Ayden Fearchar Macmillan
Nazwisko matki: Selwyn
Miejsce zamieszkania: Puddlemere
Czystość krwi: Szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Młodszy trener Zjednoczonych z Puddlemere
Wzrost: 183cm
Waga: 79kg
Kolor włosów: Blond
Kolor oczu: Blękitne
Znaki szczególne: Obrączka zdobiąca po dziś dzień serdeczny palec lewej dłoni.
dość sztywna, 13 i 3⁄4 cala, cyprys, sierść psidwaka
Gryffindor
Chart szkocki
Martwą Heather
Wrzosem, świeżo skoszoną trawą, powietrzem po burzy
Siebie, Heather i naszego syna, pełną rodzinę
Quidditchem
Zjednoczonym z Puddlemere
Quidditch, szermierka, jazda konna
Wszystkiego po trochu
Nikola Jovanovic
Miano pierworodnego choć przypadło mi na długo przed przyjściem na świat, zyskało na mocy dopiero wówczas, kiedy wpierw łapczywie zaczerpnięte powietrze, wydostało się z moich sinych ust ponownie, niosąc ze sobą pierwszy, głośny krzyk niezadowolenia. W późniejszych miesiącach swego życia, które bardzo szybko przeistaczały się w lata, nie zwykłem jednak nadużywać możliwości swoich płuc - co zaś dziewczęta w podobnym (i nie tylko) wieku, czyniły nadzwyczaj chętnie. Dom więc częściej wypełniony był śmiechem rosnącego pokolenia Macmillanów, niż jego płaczem. Rodzice bowiem, starali się już od początku wpajać nam pogodne nastawienie do życia, a każdą porażkę, traktować jako lekcję i motywację, do przyszłego działania.
Dzieciństwo, choć pamiętać z niego nie mam prawa zbyt wiele, upływało mi na pozór beztrosko, bo cóż w zasadzie może trapić kilkuletnie dziecko? Swą przynależność do świata magicznego udowodniłem zgodnie z panującymi normami, podpalając schowek na miotły przed skończeniem trzeciego roku życia - co bezpiecznym jest stwierdzić, było największym występkiem z mojej strony, godzącym w spokój rodziców. Podobnie jak większość swoich szlachetnie urodzonych rówieśników, zaznajamiałem się z historią swojego rodu oraz panującymi konwenansami. Pobierałem lekcje francuskiego - na które naciskała moja matka, starałem się trzymać proste plecy podczas ćwiczenia szermierki, zgłębiałem zasady jakimi rządził się Quidditch - tak bliski sercu każdego Macmillana, oraz towarzyszyłem Ojcu na polowaniach.
Czas wolny od surowych spojrzeń nauczycieli, spędzałem wraz z Anthonym i Adairem (Adriene była zdecydowanie za młoda) na wędrówkach pobliskimi łąkami i lasami, niejednokrotnie wypuszczając się poza wyznaczone przez rodzicieli granice. Spacerowaliśmy więc wzdłuż klifów, próbowaliśmy puszczać kaczki, tak jak uczył nas tego ojciec przy okazji letnich kąpieli w pobliskim jeziorze, oraz wspinaliśmy się na gałęzie najwyższych drzew, by obserwować migoczące na granatowym niebie gwiazdy. Kiedy jednak nie bawiliśmy się w podróżników, graliśmy w Quidditcha, brudząc nasze idealnie sprasowane ubrania błotem i mierzwiąc złote loczki wiatrem. Przekrzykiwaliśmy się w swoich racjach dotyczących zdobytych punktów, tego kto powinien ponieść odpowiedzialność za rozbitą szybę, a kiedy słowne argumenty nie trafiały do przeciwników, stosowaliśmy argumenty siły. Sposób rozwiązywania konfliktów nie mógł jednak dziwić nikogo, w końcu w naszych żyłach płynie krew szkockich przodków a nasza pozorna mizerność, jedynie myliła przeciwnika.
Wspomnienie dnia, w którym pierwszy raz przekroczyłem próg starego zamczyska, jest równie żywe co obraz świata otaczającego mnie dzisiaj. Dobrze pamiętam ścisk żołądka, jaki towarzyszył mi całą drogę wzdłuż wielkiej sali aż do stołka, na którym każdy pierwszoroczny, przydzielany został do jednego z czerech domów. Choć ojciec ze stoickim spokojem zapewniał mnie, że moje miejsce jest wśród lwów, odetchnąłem z ulgą dopiero wtedy, kiedy Tiara ryknęła znad mojej głowy: Gryffindor!
Dość szybko podzieliłem przedmioty na te bardziej i mniej ważne, choć nie chcąc sprawić przykrości matce, starałem się wykrzesać z siebie iskrę nawet na tych zajęciach, które nijak trafiały w me gusta. Uczyłem się więc dość dobrze, a przynajmniej na tyle zadowalająco, by ilość wyjców przysyłanych przez lady Celine, ograniczyć do maksymalnego minimum - w przeciwieństwie do Adaira, który zapewne starał się pobić jakiś rekord w tej dziedzinie. Szlabany również nie trafiały się zbyt często, choć nie mogę się pochwalić zupełną niekaralnością, z tamtego okresu. Wychowany w duchu tolerancji i ponad podziałami, nie mogłem bowiem przejść obojętnie obok szkolnych oprawców, którzy nad wyraz chętnie znęcali się nad słabszymi od siebie. Ostra wymiana zdań dość szybko przemieniała się w bójkę, w wyniku której nie raz i nie dwa, zdarzało mi się szorować stare kociołki po lekcjach.
Długie godziny treningów na których forsowałem swój organizm do granic możliwości w końcu przyniosły efekty. Na trzecim roku, po niespełna paru miesiącach grzania ławki rezerwowych, zostałem oficjalnym pałkarzem Gryffindoru. Wieść ta spotkała się z niemałą aprobatą i uznaniem ze strony rodziny, a w szczególności ojca, który jako emerytowany już zawodnik, nie mógł wyobrazić sobie, by jego dzieci kroczyły lepszą ścieżką. Ja zaś nie wyobrażałem sobie, bym mógł mu sprawić zawód, nie po tym ile pasji i czasu włożył w zaszczepienie w nas miłości do Quidditcha. Po raz kolejny przekonałem się więc, że ciężka praca, upartość i wytrwałość w działaniu, popłacają. Przekonali się o tym również koledzy z drużyny, którzy nie musieli długo czekać, bym udowodnił swoją wartość na boisku. Stałem się więc nieco bardziej zauważalny na szkolnych korytarzach, co choć nigdy nie miało dla mnie większego znaczenia, tak płynące z tego tytułu profity potrafiły połechtać młodzieńcze ego.
Powroty do domu zawsze napawały mnie radością. Nie istniała bowiem dla mnie wartość wyższa, niż rodzina, a każda okazja, dzięki której miałem sposobność spędzić z nimi trochę czasu, była na miarę złota. Choć Hogwart niewątpliwie stanowił namiastkę domu (szczególnie w momencie, kiedy dołączył do mnie Adair, którego przynależność do Gryffindoru napawała mnie dumą), tak nie mógł jednak równać się z naszą Kornwalią. Z rozmowami toczonymi przy ogromnym stole podczas rodzinnych kolacji, przepastnymi wrzosowiskami i ludźmi, którzy choć uważani przez wielu za nieokrzesanych, stanowili fundamentalny trzon tego, kim się stałem.
Następne lata w szkole mijały dość spokojnie, choć niewątpliwie incydent mający miejsce w 1942 roku, kiedy to zginęła jedna z uczennic, nie zapowiadał niczego dobrego. Szczególnie, że ofiarą padła dziewczyna pochodząca z rodziny mugoli. Atmosfera zdawała się rozrzedzać wraz z mijającymi miesiącami, jednak pomimo faktu złapania rzekomego sprawy, nikt do końca nie przeszedł nad zaistniałą sytuacją do porządku dziennego. Początek piątego roku nauki, był równoznaczny z początkiem nowego sezonu Quidditcha, w którym to nie tylko musieliśmy przeprowadzić nabory do drużyny, ale i wybrać kapitana. Wiedziałem, że była to dla mnie szansa, dlatego też bez większego namysłu, zgłosiłem swoją kandydaturę, która przyjęta została z niemałym zadowoleniem. W tym samym roku do drużyny dołączył Adair, choć z początku jako rezerwowy, wierzyłem, że już wkrótce zagra u mojego boku i razem poprowadzimy drużynę Gryfonów do zwycięstwa.
Koniec szkoły, choć zbliżał się wielkimi krokami, miałem wrażenie, że przyszedł zupełnie niespodziewanie. Siedem lat strzeliło jak z bicza a kończące je Owutemy, które zdałem całkiem pomyślnie, jedynie wzmacniały w nas świadomość, że to już naprawdę ostatni gwizdek przed czyhającą na nas za murami szkockiego zamku, dorosłością.
W dorosłość wszedłem pewnie, śmiało, nie lękając się nowych wyzwań, jakie życie zamierzało postawić na mej drodze. Przez te wszystkie lata, spędzone daleko od domu, zdążyłem zmężnieć, spoważnieć, dorobić się kilku niewielkich blizn i zatracić jasny kolor blondu, który z początku zdobił moją głowę. Tylko wzrok pozostawał niezmienny, bystry, ciekawski, błękitny niczym majowe niebo, nad kornwalijskim wrzosowiskiem. Niemal w niczym nie przypominałem już pućkowatego chłopca, który opuszczał Puddlemere, mając jedynie lat jedenaście - co mogło być uważane jedynie, za komplement.
W pierwszej kolejności przyszedł czas na sabaty, które choć z początku budziły moją ciekawość, wkrótce stały się nudnym obowiązkiem, od którego zwykłem wymigiwać się treningami tak często, jak tylko było to możliwe. Nigdy nie lubowałem się w polityce, grach salonowych czy intrygach, w których skąpana była niemal cała brać arystokratyczna. Nie bawiło mnie przebywanie na salonach, wśród nadętych szlachciców i nudnych szlachcianek, które zaoferować mi mogły jedynie rozmowę na tematy błahe i oklepane, podczas to których ich mimika ograniczała się do sztucznych uśmiechów i kilku uniesień brwi. Woląc więc uniknąć tego typu sytuacji, niemal w pełni oddawałem się treningom Quidditcha, poprzeplatanymi wyprawami łowieckimi organizowanymi przez ojca czy wieczorami spędzonymi z Anthonym nad szklanką naszej rodzimej whiskey, raz po raz łapiąc się na tęsknocie związanej z brakiem obecności młodszego brata. Zostając jednak sam na sam z kuzynem, miałem okazje poznać jego mniejsze i większe sekrety, o których choć po części byłem świadom już za czasów Hogwartu, dopiero teraz miałem okazję w pełni zrozumieć. Nie zaliczała się do tego jednak przyjaźń ze ślizgonem, który w moich oczach jedynie wykorzystywał Tonyego, mając go za nic innego, jak kolejną zabawkę. Na próżno starałem się mu wybić ową relację z głowy, podobnie jak i w szkole, Anthony zdawał się być głuchy na moje argumenty. Trzeba więc było tragedii, by mój kuzyn przejrzał na oczy, tragedii, w konsekwencji której Anthony zmuszony był opuścić granice kraju.
Miesiące, lub też poprzedzające je lata żmudnej pracy, licznych poświęceń, opływających w pot i łzy, odpłacały się jednak sowicie, wprost proporcjonalnie do włożonego weń przeze mnie trudu. Niedługo po skończeniu przeze mnie osiemnastego roku życia, zaproponowano mi objęcie pozycji rezerwowego pałkarza Zjednoczonych z Puddlemere, co było urzeczywistnieniem marzeń. Okazja do demonstracji swych umiejętności przyszła szybciej, niż mogłem się tego spodziewać. Podczas pierwszej połowy meczu, rozgrywanego ze Srokami z Montrose, jeden z pałkarzy został kontuzjowany, a mnie przypadło zastąpienie go na boisku. Towarzyszący mi z początku stres, który zdawał się zacieśniać ucisk na żołądku, z każdym kolejnym metrem oddzielającym mnie od szatni, ustąpił jednak tak szybko, jak tylko wzbiłem się w powietrze. Sam mecz był długi i zacięty, a przeciwnicy nieustępliwi; pogoda również pozostawiała wiele do życzenia. Dawałem z siebie wszystko, wiedząc, że jeśli teraz się nie wykażę, prawdopodobnie nie dostanę już drugiej szansy. Grałem więc ostro, niekiedy nawet agresywnie, umyślnie posyłając tłuczki w stronę przeciwników, jednocześnie pilnując, by te odbite przez Sroki, nie trafiły w żadnego z naszych graczy. Starcie zakończyło się wygraną Zjednoczonych, oraz stałym miejscem w składzie dla mojej osoby. Obrażenia poprzedniego pałkarza okazały się zbyt rozległe, by mógł w najbliższym czasie chociażby myśleć o ponownym oderwaniu stóp od ziemi. Tak też więc rozpocząłem swą krótką, acz zdecydowanie pomyślną karierę profesjonalnego gracza Quidditcha.
Moja matka zwykła mawiać, że miłość jest luksusem, na który pozwolić sobie mogą jedynie nieliczni. Wówczas nie wiedziałem jednak, że cena jaką przyjdzie mi zapłacić za otworzenie swego sera, będzie aż tak wysoka. Heather poznałem bowiem jeszcze w Hogwarcie, a różnica trzech lat między nami zdawała się być ledwie wyczuwalna. Choć znaczą część uwagi poświęcałem swojej pasji, równie gorliwie starałem się wygospodarować trochę czasu pannie Greengrass, którą to tuż po ukończeniu przez nią szkoły postanowiłem przedstawić swoim rodzicom, niemal od razu zyskując ich aprobatę, dla naszego związku. Trzyletnia rozłąka, podczas której moja kariera pałkarza w Zjednoczonych zaczynała nabierać tempa, jedynie zacieśniła nasze więzy, umacniając nas w przekonaniu, że to właśnie ze sobą pragniemy spędzić resztę życia. Nie było bowiem dnia, by moje myśli nie wybiegały jej na przeciw, bym nie tęsknił za jej słodkim głosem, za godzinami spędzonymi na rozmowie o rzeczach bardziej i mniej istotnych, za dotykiem najczulszych z dłoni. Zaskarbiła sobie moje serce niemal w całości, bezwarunkowo i nieodwracalnie, jednocześnie czyniąc mnie najszczęśliwszym mężczyzną pod słońcem. Podobna charakterem, nieugięta w swym działaniu, pewna siebie, nie lękająca się zamieniać swych myśli w słowa. Patrząc na nią, wiedziałem, że jest tą jedyną. Nim jednak przyklęknąłem na jedno z kolan, by prosić ją o rękę, dopełniłem wszelkich formalności zarówno z jej rodem, jak i ze swoim, dodatkowo składając obietnice swej wybrance, że przy moim boku zachowa swą niezależność. Zaręczyny nie odbyły się jednak zgodnie z przyjętymi przez arystokracje normami, lecz na boisku do Quidditcha, tuż po ogłoszeniu Zjednoczonych zwycięzcą owego starcia. Klękając przed Heather, wyciągnąłem do niej dłoń, na której znajdował się specjalnie spreparowany na tę okazję złoty znicz, do złudzenia przypominający swój oryginał. W momencie, gdy kończyłem formułować swe pytanie, znicz otworzył się, ujawniając swą zawartość jaką stanowił jeden z bardziej wartościowych, rodowych pierścionków. Całości towarzyszyły fajerwerki, wiwat tłumu oraz błysk fleszy - nie zabrakło również najbliższych. Przez następne tygodnie media miały nie małe używanie, na przemian przeplatając gratulacje ze spekulacjami na temat terminu nachodzącej ceremonii. Uroczystość odbyła się latem, 1951 roku, wyprawiając huczne wesele, na które zaproszeni byli nie tylko przyjaciele rodziny ale i także znane osobistości.
Los bywa jednak przewrotny, o czym przekonałem się boleśnie wraz z pierwszym kwartałem nowego roku. W wyniku komplikacji poporodowych, w których pierwsze skrzypce zagrała Serpentyna, moja żona zmarła, pozostawiając mnie w głębokim smutku i rozpaczy. Trwając przy niej do samego końca, obiecałem zając się naszym synem, co jednak miało zostać odwleczone w czasie, gdyż targająca mną złość i poczucie straty, wkrótce przejęły kontrole nad moim życiem. Coraz częściej zdarzało mi się zaglądać do butelki, która choć nie mogła przywrócić życia ukochanej, chwilowo zdawała się tłumić szalejące we mnie emocje. Powoli zacząłem odcinać się od wszystkiego co było mi drogie, od rodziny, przyjaciół, nawet od sportu, który tak umiłowałem. Pieczę nad dzieckiem przekazałem rodzicom i guwernantkom, samemu zamykając się w swoich komnatach na długie miesiące. Powód rozpaczy, choć spotykał się ze zrozumieniem, coraz bardziej zaczynał niepokoił bliskie mi osoby, które na próżno starały się mnie dotrzeć. Nikt jednak nie odważył się na to, co moja młodsza siostra, mająca już dość oglądania swojego brata w opłakanym stanie. Wbrew zakazom matki i ostrzeżeniom płynącym z ust ojca, wtargnęła wraz z Heathem na rękach do mojego pokoju i wręczając mi już ponad półroczne maleństwo, powiedziała coś, co niemal natychmiast wyrwało mnie ze szpon marazmu w którym utkwiłem. Stracił już matkę, nie zabieraj mu także i ojca, Aydenie. Rzuciła łamiącym się głosem i wyszła, pozostawiając mnie sam na sam z własnym synem. Wówczas zrozumiałem, jak egoistyczne i niedojrzałe było moje zachowanie, oraz jakie konsekwencje mogły czekać z tego tytułu nie tylko mnie, ale także i innych.
Odnalazłszy spokój i ukojenie w rodzicielstwie, oddałem się mu niemal bezgranicznie, każdą swą wolną chwilę, poświęcając rosnącemu jak na drożdżach Heathowi. Pragnąłem zrekompensować mu swą nieobecność w pierwszych miesiącach życia a także uciszyć wyrzuty sumienia, z powodu nie dotrzymania złożonej obietnicy żonie. Choć pomoc guwernantek w pewnych dziedzinach okazała się nieoceniona, sam starałem się aktywnie uczestniczyć w rozwoju syna, podążając śladami własnych rodziców. Chciałem nauczyć go tego wszystkiego, czego nie nauczą go nauczyciele. Zaszczepić w nim miłość do Quidditcha, pogodę ducha, jak i tolerancję, której ostatnimi czasy zaczynało brakować w czarodziejskim świecie. Miałem nadzieję, że kiedyś będzie mógł wskazać mnie jako swój autorytet, mówić o mnie z dumą, tak jak ja mówiłem o swoim ojcu. Miałem nadzieję, że uda mi się wychować go na porządnego człowieka, bo dumny byłem z niego już wtedy.
Powoli, krok po kroku, zaczynałem więc powracać do dawnego życia, choć podjęte przeze mnie decyzje sprzed kilkunastu miesięcy, w dalszym ciągu rzucały cień na dzień dzisiejszy. Szanse na powrót do drużyny były dość znikome a i ja nie czułem się już na siłach, by równie energicznie odbijać tłuczki co uprzednio. Nie wyobrażając sobie jednak życia bez Quidditcha, postanowiłem aplikować na stanowisko asystenta trenera swojej ukochanej drużyny, co po długich latach żmudnej pracy, miało odpłacić się awansem na młodszego trenera. Znając owy sport od podszewki, doskonaliłem swe umiejętności już nie na boisku, a poza jego liniami, analizując poszczególne zagrania, ucząc się anatomii i szukając nowych rozwiązań, które przybliżyłyby nas do tytułu Mistrza Ligii. Często również powierzano mi nadzorowanie treningów, co choć spotykało się z niezadowoleniem młodszego Macmillana, pozwalało mi nie tylko wyłapywać błędy ale także wprowadzać nowe rozwiązania, starych problemów. Choć praca ta nie mogła równać się z szybowaniem w powietrzu, towarzyszącej mu adrenalinie czy poczuciu wolności, czerpałem z niej niemałą satysfakcje, a co najważniejsze nie stałem w miejscu.
W między czasie - co warte jest wpomnienia - Adair zdążył zmienić stan cywilny, oraz dorobić się ryżego potomka, którego z dumą zostałem ojcem chrzestnym. A wszystko za sprawą swego krnąbrnego charakteru oraz zbyt dużej ilości alkoholu, którą wlał w siebie na jednej z większych uroczystości. Choć sama historia, dzięki której Weasleyówna dołączyła do naszej rodziny po dziś dzień wywołuje na mojej twarzy niemały uśmiech, jest raczej tematem tabu w obecności lady Celine i lorda Fearchara, którzy w przeciwieństwie do nas, nie znajdują w niej ni krzty humoru - nie wiedzieć czemu. Nic porozumienia, jaka zawiązała się pomiędzy mną a Lailą pozwalała mi jednak wierzyć, że jest ona idealną wybranką, dla mojego młodszego brata.
Ostatnie miesiące przyniosły zmiany. Zmiany, które napawały wielu (w tym także i mnie) niepokojem. Pełen obaw spoglądałem więc w przyszłość, której jasne kontury zdawały się rozmywać z dnia na dzień coraz bardziej. Dekrety, morderstwa, samozwańczy zbawiciele świata, a do tego wszystkiego anomalie, które pojawiając się jak grom z jasnego nieba, pogrążyły Anglię w chaosie. Wszystkiego tego było zbyt wiele, by w spokoju móc przeżywać dzień następny; zbyt wiele, by bez obaw spoglądać w stronę swych dzieci. Nie sposób było już dłużej zasłaniać się rodowymi wartościami, czy chęcią zachowania neutralności. Widmo wojny stawało się nieuniknione, podobnie jak wybór jednej ze stron, który i ja wkrótce musiałem podjąć.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | +2 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 10 | +3 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 18 | +4 (waga) |
Zwinność: | 16 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Dodatkowy język: francuski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Retoryka | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Wytrzymałość fizyczna | III | 10 |
Odporność psychiczna | I | 5 (0) |
Szlachecka etykieta | I | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | ½ |
Malarstwo (wiedza) | I | ½ |
Muzyka (wiedza) | I | ½ |
Rzeźbiarstwo (wiedza) | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | III | 25 |
Taniec balowy | I | 1 |
Jeździectwo | I | 1 |
Pływanie | I | 1 |
Szermierka | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka: Brak | - | 0 |
Reszta: 8 |
Pies, sowa
[bylobrzydkobedzieladnie]
I dream of kissing it.
Ostatnio zmieniony przez Ayden Macmillan dnia 17.05.18 0:30, w całości zmieniany 3 razy
Witamy wśród Morsów
[22.05.18] Zakup zaklęć ochronnych: Bubonem, Muffliato, Repello Mugoletum, -0 PD
[15.06.18] Zdobyto podczas Festiwalu Lata: odłamek spadającej gwiazdy x3