się dzięki wspólnym działaniom na korzyść czarodziejskiego społeczeństwa w granicach zdroworozsądkowych. Jednakowoż jakiekolwiek próby wpływu na tradycję i kulturę angielską wiązałyby się ze sporym oburzeniem i protestem, którego wyzbycie się byłoby niezwykle trudnym procesem, gdyż niesmak mógł pozostać na długo. Nie po to jego ojciec kształcił w nim poczucie patriotyzmu, by z łatwością oddawał jeden z ważniejszych fundamentów na rzecz czegoś, co nigdy nie powinno zapuścić korzeni na tej ziemi. Jego ziemi. Terytorializm płynął w żyłach każdego Yaxleya i nie dało się temu zaprzeczyć, choć nikt nawet nie starał się tego robić doskonale zdając sobie sprawę, że nie miało to solidnego i sensownego umotywowania. Ich duma z długo kultywowanych wartości nie była słabością, chociaż na pewno mniejszością, patrząc przez pryzmat innych rodzin, które znacznie większy nacisk kładły na zadowalanie swoich członków niż skupianie się na tym, co było ważne - co miało zabezpieczyć przyszłość. Rozpuszczeni szlachcice i szlachcianki odchodzili od głównych mott na rzecz luksusów i wygód materialnych. Czegoś ulotnego i niestałego. Morgoth nauczony zupełnie innych zasad nie potrafił ich zrozumieć ani odnaleźć się w tym świecie, którym z łatwością można było ulec, gdyż kto nie skusiłby się solidną dawką przyjemności? Dostrzegał to na każdym kroku, lecz wszystko zachowywał dla siebie, wiedząc, że wyrażanie na głos uwag nie miało nic zmienić. Milczenie i analiza już tak. Jak bardzo odstawał od swoich rówieśników, preferując konserwatyzm, który nie szedł na żadne kompromisy. Na szczęście jednak nie należał do ludzi, którzy przejmowali się cudzą opinią i postępował wedle własnego uznania, trzymając się na uboczu wszelkich uroczystości związanych z życiem towarzyskim, którego tak nie znosił. Szanował zjazdy rodzinne, lecz zbytki niesamowicie go irytowały - w większym tłumie czuł się spłoszony. Nie potrafił się bawić jak inni, ale nigdy nie miało się to zmienić, a jego wrodzony dystans miał się pogłębiać z każdym rokiem i przeżytymi wydarzeniami. Wszak nie wiedział jeszcze o tym, że na przełomie kilku kolejnych lat stanie się częścią silnej organizacji i stanie się jednym z wyżej stojących w niej członków. Jednak gdyby ktoś mu teraz o tym powiedział, uznałby to za szczerą prawdę. Znał siebie na tyle, by wiedzieć, że dla rodziny był gotów poświęcić wszystko i żałował, że było to tak niewiele. Zdawał sobie sprawę, że już niedługo nie tylko jemu miało przyjść zapłacić cenę lojalności i oddania. Nephthys również czekało małżeństwo, i mimo że nie w najbliższych miesiącach, musiała więc korzystać z ostatnich uroków dzieciństwa, które mijało zbyt prędko i nigdy nie miało wrócić. Starał się ukazać jej swój świat najlepiej jak potrafił. W zamian ona uchylała mu rąbka tajemnicy swojego. Nic więc dziwnego, że słuchanie o dalekich piramidach i piaskach sięgających aż po horyzont jawiły się w jego wyobraźni jako coś mistycznego i niemalże wykraczającego poza typowe ludzkie pojmowanie. Czasem gdy byli młodsi, zdawało mu się, że dzięki jej opowieściom widział oczami wyobraźni te miejsca, zupełnie jakby Shafiq prowadziła go przez nie za rękę. Być może właśnie dlatego egipska historia zaczęła o ciekawić, a jego wizyty w domu Petriego zawsze obejmowały z pewnym namaszczeniem dział poświęcony krainie w dolinie Nilu. Nawet teraz brakowało mu opowiadań i słów brzmiących tak obco, których nie potrafił powtórzyć. Kiedyś próbował, ale ta nauka obumarła wraz z zanikiem listownej korespondencji i pojawieniem się nowych obowiązków. Morgoth cenił nauczyciela w osobie ojca, lecz Leon Vasilas nie musiał ślęczeć nad synem non stop, dostrzegając jego naturalną umiejętność do stawania się tym, kim być powinien - dziedzicem nazwiska Yaxley, któremu kiedyś miał przypaść pałac i tereny dokoła niego. Znał swoją przyszłość, dlatego kolejne wskazówki ojca nie były zaskoczeniem.
To niemal rozczarowujące.
- Dobrze, że się spotkaliśmy. Nie powinnaś chodzić sama tak daleko. Trolle nie zaatakują żadnego Yaxleya, dlatego lepiej nie kusić losu - odparł poważniej, zdając sobie sprawę co z niepożądanymi gośćmi potrafiły zrobić te stworzenia. Ich siła w porównaniu z siłą człowieka była masakrująca, a rozjuszone niechcianą obecnością umiały uderzać na oślep. Nie raz już pojawiał się w Yaxley's Hall, by spotkać się z Cynericiem, który po zakończeniu Hogwartu postanowił zostać treserem wielkich strażników bagien. I chociaż silniejszy od młodszego kuzyna, nie miałby szans, gdyby nie różdżka. Dlatego tak bardzo go zdziwiła obecność samotnej kobiety w jego ogrodach - kiedyś chęć szukania przygód miała zaprowadzić Shafiq ku nieprzyjemnej sytuacji, a Morgoth nie zawsze mógł przy niej być, by wyciągnąć rękę. Jak teraz. Widząc grymas uśmiechu na jej twarzy, zdał sobie sprawę, że dawno nie czuł się tak spokojnie i swobodnie. Granice wieku pojawiły się między nimi, jednak i tak nie były aż tak tłamszące jak przy innych. Można by sądzić, że winien się lepiej dogadywać z własnymi kuzynkami, lecz była to nieprawda, bo Rosalie od długiego czasu pozostawała nieuchwytna jego rozumowaniu i nie potrafił w żaden sposób sprawić, by stała się integralną częścią. Winił za to domieszkę francuskiej krwi i bycie potomkinią wili. Ale nie zamierzał jej tylko z tego względu usprawiedliwiać czy rozgrzeszać. Obserwował przez chwilę swoją towarzyszkę, gdy jeździła dłonią po nosie Antaresa. - To prezent od ojca - wytłumaczył jakby tym samym przytakując na niezwykłość zwierzęcia. Jego rodzic nie wybrałby dla dziecka niczego, co nie byłoby ich godne, a ówczesny źrebak plasował się jako szczególnie wybitny wierzchowiec. Pod odpowiednim jeźdźcem mógł wyrosnąć na utalentowanego rumaka, którego piękno ustępowało jedynie łagodnemu usposobieniu i lojalności wobec pana. - Nephthys - odezwał się po dłuższej chwili, chcąc zwrócić uwagę dziewczyny i wyłapać jej spojrzenie. Jego własne rzucane spod lekko pochylonej głowy stało się intensywniejsze, a wraz z wyprostowaniem się przesunął się kilka kroków, zmuszając równocześnie towarzyszkę do wycofania się, a gdy stykała się niemal plecami z bokiem Antaresa, który wiernie czekał na kolejny gest swojego jeźdźca, przystanął. - Nie bój się - powiedział cicho, po czym pochylił się nieznacznie i ułożył delikatnie dłonie na talii dziewczyny, by unieść ją w górę dokładnie na miękkie skórzane siodło przystosowane zarówno do długich wędrówek jak i ćwiczeń. Oglądanie majestatycznie poruszającego się konia było wielką przyjemnością i nie mniejszą sztuką, bo zamierzone efekty kryły za sobą długie godziny powtarzania w kółko i w kółko tych samych figur. Spokojny spacer jednak też mógł nią być. I chociaż Shafiq siedziała teraz bokiem na typowo męskim siodle, nie byłaby w stanie spaść. Morgoth jedynie krótkim ruchem poprawił jeszcze materiał jej sukni, który zaplątał się w strzemieniu. - Co zgubiłaś? - spytał, zerkając na dziewczynę, wyłapując wcześniej jej spojrzenie za siebie. Znał ją od lat i chociaż nie mieli ze sobą kontaktu, szansa na ciągnące się roztrzepanie Neph była więcej niż pewna.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Patriotyzm był luksusem, na który nie każdy mógł sobie pozwolić otwarcie, nawet w tak konserwatywnym środowisku, jakim jest społeczność wyższych sfer czarodziejskiej Anglii. Zwykle wydaje się pozytywnym zjawiskiem, ale równie często tylko w obrębie jednego kraju. Shafiqom było to dobrze znane z autopsji, wszak otwarte wspominanie o dumie z pochodzenia, było odbierane wrogo. Sytuacja wydawała się cięższa, niż mogłoby wydawać się na pierwszy rzut oka. Można by mniemać, że w obliczu podziałów na krew czystą i brudną, podziały rasowe będą rzucały się w oczy mniej, jednak byłoby to spore nadużycie. Mało który ród traktował ich jako równych sobie; niektórzy pozostawali w stosunkach neutralnych, podchodząc do nich z pewną dozą asekuracyjnej ostrożności. Zdarzały się jednak przypadki otwartej wrogości i przypinanie im łatki niemal najeźdźcy, dzikich imigrantów, którzy wtargnęli tu gwałtem i jeszcze śmieli oczekiwać równego traktowania. Na boczny tor schodziło przyznanie im herbu, fakt ich licznych koneksji i udziały w banku Gringotta, czy rozwoju angielskiej medycyny. Byli obcy i mimo upływu lat takimi pozostaną, niezależnie od statusu czystości ich krwi, czy stanu majątkowego. A mimo to charakteryzowały ich bądź przynajmniej powinny, wysoko podniesione głowy. Nie zapominaj skąd pochodzisz - mawiano często i mawiano chętnie. Dlatego też asymilacja z anglikami wychodziła w praktyce bardzo różnie. Wciąż było między obiema stronami za dużo niechęci, za mało wspólnych celów; wyjątki od tej reguły się oczywiście zdarzały, wszak warunki wymuszały na nich współpracę w taki czy inny sposób, ale wciąż dało wyczuć się pewien dystans, którego nikt nie zamierzał skracać. A choć Neph nigdy nie spotkała się z otwarcie wrogim nastawieniem względem siebie, przynajmniej nie w sposób poważny, wiedziała dobrze, że takie sytuacja z pewnością miały miejsce i mieć będą. Panna Shafiq, korzystając ze swojej mało znaczącej pozycji, może nawet nie do końca świadomie, starała się działać na korzyść swojego rodu, wykorzystując wszystkie swoje, nawet jeśli nieliczne, znajomości. Chętnie opowiadała o tradycjach, czy, jeśli tylko ktoś zapragnął posłuchać, wtrącała arabskie wyrażenia, jakby chciała oswoić ich z kulturą, która jawiła się jako całkiem obca, a tym samym wroga. Ci, którzy śmieli twierdzić, że ich pojawienie się tutaj miało na celu działanie na niekorzyść Brytyjczyków, w oczywisty sposób nie mieli pojęcia, o czym mówią. Shafiqom pozostawało zatem machać na podobne pomówienia ręką i skupiać się na tym, jakim poważaniem cieszyli się w Egipcie, choć szacunku wobec nich i w Anglii nie brakowało. Zmiany na świecie, zmiany w polityce, nie przeszły bez echa i w szeregach szlachty, której to członkowie pozapominali chyba, z czym wiązała się ich pozycja. Być może konserwatywni i zamknięci na nowości Shafiqowie właśnie dlatego z takim trudem i znojem docierali się z angielską szlachtą, którą pod pewnymi względami wydawała się iść z duchem czasu, zatracając stopniowo z oczu wyznaczony im przed setkami lat cel kultywowania tradycji. Być może właśnie dlatego Nephthys tak łatwo odnalazła wspólny język z Morgothem, bo pod względem właściwego w ich opinii podejścia do otaczającego ich świata, nie można byłoby mu nic zarzucić. Na Nephthys spoczywały obowiązki innego rodzaju; tak, jak Yaxley przekaże dalej swoje nazwisko i dziedzictwo, Shafiq stanie się tylko czyjąś partnerką i podporą w analogicznym działaniu. A choć nie umniejszała tej roli, odpowiedzialność była nie tyle mniej jej udziałem, ile po prostu innym. Negowanie różnic pomiędzy płciami było przecież domeną wszystkich tych, którzy postradali zmysły i promowali nowe modele zachowań społecznych. O tych jednak Nephthys nawet jeszcze nie myślała. Powoli wkraczając w dorosłość, jeszcze daleka była od podobnych rozważań i obserwacji. Nie wkroczyła jeszcze nawet na salony, a jej kontakty z innymi szlachcicami opierały się bardziej na zabawie niż salonowej etykiecie, choć już teraz miała świadomość, że coś jest inaczej między nią, a Morgothem. Zupełnie jakby dziecięcy brak dystansu i zatarte różnice zniknęły, ucięte ostrzem noża. To było coś nowego, czego jeszcze nie rozumiała, ale wyraźnie czuła pod naporem zielonego spojrzenia towarzysza. Kiedy przed laty wszystko wydawało się proste, a marzenia znajdowały się na wyciągnięcie ręki, snuła czasem opowieści o tym, jak bardzo uradowałoby ją, gdyby to ona mogła pokazać Morgothowi należne jej w jakiś sposób, Egipskie dziedzictwo. Nie wyspę Man; Aleksandrię. Wiedziała, że z pewnością zainteresowałyby go wszystkie wspaniałości tamtego orientalnego, gorącego świata. Chciała mu się odwdzięczyć za wszystko to, co robił dla niej, nawet jeżeli nie w sposób do końca świadomy. Lord Yaxley być może nawet nie zdawał sobie sprawy z przysługi, jaką wyświadczał jej swoimi listami, doświadczeniami i opowieściami, a także towarzystwem i pomocną dłonią, którą służył w jej pełnych ciekawości wyprawach po angielskich terenach rezydencji zaprzyjaźnionych rodów. A mimo upływu czasu i oczywistych zmian, robił to ponownie, jakby ich przeznaczeniem było na siebie wpadać w takich właśnie sytuacjach, kiedy Nephthys stała na progu niezwykłego w swoim mniemaniu odkrycia, a Morgoth z właściwym dla siebie realizmem uświadamiał jej, że to może nie do końca najlepszy pomysł, by robiła to samotnie.
- Uznajmy zatem, że to właśnie z tego powodu wyszłam ci naprzeciw - odparła dumnie, choć w kącikach pełnych ust czaił się wciąż uśmiech, mimo powagi towarzysza. Była świadoma niebezpieczeństwa, które niosła za sobą podobna wędrówka w nieznane. Wszak nie był to teren ich ogrodów, które w dużej mierze znała. Nie kierowała nią jednak lekkomyślność, a zwyczajna fascynacja i zapatrzenie w postawiony sobie cel, które zwykle odbierały jej na chwilę możliwość przystanięcia i przemyślenia, czy to, co zamierza zrobić, jest dobrym pomysłem. Jeszcze przez chwilę cieszyła się wrażeniem, płynącym z gładzenia gładkiej, zadbanej sierści stworzenia.
- Niewątpliwie musisz go sobie zatem wyjątkowo cenić - zauważyła, choć jej uwaga w dalszym ciągu poświęcona była głównie zwierzęciu. Była na etapie przyzwyczajania się, że utrzymywanie kontaktu wzrokowego z mężczyzną jej nie przystoi. Ciężko było jednak tak po prostu przejść z tym do codzienności, kiedy tyle lat spoglądała w te same oczy, mimo przerwy ostatnich kilkudziesięciu miesięcy. Z czasem zacznie się tam kryć coraz więcej tajemnic, coraz mniej spraw będzie oczywistymi, ale dla Nephthys to wciąż będzie ten sam chłopak. Pod pewnym względami inny, bardziej odległy, bogatszy o nowe doświadczenia; tak samo będzie przecież również z nią, choć zawsze znajdzie chwilę na to, by zgubić się w lesie z towarzyszem dziecięcych zabaw. Podniosła pytające spojrzenie, dopiero kiedy usłyszała swoje imię. Na krótki ułamek sekundy, pochwyciła intensywność spojrzenia, którym ją obarczył i odpowiedziała niemal tym samym, z uporem, który świadczył tylko o tym, że nie powinna absolutnie sobie pozwalać na coś podobnego, a mimo to właśnie to robiła. Postąpiła krok w tył, nie do końca wiedząc, w czym rzecz; potem kolejny, by w końcu poczuć za plecami poruszający się w rytm oddechów zwierzęcia bok Antaresa.
Nie bój się.
- Nie boję - odparła równie cicho, wzrok odwracając od jego twarzy dopiero wówczas, gdy na cały świat mogła patrzyć z góry. W końcu nie miała czego się bać, nie w towarzystwie kogoś, kto w przyszłości stanie się panem tego miejsca i kto niejednokrotnie już, swoim zadziwiającym jak na dziecko spokojem udowadniał, że często to, co wydaje się straszne, wcale takim nie jest. Z grzbietu konia była w stanie dostrzec znacznie więcej, niż ze swojej poprzedniej perspektywy, zatem skrupulatnie przeskanowała wzrokiem otoczenie, chcąc odnaleźć skrawek fuksji wśród zieleni, co nie powinno stanowić problemu. Przynajmniej w teorii, w praktyce bowiem, jak okiem sięgnąć tylko krzewy.
- Teraz nie wiem, czy ogólnie można we mnie czytać niczym w otwartej księdze, czy może ta umiejętność jest należna tylko tobie - powiedziała, wzdychając. - Szal - odparła krótko, choć rozbawiona tym, jak szybko ją przejrzał. Uświadamiając sobie jednak, że poszczególne części kobiecej garderoby mogą brzmieć dla szesnastoletniego lorda obco, od razu sprostowała. - Długi kawałek cienkiego materiału, w kolorze intensywnie różowo-fioletowym. Mniej więcej jak to - wyjaśniła, wskazując na skrawek materiału, który przed sekundą poprawiał Morgoth, by w końcu zamilknąć, skoro nigdzie w pobliżu nie sposób było wypatrzeć zguby. Siodło, choć ewidentnie męskie, w dodatku dosiadane w sukni, której przeznaczeniem z pewnością nie była jazda konna, wydawało się względnie wygodne. Nephthys dawno już nie jeździła i czuła nawet pewną ekscytację na myśl o tym, jakiego majestatycznego zwierzęcia przyszło jej dosiąść dzięki uprzejmości młodego Yaxleya.
- Uznajmy zatem, że to właśnie z tego powodu wyszłam ci naprzeciw - odparła dumnie, choć w kącikach pełnych ust czaił się wciąż uśmiech, mimo powagi towarzysza. Była świadoma niebezpieczeństwa, które niosła za sobą podobna wędrówka w nieznane. Wszak nie był to teren ich ogrodów, które w dużej mierze znała. Nie kierowała nią jednak lekkomyślność, a zwyczajna fascynacja i zapatrzenie w postawiony sobie cel, które zwykle odbierały jej na chwilę możliwość przystanięcia i przemyślenia, czy to, co zamierza zrobić, jest dobrym pomysłem. Jeszcze przez chwilę cieszyła się wrażeniem, płynącym z gładzenia gładkiej, zadbanej sierści stworzenia.
- Niewątpliwie musisz go sobie zatem wyjątkowo cenić - zauważyła, choć jej uwaga w dalszym ciągu poświęcona była głównie zwierzęciu. Była na etapie przyzwyczajania się, że utrzymywanie kontaktu wzrokowego z mężczyzną jej nie przystoi. Ciężko było jednak tak po prostu przejść z tym do codzienności, kiedy tyle lat spoglądała w te same oczy, mimo przerwy ostatnich kilkudziesięciu miesięcy. Z czasem zacznie się tam kryć coraz więcej tajemnic, coraz mniej spraw będzie oczywistymi, ale dla Nephthys to wciąż będzie ten sam chłopak. Pod pewnym względami inny, bardziej odległy, bogatszy o nowe doświadczenia; tak samo będzie przecież również z nią, choć zawsze znajdzie chwilę na to, by zgubić się w lesie z towarzyszem dziecięcych zabaw. Podniosła pytające spojrzenie, dopiero kiedy usłyszała swoje imię. Na krótki ułamek sekundy, pochwyciła intensywność spojrzenia, którym ją obarczył i odpowiedziała niemal tym samym, z uporem, który świadczył tylko o tym, że nie powinna absolutnie sobie pozwalać na coś podobnego, a mimo to właśnie to robiła. Postąpiła krok w tył, nie do końca wiedząc, w czym rzecz; potem kolejny, by w końcu poczuć za plecami poruszający się w rytm oddechów zwierzęcia bok Antaresa.
Nie bój się.
- Nie boję - odparła równie cicho, wzrok odwracając od jego twarzy dopiero wówczas, gdy na cały świat mogła patrzyć z góry. W końcu nie miała czego się bać, nie w towarzystwie kogoś, kto w przyszłości stanie się panem tego miejsca i kto niejednokrotnie już, swoim zadziwiającym jak na dziecko spokojem udowadniał, że często to, co wydaje się straszne, wcale takim nie jest. Z grzbietu konia była w stanie dostrzec znacznie więcej, niż ze swojej poprzedniej perspektywy, zatem skrupulatnie przeskanowała wzrokiem otoczenie, chcąc odnaleźć skrawek fuksji wśród zieleni, co nie powinno stanowić problemu. Przynajmniej w teorii, w praktyce bowiem, jak okiem sięgnąć tylko krzewy.
- Teraz nie wiem, czy ogólnie można we mnie czytać niczym w otwartej księdze, czy może ta umiejętność jest należna tylko tobie - powiedziała, wzdychając. - Szal - odparła krótko, choć rozbawiona tym, jak szybko ją przejrzał. Uświadamiając sobie jednak, że poszczególne części kobiecej garderoby mogą brzmieć dla szesnastoletniego lorda obco, od razu sprostowała. - Długi kawałek cienkiego materiału, w kolorze intensywnie różowo-fioletowym. Mniej więcej jak to - wyjaśniła, wskazując na skrawek materiału, który przed sekundą poprawiał Morgoth, by w końcu zamilknąć, skoro nigdzie w pobliżu nie sposób było wypatrzeć zguby. Siodło, choć ewidentnie męskie, w dodatku dosiadane w sukni, której przeznaczeniem z pewnością nie była jazda konna, wydawało się względnie wygodne. Nephthys dawno już nie jeździła i czuła nawet pewną ekscytację na myśl o tym, jakiego majestatycznego zwierzęcia przyszło jej dosiąść dzięki uprzejmości młodego Yaxleya.
شاهدني من فوق
Trzeba było przyznać jej rację, że gdyby spotkał kogokolwiek innego na swojej drodze, część tej rozmowy i samego spotkania by się nie odbyła. W końcu pozwalał sobie na więcej w jej obecności i, mimo że doskonale o tym wiedzieli, nie czuł się winny. Byli przyjaciółmi od maleńkości, skrywanie się więc za woalką utkaną z dystansu i rzeczowego chłodu nie był im pisany. Dlatego obserwowanie spadkobierczyni faraońskiej urody przychodziło mu z o wiele większą łatwością, chociaż uciekanie spojrzeniem raz po raz miało już pozostać wpisanym w schemat zachowania dorastających latorośli znanych i poważanych szlachciców. Ich ojcowie właśnie wspólnie debatowali nad istotami współpracy, a dwójka zbliżonych wiekiem dzieci po prostu czerpała przyjemność ze spotkania. Chciał ją wypytać o tak wiele elementów, które składały się na jej życie podczas rozłąki nałożonej milczeniem pod każdym względem, lecz nie wypowiedział żadnego z pytań. Zdawał sobie sprawę z faktu, że jeśli odebrano im tę przyjemność uzupełniania się nawzajem, to tak miało pozostać. Ich rody były dumnymi rodzinami, które szanowały własne tradycje i chociaż odmienni w wielu kwestiach, w niektórych pozostawali jednomyślni - na pewno dotyczyło to odpowiedniego wychowania pociech mających wkrótce stać się integralną częścią większej społeczności przynosząc zaszczyt lub hańbę na swoje nazwiska. Oczywistym było, że dokładano wszelkich starań, by druga opcja nigdy się nie zdarzyła. Morgoth, kształtowany w jednym kierunku, wolałby umrzeć niż obłożyć wstydem najbliższych, plując równocześnie własnym zachowaniem na schedę. Kim trzeba było być, by tak postąpić? Z Nephthys mogli być jedynie dumni z faktu, że oszczędzono im udręki świadomości istnienia podobnej jednostki w gronie najbliższych osób. Sami mieli więcej obowiązków niż przyjemności z należenia do arystokracji, jednak Yaxley nie widziałby się w żadnym innym miejscu. Trwał przy swoim i odpowiadały mu wszystkie zasady według których miał żyć - w końcu stwierdzały one jasno jak należało postępować. Świat bez kodeksu byłby istnym chaosem, którego nikt nie pragnął, chociaż zdarzały się podobne indywidua, nad którymi żadna kontrola nie miała mieć władzy. Byli jak psy spuszczone ze smyczy i nie mające pojęcia, co zrobić z nogawką, którą dopadły. Być może to jego własna intuicja kazała zejść mu do aktualnego momentu, a może to odważne spojrzenie jego towarzyszki, które wyczuł nawet wtedy, gdy sam się odwracał, by przeszukać spojrzeniem okolicznych szlaków zakamuflowanych między roślinnością. - Nigdy się nie boisz? - spytał jedynie, uśmiechając się praktycznie niezauważenie, zdając sobie sprawę, że dla niektórych brawura była tym samym co odwaga. Jednak nic nie mogło się równać z faktem, że Nephthys była w pierwszej linii szlachcianką. Nie mogła o tym zapominać i chociaż niewyobrażalnie cenił sobie jej cechy charakteru, gdy byli młodsi, tak teraz mogły okazać się zgubne. Nie musiał jej jednak tego mówić - wiedział, że prędzej czy później zorientuje się, jeśli jeszcze się nie zorientowała, że to nie była już zabawa. Świat, w którym żyli był bezlitosny, a niebezpieczeństwa, które szły za złym rozstawieniem pionków czy błędnym ruchem, nie brały poprawki na intencje czy chęć poprawy. Jedno nieuważne wychylenie mogło kosztować głowę. Lub nawet więcej. Morgoth nie wyobrażał sobie, by jego rodzina cierpiała za przewinienia, których miałby być sprawcą, ale to egoistyczne myślenie odbierałoby mu wizję i perspektywę. Yaxley zdawał sobie sprawę z faktu, że podejmowane przez niego kroki zawsze miały odbicie się na jego nazwisku, musiał więc analizować i wybierać najlepszą drogę dla niego i rodziny. Póki co nie był pełnoletni, nie ukończył nawet Hogwartu, ale przygotowanie do dalszego życia towarzyszyło mu od kiedy jego krzyk rozdarł ciszę sali królewskiej szesnaście lat temu. Już wtedy uderzenia malutkiego serca zapowiadały kolejnego dziedzica spuścizny lordów Cambridgeshire, a wraz z nim upragnione umocnienie się męskiej linii w rodzie. Wszak to głównie z nich cieszyli się ojcowie, zdając sobie sprawę z faktu, że to nie córki miały stanowić defensywę dla przyszłości - nie córki. Ich rola polegała na zadbaniu, by sojusz się nie rozpadł, chociaż Morgoth nigdy nie chciał dopuścić do siebie myśli, że jego siostra i kuzynki stanowiły towar do handlu, za którym mogli się już oglądać szlachcice. Co prawda nikt nie zawierał sakramentu małżeństwa w wieku nastoletnim, lecz planowane narzeczeństwa mogły być o wiele wcześniej. Nieświadomy swojej przyszłości nie wiedział jak bardzo trafił tą myślą w sedno. Teraz jednak wciąż przechadzali się wraz z Leią jako zgrane rodzeństwo, nie zamierzające wybiegać w dopiero nadchodzące wydarzenia. Yaxleyowie twardo stąpali po ziemi i nie widzieli żadnego sensu w zajmowaniu się gorszącymi zajęciami jak wróżbiarstwo czy jasnowidzenie. Ślizgon nie wierzył w istnienie paranormalnych umiejętności zdolnych ukazywać coś, co jeszcze nie miało miejsca. Liczyło się tu i teraz - to od nich, nie od losu zależała przyszłość, dlatego musieli tak uważnie rozpatrywać każdą najmniejszą decyzję pojawiającą się na ich drodze. Dlatego też starał się przekonywać siostrę, że wybranie uzdrowicielstwa nie będzie świadczyło o niej najlepiej - i nie chodziło o to, że pogardzał medykami. Wręcz przeciwnie. Byli potrzebni, ale nie było to zadanie dla młodej lady, która miała przed sobą przyszłość, a od jej zachowania zależało... Tak naprawdę zdecydowanie zbyt wiele, by dała się poprowadzić ulotnemu pragnieniu serca. Z tego co wiedział jego kuzynki jeszcze nie miały żadnych planów co do zawodowej kariery, lecz liczył na to, że stryj Fortinbras odpowiednio je poprowadzi. Teraz jego uwaga wróciła do Shafiq, która na pewno zamierzała pozostać wierna eliksirom jak i ich tworzeniu. Nigdy nie widział niczego przyjemnego w przesiadywaniu godzinami w laboratorium, zajmując się bulgoczącymi miksturami, których idealne proporcje mogły uzdrawiać, lecz mogły również zabić w niewłaściwym użyciu. Wolał skupić się na tym, co naprawdę koiło jego duszę i sprawiało, że widział dla siebie przyszłość właśnie w tej, a nie innej profesji. Poruszenie tematu smoków wraz z ojcem jeszcze nie nastało. Wkrótce ta rozmowa miała nadejść tak czy inaczej i, chociaż zawsze posłuszny woli rodzica, tym razem nie zamierzał się uginać, zamierzając osiągnąć upragniony cel. Po wakacjach miał rozpocząć ostatni rok nauki w Hogwarcie, nie było lepszego momentu. Przed Neph było jeszcze wiele lat edukacji, chociaż opuszczenie murów szkoły wcale nie oznaczało dla Morgotha zakończenie pobierania lekcji. Wręcz przeciwnie. Nowy poziom wiedzy miał stać przed nim otworem. - Wiem, co to jest - odparł na słowa o szalu, zerkając jedynie na dziewczynę wymownie, po czym ruszył w kierunku, z którego przyszła. Nie musiał nic robić, by Antares ruszył jego śladem, wybierając stosowną dla końskich gabarytów drogę, chociaż ani na chwilę nie spuszczał uważnych oczu ze swojego pana. Torf zapadał się pod ciężarem jego kopyt, lecz przyzwyczajony do tych terenów wierzchowiec nie dawał się zwieść zapadającym moczarom. Gdy zrównał się z młodym Yaxleyem, ten zsunął z ramion wierzchni płaszcz i włożył do lekkich toreb doczepionych do siodła, przeczesując czarne włosy palcami. - Możesz jechać do pałacu. Wrócę jak znajdę twój szal - odparł krótko, nie patrząc na Shafiq. Znalezienie tego jaskrawego kawałka materiału pomiędzy szarobrunatną zielenią nie powinno sprawiać trudności, szczególnie że znał te tereny o wiele lepiej niż ona.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nephthys tak naprawdę wielu rzeczy nie była jeszcze świadoma i nie pojmowała w pełni tego, co czeka ją w przyszłości. Coraz śmielej wypychano ją w ten bardziej dorosły świat, lecz mimo to jedną nogą stała jeszcze na granicy dzieciństwa. Pewnie, gdyby miast córką, była synem, sprawy miałyby się zgoła inaczej. Tak naprawdę obecnie nikt nie oczekiwał od niej jeszcze śmiertelnej powagi. Nie można było tego nazwać całkowitą beztroską, ale i niepełną świadomością ciążącej na niej odpowiedzialności. Czasem siostry lubiły ją straszyć, ale w sposób zupełnie nieporadny, wszak dzieląca je różnica wieku była zbyt mała, by pozwolić im na dużą przewagę doświadczenia, tym bardziej że młodsza Shafiq jak na swój wiek i tak była już dość dojrzałą i patrzącą na świat w sposób trzeźwy dziewczyną. Dlatego korzystała z tego, że jeszcze mogła pozwalać sobie na wymykanie się i podziwianie otaczającego świata. Chłonęła wiedzę z każdego źródła, jakie wpadło jej w dłonie. Każde wyjście traktowała jako okazję do uszczknięcia innego świata, pełnego egzotyki w zupełnie innym pojęciu tego słowa, niż znali tutejsi mieszkańcy. Przeżywała każdy dzień, starając się ignorować wciąż jeszcze niezrozumiałe zachowanie starszych sióstr, które powinno się wszak charakteryzować wsparciem, dobrą radą i zrozumieniem - w końcu przechodziły przez to samo nie tak dawno. Tak jednak nie było, a Nephthys zdana sama na siebie i tak radziła sobie całkiem dobrze, mimo doskwierającej jej samotności, którą z czasem zdążyła już polubić, nie widząc zresztą innego wyjścia. Czasem bardzo brakowało jej matki; upatrywanie kobiecego wzorca w ciotce było wszak trudnym zadaniem, bo choć niepodważalnie była silną i utalentowaną kobietą, nie sposób było nawiązać z nią bliższych relacji. Tak naprawdę pełnię konsekwencji tego, jak przyszło jej się wychować, choć w tej chwili nawet o tym nie rozmyślała, odkryje, dopiero stojąc już za progiem dorosłości. Gdy przyjdzie jej się spełnić w roli kobiety, do której powinna być w teorii przygotowana. W praktyce ta niepewność poskutkuje tym, że blady strach będzie budziła w niej sugestia zamążpójścia. Obecnie jednak cieszyła się jeszcze resztkami beztroski i braku konieczności myślenia o tym. Pełnoletność wydawała jej się taka odległa, a choć wiedziała, że ten dzień nastąpi i z jednej strony wyczekiwała go z niecierpliwością, z drugiej miała świadomość, że dzieciństwo minie wówczas bezpowrotnie i już nigdy nie wróci do tego, co było. Zostaną jej wspomnienia; dlatego chciała zadbać, by w miarę możliwości i stanu, z którego się wywodziła, mieć ich jak najwięcej.
- Tylko głupiec nigdy się nie boi - odpowiedziała. W życiu nie kierowała się brawurą. Strach nie wziął się przecież znikąd po to, by utrudniać egzystencję, a miał w sytuacji zagrożenia ocalać. Odwaga to piękna cecha, ale tylko do pewnego momentu i tylko w odpowiednich rękach; z pewnością jednak, gdy podszyta butą nie przystoi damie. Nie znaczyło to jednak, że arystokratki powinny się charakteryzować słabym charakterem; wszystko jednak miało pozostać w granicach rozsądku i w przypadku Nephthys trochę tak było. Świadomie nie naraziłaby się na realne niebezpieczeństwo ani na nic, co mogłoby splamić honor rodziny w jakikolwiek sposób. Ciekawość świata równoważyła w jej przypadku spora doza ostrożności, które to dawkowała sobie tak, by znaleźć pomiędzy nimi złoty środek. Było wiele pytań, które chciałaby mu zadać, przede wszystkim jedno, podstawowe. Co się zmieniło? Mogła tylko przypuszczać jak wiele. Ich dorosłe charaktery właśnie się kształtowały, w tym wieku dwa lata to niemal przepaść. Gdy widzieli się po raz ostatni Morgoth był w jej wieku teraz, ona miała raptem lat dwanaście, a zatem była dzieckiem w pełni tego słowa znaczeniu. Być może właśnie dlatego czuła się taka wytrącona z równowagi, którą zwykle się cechowała? Lord Yaxley szedł przodem, Anatres ruszył za nim, a choć chłopak nie odwracał się w jej stronę, ona od czasu do czasu z zainteresowaniem wbijała wzrok w tył jego głowy. Kim jesteś, Morgo? Korciło zapytać. Przez wzgląd na ich zażyłość, nie kierowało nią wścibstwo; raczej zwykła troska. Wiedziała, że Yaxley nigdy nie był specjalnie rozmowny i zwykle to jej przyszło mówić za ich dwójkę. Każda jego niewymuszona pytaniem odpowiedź, była na wagę złota. Nigdy jej to nie przeszkadzało ani przeszkadzać nie będzie, gdy na przestrzeni lat jeszcze mniej słów zacznie opuszczać jego usta. Obydwoje wiedzieli przecież, już teraz, a wiedzieli i jako mniejsze dzieci, że ich drogi w końcu się rozejdą i każde pójdzie inną ścieżką, choć widoki po drodze będą bardzo podobne. Nie pozostawało złudzeń, że ich znajomość przetrwa najpewniej kolejnych kilka lat, w zależności od tego, kto stanie na ślubnym kobiercu wcześniej. Jako mężatka raczej nie będzie mogła utrzymywać kontaktu, a już na pewno nie w takiej formie jak obecnie, choć chyba ciężko było mówić o jakiejkolwiek formie, skoro ostatnie lata spędzili w całkowitym odizolowaniu od siebie nawzajem z jakichś nieokreślonych zupełnie powodów.
- Przepraszam. Cały czas zapominam, że w Anglii wychowujecie się wszyscy razem od samego początku - wytłumaczyła się, pochwycając wymowne spojrzenie, które posłał jej Morgoth. Mimo to nie czuła się szczególnie zrugana; w jej oczach błysnęło rozbawienie. Sama wychowywałaby się w czysto damskim towarzystwie, gdyby nie to, że ze względu na charakter pracy ojca wymusiło to na nich pewne odstępstwa od sztywnych, reguł, którymi charakteryzowały się jej rodzinne strony. Gdyby zapytała któregokolwiek ze swoich kuzynów w wieku Morgo o to samo, zapewne albo całkowicie by ją zignorowali, albo obdarzyli skonsternowanym spojrzeniem. Nie potrzebowali wiedzy na temat tego, jak wygląda damski szal w takiej czy innej postaci. Przez chwilę milczała, z góry wypatrując plamy koloru i wsłuchując się w stłumiony dźwięk, który wydawały kroki stawiane przez zwierzę na mokrym podłożu. Wlepiła uważne spojrzenie w Yaxleya, gdy zasugerował, żeby wróciła. Niemal uraziła ją ta sugestia, niemal. Nie odmalowało się to jednak na jej twarzy, ta wciąż zastygła w słabym uśmiechu, który sugerował, że wie coś, czego nie wie nikt inny. Nie miało to jednak większego znaczenia, skoro Morgoth był do niej odwrócony tyłem.
- Mogę, ale nie chcę. Właściwie nawet nie powinnam, nie bez szala. To tylko kawałek materiału, ale ojciec nie będzie zadowolony, jeśli radośnie wpadnę do pałacu bez niego. Chyba że nie życzysz sobie mojego towarzystwa - odparła zatem, choć w głosie nie kryła się uraza. Nie upierałaby się przy swoim; nie miała wszak w zwyczaju się narzucać. Gdyby jednak Morgoth zwyczajnie nie życzył sobie jej obecności, wolałaby, by poinformował ją o tym wprost. Poza tym to ona była winna zgubie i czułaby się zakłopotana, gdyby to Morgoth został oddelegowany do szukania jej. - Szłam tamtędy - dodała po chwili, wskazując kierunek ręką. Starała się mimo niewygody nie wiercić zbytnio; na obcym wierzchowcu nie czuła się pewnie i nie znalazła jego reakcji, siedziała zatem trochę nienaturalnie wyprostowana, żeby nie powiedzieć, że spięta. Rozglądała się jednak z uwagą, a jakaś część jej podświadomości, której nie chciała dopuścić do głosu, sugerowała cicho, że dobrze byłoby, gdyby szal jednak zawieruszył się gdzieś dalej. Mimo oczywistych zmian czuła się jak te dwa lata temu, kiedy jeszcze widywali się regularniej, a wiedziała, że taka okazja może się nie powtórzyć ponownie zbyt prędko. Jakby ta przerwa w ogóle nie zaistniała, a oni ponownie zgłębiali tajemnice świata. Tym razem jednak przynajmniej Morgo te tajemnice znał; w końcu był u siebie.
- Tylko głupiec nigdy się nie boi - odpowiedziała. W życiu nie kierowała się brawurą. Strach nie wziął się przecież znikąd po to, by utrudniać egzystencję, a miał w sytuacji zagrożenia ocalać. Odwaga to piękna cecha, ale tylko do pewnego momentu i tylko w odpowiednich rękach; z pewnością jednak, gdy podszyta butą nie przystoi damie. Nie znaczyło to jednak, że arystokratki powinny się charakteryzować słabym charakterem; wszystko jednak miało pozostać w granicach rozsądku i w przypadku Nephthys trochę tak było. Świadomie nie naraziłaby się na realne niebezpieczeństwo ani na nic, co mogłoby splamić honor rodziny w jakikolwiek sposób. Ciekawość świata równoważyła w jej przypadku spora doza ostrożności, które to dawkowała sobie tak, by znaleźć pomiędzy nimi złoty środek. Było wiele pytań, które chciałaby mu zadać, przede wszystkim jedno, podstawowe. Co się zmieniło? Mogła tylko przypuszczać jak wiele. Ich dorosłe charaktery właśnie się kształtowały, w tym wieku dwa lata to niemal przepaść. Gdy widzieli się po raz ostatni Morgoth był w jej wieku teraz, ona miała raptem lat dwanaście, a zatem była dzieckiem w pełni tego słowa znaczeniu. Być może właśnie dlatego czuła się taka wytrącona z równowagi, którą zwykle się cechowała? Lord Yaxley szedł przodem, Anatres ruszył za nim, a choć chłopak nie odwracał się w jej stronę, ona od czasu do czasu z zainteresowaniem wbijała wzrok w tył jego głowy. Kim jesteś, Morgo? Korciło zapytać. Przez wzgląd na ich zażyłość, nie kierowało nią wścibstwo; raczej zwykła troska. Wiedziała, że Yaxley nigdy nie był specjalnie rozmowny i zwykle to jej przyszło mówić za ich dwójkę. Każda jego niewymuszona pytaniem odpowiedź, była na wagę złota. Nigdy jej to nie przeszkadzało ani przeszkadzać nie będzie, gdy na przestrzeni lat jeszcze mniej słów zacznie opuszczać jego usta. Obydwoje wiedzieli przecież, już teraz, a wiedzieli i jako mniejsze dzieci, że ich drogi w końcu się rozejdą i każde pójdzie inną ścieżką, choć widoki po drodze będą bardzo podobne. Nie pozostawało złudzeń, że ich znajomość przetrwa najpewniej kolejnych kilka lat, w zależności od tego, kto stanie na ślubnym kobiercu wcześniej. Jako mężatka raczej nie będzie mogła utrzymywać kontaktu, a już na pewno nie w takiej formie jak obecnie, choć chyba ciężko było mówić o jakiejkolwiek formie, skoro ostatnie lata spędzili w całkowitym odizolowaniu od siebie nawzajem z jakichś nieokreślonych zupełnie powodów.
- Przepraszam. Cały czas zapominam, że w Anglii wychowujecie się wszyscy razem od samego początku - wytłumaczyła się, pochwycając wymowne spojrzenie, które posłał jej Morgoth. Mimo to nie czuła się szczególnie zrugana; w jej oczach błysnęło rozbawienie. Sama wychowywałaby się w czysto damskim towarzystwie, gdyby nie to, że ze względu na charakter pracy ojca wymusiło to na nich pewne odstępstwa od sztywnych, reguł, którymi charakteryzowały się jej rodzinne strony. Gdyby zapytała któregokolwiek ze swoich kuzynów w wieku Morgo o to samo, zapewne albo całkowicie by ją zignorowali, albo obdarzyli skonsternowanym spojrzeniem. Nie potrzebowali wiedzy na temat tego, jak wygląda damski szal w takiej czy innej postaci. Przez chwilę milczała, z góry wypatrując plamy koloru i wsłuchując się w stłumiony dźwięk, który wydawały kroki stawiane przez zwierzę na mokrym podłożu. Wlepiła uważne spojrzenie w Yaxleya, gdy zasugerował, żeby wróciła. Niemal uraziła ją ta sugestia, niemal. Nie odmalowało się to jednak na jej twarzy, ta wciąż zastygła w słabym uśmiechu, który sugerował, że wie coś, czego nie wie nikt inny. Nie miało to jednak większego znaczenia, skoro Morgoth był do niej odwrócony tyłem.
- Mogę, ale nie chcę. Właściwie nawet nie powinnam, nie bez szala. To tylko kawałek materiału, ale ojciec nie będzie zadowolony, jeśli radośnie wpadnę do pałacu bez niego. Chyba że nie życzysz sobie mojego towarzystwa - odparła zatem, choć w głosie nie kryła się uraza. Nie upierałaby się przy swoim; nie miała wszak w zwyczaju się narzucać. Gdyby jednak Morgoth zwyczajnie nie życzył sobie jej obecności, wolałaby, by poinformował ją o tym wprost. Poza tym to ona była winna zgubie i czułaby się zakłopotana, gdyby to Morgoth został oddelegowany do szukania jej. - Szłam tamtędy - dodała po chwili, wskazując kierunek ręką. Starała się mimo niewygody nie wiercić zbytnio; na obcym wierzchowcu nie czuła się pewnie i nie znalazła jego reakcji, siedziała zatem trochę nienaturalnie wyprostowana, żeby nie powiedzieć, że spięta. Rozglądała się jednak z uwagą, a jakaś część jej podświadomości, której nie chciała dopuścić do głosu, sugerowała cicho, że dobrze byłoby, gdyby szal jednak zawieruszył się gdzieś dalej. Mimo oczywistych zmian czuła się jak te dwa lata temu, kiedy jeszcze widywali się regularniej, a wiedziała, że taka okazja może się nie powtórzyć ponownie zbyt prędko. Jakby ta przerwa w ogóle nie zaistniała, a oni ponownie zgłębiali tajemnice świata. Tym razem jednak przynajmniej Morgo te tajemnice znał; w końcu był u siebie.
شاهدني من فوق
Kim byli jeśli nie jedynie pionkami, którymi ktoś mądrzejszy i bardziej doświadczony zamierzał rozstawić i wygrać potyczkę, którą prowadzono za ich pomocą? Morgoth wiedział. Wiedział, że przyjdzie ten dzień, w którym wskażą mu osobę, przed którą będzie musiał uklęknąć i powiedzieć te słowa, które były już wcześniej przypieczętowane za ich plecami. Maskarada. Tego potrzebował ich świat, więc to miał im dać. Skrupulatnym, żądnym nowych, silnych sojuszy z kolejnymi rodzinami. Ich oczy były wlepione w jego plecy, obserwowali jego poczynania, lecz nie bał się ich. Zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli dadzą mu kobietę na całe życie, weźmie ją. Przysięgnie przed przodkami i wszystkimi zebranymi; sprawi, że będzie jego. Okrutnym było obiecywać jej coś więcej niż swoją lojalność. Przecież w tej całej grze nikogo nie obchodziło jej serce i uczucia, wszak chodziło jedynie o jej nazwisko. O to kim była, kim miała zostać. Ciało miało należeć do niego, cała reszta miała zostać odtrącona, odrzucona daleko w kąt. Czy nie tego go uczono? Nikt nie żenił się czy wychodził za mąż z przyjemności - chodziło jedynie o polityczne zagrania i nic więcej, nic mniej. Dostrzegał różnice między małżeństwem swoich rodziców, a innymi zawartymi między wyższymi kręgami. Uczucie na pewno ułatwiało wiele spraw, lecz i bez tego można było zbudować silny związek oparty na współpracy i wzajemnym szacunku. Emocje były zgubne. Mieszanie się z pospólstwem, gorszym sortem było nie do zaakceptowania, chociaż mezalianse były popełniane częściej niż za dawnych lat, ku trwodze starszyzny jak i rozsądnych członków rodzin o krwi wybitnie szlachetnej. Morgoth widział w oczach innych tę samą pogardę, która tliła się w jego zielonych tęczówkach, gdy obserwował winnych tych skandali i zbrodni, za które powinni przypłacać czymś więcej niż jedynie wygnaniem. Sama świadomość ich istnienia była ujmą na honorze rodów, do których niegdyś przynależeli. Gdzie była sprawiedliwość w fakcie, że wystarczyło by wyrzekli się wszystkiego, a potem spokojnie żyli w wybranym przez siebie świecie? Nie chciał okrucieństw, lecz nie rozumiał jak można było zrezygnować z tradycji swoich przodków, okryć ich hańbą z własnej woli dla drugiego człowieka? Dla miłości? Nie rozumiał jej. Nie chciał zrozumieć, bo uczucia sprawiały, że ludzie tracili nad sobą kontrolę, a on nie zamierzał do tego dopuścić. To prawda, że potrafiły zmotywować, ale ulokowane w niewłaściwym miejscu, bywały druzgoczące w skutkach. Dlatego też zabijał swoje w zarodku, chcąc odcinać się od słabości i niestałości. Od nieprzewidywalności, która tak mocno kontrastowała z jego przekonaniami i charakterem. Obawiał się jej, dlatego podejmował wszelkie środki, by do niej nie dopuścić. Dostrzegał mądrość w poczynaniach swojego mentora - ojca, który wzbudzał szacunek, strach, lecz również pewność. Ojciec nigdy nie ukrywał przed nim swojej prawdziwej twarzy, a osiąganie tego w podziemiach posiadłości było kolejnym krokiem ku samozatraceniu. Młody chłopak wiedział, czym może skończyć się nadużywanie czarnej magii - wiedział również, że każda moc miała swoją cenę. Poświęcenie czegoś ku większej potędze. Czym było zdrowie w porównaniu z możliwościami, czyhającymi za rogiem? Czym jak nie pieśnią gotową do odkrycia i wyśpiewania jej słów? Czekała, a on wiedział, że niedługo przyjdzie mu ją odkryć. W oczach matki był jeszcze dzieckiem, w oczach ojca chłopcem, w oczach społeczeństwa mężczyzną wkraczającym wolno w okres dorosłości i już przerażał tym, kim miał się stać. Wiedział, czego chciał. Nikt nie mógł mu odmówić pewności w działaniach, lecz myśli jego były skryte przed światem i nikt nie mógł ich odkryć. Zdystansowany, krążący na marginesie śmietanki towarzyskiej, ale nigdy nie niezauważony. Gestem, ruchem, wyrazem twarzy wyróżniał się w tłumie, a wysoki wzrost jedynie to podkreślał jak dostojnym czarodziejem miał się stać. Morgoth Yaxley. Wiedział, że wiele rodzin pragnęło, by stał się mężem dla ich córek. Musieli wiedzieć, czego pragnęli. Musieli wiedzieć, że najstarszy z dzieci Beatrice i jej męża przyciągał spojrzenia, lecz pod tą maską wykutą ze skał rozrzuconych po ogrodach rozległych terenów bagien, kryło się coś jeszcze. Coś, co wyczuwało się w jego towarzystwie. Delikatny, elektryzujący dreszcz dla niektórych przyjemny, dla innych wzbudzający niepokój. Który z nich był tym właściwym? Pochodząc z rodziny szczycącej się złą sławą, nie można było oczekiwać człowieka potrafiącego uciszyć zdruzgotane, dziewicze serce. Yaxleyowie sięgali po co i kiedy chcieli. Nie liczyły się półśrodki i zawsze posiadali tego, czego pragnęli. Jaki więc miał być koniec oddania swojego dziecka płci żeńskiej jednemu z nich? Czy i on sam miał się zmienić na przestrzeni tych lat i stać się zupełnie skostniałym jak marmur, z którego zrobiono mauzoleum za jego plecami? Kim był? Dziedzicem. A ich życia nie polegały na przyjemnościach, a wykonywaniu wyborów mających zaprowadzić świat tam, gdzie tego pragnęli, a to wymagało poświęceń. Nie wziąłby sobie żony, gdyby nie musiał. Tak jednak nakazywało prawo, a on nie zamierzał się temu przeciwstawiać, bo wobec tej jednej rzeczy był lojalny - rodziny. Ona ukształtowała go takim, jakim był teraz. Solidnym kamieniem, z silnymi tradycjami jako swoiste filary podtrzymujące swój twór w ciągłym pionie. Odpowiednim i jedynym słusznym. Ale lojalność wymagała czegoś jeszcze. Poświęcenie było nie tylko oddaniem życia i wszelkimi innymi rodzajami deklaracji. Miało znacznie więcej obowiązków niż przywilejów i jedynym z nich było uczestniczenie w farsach organizowanych ku uciesze dobrze urodzonych. Zaszczyt... To miał być zaszczyt dla niego, a powinien być zaszczytem dla tych, którzy to organizowali wszak obecność członków tak znamienitych rodów jak Yaxley było wydarzeniem iście znaczącym. Oznaczało poparcie dla idei, chociaż w większości przypadków prywatne sprawy poszczególnych członków napawały obrzydzeniem. Sympatyzowanie nie z tymi czarodziejami i czarownicami, wyjście na wierzch romansu, oszustwa. Każdy je popełniał, lecz sukces polegał na tym, by nikt się o tym nie dowiedział. Czy w jakikolwiek sposób mogli się uchronić przed zalewem tego plugastwa? Czy Nephthys w jakikolwiek sposób mogła tego uniknąć? Już wcześniej, gdy jeszcze nie pojmowali wszystkiego, rozpoznał w niej przenikliwy umysł, co zdecydowanie mogło niektórym być nie w smak, że kobieta mogła myśleć. A samodzielnie i do tego logicznie... Ale już wtedy mu imponowała. Po tylu latach mogła się zmienić, lecz wciąż widział w niej tę samą dziewczynkę, co ostatnio - odważna, lekko naiwna i nierozważna, mimo wszystko rozsądna. Nie dałaby się na pewno porwać złudnym knowaniom arystokratycznych spisków i zepsucia. Dopiero teraz, idąc przodem i wspominając dzieciństwo, zdał sobie sprawę, że za nią tęsknił. Za tym jak potrafiła wskazać mu zanudzającego wszystkich podstarzałego wujka i rzucić coś, co go rozbawiło, chociaż zdecydowanie nie powinno. Za wędrówkami w głąb lasów. Podobnych do tej aktualnej, chociaż tak odmiennych. Wtedy szedł za nią, zdając sobie sprawę, że nie powinien; teraz role się odwróciły i nawet jeśli Neph się zapierała, znała prawdę. To ona poszła tam, gdzie nie powinna, a na pewno nie w pojedynkę. Zrządzeniem losu należało nazwać spotkanie na drodze ku cmentarzowi rodowemu, chociaż mogła wybrać tyle innych ścieżek zagubionych między gęstą roślinnością. Wspólnie przechodzili między drzewami, snując się w poszukiwaniach zagubionego szala. Chyba że nie życzysz sobie mojego towarzystwa. Przystanął, pozwalając by Antares zatrzymał się tuż przy nim, przestępując chwilę z nogi na nogę, chcąc odnaleźć właściwe ułożenie dla delikatnych kopyt. Parsknął, gdy jego właściciel zerknął przez prawe ramię na nowego jeźdźca, nie spiesząc się z powrotem uwagą na krajobraz przed siebie. Nie musiał jej odpowiadać. Sama doskonale wiedziała, co o tym myślał, dlatego dopiero po kilku uderzaniach serca, ruszył naprzód dokładnie tam, gdzie wskazywała. Nie było ciężko znaleźć zgubę, która, chociaż ukryta pod grubą warstwą mgły, wybijała się kolorem i delikatnym falowaniem na ciepłym powietrzu. - Nie gub go więcej - powiedział jedynie, podchodząc do właścicielki zguby, ale nim go oddał, podniósł na nią spojrzenie. - Co by się stało, gdybyś wróciła bez niego? - spytał, zdając sobie sprawę, że przekomarzanie nie było jego codziennością, chociaż tutaj mieszało się ono z ciekawością. Lub tak to sobie tłumaczył.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Uczucia? O żadnych nie było mowy. Może poza przywiązaniem, ale tak naprawdę, czy to jest uczucie? Myślenie o nich było zbyt niebezpieczne; należało je wyprzeć, pozbyć się ich i zaszczepić w dziedzicach już od najmłodszych lat poczucie, że nie ma na nie miejsca. W takim też duchu wychowywano Nephthys. Dzięki temu nie roiła sobie nigdy w głowie wielkich romansów, miłości na zabój, czy kochania w ogóle. Nie o to w tym wszystkim chodziło, nie po to zostali powołani na świat. Mrzonkami o uczuciach mogli zasłaniać się ci, którzy mogli sobie na nie pozwolić, na pewno nie należeli do nich jednak szlachetnie urodzeni. To był biznes. Dzieci były towarem, narzędziem do osiągnięcia pewnych celów. Obecnie niektórzy z ich rówieśników mogli uważać to za krzywdzące, ale czy za kilkadziesiąt lat nie zrobią swoim dzieciom tego samego? Miłość mogła pojawić się w małżeństwie z czasem, ale tak naprawdę nie była do niczego konieczna. Lojalność, owszem, ale nie miłość. Zresztą, czy nie nastudiowała się dość dzieł literackich, by o tym wiedzieć? Ile najznamienitszych dzieł krążyło wokół tego tematu, taki był ogłupiający? Dlatego cieszyło ją, że została wychowana z daleka od tego, w poczuciu, że takie rzeczy, nawet jeśli się zdarzają, to na marginesie. Uczucia gasną równie szybko, co się pojawiają, co tylko potęguje poświęcanie im większej uwagi, niż to konieczne. Nauki płynące ze słów ciotki Zorayi Nephthys wzięła sobie do serca. Bądź posłuszna. I to wszystko. To miało wszystko załatwić. W milczeniu miała godzić się na swój los, nie nękając myśli głębszą refleksją na jego temat. A jeśli nawet takie rozmyślania się pojawią, zostanie z nimi sama. Brakowało jej matki, która wskazałaby jej odpowiednią ścieżkę. Pod tym kątem nie mogła liczyć na starsze siostry, zresztą, wcale nie były jej aż tak odległe wiekiem, co stawiało je na w miarę równej pozycji, jeśli o doświadczenie życiowe chodzi. Brakowało jej wsparcia i zapewnienia, że to, co dzieje się wokół jest normalne i że nie musi się martwić. Że też to kiedyś przeżyła i wcale nie było tak źle. Jak miała jednak sądzić, że nie było tak źle, skoro ojciec nie chciał wyjaśnić niczego? Ciotka z kolei nabierała wody w usta. Nie było do kogo się zwrócić. I choć z całego serca starała się o tym nie myśleć, być posłuszną, jak jej kazano, czasem jakieś niesforne myśli wymykały się z palców. Nieodpowiednie słowa opuszczały jej usta, nim zdołała je powstrzymać. Niewygodne pytania wisiały w powietrzu i miały tak pozostać - zawieszone, bo nie znalazł się nikt, kto byłby gotów podjąć się odpowiedzi na nie.
Nie odważyłaby się postąpić wbrew woli rodziny. Nie chodziło tylko o ostracyzm, z którym by się wówczas spotkała. Nie chodziło o utracenie wygód. To było dobrowolne wyzucie się ze wszystkiego, co miała i co tworzyło jej jestestwo. Naplucie w twarz tym, którym zawdzięczała wykształcenie, wychowanie, ba! Istnienie. Dlatego, gdy czasem zdarzyło się, że do jej uszu dolatywały jakieś plotki o angielkach, które swoją frywolnością sprowadziły na swoje głowy katastrofę, nie chciało jej się wierzyć. Wtedy znów na pierwszy plan wkraczały słowa o emocjach, nad którymi podobno nikt nie był w stanie zapanować, w każdym razie nie do końca. Dlatego Shafiq kiedyś zaklęła się, że nigdy im się tak łatwo nie podda. Łatwo jednak zakładać takie rzeczy, kiedy się nie zna życia; na wszelki wypadek trzymała jednak pewien dystans, jeszcze nie dostrzegając tego, że czasem przez ten mur ktoś się prześlizguje, co więcej, nie wzbudzając jej podejrzeń. Tradycje stanowiły ich trzon, więc wyrzekanie się ich było jak strzelenie samemu sobie w kolano. To w imieniu tradycji nosili swoje tytuły, to również w jej imieniu czerpali z tego profitu. W zamian mieli jej strzec, choćby i za cenę własnego życia. Dlaczego zatem niektórzy pozbywali się jej tak łatwo? Nephthys naprawdę rozumiała, że sytuacje są różne. Sama drżała na myśl o spełnieniu przynajmniej części swoich obowiązków, ale choć napawały ją strachem i niechęcią, wiedziała, że sprosta im, najlepiej jak będzie mogła, bo właśnie tego oczekiwano. Będzie musiała przełknąć własną dumę, poświęcić marzenia. Bo tak naprawdę nie miała prawa ani do jednego, ani drugiego, a jeśli już się pojawiły, to była sobie sama winna. Nie sprawiało to, że było jej łatwiej, ale mimo wszystko dawało pewien rodzaj ulgi, że to nie inni stanowią o jej szczęściu. Bo przecież sama musi je odnaleźć, nawet w miejscu, w którym na pierwszy rzut oka go nie zastanie.
Czy Nephthys kiedykolwiek się Morgotha bała? Czy postrzegała przez pryzmat niedostępnych bagien i powściągliwego zachowania? Nie. Nawet jeśli wiedziała, jaka jest historia jego rodu, jaką opinią się cieszy, ona zawsze miała, być może mylne wrażenie, że zna go od tej drugiej strony. Odpowiedzialnego, lojalnego przyjaciela. Nigdy nie był bardzo rozmowny, ale to nic nie szkodziło; potrafili się dogadywać. Wiedziała, że czas to być może zmieni, a ich niewinne rozmowy kiedyś nie będą miały racji bytu. Uświadomiła sobie nagle, że żałuje tych lat, w których trakcie do siebie nie pisali, tracąc je bezpowrotnie. Czas i tak im się kurczył; wkrótce każde ich słowo, bacznie obserwowane przez przyzwoitki i służbę, będzie rozkładane na czynniki pierwsze, jakby robili coś złego, choć przecież powszechnie wiadome było, że ich losy zostaną przeznaczone zupełnie komu innemu. A jednak ich dwójka zdawała się, przynajmniej wzorowo wypełniać to, co im powierzono. Pozwalając sobie na drobne odstępstwa względem siebie, ale na tyle niewinne, by nie narazić na szwank tego, o co walczyły przecież ich rody. O zachowanie porządku świata, opartego na tym, co dobrze znane i co już się sprawdziło. Po co sięgać po rewolucyjne rozwiązania, skoro mieli system, który jak dotąd działał bez zarzutu? A potem pojawili się mugole niczym usterka, skaza na tym systemie. A niektórzy mieli na tyle tupetu, by temu przyklasnąć. Knowania nie były jej obce; z pierwszymi spotkała się już w dzieciństwie, kiedy siostry urządzały sobie zabawę jej kosztem. Choć nie należała do osób, które dają sobą pomiatać, miała marną przewagę w obliczu konkurencji ze strony starszych bliźniaczek. Można było więc powiedzieć, że grząski świat szlachty nie przerażał jej aż tak. Kolejne lata sprawią, że nieznacznie spoważnieje i przestanie kłopotać się czymś takim jak salonowe obmowy. Mowa oczywiście o tych miałkich, przyziemnych obmowach; nie prawdziwych skandalach, od których zawsze już będzie miała się trzymać z daleka. Nie tylko jej nie interesowały, ale wręcz ich nie uznawała i nie uważała za swoją sprawę. I swoje zmartwienie. A przynajmniej tak długo, jak nie dotyczyły kogoś, kogo znała bezpośrednio.
Wiedziała, że popełniła błąd i nie powinna była się oddalać. To było głupie i niebezpieczne; niepodobne nawet do niej samej. Ale ten jeden raz, w tym jednym, jedynym miejscu, zapomniała o rozsądku. Można było zwalić to na karb atmosfery albo warunków odmiennych od tych, które znała. Coś w dzikości tego miejsca ją urzekło, ale to samo mogło też zgubić, co uświadomiła sobie już w towarzystwie Yaxleya, który miał się kiedyś stać panem tego miejsca. Ta myśl wydała jej się jednak tak nierealna, dziwna, oderwana od rzeczywistości. Spieszno im do dorastania, a przecież kiedyś pożałują, że dorośli tak szybko i nie cieszyli się beztroską, gdy jeszcze mogli sobie na nią pozwolić.
Odwzajemniła spojrzenie Morgotha spokojnie, rozumiejąc chyba, co takiego chciał nim przekazać. Nie mogli przewidzieć, kiedy się znów zobaczą, bo to, że tak się stanie, nie podlegało dyskusji. Coś się zmieniło. A może to oni się zmienili?
- Wiesz, że to nie kwestia mojego wyboru - odparła, odbierając swoją zgubę. Umilkła jednak, przez chwilę przyglądając się Yaxleyowi w skupieniu, nim spomiędzy jej ust wypadło ciche podziękowanie. Być może, kiedy zobaczy go następnym razem, będzie już dorosły? Wszak był starszy. Patrząc na to z tej perspektywy, to z jej siostrami powinien się zadawać, nie z nią. Dlaczego więc tak się nie stało? Podziwiając z końskiego grzbietu widok na ogrody, wyprostowała się i owinęła szalem szczelnie, tak, by tym razem nie zsunął się z ramion. Powoli wracali już w pobliże pałacu; spotkanie dobiegało końca. Dziwne, krótkie, urwane, lepsze jednak niż żadne. Wyłonili się z alejek, by stanąć na dziedzińcu.
- Najwyraźniej świat by się zawalił, gdyby tylko cudze oko spoczęło na kawałku mojego ramienia - powiedziała, wyczuwając, że wracają powoli pod ostrzał służby. A choć ton miała poważny, w kącikach ust czaił się uśmiech. Zsiadła z Antaresa, poklepując go jeszcze po boku, po czym znowu przeniosła wzrok na Morgotha.
- Do zobaczenia, lordzie Yaxley. Dziękuję za oprowadzenie - dygnęła, z dziewczęcą jeszcze gracją, po czym odwróciła się w stronę rezydencji, by zniknąć w jej wnętrzu i odszukać ojca. Nieszczęsnego szala nie zgubiła już nigdy potem.
Nie odważyłaby się postąpić wbrew woli rodziny. Nie chodziło tylko o ostracyzm, z którym by się wówczas spotkała. Nie chodziło o utracenie wygód. To było dobrowolne wyzucie się ze wszystkiego, co miała i co tworzyło jej jestestwo. Naplucie w twarz tym, którym zawdzięczała wykształcenie, wychowanie, ba! Istnienie. Dlatego, gdy czasem zdarzyło się, że do jej uszu dolatywały jakieś plotki o angielkach, które swoją frywolnością sprowadziły na swoje głowy katastrofę, nie chciało jej się wierzyć. Wtedy znów na pierwszy plan wkraczały słowa o emocjach, nad którymi podobno nikt nie był w stanie zapanować, w każdym razie nie do końca. Dlatego Shafiq kiedyś zaklęła się, że nigdy im się tak łatwo nie podda. Łatwo jednak zakładać takie rzeczy, kiedy się nie zna życia; na wszelki wypadek trzymała jednak pewien dystans, jeszcze nie dostrzegając tego, że czasem przez ten mur ktoś się prześlizguje, co więcej, nie wzbudzając jej podejrzeń. Tradycje stanowiły ich trzon, więc wyrzekanie się ich było jak strzelenie samemu sobie w kolano. To w imieniu tradycji nosili swoje tytuły, to również w jej imieniu czerpali z tego profitu. W zamian mieli jej strzec, choćby i za cenę własnego życia. Dlaczego zatem niektórzy pozbywali się jej tak łatwo? Nephthys naprawdę rozumiała, że sytuacje są różne. Sama drżała na myśl o spełnieniu przynajmniej części swoich obowiązków, ale choć napawały ją strachem i niechęcią, wiedziała, że sprosta im, najlepiej jak będzie mogła, bo właśnie tego oczekiwano. Będzie musiała przełknąć własną dumę, poświęcić marzenia. Bo tak naprawdę nie miała prawa ani do jednego, ani drugiego, a jeśli już się pojawiły, to była sobie sama winna. Nie sprawiało to, że było jej łatwiej, ale mimo wszystko dawało pewien rodzaj ulgi, że to nie inni stanowią o jej szczęściu. Bo przecież sama musi je odnaleźć, nawet w miejscu, w którym na pierwszy rzut oka go nie zastanie.
Czy Nephthys kiedykolwiek się Morgotha bała? Czy postrzegała przez pryzmat niedostępnych bagien i powściągliwego zachowania? Nie. Nawet jeśli wiedziała, jaka jest historia jego rodu, jaką opinią się cieszy, ona zawsze miała, być może mylne wrażenie, że zna go od tej drugiej strony. Odpowiedzialnego, lojalnego przyjaciela. Nigdy nie był bardzo rozmowny, ale to nic nie szkodziło; potrafili się dogadywać. Wiedziała, że czas to być może zmieni, a ich niewinne rozmowy kiedyś nie będą miały racji bytu. Uświadomiła sobie nagle, że żałuje tych lat, w których trakcie do siebie nie pisali, tracąc je bezpowrotnie. Czas i tak im się kurczył; wkrótce każde ich słowo, bacznie obserwowane przez przyzwoitki i służbę, będzie rozkładane na czynniki pierwsze, jakby robili coś złego, choć przecież powszechnie wiadome było, że ich losy zostaną przeznaczone zupełnie komu innemu. A jednak ich dwójka zdawała się, przynajmniej wzorowo wypełniać to, co im powierzono. Pozwalając sobie na drobne odstępstwa względem siebie, ale na tyle niewinne, by nie narazić na szwank tego, o co walczyły przecież ich rody. O zachowanie porządku świata, opartego na tym, co dobrze znane i co już się sprawdziło. Po co sięgać po rewolucyjne rozwiązania, skoro mieli system, który jak dotąd działał bez zarzutu? A potem pojawili się mugole niczym usterka, skaza na tym systemie. A niektórzy mieli na tyle tupetu, by temu przyklasnąć. Knowania nie były jej obce; z pierwszymi spotkała się już w dzieciństwie, kiedy siostry urządzały sobie zabawę jej kosztem. Choć nie należała do osób, które dają sobą pomiatać, miała marną przewagę w obliczu konkurencji ze strony starszych bliźniaczek. Można było więc powiedzieć, że grząski świat szlachty nie przerażał jej aż tak. Kolejne lata sprawią, że nieznacznie spoważnieje i przestanie kłopotać się czymś takim jak salonowe obmowy. Mowa oczywiście o tych miałkich, przyziemnych obmowach; nie prawdziwych skandalach, od których zawsze już będzie miała się trzymać z daleka. Nie tylko jej nie interesowały, ale wręcz ich nie uznawała i nie uważała za swoją sprawę. I swoje zmartwienie. A przynajmniej tak długo, jak nie dotyczyły kogoś, kogo znała bezpośrednio.
Wiedziała, że popełniła błąd i nie powinna była się oddalać. To było głupie i niebezpieczne; niepodobne nawet do niej samej. Ale ten jeden raz, w tym jednym, jedynym miejscu, zapomniała o rozsądku. Można było zwalić to na karb atmosfery albo warunków odmiennych od tych, które znała. Coś w dzikości tego miejsca ją urzekło, ale to samo mogło też zgubić, co uświadomiła sobie już w towarzystwie Yaxleya, który miał się kiedyś stać panem tego miejsca. Ta myśl wydała jej się jednak tak nierealna, dziwna, oderwana od rzeczywistości. Spieszno im do dorastania, a przecież kiedyś pożałują, że dorośli tak szybko i nie cieszyli się beztroską, gdy jeszcze mogli sobie na nią pozwolić.
Odwzajemniła spojrzenie Morgotha spokojnie, rozumiejąc chyba, co takiego chciał nim przekazać. Nie mogli przewidzieć, kiedy się znów zobaczą, bo to, że tak się stanie, nie podlegało dyskusji. Coś się zmieniło. A może to oni się zmienili?
- Wiesz, że to nie kwestia mojego wyboru - odparła, odbierając swoją zgubę. Umilkła jednak, przez chwilę przyglądając się Yaxleyowi w skupieniu, nim spomiędzy jej ust wypadło ciche podziękowanie. Być może, kiedy zobaczy go następnym razem, będzie już dorosły? Wszak był starszy. Patrząc na to z tej perspektywy, to z jej siostrami powinien się zadawać, nie z nią. Dlaczego więc tak się nie stało? Podziwiając z końskiego grzbietu widok na ogrody, wyprostowała się i owinęła szalem szczelnie, tak, by tym razem nie zsunął się z ramion. Powoli wracali już w pobliże pałacu; spotkanie dobiegało końca. Dziwne, krótkie, urwane, lepsze jednak niż żadne. Wyłonili się z alejek, by stanąć na dziedzińcu.
- Najwyraźniej świat by się zawalił, gdyby tylko cudze oko spoczęło na kawałku mojego ramienia - powiedziała, wyczuwając, że wracają powoli pod ostrzał służby. A choć ton miała poważny, w kącikach ust czaił się uśmiech. Zsiadła z Antaresa, poklepując go jeszcze po boku, po czym znowu przeniosła wzrok na Morgotha.
- Do zobaczenia, lordzie Yaxley. Dziękuję za oprowadzenie - dygnęła, z dziewczęcą jeszcze gracją, po czym odwróciła się w stronę rezydencji, by zniknąć w jej wnętrzu i odszukać ojca. Nieszczęsnego szala nie zgubiła już nigdy potem.
- | z/t
شاهدني من فوق
Fenland, wakacje 1950
Szybka odpowiedź