Prudence Delilah Pettigrew
Nazwisko matki: Cattermole
Miejsce zamieszkania: tymczasowe niewielkie mieszkanie w Dokach
Czystość krwi: czysta
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: poszukuje stałego zatrudnienia; w międzyczasie dorabia jako tłumaczka, bądź chwyta się drobnych zleceń związanych z nakładaniem klątw
Wzrost: 165 centymetrów
Waga: 50 kilogramów
Kolor włosów: gorzka czekolada
Kolor oczu: chmurne niebo
Znaki szczególne: wyraźnie zaznaczone brwi; lekko odstające uszy; piegi licznymi wzorkami pokrywające bladą cerę; długie, układające się w łagodne fale włosy
dość sztywna, 12 cali,
drzewo różane z łuską Kappy
dom węża
nieznany
tryton
pudrem, powietrzem po burzy, palonym kominkiem i startymi płatkami róż
siebie na znacznym podwyższeniu, a u moich stóp wije się bazyliszek lub inna, groźna bestia; jestem zupełnie bezpieczna, on mnie obroni
groźnymi magicznymi stworzeniami, również tymi wspominanymi tylko w legendach, starożytnymi runami, manipulacją i kontrolą wszelkiego rodzaju, arkanami sprowadzania niedoli na innych
nie tracę czasu na podobne wątpliwe rozrywki
układam wiersze, których nikt nie przeczyta i tańczę, gdy nikt nie patrzy, snuję plany, które nikogo nie obchodzą i czytam książki, o których nikt już nie pamięta
nie tylko muzyki związanej z operą czy teatrem muzycznym, zachwycają mnie też wzniosłe utwory klasyczne
moya palk
Cantis,szepcze, a porcelanowa baletnica porusza trzymaną w górze nóżką. Przeciera oczęta z cichym westchnieniem, po czym – jak co wieczór – zeskakuje z półki, na której stoi jej zdobiona pozytywka, lądując miękko na poduszce tuż obok równie bladej co jej własna, dziecięcej twarzy upstrzonej wichurą piegów. Zanim powietrze przenikają trele pobudzonej do życia figurki, wykonuje ona radosny piruet, machając na pożegnanie wysokiej czarownicy o nieskazitelnie upiętych włosach i cieniach pod oczami odgrywającymi własny teatrzyk w łunie roztaczanej przez pojedynczą świecę trzymaną w smukłych palcach. Wypowiada ona ostatnie dobranoc, zdmuchując płomyk i tym samym opuszczając kotarę ciemności, znaczącą pożegnanie, finalną scenę dnia.
— Jak ci minął dzień? — odzywa się nieśmiały głos, brzmiący niewiele głośniej od wiatru poruszającego delikatną firaną w leśne wzory. Nie pada żadna odpowiedź; laleczka jest tylko zabawką, której kończynami porusza magia, pozornie upodabniając ją do odczuwającej istoty. Choćby chciała, nie może wdać się w konwersację, rozpoczyna więc w zamian swoją kołysankę, zalewając pustkę w sercu dziewczynki falą zapomnienia.
Io amante ed amato,
Voi amata ed amante in dolce stato.Once we were happy, I
Loving and beloved,
You loved and loving, sweetly moved.
Wszystkie lalki, które zdobiły mój pokój i które spotykały się z zachłannymi morskimi falami były równie piękne, lecz nie niosły ze sobą żadnego znaczenia. Podobnie można podziwiać fałszywe błyskotki; zwiodą one niewprawne oko, ale w końcu ktoś wpadnie na ciebie na schodach teatru czy trąci w londyńskim parku i przekaże przykrą prawdę, rozrywając włókno łączące rzeczywistość i wyobrażenie zwykłego szkiełka. Istnieje w świecie jeszcze wiele rzeczy wpasowujących się w ten schemat. W tenże sposób Osbert Fergus Pettigrew postrzegał swój dom – jasne ściany wspinały się ku górze tworząc zgrabne wieżyczki, sięgając ku niebu od piaszczystych brzegów hrabstwa Norfolk, a otaczały go najbardziej wymyślne rzeźby z żywopłotów, prowadzące ku altanie na tyłach i nawet dalej, aż do progów lesistych terenów Wayland Wood. Z zewnątrz spełniał wszelkie oczekiwania, zasługiwał na pomruk pochwały dziadka Pettigrew i na zazdrość moich wujów, lecz tylko jego mieszkaniec znał o nim prawdę, wiedział jak puste było jego wnętrze. Mógł uśmiechać się, gdy przyjmował gości, aczkolwiek na koniec dnia zostawał sam pośród ścian i obrazów dobranych bez gustu (wyobrażam sobie, że kiedy tuż po ślubie Isadora je ujrzała, w pierwszym tchnieniu odmówiła im racji bytu, zrywając je wraz z przyczajoną pod nimi mandarynkową tapetą). Samotność miała cierpki smak aronii, a on nie potrafił zbudować własnych fundamentów szczęścia. Podobnie jak ja wiele lat później, mój ojciec potrzebował potwierdzenia swoich uczuć w drugiej osobie. Nic go nie cieszyło tak jak odczytywanie emocji z ust i gestów członków swojej rodziny, bądź obcych, nic nie przewyższało dumy, która rozpalała jego wnętrze, gdy mógł sprawić komuś przyjemność. Może dlatego zaczynał jako kupiec, posłaniec dóbr i przedmiotów, które dla kogoś innego miały wielką wartość, bo przez te krótkie momenty był przydatny. Ta równowaga została zaburzona wraz z jego niesamowicie szczęśliwie rozplanowanym w czasie zdobyciem posady w banku Gringotta, i szacunek oraz pozłocony status zastały go zupełnie nieprzygotowanego. Nie było w nim niczego specjalnego, to samo mętne spojrzenie, te same piegi i przygarbiona sylwetka, a jednak wybił się spośród swych braci, zbudował przyzwoite życie, naprawdę zaistniał. Zaskoczony własnym sukcesem pozostał na zawsze zawieszony w swej płochliwości, wdzięczny za to, co otrzymał, lecz zdolny odstąpić to w mgnieniu oka, gdy ktoś stwierdziłby jasno, iż nie jest tego godny. Był stworzony do siedzenia za biurkiem, pilnowania wszystkiego za kurtyną, podczas gdy cała atencja skupiała się na scenie. To właśnie na niej wypatrzył swoją przyszłą żonę – a kto wie, może to ona wśród płaskich twarzy widowni dostrzegła właśnie jego? Gdy zapytana o ich pierwsze spotkanie, tkała przede mną najpiękniejszą z historii o przytłumionym świetle, obłokach cygarowego dymu, łagodnych dźwiękach fortepianu oraz o zgubionej rękawiczce, która ich połączyła. Kiedyś jej wierzyłam, kiedyś potrzebowałam wierzyć. Tak samo jak ufałam, że przyszłam na świat tylko dla niej, po to by istnieć w jej ramionach, by skomponować z nią nieprzerwaną więź, przy której wszystko zblednie. Przez pierwsze miesiące nie widziała niczego poza mną, to dla mnie budziła się i dla mnie czuwała do późna aż niebo rozjaśniała poranna łuna, wysłannik słońca, i w końcu zasypiała, oddając się zmęczeniu. Isadora pochodziła z rodziny Cattermole, niejedna z jej sióstr i kuzynek zmieniła w późniejszym czasie nazwisko na szlachetne, znaczna część jej ciotek mogła poszczycić się krewnymi wśród kręgów arystokracji (przy spotkaniu, okazywały się przewidywalnie nudne, naprawdę były zbyt ślepe, by dostrzec ironię w swych przechwałkach), lecz nie ona. Najmłodsza, najdrobniejsza, wiecznie niezadowolona, przepełniona niedosytem. W dzieciństwie nie biegał za nią tłum piastunek, nie pobierała nauk u znanych na całych wyspach guwernantek, a jej dziecięce buciki i sukienki nie były przeplatane złotymi z czystego złota. Mimo początków przybranych w zupełnie błahe szaty, śniła o posiadaniu czegoś na własność. Chciała mieć coś, co nie byłoby dziedziczone po kimś innym jak jej stroje. Coś, co nie byłoby znoszone i chylące się ku rozpadowi kostiumy. Coś, czym nie musiałaby się dzielić jak sceną w operze. Coś, co mogłaby kochać ze wszystkich błędnych powodów. I to byłam ja, i mnie nie mógłby nikt jej odebrać. To było dla niej wystarczające ledwie przez rok. Może ze mną było coś nie tak, może spojrzenia ojca, rzucane z kąta w kąt i jego trzaskanie drzwiami oraz znikanie na całe dnie, może zwyczajnie jej serce zdolne było tylko do krótkich zauroczeń; niemniej, znów przybrała maskę kochającej żony, a wkrótce potem urodziło się kolejne dziecko. Nie był to syn, który ciekawskimi oczami podziwiałby sylwetkę Osberta. Maleństwo, druga perełka, była nowością. A dla mnie – intruzem. Nie mogłabym tego pamiętać, acz myśląc o tamtym dniu mam wrażenie, że mogę winić go o wszystko. O to, że nie było szalejącej burzy, która przecięłaby dom na wybrzeżu na pół. O to, że trafiłyśmy pod jeden dach, tak podobne i tak różne. Nawet na dnie mojej podświadomości nie zbiera się tyle uczucia, bym mogła stwierdzić, iż był okres czasu, gdy Millicent była dla mnie droga. Jestem wrażliwa, zawsze byłam, a pierwszym, co nauczyłam się skrywać za maską uśmiechu, była zazdrość. Matka zdawała się nie zauważać moich zaciśniętych ust, marszczonych brwi, więc jaki pożytek był z ich okazywania? Przez zmywanie ekspresji byłam odbierana jako milcząca, cicha i posłuszna dziewczynka, która nosiła kolorowe wstążki we włosach, lecz zbierała szarość w głębokich tęczówkach. Cieszyło mnie, że mnie nie znali, budowanie pozorów stało się naturalną ucieczką, która przynosiła korzyści. Swój prawdziwy głos obnażałam w pamiętnikach, pilnie strzeżonych przez rzeźbę w ogrodzie, nuciłam melodie zasłyszane na koncertach tylko przed publicznością zebraną z kufrów na stryszku. Nie chciałam się dzielić względami matki, nie pomagały zachęty ani zapewnienia o sprawiedliwej miłości, stąd płonęła we mnie frustracja. Oszukano mnie i nie mogłam się z tym pogodzić. Nie wybiegałam przed szereg jak moja siostra, nie wydobywałam z kresów zmyśleń pięknych historii, nie obrzucałam szczodrym uśmiechem każdej żywej istoty; nie musiałam, jak ona, aranżować brzegów własnej wyjątkowości, gdyż ona była we mnie i czekała aż ktoś ją dostrzeże. W międzyczasie jeszcze chowałam się w biblioteczce, czytując baśnie i legendy – wiedziałam, że naszych lasach mieszkały duchy, a przed wiekami wśród wiekowych drzew stąpały najróżniejsze bestie. Fascynowały mnie przerażające ilustracje, zmory, na których widok Millicent się krzywiła. Uważałam, iż niektóre z nich są niespokojne, gdyż są nierozumiane; jaszczury przerastające gmachy Ministerstwa, pierzaste węże, przerośnięte lwy o ludzkich głowach, wodne rumaki, wszystkie były częścią natury, istniały tu pierwsze, a my spychaliśmy je na karty podniszczonych ksiąg w obawie przez nieznanym. Nosiłam w sobie pociąg do tego, co czyhało w nocy poza bezpiecznym ciepłem domu, chciałam poznać prawdę o tym, co oferowała druga strona, pragnęłam dowiedzieć się, co sądzą trytony i syreny, które podobno odwiedzały naszą zatokę. I kusiły mnie morskie fale, i przerażały. Raz omal nie zginęłam podczas samotnej eskapady – zdawało mi się, iż ujrzałam światełko w gąszczu słonej bryzy, może było to wezwanie – od tamtego incydentu wody budzą we mnie lęk, lecz nie powstrzymuje mnie to przed poznawaniem ich tajemnic. Późno zaczęłam mówić, długo pozostawałam drobną istotką, której cerę pokrywały konstelacje gwiazd, a kroki zdobiły taneczne nuty gracji; nietrudno było pomylić ciche planowanie z potulnością, zwłaszcza, gdy sprawczynią miałaby być niewinna dziewczynka. Uwaga zahaczała się o mą sylwetkę i, zaspokojona, przepływała dalej. Głaskano moje włosy, całowano piegowate policzki i pozwalano spędzać godziny z moim kucem, spuszczano z oczu podczas przyjęć i zezwalano na pomyłki choćby dlatego, że spóźniałam się w życiu ze wszystkim. To Millicent wydobywała z siebie potoki słów, to ona pierwsza zademonstrowała magię. To ugodziło moją dumę; kilkukrotnie za jej przyzwoleniem rajskie ptaki poderwały się z liści drzew, ćwierkając w cichy ton pianina. Nienawidziłam tych fałszywych stworzeń z całego serca, poplamione niebieską farbą kraski, malutkie fruwające w parach żółtoskrzydłe papużki, naśladujące swoich przyjaciół drozdy, wszystkie dopełniały do mojego gniewu. Znosiłam to tydzień, westchnięcia pełne zachwytów, nadawanie jej tytułu ptasiej królowej. W końcu pluszowy smok o łuskach połyskujących barwą ametystów zniknął ze szczytu szafy w naszym pokoiku i pozbył się irytujących lokatorów. Dzięki temu moja magia przebudziła się z letargu, objawiając się w spadających wazach oraz w drobnych gestach lalek mojej siostry, które nagle decydowały się ciągać ją za długie warkocze. Nie mogłam tkwić w bezczynności, musiałam zająć swoje miejsce. Już nigdy, przenigdy, nie miałam być od kogoś gorsza. Już nie milczałam, nie chowałam się za mgiełką wymówek, przyjmując rozkoszny ciężar swoich zdolności. Isadora z zachwytem obserwowała moją przemianę; w końcu mogła zająć się swoimi córkami tak, jak tego pragnęła. Od lat była śpiewaczką chwytającą się ról sopranowych w operze i od naszych narodzin liczyła, iż obie pójdziemy w jej ślady. Marzył jej się talent, chciała odciąć się od spojrzeń swoich szwagrów, którzy woleli skupiać się na studiowaniu tajników magii, odczytywaniu run niż na walorach sztuki. Dlatego sama, kierowana własną motywacją oraz doświadczeniem zajmowała się edukacją muzyczną córek. Potrafiła grać na fortepianie, spod jej palców wychodziły utwory, które do dziś czasem słyszę w snach; jej słowa czarowały najpiękniejsze tony i choć dużo później w swoim życiu byłam świadkiem występów, które uderzały w najczulsze tony serca, to wtedy w naszym małym konserwatorium byłam w nią wpatrzona jakby otwierała przed nami cały świat. Czułam niezwykłą radość, a także pewien rodzaj zaszczytu, że ponownie zapraszała mnie do bliskości, którą dzieliłyśmy w muzyce. Mawiała nam wiersze po włosku, podsuwała nuty zamiast moich książek, snując kunsztowne opowieści o naszych głosach jako instrumentach, o pięciu liniach, biegnących w nieskończoność, gonionych przez kropki, chorągiewki, wężyki, oraz inne notacje, których nazwy zaczynały brzmieć poważniej. Arie śpiewano w różnych językach, dlatego dbała o to, byśmy prezentowały giętkość w wymowie, byśmy uważnie odbierały każdy akcent i szeptane słowo – nawet podczas wizyt ciotki Gildy, jedynej siostry mojego ojca, która podążyła za swoim mężem, łamaczem klątw, aż w urodziwe zakątki Skandynawii i ciężka barwa północna osiadła na sposobie jej mówienia. To z nią czasem podróżowałyśmy, do jej domostwa, do biblioteki wuja, do cichych uliczek jej norweskiego miasta. Raz nawet była w stanie zabrać nas z mężem do samej Werony, gdy podróżowali tam w sprawach związanych z ich pasjami. Nie zastanawiałam się dlaczego to matka nas nie zabierała, uznając, iż skoro wujostwo nie posiadało własnych dzieci, być może pragnęli naszego towarzystwa, nie wydawało mi się osobliwe, iż rzadko miałyśmy okazję widywać innych nauczycieli śpiewu, że były to wyjątkowe momenty. Teraz wiem, że podjęła się sama naszej nauki, gdyż lubiła wydawać pieniądze po to, by zdawać się lepsza oraz po to, by roztrwonić je w obecności znajomych, którym chciała zaimponować. Mimo jej starań, dni wypełnionych ćwiczeniami – kuce oglądałam tylko przez okno, dzieci zamieszkujących chatki na wybrzeżu pozostawały mi obce – nie dorównywałam jej oczekiwaniom. Choć skupiałam się na drobnych symbolach, nie rozumiałam ich zbyt dobrze, były dla mnie nieprzystępne; były spisanymi melodiami, przecież lubiłam melodie, jednak nieco mnie nudziły oraz powodowały frustrację, gdy Millicent operowała nimi z naturalną łatwością. Nie ciągnęło mnie do klawiszy fortepianu, pozostawiono mnie więc ze śpiewem. Słowa, nawet te w innych językach, niosły pewną magię, tajemnicę znaczenia, i im z chęcią poświęcałam czas. Naśladowałam posłyszane zwroty, śledziłam zapisy w książkach i stopniowo docierało do mnie, że to w nich wyczuwam swoją moc, a nie w muzyce. Wciąż jednak chciałam spełnić się w oczach matki, więc choć sporą część czasu spędzałam u Gildy, w Norwegii, to obok pomagania jej w ogrodzie i wysłuchiwania gwarnych dyskusji na temat czarów oraz faktów związanych z zapoznawaniem mnie z runami, codziennie spoglądałam w lustro, trenując mój głos.
Lumos,wypowiada męski głos w tym samym momencie, gdy łapie dziewczynkę ostrożnie za rękę, by nakierować czar, który zebrał się w powietrzu między nimi. Wie, że wiele nocy – zwłaszcza tych księżycowych – spędza na poddaszu, choć nie pyta dlaczego. Dziś trafił tu przez przypadkiem, również nie mógł spać i zauważył niepokojącą pustkę na etażerce przy łóżku, gdzie zwykle spoczywała jego różdżka. Światło rozbiega się po pomieszczeniu, dotykając skrzynek z dziecięcymi strojami, błyskając w pozłacanym lustrze, odkrywając z dociekliwością wszystkie zakamarki aż w końcu dotarło do dalekiego kąta, w którym spod zdobionej płachty wystaje pyszczek rudej łasiczki. Ojciec i córka spoglądają na siebie w milczącym zrozumieniu, które zdaje się sięgać poza zwykłe pragnienie posiadania zwierzątka. Niewiele mówią, choć teraz dzielą nie jeden sekret. Czas mija szybko, gdy wpatrują się w rozgwieżdżone niebo, a on uczy ją rozpoznawać konstelacje. To ciekawe, jak wcześnie tego roku spada śnieg. Próbują łowić filuterne płatki śniegu, a gdy im się udaje, nagły smutek zagnieżdża się w ich sercach.
— To lepsze niż nie czuć nic — mówi jej do ucha, zanim ich moment przerywa senne wołanie z dołu.
Voi diveniste, ed io
Volsi in disdegno il giovenil desio.Then you became the enemy
Of love, and I to disdain
Found youthful passion change.
Gdybym nigdy nie schodziła ze sceny, gdybym pozostała w roli wiecznie tułające się Kundry, nie przerwała sopranowej pieśni Rusałki wzdychającej za Księciem i swoim przekleństwem, może odnalazłabym pocieszenie w postaci mojego ojca. Może zgarnęłabym te resztki, ubierając je w woalkę romantyzmu; może w ostatniej scenie widowiska dramatycznego nastąpiłby przełom, tragizm – wielki tchórz – uciekłby w publikę, na kogoś z niczego nieświadomych widzów sprowadzając przykre fatum. Życie mogłoby się potoczyć inaczej, gdyby podlegało podobnym prawom, co zmanipulowane historie mojej matki czy bajki podciągnięte pod wolę pisarza. Łatanie niedosytu podróbką miłości nic nie zmieniało. Może byłam zbyt przywiązana do swych barier i lęków, by je łamać. Kiedy dołączyłam do wyścigu ambicji, który istniał w dużej mierze jedynie w mojej głowie, ponownie zapragnęłam wkraść się w łaski mojej matki, wszystko robiłam pod jej miarkę, spijając każde słowo, delektując się każdym posłanym w mą stronę spojrzeniem. Nie byłam bezużyteczna. Przeżywała na nowo moje narodziny, przelewając na mnie – i, z niechęcią to przyznaję, na moją siostrę – swoje mądrości. Wyśmiewała się stłumionym głosem z innych rodzin, by w następnej chwili oczarowywać ich uprzejmostkami. Szeptała nam niczym nasza dobra wróżka o tym, że jesteśmy lepsze, piękniejsze, jak rozkwitniemy dzięki ciężkiej pracy, jak wysoko zajdziemy, jeśli tylko nie będziemy przejmować się opiniami czarodziejów o krwi zmieszanej z brudem. Roztaczała wokół siebie woń pudru, róż i cytrusów, nie mogłabym nie przyznać, że przy niej czułam się najbezpieczniej. Magia niosła nas sto mil dalej, do teatrów, rozświetlonych ulic, festiwali. Mój głos rozbrzmiewał wśród dzwoneczków sań, niósł się złączony z jej własnym tonem, gdy wracając do domu nuciłyśmy stare angielskie ballady, o których znaczenie nigdy nie pytałam. Były niczym nasz własny język, przenosiły nas z dala od wątpliwości, grzały lepiej niż cynamonowe napary i dzięki nim miałam wrażenie, iż znów nas coś łączy. Choć były momenty, gdy nie mogłam się doczekać wyjazdu do szkoły – z dala od nudnego Norfolku, ku wyrwaniu się z uścisku codzienności – to przybycie ciemnej sówki z listem zaadresowanym do mnie przyjęłam z pewnym niepokojem. Nosiłam w sobie świadomość, że w końcu nadejdzie, ale koperta w moich palcach wydawała się emanować nieludzkim chłodem. Nie byłam z natury odważna; owszem, nie chciałam już pozostawać w tyle, potrafiłam sprostać stawianym przede mną zadaniom dzięki determinacji, lecz Hogwart oznaczał zmiany. Rzadsze spotkania z wujostwem, nauczyciele, którzy wcale nie musieli mi sprzyjać, dni spędzane z dala od matki i od morza, którego szum usypiał mnie od lat. Nie lubię zmian. Stałość pozwala mi zachować jasność umysłu, dążę do poznania wszystkiego, bo wtedy wiem, że nic mnie nie zaskoczy. Niespodzianki mnie drążnią, niewiedza irytuje, nie mogłam się jednak wycofać. To był mój czas na przygotowanie się, na zapoznanie się z prawdziwym światem. Nadchodzące miesiące miały zweryfikować moje podejście. Byłam dość nieobecna w przerwie między otrzymaniem listu, a postawieniem pierwszych kroków na dworcu, z którego p o c i ą g miał mnie zawieść w nieznane. Obok mnie stała klatka z nieco szpetnym, szarawym kotem, w ramionach trzymałam stos książek – uroki i starożytne runy miały już pozaginane rogi – i walczyłam ze sobą, by nie zepsuć dzielnej miny i nie uciec na drugi kraniec Anglii. Kiedy jakiś starszy uczeń zaoferował mi pomoc, że stałam się własnym najgorszym koszmarem; byłam wątła, bezbronna, niepewna, delikatna. Koniec końców wepchnęłam mu w ręce walizkę, ale nie odezwałam się ani słowem, zajęta tym, by opanować drżenie dłoni. Moje pierwsze dni stanowiły plątaninę rozczarowań i przebłysków ulgi; marszczyłam groźnie brwi, gdy ktoś próbował do mnie podchodzić, szybko rozwikłałam poruszanie się wśród korytarzy labiryntem tajnych przejść i w ten sposób unikałam konfrontacji, udawałam, że nie obchodzą mnie uwagi innych Ślizgonów, którzy nosili się ze swym statusem krwi. Miałam nadzieję, że chociaż tiara będzie wyglądała piękniej, a zamiast tego przypominała mi moją babcię, taka podstarzała, zmęczona latami wykrzykiwania tych samych czterech słów, wbrew pozorom zwyczajnie brzydka. Gdy wędrowałam w jej stronę – stukot zielonych pantofelków, rzucone spojrzenie w stronę poznanych pokrótce w ciągu drogi kolegów – wydawała mi się uśpiona, wręcz martwa. Słyszałam już różne historie, jak wdawała się w wesołe pogawędki, jak przychylała się do woli uczniów lub opiewała podekscytowanym głosem swój werdykt. Kiedy jednak opadła miękko na moją głowę, zatapiając nadjedzony zębem czasu materiał w moje starannie zaplecione włosy, nic się nie wydarzyło. Już myślałam, że nastąpiła pomyłka, jakimś żartem – przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym nie być godna przydzielenia do któregoś z domów – i wtedy czapka odezwała się, każdą sylabę wymawiając cicho, lecz dobitnie. nie można było poznać czy była zadowolona z wyroku. Kolor szat pasował mi do butów, byłam dość zadowolona i prędko pobiegłam do odpowiedniego stołu, zapominając o minucie niewygodnej ciszy. Niełatwo odnalazłam się uczniowskim środowisku. Najpierw, naiwnie, oczekiwałam, iż każdy będzie chciał mi okazywać przychylność, że wystarczy poczekać. Nikt mnie nie ratował, gdy lekkomyślnie wplątałam się w wodorosty Czarnego Jeziora, nikt mnie nie ostrzegł, gdy jedna szlachcianka przyprawiła mój eliksir dodatkowym składnikiem. Myślałam, że w końcu mnie złamią moją wolę, lecz to nie łzy, nie tęsknota pukały do mojej natury. To była złość. Szanowałam osoby o wyższym statusie, aczkolwiek byli w błędzie uznając, że będę to znosić ze spokojem. Mój temperament ukazywał się we wcześniejszych wybuchach, jednak to nie była dobra metoda. Sprawiała jedynie, iż lądowałam na szlabanach, wciąż wpadając na Camellię oraz jej znajomych. W końcu to do niej się zbliżyłam, to dzięki jej pomysłom zdołałam przywdziać się w opanowanie, które towarzyszyło mi w dzieciństwie. Od tamtej pory złe rzeczy przytrafiały się tym, którzy stali na naszej drodze, a nasze szczegółowo rozplanowane psikusy oraz gesty pełne opanowania nigdy by nie wskazały na naszą winę. A jednak nasi rówieśnicy wiedzieli, wieści o naszych wyczynach roznosiły się wiatrem plotek i mało kto miał czelność działać na naszą niekorzyść. Hogwart stał się moim drugim domem, w którym mogłam panować na swoich warunkach. Na trzecim roku dołączyłam do chóru, gdyż w ten sposób łatwiej mi było rozdzielać czas na naukę i na podążanie za marzeniem mojej matki. Skupiałam się na przedmiotach, które mi lepiej wychodziły, nieco zaniedbując to, co wydawało mi się składać z samych banałów. Jak zielarstwo, gdyż zbyt dużo wysiłku wymagało zajmowanie się tym, co równie dobrze można było powierzyć bardziej nieudolnym i wróżbiarstwo, nie chciałam, by ktokolwiek decydował o moim przeznaczeniu. Transmutowanie jednych rzeczy w inne nie przychodziło mi z łatwością, więc robiłam tylko wystarczające minimum; co do pozostałych lekcji, niezmierną przyjemność sprawiało mi zgłaszanie poprawnych odpowiedzi, pokazywanie, że rzeczywiście wyróżniam się na tle Gryfonów i Puchonów, że dorównuję niektórym wychowankom domu Kruka i przynoszę honor Slughornowi. Może nie zaczęłam w najbardziej niezwykłym stylu, lecz moja zazdrość objawiała się, gdy ktoś wykazywał moją niewiedzę. Swoją dumę nosiłam wysoko, i tak cierpiała z powodu rywalizacji z siostrą, a jeśli potrafiłam jedno, to właśnie bezwzględnie dążyć do tego, by móc wykorzystać magię na swą korzyść. Wiedziałam już, że skupienie osiągałam poprzez wieloletnie ćwiczenia – nawet nuty umiałam w końcu odczytywać, choć może nie tak płynnie jakbym chciała – a potrafiłam się zupełnie odciąć od świata zewnętrznego i ukryć w lekturze, gdy ta coś dla mnie znaczyła. Między wierszami przepisów na eliksiry odnajdywałam pomysły na ich nieznaczne ulepszanie, choć eksperymenty nie zawsze wychodziły, a uroki i ich inkantacje złożone ze słów, które materializowały pragnienia, były moim wykorzystaniem głosu. Śpiewając, co najwyżej przekazywałam emocje, szepcząc zaklęcia, mogłam ranić i niszczyć, budować i zmieniać rzeczywistość. Moje zainteresowania odnajdywały swój tor wraz ze spędzanymi u Gildy wakacjami; skutecznie odwracała moją uwagę od matki, starając się jednak podtrzymywać moje wysiłki związane z operą. Chyba starała się pozostać bezstronna, nawet jeśli jej oczy się rozpalały, gdy opowiadała mi o znalezionych artefaktach, gdy podsuwała w moje drobne dłonie nieszkodliwe już kryształy. Klątwy były lepsze niż psikusy, taka była pierwsza myśl, kiedy obserwowałam z boku pracę wuja. On je łamał, ona badała jak je nakładać, wspólnie odkrywali świat zapisków znanych w Skandynawii przed wiekami. Dzięki nim, wracając do Hogwartu, wolałam wykraczać poza schematy, przysiadając do nauki run oraz numerologii. Mogłam w ten sposób zostać wpuszczona do tajemnej wiedzy, oraz tworząc sobie podstawę do zaklinania przedmiotów. Pozostały we mnie iskry zachwytu nad tym, co zabronione, nad straszliwymi bestiami, więc zdarzyło mi się wykraść do Zakazanego Lasu, by skusić los i pokazać brawurę, której zwykle mi brakowało (Millicent była dzielnym Gryfem, najczęstszym obiektem moich żartów). Wciąż pozostawałam zazdrosną istotką, jeśli kimś się interesowałam, to pozostawali i tak poza moim zasięgiem; powroty do domu bywały wyczerpujące. Matka często znikała, podobno przyjmując dodatkowe zlecenia jako prywatna nauczycielka, ojciec stawał się coraz bardziej mrukliwy, a nawet nasza okolica jakoś zapadła się w sobie. Kilka razy pchnięto mnie ku potencjalnym narzeczonym, nic jednak się nie spełniło – po nich zostawały mi drugie suknie, zdobione spinki, czy bardziej cenione księgi do tajnych arkanów. Czasem chadzałam na występy mojej siostry, świadoma, że brakowało mi jeszcze doświadczenia, może talentu. Nadal z czułością traktowałam mój głos, lecz choć nie przyznawałam tego głośno, oddalałam się od ścieżki artystycznych wzniesień. Zanim zasnęłam, niekiedy widziałam na rękach nich plamki krwi, wrażenie, które zostało mi po lekcjach anatomii, na które nie byłam przygotowana. Wujostwo obserwowało mnie uważnie, oceniając jak wiele mogą mi zdradzić, czekając aż po opuszczeniu murów Hogwartu będę mogła zapoznać się z praktyką, nie tylko teorią. Nigdy nie brałam ich za oddanych służbie chaosu, przecież spoglądali na mnie tak łagodnie, jednakże północ nie była miejscem dla ludzi o kruchych sercach. Taką ścieżkę obrali i nią pragnęli podążać. Zanim lata mojej nauki dobiegły do końca, otworzyli przede mną bramy magii, która mogła zaślepiać. Pragnęłam jej. Dla pozyskania kontroli, dla udowodnienia czegoś sobie, dla nich – za to, że pokazali mi, iż istnieje coś poza aprobatą mojej matki. Nie mogę z czystym sumieniem przyznać, że zupełnie wyłączyłam ją z moich wpływów; gdzieś na dnie myślałam o niej, gdy zaciskałam zęby, gdy liczyłam gwiazdy – ich nazw uczył mnie jeszcze ojciec, wuj łączył je w konstelacje, a Hogwart wyjaśniał czym są naprawdę – wśród nieprzespanych nocy. Niechęć dzieliła mnie od Norfolku. Nie mogłam wiedzieć, że finanse i odrętwienie wkrótce miały zepchnąć dom rodzinny w ruinę. Zrzucałam to na poczucie inności, która w Norwegii pozwalała mi stawać się kimś innym. Szkoła także stawała się pewnym brzemieniem, odcinała mnie od niebezpieczeństw, ku którym pchało mnie moje serce. Wojna mnie nie dotknęła, zniknięcie niejakiego Toma ledwo mnie musnęło, miałam własne troski, przyczyniające się do bezsennych nocy. Z perspektywy tego, co wiem teraz, chciałabym śmiele powiedzieć, że przeczuwałam to, co zburzy moją równowagę. Że nawet otoczenie to wyczuwało, podsuwając mi miłe towarzystwo, zabierające mnie w taneczne podróże i oferujące męskie ramię podczas wędrówek po Błoniach. Że przyjaźń z Camellią zawsze musiała się wydarzyć. To nie byłaby prawda. I gdybym mogła to wszystko rozegrać od nowa, nadal popełniłabym te same błędy, nadal ofiarowałabym każde uczucie mojej matce.
Silencio,powtarza uparcie, lecz nim skończy mówić, tuż obok pada przeciwzaklęcie. Różdżka, której drewno pochodzi z bliźniaczego drzewa spada na posadzkę, postukując dziwnie głośno na kamiennej posadzce. To nie klątwa, to nieszkodliwy urok, nawet nie jest już pewna czy słowa cokolwiek dla niej znaczą. Od zawsze je kochała, ich niedocenianą moc czynienia równie wiele dobra, co zła, ich niezwykły wpływ na ludzi, gdy umykały z jej warg podczas scen i aktów w operze, gdy kłamały i zaślepiały oczy swoim blaskiem. Wszystko straciło sens z ucieczką matki; tej, która popchnęła ją do nienawiści poprzez miłość. Niech on odejdzie, niech ją zostawi, niech wszyscy o niej zapomną. Więc syreny i koszmary istnieją, z nimi żyła pod jednym dachem przez lata, które zdają się teraz wiecznością.
— Nie chcę już śpiewać.
— Ale będziesz — szepcze, zanim chwyta jej rozedrgane od długiego szlochu ciało w ramiona. Następnego dnia pozwoli jej wyjechać, nie będzie mógł jej dłużej chronić.
Sdegno che nel mio petto
Tien viva l’onta del mio don neglettoDisdain demands I speak,
Disdain, that in my breast
Keeps the shame of my neglected offering fresh
Czym jest los, tego nie możemy wiedzieć. Gra najpiękniejsze melodie, ciągnie nas do siebie i odpycha. Obdarza uczuciem, które z okrucieństwem wykrada. Przeraża nas i pociesza. Jest katem, gdy przybiera szaty przyjaciela. Może rzucił mnie w otchłań niepamięci, bo nie pisałam do niego listów, bo rozgrywałam karty tuż przy sobie, bo zgubiłam się we własnej dumie. Kłamstwo było częścią mnie, maski pasowały do mnie jak dobrze dobrane kostiumy. Drobne role sypały się jak z rękawa, obsypując mnie złotkami, zapewniając akompaniament braw do moich ukłonów; ale miałam w sobie też ciemność i była ona znaczną moją częścią. Wkradałam się w cudze łaski, poszukując wiecznie czegoś więcej, idąc w ślady pragnień mych rodziców. Podczas wolnych tygodni spędzałam czas w bibliotekach, rozmawiałam z tymi, którzy uprawiali dziedzinę, o której matka zabroniła mi mówić, pozwalałam sobie na więcej niż mi przysługiwało. Taka była młodość; trzeba było z niej korzystać, ponieważ przemijała szybko. Nie zdobyłam narzeczonego, nie wyprosiłam przyzwolenia na drogi wyjazd do Saksonii, ale snułam nieśmiałe plany na przyszłość. Pod sam koniec nauki w Hogwarcie już wiedziałam, że na nic mi się zdadzą wybitne i powyżej oczekiwań, choć dziedziny, które ściśle wiązały się w rzucaniem klątw, nie stanowiły dla mnie problemu. Starałam się tylko dla pozorów, dla rodziców i dla wujów, utrzymując zainteresowanie urokami oraz radząc sobie jak mogłam z innych dziedzin. Siedziałam odgrywając palcami piosenki nie w rytm, udając, iż wcale się nie zmieniam. Runy poszły mi najlepiej, podobnie jak eliksiry i uroki, co jednak nie zwróciło niczyjej uwagi w domu. List pozostał bez odpowiedzi, Millicent już wtedy mnie unikała, a ja tylko połowicznie byłam obecna w ostatnich tygodniach po egzaminach. Powrót uderzył mnie w twarz podmuchem obojętności. Mechanicznymi ruchami rozkładałam ubrania w pokoiku, który utknął w moim dzieciństwie, bez skutku próbowałam wydobyć jakąś pochwałę. Isadora bywała rozdrażniona, Osbert uciekał w interesach; przebywanie wśród pustki, duchów korytarzy, nawiedzało moje dni i sprawiało, że czułam się bezsilna i przytłoczona. Nie miałam stażu jak Cam, nie było komu płatać psikusów ani komu łamać serca. Ponownie stoczyłam się w letarg, choć tym razem przebudzenie miało być dużo bardziej bolesne. Miałam podryw nadziei, że jeszcze odzyskam miłość matki, dlatego nie od razu uciekłam do Norwegii. Ze sprytem podszytym naiwnością zdecydowałam się dobrać dla siebie nauczyciela; zależało mi na zgłębianiu tajemnic, wśród których czułam się bezpieczna, one dawały mi kontrolę. Pozbawiona gruntu, wysnułam prośbę do wuja o posłanie mnie do kogoś w Londynie. Za odpowiednią opłatą, pod obietnicą milczenia, niespełniona śpiewaczka znalazła się po drugiej stronie lustra. Z początku nawet Scrimgeour nie powiedziałam o tych spotkaniach, ale w końcu miały okazać się przydatne w jej sprawie. Od tego się zaczęło – a może – to na tym się skończyło. Maczanie palców w zaklinaniu przedmiotów ciągnęło się, pochłaniając mnie coraz głębiej, nawet tu, i mimo ostrzeżeń, postanowiłam swoje usługi zaproponować starej przyjaciółce. Siebie odnalazłam w jej sytuacji (czyż i moje serce także nie zostało zranione?), w pełni zaangażowałam się w kolejny plan, budząc się choć na krótki moment, znów paląc się od emocji. Wszystko wyglądało jakby zostało rzucone nam z pomyślnością. Miejsce, okazja, obecność zdrajcy na premierze. Lecz myliłyśmy się, sądząc, że wiemy, co nas czeka, że znamy cenę konsekwencji. Czyż nie było to ironiczne? Ktoś zamilkł na zawsze, śpiew uleciał ze świata, zabierając ze sobą nasze grzechy. Czułam się okropnie, moje całe ciało zamarło, gdy zdałam sobie sprawę, do czego się przyczyniłam. Moje myśli burzyły się, sugerując, iż może zrobiłam to specjalnie, z zazdrości. Może nie potrafiłam nikomu okazać lojalności, może to była moja wina. A może zawiodłam – co było najgorszym scenariuszem, budzącym grozę znacznie większą niż wyrządzenie komuś krzywdy. Odrzucając lata znajomości, usiłowałam bronić się, zrzucając ciężar odpowiedzialności na Camellię. Odwróciłam się od niej, a ona wyjechała. Nasz sekret utkwił lodowymi odłamkami w moich oczach, zanim w pełni się z nim pogodziłam już wiedziałam, że uświadomił mi jedynie to, co wcześniej o sobie sądziłam. Nie obchodzili mnie inni, byłam zdolna zwodzić ich tak długo, jak coś z tego miałam. Naciągałam uprzejmość w odpowiednich momentach, okazywałam zainteresowanie w zupełnie banalnych kwestiach. Zabierana na bankiety, raz nawet na mecz Quiddicha, trwałam dalej, spisując skrawki uczuć w formie wierszy. Piętno zdrady poczułam niedługo po naszym występku, gdy cały dzień ktoś szeptał za moimi plecami. Nie chciałam wierzyć urywkom słów. Ona uciekła, z mugolem, co za wstyd, taka szkoda... nieświadoma nieszczęścia, wróciłam tylko po to, by być świadkiem chaosu, który zapanował w naszym domu. Wzorując się na niej zerwał tapety, zbił jej porcelanowe figurki, nawet podpalił suknie, choć w trakcie procesu musiał zmienić zdanie, bo były ledwie częściowo zniszczone. Nie mogłam pozbyć się z głowy tej dziecięcej piosenki, którą śpiewała o dziwnym rycerzu, który porwał wybrankę daleko poza kraj, towarzyszyła mi, gdy przemierzałam pokój po pokoju, irracjonalnie poszukując śladów jej obecności. To nie mogła być prawda. Przecież to nas kochała, nas wybrała spośród wszystkich gwiazd na niebie. Tej nocy nie odnalazłam spokoju. Wymknęłam się do niemagicznego pubu, gdzie śpiewałam gorzkie, ckliwe piosenki, aż odnalazł mnie stary znajomy i odstawił bezpiecznie do Norfolk. Nie chciałam tam być. Wylawszy wszystkie łzy, spakowałam się, by rzucić wszystko i odwiedzić Stany, niczym niechciany kot stanąć na progu mojej przyjaciółki. Zrozumiała. Łączyło nas coś więcej niż obietnica milczenia, byłyśmy jak rodzina. Przez kilka tygodni wybaczyłyśmy sobie, ona pracowała, a ja w końcu przemogłam się i tęskniąc jednak za zapachem morza, za praktykami, które przypominały o sobie w drobnych bliznach, skierowałam się do Norwegii. Spuściłam kotarę milczenia na ojca i siostrę, na dawne sny i przekonania. Gdy oglądałam siebie w ponurym odbiciu pokrytych deszczem okien, nie umiałam stwierdzić, gdzie zaczynała się i kończyła moja naiwność; skupiałam się zawsze na tym, co wskazywała mi matka, przegapiając oczywistości. Chciałam być jak ona, chciałam być piękna, lecz nie byłam. Nie w ten sposób. Pozostałam dumna z mojej krwi, z umysłu, do którego przemawiały runy i numerologia, który rozumiał anatomię i się jej już nie obawiał. Nie pasuję do Północy, niekoniecznie znajduję się w pół drogi, na Południu czekają na mnie niezamknięte sprawy. Niewiele śpię, noce spędzam na czytaniu starych listów, na mrocznych praktykach, które rozkwitają bez światła; dopiero od niedawna śledzę uważniej polityczne zdarzenia – nawet nie wiem czy mój dom jeszcze stoi, czy anomalie nie pozbyły się resztek pamięci o mnie. Może tęsknię nawet za tą pogrążoną w niepokojach Anglią. Więc wracam do starego życia przełykając ciężko swą naruszoną godność, spoglądając bez strachu w stronę tych, którzy próbowali wytknąć mi błędy mojej matki. Nauczyłam się, że nigdy nie do niej nie należałam. Prawda była taka, iż nie należę do nikogo, nawet do siebie. Dopóki nie zamknę drzwi przeszłości, nie będę mogła objąć przyszłości – może obejdzie się ona bez mugoli, może wszystko okaże się jedną wielką klątwą. Gilda i wuj są odcięci od świata, lecz ja chcę go poznać. Chcę w końcu zaistnieć. Ciągnie mnie do niebezpieczeństw, za każdą obelgę planuję się zemścić. Bawi mnie oglądanie nieładu, choć nie wystarczająco, by w nim uczestniczyć. Chcę pewnego dnia być zupełnie niezależna, chcę by ktoś nade mną czuwał i mnie bronił. Uciekam w obojętność, lecz nie opanowałam jej do perfekcji. Palę magiczne papierosy i tańczę w deszczu. Może o tobie też coś kiedyś napiszę, lecz nigdy się o tym nie dowiesz.
Del vostro lauro, or secche e già sí belle.And from your laurel
Tears the leaves, now dry, once beautiful.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 0 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 15 | (+3) |
Czarna magia: | 10 | (+2) |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 10 | Brak |
Sprawność: | 0 | Brak |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
włoski | I | 1 |
norweski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | II | 10 |
Astronomia | I | 2 |
Kłamstwo | II | 10 |
Numerologia | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Starożytne runy | III | 25 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (tworzenie poezji) | I | ½ |
Literatura (wiedza) | I | ½ |
Muzyka (wiedza) | II | 3 |
Muzyka (śpiew) | II | 3 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka | - | 0 |
Reszta: 6 |
Pusto.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Prudence Pettigrew dnia 03.06.18 21:49, w całości zmieniany 12 razy