Taras widokowy
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Z tarasu rozciąga się malowniczy widok na pobliskie klify oraz morze, dlatego jest on doskonałym miejscem wypoczynku; swoje kroki często kierują tu członkowie rodziny uzdolnieni w sztuce malarstwa. Na kamiennych balustradach umieszczono donice z kwiatami, gdzieniegdzie ustawiono ławki, lecz darowano sobie jakikolwiek przepych, gdyż to właśnie względna surowość najlepiej oddaje charakter tego miejsca. Gdy morze jest niespokojne, fale rozbijają się o kamienne schody prowadzące prosto do wody; najwięksi szczęśliwcy mieli na nich niejedną okazję do rozmowy z syreną lub trytonem, o ile oczywiście posiedli umiejętność porozumiewania się w ich języku.
Taras widokowy
Z tarasu rozciąga się malowniczy widok na pobliskie klify oraz morze, dlatego jest on doskonałym miejscem wypoczynku; swoje kroki często kierują tu członkowie rodziny uzdolnieni w sztuce malarstwa. Na kamiennych balustradach umieszczono donice z kwiatami, gdzieniegdzie ustawiono ławki, lecz darowano sobie jakikolwiek przepych, gdyż to właśnie względna surowość najlepiej oddaje charakter tego miejsca. Gdy morze jest niespokojne, fale rozbijają się o kamienne schody prowadzące prosto do wody; najwięksi szczęśliwcy mieli na nich niejedną okazję do rozmowy z syreną lub trytonem, o ile oczywiście posiedli umiejętność porozumiewania się w ich języku.
Pogrążony we własnych myślach nie usłyszałem hałasu za sobą. Nie spodziewałem się zresztą, że ktoś jeszcze nie mógł spać. Mogłem to przewidzieć przez wzgląd na mnogość osób zamieszkujących Thorness Manor, ale rzadko kto wstaje tak wcześnie. Za wyjątkiem wuja Orfeusza uwielbiającego poranne pływanie w mroźnych wodach morza; chyba nawet na początku kontemplacji mignęła mi gdzieś jego sylwetka w oddali. Ledwie widoczna biała plamka na tle granatu łagodnych fal. Tak, dzisiaj dom syren prezentował się nadzwyczaj ugodowo, jak nie on. Wygładzona tafla pokryta ledwie widocznymi zmarszczkami prezentowała się wręcz błogo, zwłaszcza mieniąc się złocistą poświatą wschodzącego słońca. Odetchnąłem z nutą niespodziewanej nostalgii, ale bez smutku czy przerażenia siejących spustoszenie w ludzkim ciele. Od dawna emocje nie były moją mocną stroną, gubiłem się w ich wyblakłych cieniach ledwie muskających serce, ale wydawało mi się, że potrafiłem kochać prawdziwie. Tych najbliższych, którym mógłbym ofiarować dosłownie wszystko.
Jesień jeszcze nie nadciągnęła, pozwalając cieszyć się ostatnimi miesiącami lata. I tak znacznie ukróconymi przez zimowe anomalie w czerwcu. Ciekawiło mnie więc, czy słotna pora roku w ogóle kiedyś nadejdzie. Jednak w tamtej chwili miałem inne powody do rozmyślań. Czułem, że moja wolność kończyła się tuż za rogiem i nie wiedziałem jak to zatrzymać. Może wręcz przeciwnie, powinienem się jej chwycić, nie oddając się obowiązkom ze zrezygnowaniem, a z pokorą oraz determinacją jednocześnie?
Rozważania przerwała wchodząca na taras Alix. W dłoni dzierżyła kieliszek wina i wprost nie mogłem powstrzymać się przed uśmiechem skradającym się na poważną, choć zmęczoną twarz. Ostre rysy twarzy rozmyły się, prezentując pogodne, zadowolone lico. Nie musiałem jej nawet zapraszać, sama usiadła obok. Zerkałem na nią, choć ona nie patrzyła na mnie, ale nie dziwiłem się. Krajobraz, choć senny i dość leniwy, prezentował się zachwycająco.
- Dlaczego w ogóle miałaś takie wątpliwości? – spytałem pozornie oskarżycielsko, wkładając dużo wysiłku w niezadowolenie. Wiedziałem, że to tylko takie przytyki oraz przekomarzania się, ale zawsze chciałem odgrywać swoje role perfekcyjnie. W ogóle lubiłem dążyć do ideału, chyba na przekór wszystkim, którzy twierdzili, że ten nie istnieje. I że nikt nie może odznaczać się podobną cechą. Nonsens. Zamierzałem im to udowodnić, choćbym miał spędzić nad pracą nad sobą przez całe życie.
Przeniosłem spojrzenie na widoki poza barierką tarasu i upijam kolejny łyk wina. Alkohol przyjemnie rozgrzewa, delikatnie pali przełyk i rozluźnia. Od razu myśli płynęły szybciej i płynniej, upodabniając się do chlupoczącej poza dworem wody.
- Nigdy mi nie przeszkadzasz – zapewniłem siostrę z mocą, znów na nią patrząc. Zastanawiałem się czy Edith wyglądałaby podobnie do swej starszej siostry czy różniłyby się diametralnie? Czy spotkalibyśmy się dzisiaj tu wszyscy, we troje? Myśląc o tym co nas czekało? – Nadchodzą zmiany. Powoli, ale nieuchronnie. Próbuję ułożyć do tego jakiś plan działania – wyznałem w przypływie szczerości. Nie chodziło tylko o politykę, o niebezpieczeństwo wiszące w powietrzu. Także o prywatne sprawy. Moje, Alix. Przecież niedługo wyjdzie za mąż opuszczając wyspę Wight na zawsze, tak jak czekało to Marine i co dopełniło się w przypadku Evandry. Wszyscy odejdą, a ja zostanę… właśnie, z kim? Czyż nie powinienem sam dobrać sobie towarzystwo nim nestor postawi na kobietę, na którą nie będę mógł nawet patrzeć? Sytuacja społeczna mieszała się w mojej głowie z sytuacją towarzyską tworząc w ten sposób dziwny, niepasujący do niczego miszmasz. – Ale to nic takiego. Dlaczego ty nie śpisz? – spytałem z zainteresowaniem. Nie chciałem jej martwić, ale może to ona chciała zrzucić z siebie ciężar jaki dźwigała?
Jesień jeszcze nie nadciągnęła, pozwalając cieszyć się ostatnimi miesiącami lata. I tak znacznie ukróconymi przez zimowe anomalie w czerwcu. Ciekawiło mnie więc, czy słotna pora roku w ogóle kiedyś nadejdzie. Jednak w tamtej chwili miałem inne powody do rozmyślań. Czułem, że moja wolność kończyła się tuż za rogiem i nie wiedziałem jak to zatrzymać. Może wręcz przeciwnie, powinienem się jej chwycić, nie oddając się obowiązkom ze zrezygnowaniem, a z pokorą oraz determinacją jednocześnie?
Rozważania przerwała wchodząca na taras Alix. W dłoni dzierżyła kieliszek wina i wprost nie mogłem powstrzymać się przed uśmiechem skradającym się na poważną, choć zmęczoną twarz. Ostre rysy twarzy rozmyły się, prezentując pogodne, zadowolone lico. Nie musiałem jej nawet zapraszać, sama usiadła obok. Zerkałem na nią, choć ona nie patrzyła na mnie, ale nie dziwiłem się. Krajobraz, choć senny i dość leniwy, prezentował się zachwycająco.
- Dlaczego w ogóle miałaś takie wątpliwości? – spytałem pozornie oskarżycielsko, wkładając dużo wysiłku w niezadowolenie. Wiedziałem, że to tylko takie przytyki oraz przekomarzania się, ale zawsze chciałem odgrywać swoje role perfekcyjnie. W ogóle lubiłem dążyć do ideału, chyba na przekór wszystkim, którzy twierdzili, że ten nie istnieje. I że nikt nie może odznaczać się podobną cechą. Nonsens. Zamierzałem im to udowodnić, choćbym miał spędzić nad pracą nad sobą przez całe życie.
Przeniosłem spojrzenie na widoki poza barierką tarasu i upijam kolejny łyk wina. Alkohol przyjemnie rozgrzewa, delikatnie pali przełyk i rozluźnia. Od razu myśli płynęły szybciej i płynniej, upodabniając się do chlupoczącej poza dworem wody.
- Nigdy mi nie przeszkadzasz – zapewniłem siostrę z mocą, znów na nią patrząc. Zastanawiałem się czy Edith wyglądałaby podobnie do swej starszej siostry czy różniłyby się diametralnie? Czy spotkalibyśmy się dzisiaj tu wszyscy, we troje? Myśląc o tym co nas czekało? – Nadchodzą zmiany. Powoli, ale nieuchronnie. Próbuję ułożyć do tego jakiś plan działania – wyznałem w przypływie szczerości. Nie chodziło tylko o politykę, o niebezpieczeństwo wiszące w powietrzu. Także o prywatne sprawy. Moje, Alix. Przecież niedługo wyjdzie za mąż opuszczając wyspę Wight na zawsze, tak jak czekało to Marine i co dopełniło się w przypadku Evandry. Wszyscy odejdą, a ja zostanę… właśnie, z kim? Czyż nie powinienem sam dobrać sobie towarzystwo nim nestor postawi na kobietę, na którą nie będę mógł nawet patrzeć? Sytuacja społeczna mieszała się w mojej głowie z sytuacją towarzyską tworząc w ten sposób dziwny, niepasujący do niczego miszmasz. – Ale to nic takiego. Dlaczego ty nie śpisz? – spytałem z zainteresowaniem. Nie chciałem jej martwić, ale może to ona chciała zrzucić z siebie ciężar jaki dźwigała?
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To jeden z tych momentów, dla których wie, że warto nie wywieszać białej flagi, żałośnie kapitulować, skrywać się w cieniu żalu i nienawiści do świata. Ma pod nosem wszystko, co jej zgorzkniałe serce najbardziej kocha - pomarańczowe refleksy słonecznej gwiazdy rozpościerane nad granatem tafli fal oraz jedynego brata, samotnego, niezaaferowanego obecnością innych. Całego dla siebie.
- To ten męski pierwiastek wywołał wątpliwości. Nie mamy go zbyt wiele na wyspie, więc każdy kolejny mężczyzna budzi podejrzenia.
Ironia - choć Flavien przesadnych umiejętności gry na instrumentach nie posiada, to zdecydowanie lepiej wpisuje się w rolę arystokraty Lestrange niż sama Alix. Jeśli kogokolwiek mieliby podmienić tuż po narodzinach, to właśnie ją. Nie ma jednakże w zwyczaju narzekać już na własne odczucia odmienności i alienacji, tematy te porzuciła nawet w obliczu comiesięcznych rozmów w gabinecie ojca.
Znacząco zerka na niego słysząc zapewnienia; nie wątpi ani trochę, lecz nie w jej naturze byłoby pokorne spuszenie głowy i posłany uśmiech dozgonnej wdzięczności. Ależ oczywiście przebąkuje między wargami, opuszkiem palca krążąc po krawędzi lampki.
Ponownie osiada spojrzeniem gdzieś w dalekim punkcie nieosiągalności. Nie kłamała wypominając mu jego płciową wyjątkowość - Alix wie, iż to na jego barkach osiada lwia część problemów powszedniego dnia. Ona jak i inne damy mają za zadanie biernie poddawać się woli dziejów i nestorów, dumnie reprezentować rody i grą pozorów mamić wszystkim wokół oczy. Nie posiada właściwej mocy sprawczej, a niemoc i bezsilność wobec nieprzewidywalnych prądów, wzmaga w niej nastroje burzliwe i nieprzejednane. Boi się co jutro skrywa za pazuchą.
- Flavien, czy jest coś w czym... - w niczym nie może mu pomóc -... czy aby stała przed tobą decyzja, której podjęcia nie jesteś do końca pewien?
Nie lustruje go spojrzeniem, nie naprzykrza się, ni nie napastuje - chce by wiedział, że zaufać jej może jak nikomu innemu.
- Jeżeli o politykę chodzi, to fachowej rady nie będę w stanie udzielić. Ale zasięgnięcie innej perspektywy może okazać się pomocne? - wycedza, barwiąc język cierpkością czerwonego trunku.
Domyśla się spraw i zmian kroczących apodyktycznie w ich stronę - wyłącznie tych przyziemnych, ograniczających się do skromnej siatki ich własnego podwórka, dworu i wyspy. Nie śmie dywagować na tematy odległe, plotki i plugawe szepty rzucane po salonowych kątach.
- Nie sypiam ostatnio najlepiej. Zamiast bezsensownie leżeć w łóżku, wolałam zająć się czymś produktywnym. Tutaj przychodzę ostatnio po inspirację.
- To ten męski pierwiastek wywołał wątpliwości. Nie mamy go zbyt wiele na wyspie, więc każdy kolejny mężczyzna budzi podejrzenia.
Ironia - choć Flavien przesadnych umiejętności gry na instrumentach nie posiada, to zdecydowanie lepiej wpisuje się w rolę arystokraty Lestrange niż sama Alix. Jeśli kogokolwiek mieliby podmienić tuż po narodzinach, to właśnie ją. Nie ma jednakże w zwyczaju narzekać już na własne odczucia odmienności i alienacji, tematy te porzuciła nawet w obliczu comiesięcznych rozmów w gabinecie ojca.
Znacząco zerka na niego słysząc zapewnienia; nie wątpi ani trochę, lecz nie w jej naturze byłoby pokorne spuszenie głowy i posłany uśmiech dozgonnej wdzięczności. Ależ oczywiście przebąkuje między wargami, opuszkiem palca krążąc po krawędzi lampki.
Ponownie osiada spojrzeniem gdzieś w dalekim punkcie nieosiągalności. Nie kłamała wypominając mu jego płciową wyjątkowość - Alix wie, iż to na jego barkach osiada lwia część problemów powszedniego dnia. Ona jak i inne damy mają za zadanie biernie poddawać się woli dziejów i nestorów, dumnie reprezentować rody i grą pozorów mamić wszystkim wokół oczy. Nie posiada właściwej mocy sprawczej, a niemoc i bezsilność wobec nieprzewidywalnych prądów, wzmaga w niej nastroje burzliwe i nieprzejednane. Boi się co jutro skrywa za pazuchą.
- Flavien, czy jest coś w czym... - w niczym nie może mu pomóc -... czy aby stała przed tobą decyzja, której podjęcia nie jesteś do końca pewien?
Nie lustruje go spojrzeniem, nie naprzykrza się, ni nie napastuje - chce by wiedział, że zaufać jej może jak nikomu innemu.
- Jeżeli o politykę chodzi, to fachowej rady nie będę w stanie udzielić. Ale zasięgnięcie innej perspektywy może okazać się pomocne? - wycedza, barwiąc język cierpkością czerwonego trunku.
Domyśla się spraw i zmian kroczących apodyktycznie w ich stronę - wyłącznie tych przyziemnych, ograniczających się do skromnej siatki ich własnego podwórka, dworu i wyspy. Nie śmie dywagować na tematy odległe, plotki i plugawe szepty rzucane po salonowych kątach.
- Nie sypiam ostatnio najlepiej. Zamiast bezsensownie leżeć w łóżku, wolałam zająć się czymś produktywnym. Tutaj przychodzę ostatnio po inspirację.
Alix Lestrange
Zawód : Salonowa mądrala i tłumaczka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
"Lecz nie! To tylko maska, sztuki podstęp nowy -
Ta twarz, co wyszukanym uśmiechem porywa.
Oto ściągnięte bólem straszliwym oblicze,
Oto prawdziwa głowa i oto twarz żywa
Za rysy tamtej maski kryje się zwodnicze.
Biedna wielka Piękności! Łkanie piersi twojej. "
Ta twarz, co wyszukanym uśmiechem porywa.
Oto ściągnięte bólem straszliwym oblicze,
Oto prawdziwa głowa i oto twarz żywa
Za rysy tamtej maski kryje się zwodnicze.
Biedna wielka Piękności! Łkanie piersi twojej. "
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Żaden moment nie jest odpowiedni na kapitulację. I choć brzmiało to w mojej głowie tak gryfońsko, to dalej uważałem, że tak właśnie powinniśmy postępować. My, dumni czarodzieje z równie dumnych rodów, nadzieja dla świata. Że magia nie wyginie wraz z kolejnym mieszańcem, aż obudzimy się wszyscy zwykłymi mugolami pozbawionymi podniosłego dziedzictwa. Nie chciałem o tym myśleć, ale jednak cała rzeczywistość skupia się właśnie na politycznych oraz społecznych zagrywkach. Dookoła czuć smród śmierci i strachu, zmieszanego z ogniem zgliszczy ministerstwa magii. Czaszki z wężami coraz częściej zdobiły nocne niebo budząc trwogę wraz ze spekulacjami. Dokąd w tym wszystkim zmierzaliśmy my, Lestrangowie, oddaleni od spraw tak boleśnie doczesnych? Pozbawionych piękna, sztuki oraz szeroko zakrojonej kreatywności? To ona nadawała nam rytmu dnia, muzyka koiła nerwy i wyznaczała prawidłowy takt, wokół którego kręciło się nasze istnienie. Tymczasem ktoś lub coś wpychał w nasz idylliczny świat brutalność, niepokój oraz niepewność co do przyszłości. Stałem na rozdrożu tego, czym powinienem się interesować a tego, czym zainteresować się chciałem. Klasyczny konflikt rozumu i serca, bez żadnych podniosłych melodii, bez patetycznych wzniosłości. Ot, szara codzienność skrywana teraz w całunie z czerwonego wina.
- Powiedziałbym coś, ale rozmowa o mojej męskości z siostrą wydaje mi się jednak zbyt dziwaczna jak na tę porę dnia – odpowiedziałem pół żartem, pół serio, unosząc lekko kieliszek jakby w niewerbalnym toaście. Było zbyt wcześnie na dowcipy, ale nie zbyt wcześnie na poważne dywagacje? Tak to mniej więcej wyglądało kiedy obserwowałem leniwy wschód słońca, od czasu do czasu zerkając niepewnie na twarz Alix. Dokładnie tej samej, która niebawem wyfrunie z rodzinnego gniazda, zupełnie jak Marine i Thorness Manor zrobi się puste. Przerażająco puste. Pozbawione tego, czego kochałem nade wszystko i ogołocone z naiwności. Zostanie tylko to, co po prostu kochałem, bo nie mogłem powiedzieć, że nie czułem tego względem pozostałych członków rodziny znajdujących się w rodowej rezydencji.
Bardzo trafne słowa. Z początku na nie nie zareagowałem, ale potem spojrzałem na siedzącą obok półwilę z przytłaczającą świadomością, że chyba doskonale rozumiała to, co chciałem powiedzieć. – Czuję pustkę i samotność na myśl, że niedługo weźmiecie ślub zostawiając mnie tutaj – zacząłem, postanawiając zwierzyć się z bolączek serca, nie rozumu, dzięki czemu nie musiałem wchodzić w niewdzięczny temat polityki. – Mam już dwadzieścia cztery lata. To kwestia czasu jak nestor wybierze mi przyszłą żonę. Czasem mam wrażenie, że… w obliczu czekającego mnie życia powinienem wziąć sprawy w swoje ręce, by uczynić je znośniejszym – dodałem, zostawiając trochę niedopowiedzeń. Nie mówiłem o nikim konkretnym (czyżby?), zaś sama świadomość końca stanu kawalerskiego przytłaczała. Nikt nie wiedział o moim kochliwym sercu jak te najbliższe mi osoby, więc wierzyłem, że Alix zrozumie szerszą perspektywę mojego dość wstydliwego wyznania.
- Co cię trapi? – spytałem wprost, części się domyślając, ale wolałem mieć pewność. – Coś komponujesz? – zadałem kolejne pytanie, zawsze stawiając na muzykę, choć inspiracja mogła mieć wiele różnych twarzy. To jednak melodia, rytm i takt dźwięczały we francuskiej duszy.
- Powiedziałbym coś, ale rozmowa o mojej męskości z siostrą wydaje mi się jednak zbyt dziwaczna jak na tę porę dnia – odpowiedziałem pół żartem, pół serio, unosząc lekko kieliszek jakby w niewerbalnym toaście. Było zbyt wcześnie na dowcipy, ale nie zbyt wcześnie na poważne dywagacje? Tak to mniej więcej wyglądało kiedy obserwowałem leniwy wschód słońca, od czasu do czasu zerkając niepewnie na twarz Alix. Dokładnie tej samej, która niebawem wyfrunie z rodzinnego gniazda, zupełnie jak Marine i Thorness Manor zrobi się puste. Przerażająco puste. Pozbawione tego, czego kochałem nade wszystko i ogołocone z naiwności. Zostanie tylko to, co po prostu kochałem, bo nie mogłem powiedzieć, że nie czułem tego względem pozostałych członków rodziny znajdujących się w rodowej rezydencji.
Bardzo trafne słowa. Z początku na nie nie zareagowałem, ale potem spojrzałem na siedzącą obok półwilę z przytłaczającą świadomością, że chyba doskonale rozumiała to, co chciałem powiedzieć. – Czuję pustkę i samotność na myśl, że niedługo weźmiecie ślub zostawiając mnie tutaj – zacząłem, postanawiając zwierzyć się z bolączek serca, nie rozumu, dzięki czemu nie musiałem wchodzić w niewdzięczny temat polityki. – Mam już dwadzieścia cztery lata. To kwestia czasu jak nestor wybierze mi przyszłą żonę. Czasem mam wrażenie, że… w obliczu czekającego mnie życia powinienem wziąć sprawy w swoje ręce, by uczynić je znośniejszym – dodałem, zostawiając trochę niedopowiedzeń. Nie mówiłem o nikim konkretnym (czyżby?), zaś sama świadomość końca stanu kawalerskiego przytłaczała. Nikt nie wiedział o moim kochliwym sercu jak te najbliższe mi osoby, więc wierzyłem, że Alix zrozumie szerszą perspektywę mojego dość wstydliwego wyznania.
- Co cię trapi? – spytałem wprost, części się domyślając, ale wolałem mieć pewność. – Coś komponujesz? – zadałem kolejne pytanie, zawsze stawiając na muzykę, choć inspiracja mogła mieć wiele różnych twarzy. To jednak melodia, rytm i takt dźwięczały we francuskiej duszy.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Zatem poczekam do wieczora - snuje, podobnie jak on - nie do końca na poważnie, nie do końca żartobliwie. Są całkiem zgodni w kwestii odkładania najdelikatniejszych tematów na pory wieczorne, okraszone najpewniej większą ilością alkoholowych oparów, przełamujących opory zgoła innego kalibru. Nie wątpi, iż Flavien ma wiele na głowie, nie wątpi również iż większość jego dylematów nie nadaje się do rzeczowego przedyskutowania z siostrą. Oczywiście, oprócz tych czysto formalnie matrymonialnych.
Wzdycha melodramatycznie słysząc jego pierwsze zwierzenie; nie może oprzeć się wrażeniu, iż zaręczyny jej oraz Mariny są kwestiami poruszanymi niemalże podczas każdej przeprowadzanej przez nią rozmowy. Zawsze prezentowane są przed Alix zaledwie dwa podejścia i nastroje - ten absolutnej euforii i dzikiej ekscytacji, albo ten powierzony w opiekę tajfunu rozpaczy. Zaskakująco jak dla swej arcy dramatycznej osoby, targanej nieustannie tysiącami emocji, Lestrange nie obejmuje identyfikuje się jak dotąd z żadnym z nich, choć jak podejrzewa, jest to jedynie kwestia czasu.
- To tylko kolejny rozdział w życiu, naszych rodziców to spotkało, nasze potomstwo również przez to przejdzie - odpowiada chłodną rzeczowością, pozbawiona nagle swego relatywnie dobrego humoru. Wzrok spuszcza do poziomu tarasowej barierki, myślami zapuszczając się do odległego, zaledwie majaczącego na orbicie przyszłości, momentu. Nie chce mu tego mówić, nie chce go ranić podłym przeczuciem, wewnętrznym przeświadczeniem, iż jego samotność i tęsknota są tylko chwilowymi odciskami na piasku, które unicestwi wiatr kolei losu. Założy rodzinę, a tęsknota za dawnymi księżniczkami z wyspy Wight wypali się. Alix uwielbia być skąpana w promieniach swej prywatnej martyrologii, wyobrażać sobie siebie jako jedyną, wyjątkową męczennicę o uczuciach niegasnących, płomiennych, nieśmiertelnych. Nawet nie dostrzega jak swą megalomanią mogłaby skrzywdzić najbliższe sobie osoby - pół biedy, iż póki co nie manifestuje swych domniemań werbalnie.
- Wzięcie sprawy w swoje ręce jest pewnym rozwiązaniem - przytakuje, wierząc w słuszność jego opinii - chyba nie chcesz przede mną ukrywać, że już o kimś konkretnym myślisz? Pomijając wydanie "Czarownicy", kilka niezależnych od siebie źródeł zdążyło wyszeptać mi to i owo. Opowiedz mi proszę sam, wiesz jak gardzę plotkami.
Choć z jej ust wychyla się ostatnie zdanie obłudy, to spojrzeniem darzy go szczerym, przepełnionym zainteresowaniem i troską o brata. Przez ostatnie dni zdążyła wiele usłyszeć na temat Fantine Rosier i skłamałaby przyznając, iż doniesienia nie zaczęły negatywnie wpływać na formującą się w głowie Alix opinię. Rozsądek twardo podpowiada, aby nie oceniać nikogo na podstawie cudzego stanowiska - zwłaszcza iż prezentowane zostało przez inną salonową damę.
- Nic. Miałam niedawno sen, w którym użyłam magii i mój fortepian wybuchł, rozpadając się na tysiące malutkich części. Koszmary napawają trwogą zaraz po przebudzeniu, ale im dłużej się o nich myśli, tym nasz strach staje się coraz bardziej niedorzeczny. Ale nie tym razem, Flavien. Ten niepokój wcale nie mija.
Wzdycha melodramatycznie słysząc jego pierwsze zwierzenie; nie może oprzeć się wrażeniu, iż zaręczyny jej oraz Mariny są kwestiami poruszanymi niemalże podczas każdej przeprowadzanej przez nią rozmowy. Zawsze prezentowane są przed Alix zaledwie dwa podejścia i nastroje - ten absolutnej euforii i dzikiej ekscytacji, albo ten powierzony w opiekę tajfunu rozpaczy. Zaskakująco jak dla swej arcy dramatycznej osoby, targanej nieustannie tysiącami emocji, Lestrange nie obejmuje identyfikuje się jak dotąd z żadnym z nich, choć jak podejrzewa, jest to jedynie kwestia czasu.
- To tylko kolejny rozdział w życiu, naszych rodziców to spotkało, nasze potomstwo również przez to przejdzie - odpowiada chłodną rzeczowością, pozbawiona nagle swego relatywnie dobrego humoru. Wzrok spuszcza do poziomu tarasowej barierki, myślami zapuszczając się do odległego, zaledwie majaczącego na orbicie przyszłości, momentu. Nie chce mu tego mówić, nie chce go ranić podłym przeczuciem, wewnętrznym przeświadczeniem, iż jego samotność i tęsknota są tylko chwilowymi odciskami na piasku, które unicestwi wiatr kolei losu. Założy rodzinę, a tęsknota za dawnymi księżniczkami z wyspy Wight wypali się. Alix uwielbia być skąpana w promieniach swej prywatnej martyrologii, wyobrażać sobie siebie jako jedyną, wyjątkową męczennicę o uczuciach niegasnących, płomiennych, nieśmiertelnych. Nawet nie dostrzega jak swą megalomanią mogłaby skrzywdzić najbliższe sobie osoby - pół biedy, iż póki co nie manifestuje swych domniemań werbalnie.
- Wzięcie sprawy w swoje ręce jest pewnym rozwiązaniem - przytakuje, wierząc w słuszność jego opinii - chyba nie chcesz przede mną ukrywać, że już o kimś konkretnym myślisz? Pomijając wydanie "Czarownicy", kilka niezależnych od siebie źródeł zdążyło wyszeptać mi to i owo. Opowiedz mi proszę sam, wiesz jak gardzę plotkami.
Choć z jej ust wychyla się ostatnie zdanie obłudy, to spojrzeniem darzy go szczerym, przepełnionym zainteresowaniem i troską o brata. Przez ostatnie dni zdążyła wiele usłyszeć na temat Fantine Rosier i skłamałaby przyznając, iż doniesienia nie zaczęły negatywnie wpływać na formującą się w głowie Alix opinię. Rozsądek twardo podpowiada, aby nie oceniać nikogo na podstawie cudzego stanowiska - zwłaszcza iż prezentowane zostało przez inną salonową damę.
- Nic. Miałam niedawno sen, w którym użyłam magii i mój fortepian wybuchł, rozpadając się na tysiące malutkich części. Koszmary napawają trwogą zaraz po przebudzeniu, ale im dłużej się o nich myśli, tym nasz strach staje się coraz bardziej niedorzeczny. Ale nie tym razem, Flavien. Ten niepokój wcale nie mija.
Change in the airAnd they'll hide everywhere. And no one knows who's in control
Alix Lestrange
Zawód : Salonowa mądrala i tłumaczka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
"Lecz nie! To tylko maska, sztuki podstęp nowy -
Ta twarz, co wyszukanym uśmiechem porywa.
Oto ściągnięte bólem straszliwym oblicze,
Oto prawdziwa głowa i oto twarz żywa
Za rysy tamtej maski kryje się zwodnicze.
Biedna wielka Piękności! Łkanie piersi twojej. "
Ta twarz, co wyszukanym uśmiechem porywa.
Oto ściągnięte bólem straszliwym oblicze,
Oto prawdziwa głowa i oto twarz żywa
Za rysy tamtej maski kryje się zwodnicze.
Biedna wielka Piękności! Łkanie piersi twojej. "
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
To mogłoby oznaczać, że rodzeństwo Lestrange uwielbiało taplać się nie tylko w alkoholowych oparach, ale też spożywać te wysokoprocentowe trunki; w dodatku w ilościach znacznie przekraczających normę. Pół biedy, jeśli ten sekret zostałby skryty pod szczelną kotarą rodowych tajemnic, ale jeśli podobne insynuacje odnalazłyby drogę do świata zewnętrznego… moglibyśmy mieć kłopoty. Arystokracja uwielbia swoje zepsucie o ile schowane jest ono pod płaszczykiem fałszywej pruderii; kiedy sprawa staje się niebezpiecznie publiczna, są pierwszymi do wydawania samosądów oraz potępienia gnijącej gałęzi wielkiego szlacheckiego drzewa. Wiedziałem o tym doskonale i także Alix nie musiałem o tym uświadamiać, ale to była jedynie kwestia zaufania. I żartów. Wieczory faktycznie sprzyjały wypijaniu większej ilości wytrawnych napojów wyskokowych, bo były porą społecznie akceptowalną na tego typu spędzanie wolnego czasu. Tak wczesny ranek, podczas którego siedzieliśmy dzisiaj na dworskim tarasie, sprawiał już wrażenie przesady. Przesady, jakiej nikt postronny nie zdołałby zrozumieć. Tylko nieliczni rozumieli ból istnienia, rozszarpywanie artystycznej duszy przez natłok okrutnych myśli i wszelkie emocje wymykające się z ram normalności. Mieliśmy szaleństwo we krwi, więc nadzwyczajne zachowania wcale nie były dla nas takimi niecodziennymi. To jeszcze mocnej zawiązywało skomplikowane nici rodzinnych relacji, opartych o zrozumienie oraz wzajemne wsparcie.
Jednak zbyt mocno angażowałem w tę sytuację rozbiegane, poważne myśli. Powinienem raczej uśmiechnąć się rozbawiony pod nosem, co też wkrótce uczyniłem nim kolejna porcja wina dotarła do mojego gardła. – Tak, wieczory są dużo bardziej przyzwoite na bezwstydne obnażanie się ze wszelkich sekretów. Czy to jednak nie brzmi jak zaprzeczenie w tym samym zdaniu? – przyznałem siostrze rację, ale zamyśliłem się na chwilę. Wczesna pora wcale nie pchała myśli na przód, czułem się wręcz otępiały niczym wyrwany siłą ze snu rozjuszony człowiek. Choć złości nie było widać po mnie wcale, a poruszenie kieliszkiem z alkoholem tylko odrobinę zabarwione nerwami, to chyba to właśnie czułem gdzieś we wnętrzu siebie. Gniew. Że przejmowałem się tym, czym nie powinienem. Alix dawała sobie świetnie radę sama, ale chyba nigdy nie wyrosłem z roli opiekuńczego brata. Choć teraz chyba bardziej przejmowałem się sobą niż nią i to również wprawiało mnie w irytację. Na samego siebie.
- Tak, a mimo to nie czuję, by tym razem ten schemat miał przebiec lżej niż poprzednio – przytaknąłem ponuro, wpatrując się to w horyzont za barierką, to w kieliszek. Dopiero później przeniosłem wzrok na zdawałoby się beznamiętną twarz półwili, kiedy kolejne słowa wybrzmiały na wietrze, wkrótce zniesione szumem kolejnych, leniwych fal. – Nie jestem pewien czy myślę o kimś konkretnym – wyznałem w końcu. – Wciąż miotam się w swoich uczuciach. Kiedy sądzę, że podjąłem już ostateczną decyzję, ona wymyka mi się spomiędzy palców. Nie wiem czy rozumiesz. Noszę w sobie sporo wątpliwości - dodałem wciąż poważnym tonem. Nie pasował on do mnie, nie powinienem dać się porywać zgubnym emocjom, dlatego po chwili uśmiechnąłem się jak gdyby nigdy nic. – Jestem ciekaw twoich źródeł i tego, co mówią. Chętnie potwierdzę lub zdementuję te plotki – uznałem pozornie lekko. Skupiłem się zaraz na dolaniu nam wina do naczyń, ale cały czas uważnie słuchałem relacji ze snu. Kiedy skończyłem, przyjrzałem się uważnie Alix, zastanawiając się jak wiele drugiego i pięćdziesiątego dna kryło się w tej krótkiej opowieści. – Nic dziwnego, skoro anomalie zamiast znikać pojawiają się w innym miejscu. Cały magiczny świat jest zagrożony, a to dla nas czarodziejów najcenniejsze – wypowiedziałem oczywistą oczywistość i poprawiłem się na krześle. – Mam wrażenie, że wiszą nad nami ciężkie chmury, z których niebawem coś lunie. Nie chcę ci mydlić oczu, bo sama czujesz, że coś jest nie tak. I nie zapowiada się, by było lepiej – mruknąłem niezadowolony. Z tego, w jakim kierunku zmierzał świat. Czyżby nawet arystokracja nie była bezpieczna w murach swych posiadłości?
Jednak zbyt mocno angażowałem w tę sytuację rozbiegane, poważne myśli. Powinienem raczej uśmiechnąć się rozbawiony pod nosem, co też wkrótce uczyniłem nim kolejna porcja wina dotarła do mojego gardła. – Tak, wieczory są dużo bardziej przyzwoite na bezwstydne obnażanie się ze wszelkich sekretów. Czy to jednak nie brzmi jak zaprzeczenie w tym samym zdaniu? – przyznałem siostrze rację, ale zamyśliłem się na chwilę. Wczesna pora wcale nie pchała myśli na przód, czułem się wręcz otępiały niczym wyrwany siłą ze snu rozjuszony człowiek. Choć złości nie było widać po mnie wcale, a poruszenie kieliszkiem z alkoholem tylko odrobinę zabarwione nerwami, to chyba to właśnie czułem gdzieś we wnętrzu siebie. Gniew. Że przejmowałem się tym, czym nie powinienem. Alix dawała sobie świetnie radę sama, ale chyba nigdy nie wyrosłem z roli opiekuńczego brata. Choć teraz chyba bardziej przejmowałem się sobą niż nią i to również wprawiało mnie w irytację. Na samego siebie.
- Tak, a mimo to nie czuję, by tym razem ten schemat miał przebiec lżej niż poprzednio – przytaknąłem ponuro, wpatrując się to w horyzont za barierką, to w kieliszek. Dopiero później przeniosłem wzrok na zdawałoby się beznamiętną twarz półwili, kiedy kolejne słowa wybrzmiały na wietrze, wkrótce zniesione szumem kolejnych, leniwych fal. – Nie jestem pewien czy myślę o kimś konkretnym – wyznałem w końcu. – Wciąż miotam się w swoich uczuciach. Kiedy sądzę, że podjąłem już ostateczną decyzję, ona wymyka mi się spomiędzy palców. Nie wiem czy rozumiesz. Noszę w sobie sporo wątpliwości - dodałem wciąż poważnym tonem. Nie pasował on do mnie, nie powinienem dać się porywać zgubnym emocjom, dlatego po chwili uśmiechnąłem się jak gdyby nigdy nic. – Jestem ciekaw twoich źródeł i tego, co mówią. Chętnie potwierdzę lub zdementuję te plotki – uznałem pozornie lekko. Skupiłem się zaraz na dolaniu nam wina do naczyń, ale cały czas uważnie słuchałem relacji ze snu. Kiedy skończyłem, przyjrzałem się uważnie Alix, zastanawiając się jak wiele drugiego i pięćdziesiątego dna kryło się w tej krótkiej opowieści. – Nic dziwnego, skoro anomalie zamiast znikać pojawiają się w innym miejscu. Cały magiczny świat jest zagrożony, a to dla nas czarodziejów najcenniejsze – wypowiedziałem oczywistą oczywistość i poprawiłem się na krześle. – Mam wrażenie, że wiszą nad nami ciężkie chmury, z których niebawem coś lunie. Nie chcę ci mydlić oczu, bo sama czujesz, że coś jest nie tak. I nie zapowiada się, by było lepiej – mruknąłem niezadowolony. Z tego, w jakim kierunku zmierzał świat. Czyżby nawet arystokracja nie była bezpieczna w murach swych posiadłości?
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszyscy są spaczeni, a to, że Lestrange, wierni swej reputacji, chcieliby wieść prym w tych nieprzyzwoitych zawodach, nie powinno nikogo dziwić. Ani nikogo obchodzić.
Nie rozumieją ich, innych, naznaczonych, o duszach wrażliwych, delikatnych, acz i sercach burzliwych. Są przesadą i zepsuciem, bądź dopiero do prawdziwej definicji tego słowa dążą. Lecz Flavien czyni to wszystko z wdziękiem i klasą, jakiej Alix ciągle brak. Zawsze chciała być taka jak on - unikatowa, niebanalna, ale nie dziwna, wyszczerbiona niczym stara filiżanka. Ale są rodzeństwem, dzielą prawie jedną krew, przecież łączy ich tak wiele, od nienasycenia artystycznego, aż do tego przeklętego wina sączonego na rześko, o wschodzie sierpniowego słońca. Zdaje jej się, że zawsze walczyła o tę więź, bardziej niż powinna, pchnięta brakiem atencji ze strony ojca. Dzielnie, wytrwale, zbliżała się, kontrowała z własną naturą i psikusami losu. I na co to wszystko, jeśli cały kompleks, budowany skrupulatnie od fundamentów, ma runąć ?
- Przecież lubimy zaprzeczenia - przypomina, odnosząc się do rodzinnych tradycji. Ale dziś, już od tak wczesnej pory, poświęca im i swojej tożsamości zbyt wiele myśli. Nie o tym chce z bratem dziś rozmawiać, nie o to wypytać.
- Wahania i niepewność. Oczywiście, że je rozumiem. Nie mówimy o wyborze spinek do mankietu, tylko o kobiecie, z którą spędzisz całe życie - wybrzmiewa, nie pojmując czemu te słowa aż tak bardzo godzą w jej serce. Całe życie, wieczność, kto jest w stanie sprostać takim wyzwaniom? Jak właściwie innym się to udaje, wytrwać w przysięgach, żyć do końca ze świadomością, że ta osoba obok to już nie ciekawy dodatek na salonach, a część organizmu, z którym będzie się żyło w symbiozie?
- Mówią, że wokół ciebie krążą jedynie trzpiotki bez ni krztyny ikry. Takie, co uwodzą słowami wydmuszkami, takie z wyrwami w sercach i w głowach.
Nie raczy go eufemizmami i półprawdami owiniętymi w cukrową watę. Nie widzi potrzeby okłamywać Flaviena, choć zasłyszane wcześniej przytyki, oprawia w swoje własne sformułowania.
- Szukasz czegoś prawdziwego, a w tym nie jestem dobra- przyznaje, pokrętnie mówiąc o uczuciach i romansach - ale czy to nie powinno być tak, jak z czymkolwiek innym? Że jeśli czegoś jesteś absolutnie pewien, że jeśli jest coś czego naprawdę pragniesz, to będziesz to wiedział? Nie będą targać tobą żadne wątpliwości.
Brzmi jak płycizny objawienia, ale właściwie, to Alix wierzy w to co mówi. Wpatruje się w napełnianą przez brata lampkę i poważnie zastanawia się nad codziennymi wyborami - jeszcze jedna i najpewniej zaśnie, budząc się w okolicach podwieczorka.
Odkleja się od swojego krzesła i staje przy barierce, dając się ponieść chłodnawym powiewom morskiej bryzy.
– Tak, wiem że coś jest nie tak - przyznaje, wodząc palcami po chropowatej powierzchni swojego ramienia. To skóra reagująca na zimno. - Nie wiem czy mnie teraz zrozumiesz, Flavien. Nie byliśmy na to przygotowani. To może być coś, przed czym nikt mnie nie obroni, wiesz? Ani ty, ani ojciec ani mój przyszły mąż. To coś jest ponad nami, a od zawsze, całe moje życie koncentrowało się na wmawianiu mi, iż jestem bezpieczna. Że nic mi nie grozi. Ale to nie prawda. Czuję się... bezbronna wobec tego, co może nadejść.
Nie rozumieją ich, innych, naznaczonych, o duszach wrażliwych, delikatnych, acz i sercach burzliwych. Są przesadą i zepsuciem, bądź dopiero do prawdziwej definicji tego słowa dążą. Lecz Flavien czyni to wszystko z wdziękiem i klasą, jakiej Alix ciągle brak. Zawsze chciała być taka jak on - unikatowa, niebanalna, ale nie dziwna, wyszczerbiona niczym stara filiżanka. Ale są rodzeństwem, dzielą prawie jedną krew, przecież łączy ich tak wiele, od nienasycenia artystycznego, aż do tego przeklętego wina sączonego na rześko, o wschodzie sierpniowego słońca. Zdaje jej się, że zawsze walczyła o tę więź, bardziej niż powinna, pchnięta brakiem atencji ze strony ojca. Dzielnie, wytrwale, zbliżała się, kontrowała z własną naturą i psikusami losu. I na co to wszystko, jeśli cały kompleks, budowany skrupulatnie od fundamentów, ma runąć ?
- Przecież lubimy zaprzeczenia - przypomina, odnosząc się do rodzinnych tradycji. Ale dziś, już od tak wczesnej pory, poświęca im i swojej tożsamości zbyt wiele myśli. Nie o tym chce z bratem dziś rozmawiać, nie o to wypytać.
- Wahania i niepewność. Oczywiście, że je rozumiem. Nie mówimy o wyborze spinek do mankietu, tylko o kobiecie, z którą spędzisz całe życie - wybrzmiewa, nie pojmując czemu te słowa aż tak bardzo godzą w jej serce. Całe życie, wieczność, kto jest w stanie sprostać takim wyzwaniom? Jak właściwie innym się to udaje, wytrwać w przysięgach, żyć do końca ze świadomością, że ta osoba obok to już nie ciekawy dodatek na salonach, a część organizmu, z którym będzie się żyło w symbiozie?
- Mówią, że wokół ciebie krążą jedynie trzpiotki bez ni krztyny ikry. Takie, co uwodzą słowami wydmuszkami, takie z wyrwami w sercach i w głowach.
Nie raczy go eufemizmami i półprawdami owiniętymi w cukrową watę. Nie widzi potrzeby okłamywać Flaviena, choć zasłyszane wcześniej przytyki, oprawia w swoje własne sformułowania.
- Szukasz czegoś prawdziwego, a w tym nie jestem dobra- przyznaje, pokrętnie mówiąc o uczuciach i romansach - ale czy to nie powinno być tak, jak z czymkolwiek innym? Że jeśli czegoś jesteś absolutnie pewien, że jeśli jest coś czego naprawdę pragniesz, to będziesz to wiedział? Nie będą targać tobą żadne wątpliwości.
Brzmi jak płycizny objawienia, ale właściwie, to Alix wierzy w to co mówi. Wpatruje się w napełnianą przez brata lampkę i poważnie zastanawia się nad codziennymi wyborami - jeszcze jedna i najpewniej zaśnie, budząc się w okolicach podwieczorka.
Odkleja się od swojego krzesła i staje przy barierce, dając się ponieść chłodnawym powiewom morskiej bryzy.
– Tak, wiem że coś jest nie tak - przyznaje, wodząc palcami po chropowatej powierzchni swojego ramienia. To skóra reagująca na zimno. - Nie wiem czy mnie teraz zrozumiesz, Flavien. Nie byliśmy na to przygotowani. To może być coś, przed czym nikt mnie nie obroni, wiesz? Ani ty, ani ojciec ani mój przyszły mąż. To coś jest ponad nami, a od zawsze, całe moje życie koncentrowało się na wmawianiu mi, iż jestem bezpieczna. Że nic mi nie grozi. Ale to nie prawda. Czuję się... bezbronna wobec tego, co może nadejść.
Change in the airAnd they'll hide everywhere. And no one knows who's in control
Alix Lestrange
Zawód : Salonowa mądrala i tłumaczka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
"Lecz nie! To tylko maska, sztuki podstęp nowy -
Ta twarz, co wyszukanym uśmiechem porywa.
Oto ściągnięte bólem straszliwym oblicze,
Oto prawdziwa głowa i oto twarz żywa
Za rysy tamtej maski kryje się zwodnicze.
Biedna wielka Piękności! Łkanie piersi twojej. "
Ta twarz, co wyszukanym uśmiechem porywa.
Oto ściągnięte bólem straszliwym oblicze,
Oto prawdziwa głowa i oto twarz żywa
Za rysy tamtej maski kryje się zwodnicze.
Biedna wielka Piękności! Łkanie piersi twojej. "
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Reputacja zawsze miała niebanalne znaczenie w życiu wyższych sfer. Mogliśmy być zepsuci do szpiku kości, wstrętni, dziwni i bezczelni, ale tylko w zaciszu swych wielkich dworów. Na zewnątrz musieliśmy pokazywać siłę, piękny uśmiech oraz gładkie lico, nienaznaczone żadnym skandalem. W przeciwnym razie nie uciszalibyśmy tragedii jedynego ministra Lestrange, nie chowalibyśmy tajemnic rodowej wieży w tak szczelnym kokonie sekretów. Wiedzieliśmy, że za pokazanie swej prawdziwej twarzy zostalibyśmy skompromitowani, zepchnięci do podziemia; niepoważni, słabi i żałośni. Nie mogliśmy sobie na to pozwolić. I nie chcieliśmy. Potęga naszego rodu dopiero miała zostać naznaczona, choć nie wiedziałem jak. Raczej woleliśmy trzymać się na uboczu, rozmiłowując się w sztuce, muzyce zwłaszcza. Woleliśmy sprawy ważkie, głębokie oraz pełne pasji niż przykra przyziemność oraz polityczne rozrachunki. Czyżby miało się to zmienić? Prawdopodobnie.
- Lubimy – przytaknąłem z niejaką przyjemnością, mocno słyszalną w ubarwionym głosie. Naprawdę je lubiłem. Łączyć coś, co na co dzień nie wydawało się warte skomplikowanej fuzji, zespolenia. Przeciwieństwa się przyciągają, podobno. Tak mawiają. To prosta nauka do tego, by czerpać z siebie nawzajem nowy wymiar wiedzy, niż tkwić ciągle w tej samej głupocie. – Całe życie – powtórzyłem za nią, nie mniej przerażony niż ona. Całe życie, to brzmi jak bardzo długi, męczący spektakl, w którym wyczekujesz na koniec. Może faktycznie nie spotkałem jeszcze takiej, która zdołałaby zdjąć z moich barków te troski? Powinienem rozejrzeć się rozważniej niż zrobi to za mnie nestor. – To wydaje się tak bardzo odległe, prawda? – spytałem, zadając pytanie retoryczne. Po którym nastąpiło westchnięcie oraz zwilżenie gardła kolejną porcją wina.
Wkrótce wydobył się z niego śmiech; krótki, ale szczery. Nie byłem zły. Nie pamiętałem nawet, bym kiedykolwiek potrafił gniewać się na Alix. Nieważne jakie błędy miała popełniać, była mi najbliższa. Gdybym mógł ją poślubić i nie wydawałoby się to tak dziwne, zrobiłbym to bez wahania. Wiedząc, że egzystencja z nią nie byłaby udręką, a przyjemną podróżą przez życie.
- Chyba mają rację. Mam fatalny gust – stwierdziłem z rozbawieniem. Wybór kobiety nastręczał zdecydowanie więcej problemów niż dobór najwyższej klasy muzyki. Dlaczego, skoro ta łagodziła najzacieklejsze bestie? To musiałem dopiero odkryć, dotrzeć do tej prawdy długą, wyboistą ścieżką życia.
Pokiwałem głową na mądre słowa siostry. Oczywiście, że brzmiały jak coś odwiecznie wszystkim znanego, ale to jednak prawda. Że najprostsze rzeczy są najlepsze. Nie przekombinowane, a po prostu prostolinijnie szczere. – Masz rację. Jedyny mój strach to… czy nie ocknę się za późno – powiedziałem z pewnego rodzaju ciężkością w głosie. Tak, to trochę spędzało mi sen z powiek; co jeśli miłość odnajdę dopiero po ślubie, nie w ramionach żony? Taka wizja przyszłości przerażała, choć na co dzień usiłowałem pokazać wszystkim, że nie zachwieje mną nic.
Wstałem zaraz po Alix, opierając się o barierkę tarasu tuż obok niej. Znudziło mnie siedzenie przy stoliku kiedy przed nami rozciągał się zachwycający widok nieokiełznanej wody. – Nic nam nie grozi. Nam, arystokracji, w naszych dworach jesteśmy bezpieczni. Ty też będziesz – zapewniłem ją, ściskając półwilą dłoń. – Chyba, że mówisz o… – zacząłem z niepokojem. To najgorsze, co mogłoby nas spotkać. – Ojciec na pewno ci pomoże – zakończyłem, będąc pewnym, że tak uzdolniony magipsychiatra poradzi sobie z każdą przeszkodą. Każdą. – Zaufaj mi – poprosiłem, całując ją w czubek głowy. Chciałem dodać jej otuchy, siły. Nie była sama, staliśmy za nią wszyscy. Będziemy się wspierać nawet pomimo odmiennych nazwisk. Alix już na zawsze zostanie Lestrange, bez względu na to jak widział to jej przyszły mąż.
Wierzyłem w to, że przeznaczenie można oszukać.
z/t
- Lubimy – przytaknąłem z niejaką przyjemnością, mocno słyszalną w ubarwionym głosie. Naprawdę je lubiłem. Łączyć coś, co na co dzień nie wydawało się warte skomplikowanej fuzji, zespolenia. Przeciwieństwa się przyciągają, podobno. Tak mawiają. To prosta nauka do tego, by czerpać z siebie nawzajem nowy wymiar wiedzy, niż tkwić ciągle w tej samej głupocie. – Całe życie – powtórzyłem za nią, nie mniej przerażony niż ona. Całe życie, to brzmi jak bardzo długi, męczący spektakl, w którym wyczekujesz na koniec. Może faktycznie nie spotkałem jeszcze takiej, która zdołałaby zdjąć z moich barków te troski? Powinienem rozejrzeć się rozważniej niż zrobi to za mnie nestor. – To wydaje się tak bardzo odległe, prawda? – spytałem, zadając pytanie retoryczne. Po którym nastąpiło westchnięcie oraz zwilżenie gardła kolejną porcją wina.
Wkrótce wydobył się z niego śmiech; krótki, ale szczery. Nie byłem zły. Nie pamiętałem nawet, bym kiedykolwiek potrafił gniewać się na Alix. Nieważne jakie błędy miała popełniać, była mi najbliższa. Gdybym mógł ją poślubić i nie wydawałoby się to tak dziwne, zrobiłbym to bez wahania. Wiedząc, że egzystencja z nią nie byłaby udręką, a przyjemną podróżą przez życie.
- Chyba mają rację. Mam fatalny gust – stwierdziłem z rozbawieniem. Wybór kobiety nastręczał zdecydowanie więcej problemów niż dobór najwyższej klasy muzyki. Dlaczego, skoro ta łagodziła najzacieklejsze bestie? To musiałem dopiero odkryć, dotrzeć do tej prawdy długą, wyboistą ścieżką życia.
Pokiwałem głową na mądre słowa siostry. Oczywiście, że brzmiały jak coś odwiecznie wszystkim znanego, ale to jednak prawda. Że najprostsze rzeczy są najlepsze. Nie przekombinowane, a po prostu prostolinijnie szczere. – Masz rację. Jedyny mój strach to… czy nie ocknę się za późno – powiedziałem z pewnego rodzaju ciężkością w głosie. Tak, to trochę spędzało mi sen z powiek; co jeśli miłość odnajdę dopiero po ślubie, nie w ramionach żony? Taka wizja przyszłości przerażała, choć na co dzień usiłowałem pokazać wszystkim, że nie zachwieje mną nic.
Wstałem zaraz po Alix, opierając się o barierkę tarasu tuż obok niej. Znudziło mnie siedzenie przy stoliku kiedy przed nami rozciągał się zachwycający widok nieokiełznanej wody. – Nic nam nie grozi. Nam, arystokracji, w naszych dworach jesteśmy bezpieczni. Ty też będziesz – zapewniłem ją, ściskając półwilą dłoń. – Chyba, że mówisz o… – zacząłem z niepokojem. To najgorsze, co mogłoby nas spotkać. – Ojciec na pewno ci pomoże – zakończyłem, będąc pewnym, że tak uzdolniony magipsychiatra poradzi sobie z każdą przeszkodą. Każdą. – Zaufaj mi – poprosiłem, całując ją w czubek głowy. Chciałem dodać jej otuchy, siły. Nie była sama, staliśmy za nią wszyscy. Będziemy się wspierać nawet pomimo odmiennych nazwisk. Alix już na zawsze zostanie Lestrange, bez względu na to jak widział to jej przyszły mąż.
Wierzyłem w to, że przeznaczenie można oszukać.
z/t
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
11.10
Thorness Manor robiło olbrzymie wrażenie nawet na tych, którzy na co dzień nie przejawiali skłonności do gloryfikowania piękna. Dwór zbudowany na skale, wielkie okiennice spoglądające ponuro na spienione fale stalowoszarego morza. Wokół panowały niezmierzona cisza i spokój, przerywane od czasu do czasu skrzekiem mewy lub odległym pomrukiem głębi, który w otwartej na wyobraźnię duszy mógł przywołać skojarzenie syreniego śpiewu. Elvira stanęła na kamiennym brzegu, podziwiając budynek z pewnej odległości. Jej czarne buty na delikatnym obcasie wydawały się już lekko przemoknięte, chrzęścił pod nimi wilgotny żwir. Spacerując ścieżką pnącą się w górę, co jakiś czas chwytała w białą dłoń ciemnozieloną pelerynę, którą bryza zawiewała na prawą stronę. Zsunęła z głowy kaptur dopiero przed bramą, odsłaniając misterny warkocz upleciony ręką przyjaciółki.
Mogłabym tutaj mieszkać, przemknęło jej przez myśl, zanim ruchem dłoni zaanonsowała swą obecność. Kiedy jednak lord Lestrange sugerował odpłacenie za przysługę życia, zapewne nie miał myśli oddania w posiadanie swojej rodowej posiadłości. A szkoda.
- Elvira Multon, w odwiedziny do lorda Francisa Lestrange'a. - przedstawiła się służbie, choć wcale nie musiała; wyglądało na to, że wszyscy zdawali sobie sprawę z faktu jej przybycia. Pojawiła się wszak punktualnie, po kilkukrotnej zapowiedzi listownej.
Ku swemu wielkiemu zadowoleniu została odprowadzona na tylny taras rezydencji, mając równocześnie okazję przyjrzeć się wystrojowi mijanych komnat. Przepych nie wprawiał jej już dłużej w dyskomfort, zdążyła bowiem napatrzeć się na wystawne dekoracje pałacu w Boreham. Sama spała w najlepszej jakości pościeli, pod powłóczystym baldachimem. Za cenę pracy, nie z prawa przyrodzonego, lecz wciąż. Na tarasie czekało na nią kilka ławek i krzeseł, lecz zrezygnowała z siedzenia na rzecz oparcia łokci przy balustradzie. Protezę skrywały dyskretnie skórzane rękawiczki, oczarowana bezkresem pustki prawie była w stanie o niej zapomnieć.
Czekała w milczeniu, a jasne włosy i materiał sukni pod peleryną falowały, jakby była damą serca w odwiedzinach u księcia. Anielicą zstępującą z nieba, by pobłogosławić szlachetną ziemię. Obraz doskonałości psuł wyłącznie wyraz twarzy, usta zaciśnięte w wąską linię, chłodne spojrzenie błękitnych oczu smętnie unoszących się na horyzont.
Nie wiedziała jeszcze, o co poprosi. Wszystko zależało od tego, jakim człowiekiem okaże się lord Lestrange; w jaki sposób zachowa się w jej towarzystwie. Na co będzie sobie mogła pozwolić. Po ostatnim fiasko nie miała wielkich nadziei; cieszyła się, że ta jedyna w swym rodzaju okazja nie uciekła jej przez palce tak samo jak godność i perspektywa szacunku.
Thorness Manor robiło olbrzymie wrażenie nawet na tych, którzy na co dzień nie przejawiali skłonności do gloryfikowania piękna. Dwór zbudowany na skale, wielkie okiennice spoglądające ponuro na spienione fale stalowoszarego morza. Wokół panowały niezmierzona cisza i spokój, przerywane od czasu do czasu skrzekiem mewy lub odległym pomrukiem głębi, który w otwartej na wyobraźnię duszy mógł przywołać skojarzenie syreniego śpiewu. Elvira stanęła na kamiennym brzegu, podziwiając budynek z pewnej odległości. Jej czarne buty na delikatnym obcasie wydawały się już lekko przemoknięte, chrzęścił pod nimi wilgotny żwir. Spacerując ścieżką pnącą się w górę, co jakiś czas chwytała w białą dłoń ciemnozieloną pelerynę, którą bryza zawiewała na prawą stronę. Zsunęła z głowy kaptur dopiero przed bramą, odsłaniając misterny warkocz upleciony ręką przyjaciółki.
Mogłabym tutaj mieszkać, przemknęło jej przez myśl, zanim ruchem dłoni zaanonsowała swą obecność. Kiedy jednak lord Lestrange sugerował odpłacenie za przysługę życia, zapewne nie miał myśli oddania w posiadanie swojej rodowej posiadłości. A szkoda.
- Elvira Multon, w odwiedziny do lorda Francisa Lestrange'a. - przedstawiła się służbie, choć wcale nie musiała; wyglądało na to, że wszyscy zdawali sobie sprawę z faktu jej przybycia. Pojawiła się wszak punktualnie, po kilkukrotnej zapowiedzi listownej.
Ku swemu wielkiemu zadowoleniu została odprowadzona na tylny taras rezydencji, mając równocześnie okazję przyjrzeć się wystrojowi mijanych komnat. Przepych nie wprawiał jej już dłużej w dyskomfort, zdążyła bowiem napatrzeć się na wystawne dekoracje pałacu w Boreham. Sama spała w najlepszej jakości pościeli, pod powłóczystym baldachimem. Za cenę pracy, nie z prawa przyrodzonego, lecz wciąż. Na tarasie czekało na nią kilka ławek i krzeseł, lecz zrezygnowała z siedzenia na rzecz oparcia łokci przy balustradzie. Protezę skrywały dyskretnie skórzane rękawiczki, oczarowana bezkresem pustki prawie była w stanie o niej zapomnieć.
Czekała w milczeniu, a jasne włosy i materiał sukni pod peleryną falowały, jakby była damą serca w odwiedzinach u księcia. Anielicą zstępującą z nieba, by pobłogosławić szlachetną ziemię. Obraz doskonałości psuł wyłącznie wyraz twarzy, usta zaciśnięte w wąską linię, chłodne spojrzenie błękitnych oczu smętnie unoszących się na horyzont.
Nie wiedziała jeszcze, o co poprosi. Wszystko zależało od tego, jakim człowiekiem okaże się lord Lestrange; w jaki sposób zachowa się w jej towarzystwie. Na co będzie sobie mogła pozwolić. Po ostatnim fiasko nie miała wielkich nadziei; cieszyła się, że ta jedyna w swym rodzaju okazja nie uciekła jej przez palce tak samo jak godność i perspektywa szacunku.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Dwa dni.
Tyle mi zostało do dobrowolnego, jak to mówię, zesłania do Munga. Blefuję, znowu - a może zwyczajnie nigdy nie przestałem i naprawdę potrzebuję tego leczenia? Noce są koszmarne, dni paranoiczne, a między zębami nie mam nawet czego zagryzać, bo kurwa niczego nie ma. Sól - droga, cukier - jeszcze droższy, zacznę chyba, kurwa, mielić w pysku diamenty, tak tracą na wartości. Nic za nie nie kupię, więc równie dobrze, mogę je zeżreć i spiłować sobie na nich kły.
Może nawet spróbuję, bo kto mi zabroni?
Nie, siad, Fran.
Jestem roztrzęsiony, to wszystko, przecież bym tego nie zrobił. Sam siebie napominam i ustawiam do pionu, żeby zatrzymać lawinę, którą kończy się na mojej śmierci - bo nic później nie będzie. A takiego chuja, naprawdę mam teraz wyliczać? Evandra, Cynthia, Bojczuk, Philippa, nawet pieprzony Ares, Jade, Keat, Merlinie, z tych imion zrobię wyliczankę i jak będę w kropce, tak zdecyduję, kogo poświęcę. Oczywiście poza Wandzią, bo ona jest i zawsze była off the table. Kurwa.
Słoik na klątwy jest już pełny, mi nie zostały żadne drobniaki, a zebranych knutów nie wymienię przecież na złoto, bo będzie mi tylko wstyd. Może wezmę go ze sobą, jeżeli mi pozwolą? Nie wiem, co mogę mieć przy sobie, jako osiadły na oddziale magipsychiatrii; różdżkę zabiorą mi na bank, a co z rzeczami osobistymi? Na przykład, własną piżamą? Wolałbym swoją, gotów jestem o nią błagać, bo i tak zasmakowałem upokorzenia, które jest jak lizanie deski od kibla tuż po tym, jak ktoś się załatwił. Słonawe i niesatysfakcjonujące za grosz, za to pchające w pory toksyczny wstyd. Nieważne, załatwię tam sobie nowy słoik, a zamiast monet będę w nim upychać skrawki papieru. Bezpieczny ekwiwalent jednego knuta, nieporadnie wydarty z notatnika z szarym papierem. Nożyc do ręki też nie dostanę, oczywiście i już sam ich hipotetyczny brak sprawia, że bluźnię.
Kiedyś obiecałem mamie, że nie będę przeklinać.
Obiecywałem jej też, że nie będę palić papierosów, a przed zamknięciem portów i nałożeniem embargo z kurwa, wszystkich stron świata, odpalałem szluga od szlugi. Przepraszam mamo.
Od czegoś muszę zacząć.
Później, sługa grzecznie szepcze mi na uszko, że panna Multon już przybyła, a ten dług jest bardziej palący, niż ten, jaki mam wobec matki. Oba za życie i - żadną z nich o to poświęcenie nie prosiłem, ale jak przychodzi co do czego, skręca mnie w środku, że miałbym się nie wypłacić. Z matką jest inaczej, bo nie jest obca.
Schodzę na taras, jak król, którego ukrywano przed poddanymi. Na koszulę z długim rękawem mam narzucony wielobarwny szlafrok z ciężkiego materiału, w którym giną ramiona, zarost też noszę raczej niechlujny, a wzrok zdążył nieco zdziczeć - pozna mnie? Czy ja w ogóle ją poznam?
Zachłystuję się - poznaję.
-To ty - zauważam błyskotliwie, myśląc o sędzinie z mojego snu. I dopiero później dociera do mnie, że to ona zakłóciła pogrzeb Alpharda, a ja prawdopodobnie jestem teraz niegrzeczny - proszę mi wybaczyć, panno Multon - reflektuję się i kiwam ręką w stronę plecionych foteli, rozłożonych momentalnie przez niewidzialną służbę - możemy usiąść i nadal mieć widok na morze - jodu nie nawdycham się na zapas, ale mogę kurwa, próbować - to największy plus mieszkania w tym miejscu. Podoba się pannie? - ciągnę, tonem niezobowiązującej pogawędki, opadając na fotel. Wierzę, że jeszcze zobaczę morze za oknem - napije się panienka czegoś? Miodu pitnego? Brandy? Rumu? Może kazać podać coś do jedzenia? - dbam, by od początku wyrażać swoją wdzięczność albo po prostu uskuteczniam gościnność, z jaką przyjąłbym w domu każdego - musiała panna żałować, że ominęła pannę stypa po pogrzebie lorda Blacka. Jakby wojny w ogóle nie było - mruczę, zza pazuchy wyciągając wymiętą paczkę papierosów, w której są ręcznie kręcone szlugi. Blanty, znaczy.
-Na uspokojenie - wyjaśniam, wyciągając dającego ziołem bata i jej proponując jednego. Ostatniego, do jutra będę musiał znaleźć dilera, bo Chad wziął i zawinął interes, podobno już miesiąc temu - a zatem. Jeżeli to nie będzie za wiele, mogłaby mi panna powiedzieć, co dokładnie stało się po tym, kiedy oberwałem tą klątwą. To ostatnie, co pamiętam - uśmiecham się do blondynki prawie przepraszająco, walcząc z fajką, która nie chce się palić. Pieprzony wiatr - kurwa, jakie to męczące - warczę głośno, już po pierwszym buchu - po prostu powiedz mi, czego chcesz, dobra? - przenoszę wzrok na szczupłą twarz Elviry i spoglądam na nią. Wyczekująco, a zarazem ze zrezygnowaniem. Tak samo patrzyłem na prezenty pod choinką, kiedy wiedziałem, że dostanę skarpety, a liczyłem na kucyka.
Tyle mi zostało do dobrowolnego, jak to mówię, zesłania do Munga. Blefuję, znowu - a może zwyczajnie nigdy nie przestałem i naprawdę potrzebuję tego leczenia? Noce są koszmarne, dni paranoiczne, a między zębami nie mam nawet czego zagryzać, bo kurwa niczego nie ma. Sól - droga, cukier - jeszcze droższy, zacznę chyba, kurwa, mielić w pysku diamenty, tak tracą na wartości. Nic za nie nie kupię, więc równie dobrze, mogę je zeżreć i spiłować sobie na nich kły.
Może nawet spróbuję, bo kto mi zabroni?
Nie, siad, Fran.
Jestem roztrzęsiony, to wszystko, przecież bym tego nie zrobił. Sam siebie napominam i ustawiam do pionu, żeby zatrzymać lawinę, którą kończy się na mojej śmierci - bo nic później nie będzie. A takiego chuja, naprawdę mam teraz wyliczać? Evandra, Cynthia, Bojczuk, Philippa, nawet pieprzony Ares, Jade, Keat, Merlinie, z tych imion zrobię wyliczankę i jak będę w kropce, tak zdecyduję, kogo poświęcę. Oczywiście poza Wandzią, bo ona jest i zawsze była off the table. Kurwa.
Słoik na klątwy jest już pełny, mi nie zostały żadne drobniaki, a zebranych knutów nie wymienię przecież na złoto, bo będzie mi tylko wstyd. Może wezmę go ze sobą, jeżeli mi pozwolą? Nie wiem, co mogę mieć przy sobie, jako osiadły na oddziale magipsychiatrii; różdżkę zabiorą mi na bank, a co z rzeczami osobistymi? Na przykład, własną piżamą? Wolałbym swoją, gotów jestem o nią błagać, bo i tak zasmakowałem upokorzenia, które jest jak lizanie deski od kibla tuż po tym, jak ktoś się załatwił. Słonawe i niesatysfakcjonujące za grosz, za to pchające w pory toksyczny wstyd. Nieważne, załatwię tam sobie nowy słoik, a zamiast monet będę w nim upychać skrawki papieru. Bezpieczny ekwiwalent jednego knuta, nieporadnie wydarty z notatnika z szarym papierem. Nożyc do ręki też nie dostanę, oczywiście i już sam ich hipotetyczny brak sprawia, że bluźnię.
Kiedyś obiecałem mamie, że nie będę przeklinać.
Obiecywałem jej też, że nie będę palić papierosów, a przed zamknięciem portów i nałożeniem embargo z kurwa, wszystkich stron świata, odpalałem szluga od szlugi. Przepraszam mamo.
Od czegoś muszę zacząć.
Później, sługa grzecznie szepcze mi na uszko, że panna Multon już przybyła, a ten dług jest bardziej palący, niż ten, jaki mam wobec matki. Oba za życie i - żadną z nich o to poświęcenie nie prosiłem, ale jak przychodzi co do czego, skręca mnie w środku, że miałbym się nie wypłacić. Z matką jest inaczej, bo nie jest obca.
Schodzę na taras, jak król, którego ukrywano przed poddanymi. Na koszulę z długim rękawem mam narzucony wielobarwny szlafrok z ciężkiego materiału, w którym giną ramiona, zarost też noszę raczej niechlujny, a wzrok zdążył nieco zdziczeć - pozna mnie? Czy ja w ogóle ją poznam?
Zachłystuję się - poznaję.
-To ty - zauważam błyskotliwie, myśląc o sędzinie z mojego snu. I dopiero później dociera do mnie, że to ona zakłóciła pogrzeb Alpharda, a ja prawdopodobnie jestem teraz niegrzeczny - proszę mi wybaczyć, panno Multon - reflektuję się i kiwam ręką w stronę plecionych foteli, rozłożonych momentalnie przez niewidzialną służbę - możemy usiąść i nadal mieć widok na morze - jodu nie nawdycham się na zapas, ale mogę kurwa, próbować - to największy plus mieszkania w tym miejscu. Podoba się pannie? - ciągnę, tonem niezobowiązującej pogawędki, opadając na fotel. Wierzę, że jeszcze zobaczę morze za oknem - napije się panienka czegoś? Miodu pitnego? Brandy? Rumu? Może kazać podać coś do jedzenia? - dbam, by od początku wyrażać swoją wdzięczność albo po prostu uskuteczniam gościnność, z jaką przyjąłbym w domu każdego - musiała panna żałować, że ominęła pannę stypa po pogrzebie lorda Blacka. Jakby wojny w ogóle nie było - mruczę, zza pazuchy wyciągając wymiętą paczkę papierosów, w której są ręcznie kręcone szlugi. Blanty, znaczy.
-Na uspokojenie - wyjaśniam, wyciągając dającego ziołem bata i jej proponując jednego. Ostatniego, do jutra będę musiał znaleźć dilera, bo Chad wziął i zawinął interes, podobno już miesiąc temu - a zatem. Jeżeli to nie będzie za wiele, mogłaby mi panna powiedzieć, co dokładnie stało się po tym, kiedy oberwałem tą klątwą. To ostatnie, co pamiętam - uśmiecham się do blondynki prawie przepraszająco, walcząc z fajką, która nie chce się palić. Pieprzony wiatr - kurwa, jakie to męczące - warczę głośno, już po pierwszym buchu - po prostu powiedz mi, czego chcesz, dobra? - przenoszę wzrok na szczupłą twarz Elviry i spoglądam na nią. Wyczekująco, a zarazem ze zrezygnowaniem. Tak samo patrzyłem na prezenty pod choinką, kiedy wiedziałem, że dostanę skarpety, a liczyłem na kucyka.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Jeżeli miała jakiekolwiek wątpliwości co do tego, czy lord Lestrange uważa ją za człowieka równego sobie, zostały one błyskawicznie rozwiane. Nie czekała na nią kolacja w cieple przystrojonej sali jadalnianej, nie czekały służki gotowe odebrać płaszcz. Nie dostała do ręki żadnego kieliszka, nawet pieprzonej filiżanki. Była tutaj tylko ona i bezkres oceanu, potęga skłębionej natury. Musiała być wszak dla lorda stworzeniem z natury zrodzonym; dziką, nieobeznaną w świecie suką czającą się wśród mroku jaskiń tylko po to, by zatopić kły w jego fortunie. Za przysługę, o którą wcale nie prosił, a niewątpliwie jej potrzebował. Kodeks moralny uzdrowiciela kazał ratować każde życie i nieść pomoc bez względu na stan, majątek, płeć i rasę - ale ten kodeks był stary i nie wpasowywał się w ramy nowoczesnego świata. W nowej rzeczywistości nie było miejsca na równość. Tutaj panowali silniejsi i ci, potrafiący wykorzystać zesłaną przez los okazję.
Nie spodziewała się nadejścia tych lat, lecz wewnętrznie czuła, że czekała na nie całe życie.
Zdążyła pogrążyć się w myślach, przymknąć powieki i zachłysnąć słonym zapachem morza. Szum fal usypiał, uspokajał nerwy, pojawiające się i ściskające żołądek wbrew woli. Przyszła odebrać co do niej należało, miała do tego prawo - czego więc się obawiała? Większego wstydu niż w krypcie raczej nie doświadczy. Nie tak szybko. A najlepiej nigdy więcej.
Wpierw go usłyszała, a dopiero potem odwróciła głowę, by na niego spojrzeć. Przywitał się bezceremonialnie, właściwie wywołał ją w obcesowy sposób, jakby znali się od wieków, choć dotąd nie mógłby przywołać w pamięci jej imienia. Dziś była jego wybawicielką, a on przyszedł spojrzeć życiu w oczy nieogolony, roztrzepany i w paskudnym szlafroku. Nie obawiał się śmierci? A może po prostu nie miał do niej krztyny szacunku?
No i po co ja się odpierdoliłam, jakbym miała iść na Sabat?
- To ja - odparła cicho, prawie pozwalając słowom ulecieć wraz z wiatrem. Uniesiona brew wskazywała pytanie. - A to ty. Lord Francis. - Uśmiech na tkniętych czerwienią ustach był fałszywy, ale nim zdążył wskazać miejsce do siedzenia, ona wyciągnęła dłoń do przodu, by uścisnąć jego własną, zimną i spoconą. Jak mężczyźni na biznesowym spotkaniu, w ten właśnie sposób będą rozmawiać. - Ależ oczywiście. Pozazdrościć widoków, choć do Londynu daleko. Teleportacja musiała lordowi zbrzydnąć - Albo podróż kominkiem, wszystko jedno. Każdy z nich korzystał, ale nie znała nikogo, kto z ręką na sercu przyznałby, że je lubi. Szkoda, że nie wpadli jeszcze na nic choć odrobinę przyjemniejszego i mniej zagrażającego zdrowiu.
I wreszcie przeszedł do rzeczy, wchodząc w rolę godnego gospodarza. Udała zamyślenie, jakby rozważała uprzejmą ofertę, ale granie grzecznej panienki znudziło jej się szybciej niż zdążyłaby wymyślić zachciankę. Przyłożyła paznokieć do ust, a potem wzruszyła ramieniem.
- Miód pitny i cokolwiek, co będzie lord skłonny zaoferować - Ani myślała przyznawać się, że słabo zna się na nowobogackiej kuchni. Skoro już jednak pojawiła się w Thorness Manor, mogła skorzystać z ich zdecydowanie lepiej zaopatrzonych spiżarni. W trudnych czasach każdy dobry posiłek należało cenić.
Zacisnęła usta i uśmiechnęła się złośliwie, gdy przywołał temat pogrzebu. Spodziewała się tego, była gotowa. Z lepką uprzejmością wypowiedziała opracowaną formułkę:
- Niezwykle żałuję, że sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Gdybym mogła cofnąć czas... - wymownie zawiesiła głos, nie dodając tego, co szczere; gdybym mogła cofnąć czas, w ogóle bym na tę pierdoloną imprezkę nie przyszła.
Z upływem sekund atmosfera zdawała się zmieniać. Francis zatapiał się w fotelu coraz leniwiej, tracił na grzeczności, jakby ktoś kawałek po kawałku wysuwał mu drąga z dupy. Sama instynktownie rozluźniła plecy, ale dłonie trzymała ściśle zaplecione na kolanie. W co on pogrywał? Na widok wyciągniętych skrętów niedostrzegalnie oblizała wargę. Czy to była próba? Jeżeli tak, to niech się kurwa napatrzy.
- Chętnie - Schwyciła bibułkę w kościste palce i przytknęła do ust. Śmiało, spójrz. Oburz się. Po wszystkim, co wydarzyło się w podziemiach banku, nie miał żadnego prawa jej pouczać. Chciał odpowiedzi, na to też była przygotowana. Wielu spośród nich cierpiało na braki w pamięci; także ona, gdy próbowała przypomnieć sobie, co dokładnie wyczyniał z nią Mulciber. - W wyniku nieudanej teleportacji stracił lord ucho. Zaklęcie rozcięło lorda wzdłuż tułowia i prawego podbrzusza, odsłaniając prawy płat wątroby i pęcherzyk żółciowy. Zdążyłam dobiec zanim lord się wykrwawił, wykorzystałam eliksir Wiggenowy, by uratować lordowi życie - podkreśliła, wypuszczając z ust obłoczek dymu. Bo to przecież było najistotniejsze dla niego. - Misja się powiodła. Czarny Pan jest zadowolony. - A to istotne dla nich wszystkich.
Poruszyła się niespokojnie, gdy z lordowskich ust wykradło się przekleństwo. Ton rozmowy w ułamku chwili zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni.
- Słucham? - palnęła bezmyślnie, zaciskając pięści. - Ty sobie żarty robisz? Ja się męczę, żeby zachować te wasze wszystkie pieprzone uprzejmości, a ty się już teraz poddajesz? - Niech go szlag.
Nie spodziewała się nadejścia tych lat, lecz wewnętrznie czuła, że czekała na nie całe życie.
Zdążyła pogrążyć się w myślach, przymknąć powieki i zachłysnąć słonym zapachem morza. Szum fal usypiał, uspokajał nerwy, pojawiające się i ściskające żołądek wbrew woli. Przyszła odebrać co do niej należało, miała do tego prawo - czego więc się obawiała? Większego wstydu niż w krypcie raczej nie doświadczy. Nie tak szybko. A najlepiej nigdy więcej.
Wpierw go usłyszała, a dopiero potem odwróciła głowę, by na niego spojrzeć. Przywitał się bezceremonialnie, właściwie wywołał ją w obcesowy sposób, jakby znali się od wieków, choć dotąd nie mógłby przywołać w pamięci jej imienia. Dziś była jego wybawicielką, a on przyszedł spojrzeć życiu w oczy nieogolony, roztrzepany i w paskudnym szlafroku. Nie obawiał się śmierci? A może po prostu nie miał do niej krztyny szacunku?
No i po co ja się odpierdoliłam, jakbym miała iść na Sabat?
- To ja - odparła cicho, prawie pozwalając słowom ulecieć wraz z wiatrem. Uniesiona brew wskazywała pytanie. - A to ty. Lord Francis. - Uśmiech na tkniętych czerwienią ustach był fałszywy, ale nim zdążył wskazać miejsce do siedzenia, ona wyciągnęła dłoń do przodu, by uścisnąć jego własną, zimną i spoconą. Jak mężczyźni na biznesowym spotkaniu, w ten właśnie sposób będą rozmawiać. - Ależ oczywiście. Pozazdrościć widoków, choć do Londynu daleko. Teleportacja musiała lordowi zbrzydnąć - Albo podróż kominkiem, wszystko jedno. Każdy z nich korzystał, ale nie znała nikogo, kto z ręką na sercu przyznałby, że je lubi. Szkoda, że nie wpadli jeszcze na nic choć odrobinę przyjemniejszego i mniej zagrażającego zdrowiu.
I wreszcie przeszedł do rzeczy, wchodząc w rolę godnego gospodarza. Udała zamyślenie, jakby rozważała uprzejmą ofertę, ale granie grzecznej panienki znudziło jej się szybciej niż zdążyłaby wymyślić zachciankę. Przyłożyła paznokieć do ust, a potem wzruszyła ramieniem.
- Miód pitny i cokolwiek, co będzie lord skłonny zaoferować - Ani myślała przyznawać się, że słabo zna się na nowobogackiej kuchni. Skoro już jednak pojawiła się w Thorness Manor, mogła skorzystać z ich zdecydowanie lepiej zaopatrzonych spiżarni. W trudnych czasach każdy dobry posiłek należało cenić.
Zacisnęła usta i uśmiechnęła się złośliwie, gdy przywołał temat pogrzebu. Spodziewała się tego, była gotowa. Z lepką uprzejmością wypowiedziała opracowaną formułkę:
- Niezwykle żałuję, że sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Gdybym mogła cofnąć czas... - wymownie zawiesiła głos, nie dodając tego, co szczere; gdybym mogła cofnąć czas, w ogóle bym na tę pierdoloną imprezkę nie przyszła.
Z upływem sekund atmosfera zdawała się zmieniać. Francis zatapiał się w fotelu coraz leniwiej, tracił na grzeczności, jakby ktoś kawałek po kawałku wysuwał mu drąga z dupy. Sama instynktownie rozluźniła plecy, ale dłonie trzymała ściśle zaplecione na kolanie. W co on pogrywał? Na widok wyciągniętych skrętów niedostrzegalnie oblizała wargę. Czy to była próba? Jeżeli tak, to niech się kurwa napatrzy.
- Chętnie - Schwyciła bibułkę w kościste palce i przytknęła do ust. Śmiało, spójrz. Oburz się. Po wszystkim, co wydarzyło się w podziemiach banku, nie miał żadnego prawa jej pouczać. Chciał odpowiedzi, na to też była przygotowana. Wielu spośród nich cierpiało na braki w pamięci; także ona, gdy próbowała przypomnieć sobie, co dokładnie wyczyniał z nią Mulciber. - W wyniku nieudanej teleportacji stracił lord ucho. Zaklęcie rozcięło lorda wzdłuż tułowia i prawego podbrzusza, odsłaniając prawy płat wątroby i pęcherzyk żółciowy. Zdążyłam dobiec zanim lord się wykrwawił, wykorzystałam eliksir Wiggenowy, by uratować lordowi życie - podkreśliła, wypuszczając z ust obłoczek dymu. Bo to przecież było najistotniejsze dla niego. - Misja się powiodła. Czarny Pan jest zadowolony. - A to istotne dla nich wszystkich.
Poruszyła się niespokojnie, gdy z lordowskich ust wykradło się przekleństwo. Ton rozmowy w ułamku chwili zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni.
- Słucham? - palnęła bezmyślnie, zaciskając pięści. - Ty sobie żarty robisz? Ja się męczę, żeby zachować te wasze wszystkie pieprzone uprzejmości, a ty się już teraz poddajesz? - Niech go szlag.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Na szyi mam pętle ze sznurowadeł, ukręconą z tych starych, wyciągniętych z dziadkowych butów. Pantofle przeżyły już swoje, służyły dziadkowi, a później i mi, a z racji tego, że były znoszone, popękane i dawno już niemodne, stanowiły rekwizyt, który niemal zrosnął się z Morganem. No i do czegoś się przydaje, teraz, poza tym przedstawieniem. Odstawiałem je dla siebie, wiedząc, że nikt nie przyjdzie. Tak się muszą czuć dzieci, występujące na dniu babci, kiedy jako jedyne z przedszkolnej grupy doskonale zdają sobie sprawę, że ich rodzina się nie pojawi. Bo jej nie mają, na przykład. Chujowo, ale trzymam się prosto, by być tym gatunkiem, którym ochrzciła mnie teoria ewolucji i tak dalej. Kwestia kręgosłupa nadal nie jest tak paląca, jak ta pieprzona pętelka z poszarzałych sznurków, utytłanych błotem i ziemią. Niepozorna, ale jakbym zawisł, to bym zawisł. Sam już nie wiem, ile ważę, bo pewnie zjechałem znowu i zjadę jeszcze więcej, mimo że apetyt mi dopisuję. Zajadałbym stres, gdyby na całej wyspie znalazło się chociaż jedno mango albo ananas, ale skoro nie ma owoców - nie jem. Wydaje mi się przy tym szalenie zabawne, że muszę płacić jej za życie - za to życie, które już nigdy nie będzie dla mnie tym, do czego dążyłem, aby było zawsze. Ale nic straconego, co. Pożyjemy, zobaczymy, jak to się mówi, a nuż odnajdę szczęście w cierpieniu. I wówczas nic mnie już nie powstrzyma w osiągnięciu idealnego zen. Oblizuję spierzchnięte usta, na to nie pomaga nawet wiatr i słonawe powietrze, zgubiłem gdzieś balsam, więc na wargach tworzą się brzydkie skorupy. Ja szarpię je kompulsywnie, rozrywam, z ust leje się krew, później skóra się goi i tworzą się na niej takie jakby papierowe, cienkie płaty. Je zerwać jeszcze prościej. Usta mam więc pełne krwi, a kiedy się uśmiecham, wyglądam, jakbym spożył obfity posiłek złożony z surowego mięsa. Delicje. Takich jak ona się tu serwuje, ci którzy służą - albo służą już do końca albo kończą jako przekąska. Z racji, że mi się już to znudziło, to ty możesz mnie zjeść.
Pozwalam.
-Nie pamiętałem, jak wyglądasz. Nie mogłem sobie przypomnieć - wyjaśniam jej obojętnie tą swoją obcesowość, przy okazji nieco zaskoczony ściskając kobiecą dłoń. Szczupłą, kościstą, nieprzyjemną. Jej skóra jest szorstka i gładka, grudowata i cienka, jak pajęczyna. Za dużo sprzeczności, na powrót chowam ręce w rękawach szlafroka, to z chłodu. Nie chcę wystawiać ich na zewnątrz - ale śniłaś mi się. Kilka razy majaczyłem. Nie chciałaś wpuścić mnie do nieba - mówię, po czym prycham, kurwa, jakby to ją mogło obchodzić, ma taki wyraz twarzy, jakby w moich uszach i nosie zalęgły się robale - w sumie ma to sens, nie uważasz? W końcu mnie uratowałaś - podkreślam, tak jak i ona to robi, moi rodzice nie byli idealni, lecz wpojono mi dość sugestywnie kwestię wdzięczności.
Częściej używam do niej języka, ale niech będzie.
-Przyzwyczaiłem się - odpowiadam lekko, wracając do tonu obiadowej pogawędki - jest też znacznie spokojniej niż w stolicy. Nie słychać krzyków. Nie ma krwi na ulicach, umierających sierot i żebraków, którzy potracili kończyny - wyliczam zalety mieszkania na prowincji, jakbym opowiadał o czystszym powietrzu i dużej ilości zieleni - mamy też więcej roślinności - o tym też jednak wspomnę, kiedy wojna się zakończy, to będzie dodatkowy atut.
-Rozumiem - i ponownie się uśmiecham, brnie całkiem gładko i elegancko, jakby jeden skandal czegoś ją nauczył. Wzywam do siebie sługę i szepczę mu coś na uszko, a ten kiwa głową i znika, by po dłuższej chwili pojawić się z butelką miodu oraz jednym kieliszkiem. Dla mnie jest woda - musi mi panna wybaczyć, że nie dotrzymam jej towarzystwa. Powiedziano mi, że alkohol w tym stanie nadal mi szkodzi. Jedzenie zaraz zostanie podane. Oby panna była głodna, marnowanie jedzenia zwłaszcza teraz jest wysoce nieroztropne - chuja ja tam mogę wiedzieć, nawet, gdybym do końca wojny musiał wpierdalać fasolę, to i tak do ust miałbym co włożyć. A niektórzy - niektórzy nie. Sługę odprawiam kiwnięciem głowy, sam obsłużę swoją gościnię. Odkorkowuję butelkę i leję nieco gęstego, lejącego się płynu do kieliszka. Pierwszy na posmakę.
-Och, dla mnie to było całkiem zabawne. Moim skromnym zdaniem, lord Burke zbłaźnił się daleko bardziej. Z panny strony to był zwykły nietakt, pewny jestem, że niezamierzony. Gdyby to nie eskalowało w ten sposób, nawet bym nie wiedział, że to pani - kwituję jej urocze prawie przeprosiny. Ja? Kim jestem, żeby ją rozliczać z towarzyskich wpadek? Kiwam głową, gdy bierze skręta, zgniatam wystrzępioną, pustą już paczkę i ciskam ją w stronę stojącej na nóżce popielnicy. Oczywiście kurwa nie trafiam, a że nie mam przy sobie różdżki, niechętnie dźwigam się z fotela, żeby wrzucić karton do śmietniczka. Wstając z miejsca mam minę skrzywioną, gdy na nie wracam - boleść jest zmniejszona, bo każdy buch koi z nerwów i pozwala na powolne oddechy, zaprzyjaźnione z tutejszą cyrkulacją powietrza.
-Interesujące - mamroczę, z blantem w ustach. Gdybym nie był prawie na czczo, mógłbym rzygnąć. Pęcherzyk żółciowy, brzmi obleśnie. Ropa, wągier, syf - powiedz, ktoś ci kazał to zrobić? Dlaczego mi pomogłaś? - pytam, spoglądając na nią chyba po raz pierwszy tak szczerze, rad, że myśli nie zasłoniła jeszcze wata spokoju zbyt grubego, by cokolwiek się przez nią przedostało. Sukcesu nie komentuję, ups, wolałbym, żeby nie wyszło - miałbym może rzec? Albo milczeć i tak przeczekać jej wybuch, prawie filozoficznie zaciągając się jointem i petując wprost do rozłożonej popielnicy.
-Możemy do nich wrócić - wzruszam ramionami - panno Multon - dodaję z niejakim przekąsem, tocząc bata między palcami - albo możemy porozmawiać normalnie, przedstawisz mi swoje oczekiwania, a ja postaram się je spełnić, jeżeli tylko znajdą się w zakresie moich możliwości. Nie odmówię ci czegoś, co będę mógł zapewnić - stwierdzam raczej twardo, choć wszystko powoli staje się nieco rozmyte - och, doskonale, podano przystawki - zauważam, bo na tarasie pojawił się dyskretny sługa, który uprzednio zadbał o rozstawienie balkonowych mebli i nakrycie stołu. Na półmisku ułożono równo pocięte kromki zarumienionego, białego pieczywa polanego oliwą i posypane tartymi truflami. W szklanej salaterce usypano suszone owoce, wśród których dominują morele, pojawiła się również waza z kremem z kasztanów - jak czuję, niestety gotowanym na samym bulionie warzywnym, bez dodatku wina - może być? - pytam, bo co ja tam wiem, wizualnie, pomimo chudości, nie orzekłbym, że Elvira bieduje. Ale może znowu patrzę, jak ten, co życia nie zna, więc po prostu się zamykam, podnosząc pokrywę wazy, by moja wybawicielka mogła się poczęstować. Więc tyle jest warte moje życie.
Miskę zupy.
Pozwalam.
-Nie pamiętałem, jak wyglądasz. Nie mogłem sobie przypomnieć - wyjaśniam jej obojętnie tą swoją obcesowość, przy okazji nieco zaskoczony ściskając kobiecą dłoń. Szczupłą, kościstą, nieprzyjemną. Jej skóra jest szorstka i gładka, grudowata i cienka, jak pajęczyna. Za dużo sprzeczności, na powrót chowam ręce w rękawach szlafroka, to z chłodu. Nie chcę wystawiać ich na zewnątrz - ale śniłaś mi się. Kilka razy majaczyłem. Nie chciałaś wpuścić mnie do nieba - mówię, po czym prycham, kurwa, jakby to ją mogło obchodzić, ma taki wyraz twarzy, jakby w moich uszach i nosie zalęgły się robale - w sumie ma to sens, nie uważasz? W końcu mnie uratowałaś - podkreślam, tak jak i ona to robi, moi rodzice nie byli idealni, lecz wpojono mi dość sugestywnie kwestię wdzięczności.
Częściej używam do niej języka, ale niech będzie.
-Przyzwyczaiłem się - odpowiadam lekko, wracając do tonu obiadowej pogawędki - jest też znacznie spokojniej niż w stolicy. Nie słychać krzyków. Nie ma krwi na ulicach, umierających sierot i żebraków, którzy potracili kończyny - wyliczam zalety mieszkania na prowincji, jakbym opowiadał o czystszym powietrzu i dużej ilości zieleni - mamy też więcej roślinności - o tym też jednak wspomnę, kiedy wojna się zakończy, to będzie dodatkowy atut.
-Rozumiem - i ponownie się uśmiecham, brnie całkiem gładko i elegancko, jakby jeden skandal czegoś ją nauczył. Wzywam do siebie sługę i szepczę mu coś na uszko, a ten kiwa głową i znika, by po dłuższej chwili pojawić się z butelką miodu oraz jednym kieliszkiem. Dla mnie jest woda - musi mi panna wybaczyć, że nie dotrzymam jej towarzystwa. Powiedziano mi, że alkohol w tym stanie nadal mi szkodzi. Jedzenie zaraz zostanie podane. Oby panna była głodna, marnowanie jedzenia zwłaszcza teraz jest wysoce nieroztropne - chuja ja tam mogę wiedzieć, nawet, gdybym do końca wojny musiał wpierdalać fasolę, to i tak do ust miałbym co włożyć. A niektórzy - niektórzy nie. Sługę odprawiam kiwnięciem głowy, sam obsłużę swoją gościnię. Odkorkowuję butelkę i leję nieco gęstego, lejącego się płynu do kieliszka. Pierwszy na posmakę.
-Och, dla mnie to było całkiem zabawne. Moim skromnym zdaniem, lord Burke zbłaźnił się daleko bardziej. Z panny strony to był zwykły nietakt, pewny jestem, że niezamierzony. Gdyby to nie eskalowało w ten sposób, nawet bym nie wiedział, że to pani - kwituję jej urocze prawie przeprosiny. Ja? Kim jestem, żeby ją rozliczać z towarzyskich wpadek? Kiwam głową, gdy bierze skręta, zgniatam wystrzępioną, pustą już paczkę i ciskam ją w stronę stojącej na nóżce popielnicy. Oczywiście kurwa nie trafiam, a że nie mam przy sobie różdżki, niechętnie dźwigam się z fotela, żeby wrzucić karton do śmietniczka. Wstając z miejsca mam minę skrzywioną, gdy na nie wracam - boleść jest zmniejszona, bo każdy buch koi z nerwów i pozwala na powolne oddechy, zaprzyjaźnione z tutejszą cyrkulacją powietrza.
-Interesujące - mamroczę, z blantem w ustach. Gdybym nie był prawie na czczo, mógłbym rzygnąć. Pęcherzyk żółciowy, brzmi obleśnie. Ropa, wągier, syf - powiedz, ktoś ci kazał to zrobić? Dlaczego mi pomogłaś? - pytam, spoglądając na nią chyba po raz pierwszy tak szczerze, rad, że myśli nie zasłoniła jeszcze wata spokoju zbyt grubego, by cokolwiek się przez nią przedostało. Sukcesu nie komentuję, ups, wolałbym, żeby nie wyszło - miałbym może rzec? Albo milczeć i tak przeczekać jej wybuch, prawie filozoficznie zaciągając się jointem i petując wprost do rozłożonej popielnicy.
-Możemy do nich wrócić - wzruszam ramionami - panno Multon - dodaję z niejakim przekąsem, tocząc bata między palcami - albo możemy porozmawiać normalnie, przedstawisz mi swoje oczekiwania, a ja postaram się je spełnić, jeżeli tylko znajdą się w zakresie moich możliwości. Nie odmówię ci czegoś, co będę mógł zapewnić - stwierdzam raczej twardo, choć wszystko powoli staje się nieco rozmyte - och, doskonale, podano przystawki - zauważam, bo na tarasie pojawił się dyskretny sługa, który uprzednio zadbał o rozstawienie balkonowych mebli i nakrycie stołu. Na półmisku ułożono równo pocięte kromki zarumienionego, białego pieczywa polanego oliwą i posypane tartymi truflami. W szklanej salaterce usypano suszone owoce, wśród których dominują morele, pojawiła się również waza z kremem z kasztanów - jak czuję, niestety gotowanym na samym bulionie warzywnym, bez dodatku wina - może być? - pytam, bo co ja tam wiem, wizualnie, pomimo chudości, nie orzekłbym, że Elvira bieduje. Ale może znowu patrzę, jak ten, co życia nie zna, więc po prostu się zamykam, podnosząc pokrywę wazy, by moja wybawicielka mogła się poczęstować. Więc tyle jest warte moje życie.
Miskę zupy.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Coś musiało wydarzyć się z tym mężczyzną na przestrzeni ostatnich dni, przemknęło Elvirze przez myśl, gdy obserwowała go ze swojego fotela. Jakaś nieoczekiwana tragedia, cios w miękkie podbrzusze. Ból. Był albo wariatem albo wrakiem człowieka; może jednym i drugim. Powinna domyślić się od razu, gdy przyszedł powitać gościa ubrany jak pacjent oddziału zamkniętego, ale resztki ostrożności kazały jej zachować pozory do końca. Teraz wiedziała już, że gra na nic się zda. Sposób, w jaki szarpał za własne wargi, ta krew zalewająca mu usta i zbierająca się w kąciku w brzydkie, brązowe skrzepy. Zdawała sobie sprawę, że dużo czasu spędził w szpitalu i że ma zamiar do niego powrócić.
Czyżby to Locus odbiło się na nim tak olbrzymim piętnem? Rookwood straciła rozum, więc mógł go stracić każdy, Francis doznał także spotkania pierwszego stopnia ze śmiercią. Elvira również, ale nie postradała zmysłów. Może była silniejsza.
Uśmiechnęła się lekko. Tak, ta myśl była przyjemna.
- Nie rób tak. Nie skub - zwróciła cicho uwagę, jak uzdrowiciel do pacjenta, jak matka do dziecka; nie gość członka szanowanego rodu szlacheckiego. Za chwilę umościła się wygodnie na poduszce, oparła kolano na drugiej nodze, schwyciła dłońmi oparcia fotela. - Mówisz, że nie chciałam wpuścić cię do nieba? - pociągnęła bawiący ją temat, nieumyślnie obierając barwę głosu znużonej pielęgniarki oddziałowej. Czyli prawda, majaczył. Fakt jednak, że pomylił ją z aniołem, mile połechtał jej ego. Była dość piękna, aby pasować do nieboskłonu, charakterem jednak odbiegała od tego obrazu dalej niż mógł sobie wyobrażać. - Uratowałam i nie żałuję. Lorda śmierć byłaby dla nas wielką stratą - Przechyliła głowę, balansując na krawędzi ironii, ale jeszcze w pełni za nią nie przeskakując.
Wariat, czy nie, nazwisko gwarantowało mu szacunek. Względny. Skurwiel.
Starała się nie okazywać zdziwienia, utrzymać na twarzy maskę uprzejmego zainteresowania, jak wypadało na biznesowych spotkaniach; nigdy jednak nie przychodziło jej łatwo robić tego, co wypadało, więc za moment zmarszczyła brwi i obnażyła zęby w dziwacznym grymasie między uśmiechem, a wstrętem. Mugolackie dzieci. Zdradzieccy żebracy. Kogo miała żałować? Zakał społeczeństwa, których odjęcie od obrazka zapewniało Londynowi spokój i harmonię? Nie żałowała osieroconych dzieci; jeżeli były czarodziejami, opiekowało się nimi państwo, jeżeli nie - ich rodzice tak czy tak zasłużyli sobie na śmierć. Za najpotężniejszymi ideologiami szły proste zasady; kto nie był z nami, był przeciwko nam.
- Trudno się nie zgodzić - przyznała jednak. - Niedawno wracałam do domu po zmroku i wdepnęłam w kałużę. Dopiero w domu zdałam sobie sprawę, że była podbarwiona krwią. Nowe buty - Machnęła dłonią. - Nie interesuję się modą, ale to były porządne buty. Takie ciepłe - Uniosła brew, jakby rzucała mu wyzwanie. Powiodła wzrokiem za oddalającym się sługą, a potem powoli kiwnęła głową. - Owszem, wątroba potrzebuje czasu, by się zregenerować. - Kwestię marnowania jedzenia pozostawiła bez słowa. Była oczywista. Sama oszczędzała niemal tak intensywnie jak za czasów początku kursu uzdrowicielskiego. Choć ktoś taki jak Lestrange z biedą zapewne nigdy nie miał do czynienia.
Przyjęła szklaneczkę miodu i przyjrzała jej się pod światło nadmorskiego słońca. Gęsty płyn je zakrzywia, tworzy przyjemny odblask na złocie. Pije je z rozkoszą, choć pod koniec nieco się krztusi; ostatnim, czego by się spodziewała, było przyznanie jej racji w temacie pogrzebu.
- Zachował się jak burak. Burke - pokręciła głową, ocierając usta skrajem rękawa; dopóki nie zdała sobie sprawy co robi i z lekko zaróżowionymi policzkami nie opuściła ręki z powrotem na kolano. - Pewnie miał jakiś cel. Zachowałam się nietaktownie, ale... niezamierzenie - potwierdziła cichszym głosem, wciąż zaskoczona, że ktoś to zrozumiał.
Zebrała się z powrotem do powagi w czasie, gdy Francis wstał dorzucić opakowanie do popielniczki. Był zabawnym typem. Wariatem, bez wątpienia. Ale takim, przy którym paradoksalnie dało się spędzić godzinę lub dwie.
- Nikt mi nie kazał. - To pytanie jej nie zaskoczyło; zniesmaczyło, owszem, ponieważ przypadek Lestrange'a był jedną z niewielu bezinteresownych pobudek w jej życiu. Ale nie zaskoczyło. - Powiedziałabym nawet, że stanęłam w opozycji do reszty. Czarny Pan nie był ze mnie zadowolony - Zniżyła głos i spojrzała na fale; jej wzrok stał się mętny na wspomnienie obezwładniającego strachu. - Za dobrą wolę rozkazał mi leczyć każdego aż opadnę z sił - Potrząsnęła głową, znów odwróciła brodę w stronę Francisa. Uśmiech na jej ustach był uśmiechem dumy. - Wykonałam to zadanie. Na tyle na ile byłam w stanie.
Wzruszyła ramieniem, gdy zasugerował powrót do uprzejmości. W tym momencie nie robiło jej to już żadnej różnicy. Bezwiednie oblizała wargę, gdy służba zaczęła wnosić jedzenie. Był to posiłek, do jakiego była przyzwyczajona w Boreham; ale jaki ostatnio rzadko stawał się udziałem pracowników.
- Może być - odparła lekko, sięgając po kromkę gołymi palcami i maczając ją w kremie. - Słyszałam, że prowadzisz lokal w Londynie? - Uniosła chleb do ust, wbijając w niego oczekujące spojrzenie. Czy się domyśli?
Czyżby to Locus odbiło się na nim tak olbrzymim piętnem? Rookwood straciła rozum, więc mógł go stracić każdy, Francis doznał także spotkania pierwszego stopnia ze śmiercią. Elvira również, ale nie postradała zmysłów. Może była silniejsza.
Uśmiechnęła się lekko. Tak, ta myśl była przyjemna.
- Nie rób tak. Nie skub - zwróciła cicho uwagę, jak uzdrowiciel do pacjenta, jak matka do dziecka; nie gość członka szanowanego rodu szlacheckiego. Za chwilę umościła się wygodnie na poduszce, oparła kolano na drugiej nodze, schwyciła dłońmi oparcia fotela. - Mówisz, że nie chciałam wpuścić cię do nieba? - pociągnęła bawiący ją temat, nieumyślnie obierając barwę głosu znużonej pielęgniarki oddziałowej. Czyli prawda, majaczył. Fakt jednak, że pomylił ją z aniołem, mile połechtał jej ego. Była dość piękna, aby pasować do nieboskłonu, charakterem jednak odbiegała od tego obrazu dalej niż mógł sobie wyobrażać. - Uratowałam i nie żałuję. Lorda śmierć byłaby dla nas wielką stratą - Przechyliła głowę, balansując na krawędzi ironii, ale jeszcze w pełni za nią nie przeskakując.
Wariat, czy nie, nazwisko gwarantowało mu szacunek. Względny. Skurwiel.
Starała się nie okazywać zdziwienia, utrzymać na twarzy maskę uprzejmego zainteresowania, jak wypadało na biznesowych spotkaniach; nigdy jednak nie przychodziło jej łatwo robić tego, co wypadało, więc za moment zmarszczyła brwi i obnażyła zęby w dziwacznym grymasie między uśmiechem, a wstrętem. Mugolackie dzieci. Zdradzieccy żebracy. Kogo miała żałować? Zakał społeczeństwa, których odjęcie od obrazka zapewniało Londynowi spokój i harmonię? Nie żałowała osieroconych dzieci; jeżeli były czarodziejami, opiekowało się nimi państwo, jeżeli nie - ich rodzice tak czy tak zasłużyli sobie na śmierć. Za najpotężniejszymi ideologiami szły proste zasady; kto nie był z nami, był przeciwko nam.
- Trudno się nie zgodzić - przyznała jednak. - Niedawno wracałam do domu po zmroku i wdepnęłam w kałużę. Dopiero w domu zdałam sobie sprawę, że była podbarwiona krwią. Nowe buty - Machnęła dłonią. - Nie interesuję się modą, ale to były porządne buty. Takie ciepłe - Uniosła brew, jakby rzucała mu wyzwanie. Powiodła wzrokiem za oddalającym się sługą, a potem powoli kiwnęła głową. - Owszem, wątroba potrzebuje czasu, by się zregenerować. - Kwestię marnowania jedzenia pozostawiła bez słowa. Była oczywista. Sama oszczędzała niemal tak intensywnie jak za czasów początku kursu uzdrowicielskiego. Choć ktoś taki jak Lestrange z biedą zapewne nigdy nie miał do czynienia.
Przyjęła szklaneczkę miodu i przyjrzała jej się pod światło nadmorskiego słońca. Gęsty płyn je zakrzywia, tworzy przyjemny odblask na złocie. Pije je z rozkoszą, choć pod koniec nieco się krztusi; ostatnim, czego by się spodziewała, było przyznanie jej racji w temacie pogrzebu.
- Zachował się jak burak. Burke - pokręciła głową, ocierając usta skrajem rękawa; dopóki nie zdała sobie sprawy co robi i z lekko zaróżowionymi policzkami nie opuściła ręki z powrotem na kolano. - Pewnie miał jakiś cel. Zachowałam się nietaktownie, ale... niezamierzenie - potwierdziła cichszym głosem, wciąż zaskoczona, że ktoś to zrozumiał.
Zebrała się z powrotem do powagi w czasie, gdy Francis wstał dorzucić opakowanie do popielniczki. Był zabawnym typem. Wariatem, bez wątpienia. Ale takim, przy którym paradoksalnie dało się spędzić godzinę lub dwie.
- Nikt mi nie kazał. - To pytanie jej nie zaskoczyło; zniesmaczyło, owszem, ponieważ przypadek Lestrange'a był jedną z niewielu bezinteresownych pobudek w jej życiu. Ale nie zaskoczyło. - Powiedziałabym nawet, że stanęłam w opozycji do reszty. Czarny Pan nie był ze mnie zadowolony - Zniżyła głos i spojrzała na fale; jej wzrok stał się mętny na wspomnienie obezwładniającego strachu. - Za dobrą wolę rozkazał mi leczyć każdego aż opadnę z sił - Potrząsnęła głową, znów odwróciła brodę w stronę Francisa. Uśmiech na jej ustach był uśmiechem dumy. - Wykonałam to zadanie. Na tyle na ile byłam w stanie.
Wzruszyła ramieniem, gdy zasugerował powrót do uprzejmości. W tym momencie nie robiło jej to już żadnej różnicy. Bezwiednie oblizała wargę, gdy służba zaczęła wnosić jedzenie. Był to posiłek, do jakiego była przyzwyczajona w Boreham; ale jaki ostatnio rzadko stawał się udziałem pracowników.
- Może być - odparła lekko, sięgając po kromkę gołymi palcami i maczając ją w kremie. - Słyszałam, że prowadzisz lokal w Londynie? - Uniosła chleb do ust, wbijając w niego oczekujące spojrzenie. Czy się domyśli?
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Jest na tyle ciepło, że owinięty w koc spędzę tu wieczór. Albo i noc. Zimny wiatr, zimny prysznic, zimne nóżki na kolację, bo przecież wszystkiego brakuje i głupio mi grymasić, że czegoś nie lubię. Mało do mnie dociera, dlatego od czasu do czasu podszczypuję się w udo, strzelam w nadgarstek z gumki recepturki, którą założyłem na prawą rękę i no właśnie, ściągam warstwę skóry z warg. Każe mi przestać, a ja instynktownie spuszczam wzrok, jakby przyłapała mnie na obgryzaniu paznokci w towarzystwie. Najbardziej obrzydliwe w tym jest to, co się później z nimi dzieje. W opcji najłagodniejszej, lądują w chusteczce, a następnie w śmietniku. Ja jestem leniwy, więc zrzucam je, jak myślę, niezauważenie na podłogę, gdzie leżą i zbierają się w kępy brudu razem z włosami i kurzem. Niektórzy je zjadają, ale nie sądzę, by dobrze uzupełniały dietę. Wyobrażam sobie, że człowiek nie może ich strawić, więc zalegają gdzieś w żołądku, zbierają się w grudę, która cały czas się powiększa i cyk, będziemy uczyć się o tym na eliksirach. W żołądku kozy tworzy się bezoar, a w żołądku flejtucha... Żeby nazwać kamień złożony ze ścinek obgryzionych paznokci jestem jednak za mało kreatywny i tak nie ma mnie już za długo. Zdaje sobie sprawę, że przez chwilę zupełnie nie łączę? Mam nadzieję, że nie.
Nie zamierzałem być niegrzeczny, a i tak traktuję ją prawie obcesowo.
-To instynktowne - odpowiadam przepraszającym tonem, ale kiwam głową, tak proszę pani, ja już nie będę. Tak wzbudza posłuch albo ja po prostu doliczam jej to na poczet życzeń, które muszę spełnić.
Bo?
Nie istnieje żaden pieprzony kodeks, mogę wziąć i odesłać chytrą babę z kwitkiem albo z 1,5 litrową butelką Zbyszko 3 cytryny w geście dobrej woli, żeby przypomniała sobie złote czasy i oranżadę z przyjęcia.
Tylko, że cenię to swoje życie, jeżeli jest na wagę, to dziś dzień dostawy, więc jest drogie. Odpłacę się, czymś więcej, niż życzliwością i podwieczorkiem zjedzonym z widokiem na morze.
-Byłaś bardzo zasadnicza. I miałaś złamane skrzydło - przypominam sobie detale, skoro wyraża zainteresowanie - męczyła cię tamta praca i dlatego traktowałaś wszystkich naprawdę okropnie. Ale profesjonalnie. Postawiłaś mnie w stan oskarżenia, średnio pamiętam, co działo się później - streszczam, obserwując, jak kobieta mości się na fotelu. Jest tak drobna, że mogłaby się w nim zapaść, w ten sposób siadała przy mnie tylko Wandzia. Przygryzam wargę, ale tylko ciut-ciut i zaraz puszczam, nie chcę zasłużyć na reprymendę. Pod rękawem szlafroka ciągnę za gumkę i dwukrotnie uderzam się nią w nadgarstek. Krzywię się lekko, liche podobieństwo do Evandry rozkłada mnie na łopatki. Zrobię dla niej wszystko.
-Och, nie sądzę. Nasze interesy są prawie całkowicie sprzeczne, panno Multon - zaprzeczam gładko, wzruszywszy ramionami - zrobiłabyś to dla kogoś innego? Gdyby wykrwawiał się ktoś, kto mógłby ci obiecać przysługę, kiedyś? - pytam ją, bębniąc palcami w ściankę szklanki z wodą. Od pobytu w szpitalu, do mojego zachowania wkrada się mnóstwo tików, nieustannie potrzebuję robić coś z sobą. Utrzymywać kontrolę i jednocześnie ją tracić - nie oceniam, to tylko ciekawość - usprawiedliwiam się, a na moje wąskie wargi wpełza uśmiech, bo oto czuję więcej, niż znużenie, rezygnację, no i ból. Doświadcza mnie dobrze, więc przełykam ślinę, popijam wodą i wyobrażam sobie, jak mała stopa w zamszowym trzewiku rozchlapuje wodę z kałuży, a ta pryska krwią.
-Przykro mi - mówię, dalej zastanawiając się, czy była tam krew tylko jednego człowieka, czy kilku. Jeżeli kilku, ilu, ilu kobiet, ilu mężczyzn, ilu dzieci - czy buty dało się doczyścić? - dopytuję uprzejmie, na pewno, chociaż pucybuta nie znajdzie się już na każdym rogu w obrębie Pokątnej. Pozwijali interesy, choć mogliby się nieźle wzbogacić, ale kto chce służyć tym, którzy przy następnym obchodzie powieszą kolegę obok za odstające uszy - ulice powinny być częściej czyszczone - dodaję, już znowu obojętnie. Może to po mnie poznać, że lubię spokój. I nie chcę wojny.
-Jak długo może to potrwać? - pytam, podciągając kolana pod brodę, potrzeba mi orientacyjnej daty. Terapia w Mungu nie będzie mlekiem i miodem płynąca. Przyzwyczaję się do picia mięty, czystka i melisy. A także całej reszty ziółek, po których będę senny, otępiały i grzeczny. Ułożą mnie, jak ubranie wyjęte z maglownicy.
-My wszyscy jesteśmy, jak on. Jeden zagrzmi na pogrzebie, inny doprowadzi służkę do płaczu, bo wino miało być z trzema kostkami lodu - było, ale jedna się rozpuściła - przerywam na moment, parskam, cierpi to żart - a następny będzie sobie uzurpurował prawo, żeby ich wszystkich oceniać, nie będąc lepszym - ten trzeci to ja. Burak - zdołałaś to załagodzić? Blackowie nie wystawili za tobą listów gończych? - wysilam się na kiepski żart, jestem nie w formie, więc i humor tonie, jakbym miał kotwicę przy gardle. Tak naprawdę to tylko stos kamieni w kieszeniach mego płaszcza, to bardziej poetyckie.
Słucham jej w milczeniu, dopalając skuna i petując do przepełnionej popielnicy. Nie zrobiłbym dla niej tego, co ona zrobiła dla mnie.
-Masz swoje zasady - wniosek na poziomie zadania z kangurem, gdy wraca się do niego po kilku latach i widzi, że rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki - nawet mógłbym żałować, że nie poznaliśmy się w innych okolicznościach - mówię, spoglądając na Elvirę. Jej ubiór jest bezbarwny, ona sama też, ale tylko pod słońce. Lubię ją - co się później stało, kiedy straciłem przytomność? Ktoś umarł? Było jedno ciało, blondynki - to źle, że chcę wiedzieć? Mieć więcej powodów do jebania Czarnego Pana, którem służę?
-Nie rób tak, zabijesz smak trufli - radzę jej więc, to wszystko z sympatii - będzie też drugie danie - dodaję, a akurat wówczas sługa pojawia się ponownie, tym razem z dwoma talerzami. Zjem razem z nią, mimo że nie przepadam za mięsem. Nie wypada kręcić nosem, nikomu.
-Z najprostszych składników można przygotować najsmaczniejsze potrawy - mówię, co jest tylko pochwałą umiejętności naszego kucharza. Sam dałbym może radę ugotować ziemniaki, chociaż do dziś nie wiem, czy wrzuca się je do zimnej, czy wrzącej wody.
-Dorsz na jabłkowym puree z marynowaną rzodkwią i rzepą oraz czosnkiem smażonym na maśle - anonsuje sługa, stawiając talerz pierw przed Elvirą, a dopiero później przede mną. Zapach pieczonej ryby sprawia, że momentalnie głodnieję.
-Dziękujemy, Otis - odprawiam chłopca, dla którego podawanie do stołu to musi być tortura. Jeżeli blondynka nie zje całej bruschetty, to jemu się dostanie, postanawiam, ale nie wiem, czy na to liczę. Ona ma apetyt, a Otisowi chętnie odpłaciłbym się czymś więcej, niż resztkami.
-Owszem. Wenus. Byłaś tam kiedyś, czy tylko słyszałaś? - odpowiadam, odkrawając kawałek ryby. Przypieczona skórka chrzęści między zębami - tego chcesz? Chłopców, dziewczynek i pokoju pełnego po sufit wróżkowego pyłu?
Nie zamierzałem być niegrzeczny, a i tak traktuję ją prawie obcesowo.
-To instynktowne - odpowiadam przepraszającym tonem, ale kiwam głową, tak proszę pani, ja już nie będę. Tak wzbudza posłuch albo ja po prostu doliczam jej to na poczet życzeń, które muszę spełnić.
Bo?
Nie istnieje żaden pieprzony kodeks, mogę wziąć i odesłać chytrą babę z kwitkiem albo z 1,5 litrową butelką Zbyszko 3 cytryny w geście dobrej woli, żeby przypomniała sobie złote czasy i oranżadę z przyjęcia.
Tylko, że cenię to swoje życie, jeżeli jest na wagę, to dziś dzień dostawy, więc jest drogie. Odpłacę się, czymś więcej, niż życzliwością i podwieczorkiem zjedzonym z widokiem na morze.
-Byłaś bardzo zasadnicza. I miałaś złamane skrzydło - przypominam sobie detale, skoro wyraża zainteresowanie - męczyła cię tamta praca i dlatego traktowałaś wszystkich naprawdę okropnie. Ale profesjonalnie. Postawiłaś mnie w stan oskarżenia, średnio pamiętam, co działo się później - streszczam, obserwując, jak kobieta mości się na fotelu. Jest tak drobna, że mogłaby się w nim zapaść, w ten sposób siadała przy mnie tylko Wandzia. Przygryzam wargę, ale tylko ciut-ciut i zaraz puszczam, nie chcę zasłużyć na reprymendę. Pod rękawem szlafroka ciągnę za gumkę i dwukrotnie uderzam się nią w nadgarstek. Krzywię się lekko, liche podobieństwo do Evandry rozkłada mnie na łopatki. Zrobię dla niej wszystko.
-Och, nie sądzę. Nasze interesy są prawie całkowicie sprzeczne, panno Multon - zaprzeczam gładko, wzruszywszy ramionami - zrobiłabyś to dla kogoś innego? Gdyby wykrwawiał się ktoś, kto mógłby ci obiecać przysługę, kiedyś? - pytam ją, bębniąc palcami w ściankę szklanki z wodą. Od pobytu w szpitalu, do mojego zachowania wkrada się mnóstwo tików, nieustannie potrzebuję robić coś z sobą. Utrzymywać kontrolę i jednocześnie ją tracić - nie oceniam, to tylko ciekawość - usprawiedliwiam się, a na moje wąskie wargi wpełza uśmiech, bo oto czuję więcej, niż znużenie, rezygnację, no i ból. Doświadcza mnie dobrze, więc przełykam ślinę, popijam wodą i wyobrażam sobie, jak mała stopa w zamszowym trzewiku rozchlapuje wodę z kałuży, a ta pryska krwią.
-Przykro mi - mówię, dalej zastanawiając się, czy była tam krew tylko jednego człowieka, czy kilku. Jeżeli kilku, ilu, ilu kobiet, ilu mężczyzn, ilu dzieci - czy buty dało się doczyścić? - dopytuję uprzejmie, na pewno, chociaż pucybuta nie znajdzie się już na każdym rogu w obrębie Pokątnej. Pozwijali interesy, choć mogliby się nieźle wzbogacić, ale kto chce służyć tym, którzy przy następnym obchodzie powieszą kolegę obok za odstające uszy - ulice powinny być częściej czyszczone - dodaję, już znowu obojętnie. Może to po mnie poznać, że lubię spokój. I nie chcę wojny.
-Jak długo może to potrwać? - pytam, podciągając kolana pod brodę, potrzeba mi orientacyjnej daty. Terapia w Mungu nie będzie mlekiem i miodem płynąca. Przyzwyczaję się do picia mięty, czystka i melisy. A także całej reszty ziółek, po których będę senny, otępiały i grzeczny. Ułożą mnie, jak ubranie wyjęte z maglownicy.
-My wszyscy jesteśmy, jak on. Jeden zagrzmi na pogrzebie, inny doprowadzi służkę do płaczu, bo wino miało być z trzema kostkami lodu - było, ale jedna się rozpuściła - przerywam na moment, parskam, cierpi to żart - a następny będzie sobie uzurpurował prawo, żeby ich wszystkich oceniać, nie będąc lepszym - ten trzeci to ja. Burak - zdołałaś to załagodzić? Blackowie nie wystawili za tobą listów gończych? - wysilam się na kiepski żart, jestem nie w formie, więc i humor tonie, jakbym miał kotwicę przy gardle. Tak naprawdę to tylko stos kamieni w kieszeniach mego płaszcza, to bardziej poetyckie.
Słucham jej w milczeniu, dopalając skuna i petując do przepełnionej popielnicy. Nie zrobiłbym dla niej tego, co ona zrobiła dla mnie.
-Masz swoje zasady - wniosek na poziomie zadania z kangurem, gdy wraca się do niego po kilku latach i widzi, że rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki - nawet mógłbym żałować, że nie poznaliśmy się w innych okolicznościach - mówię, spoglądając na Elvirę. Jej ubiór jest bezbarwny, ona sama też, ale tylko pod słońce. Lubię ją - co się później stało, kiedy straciłem przytomność? Ktoś umarł? Było jedno ciało, blondynki - to źle, że chcę wiedzieć? Mieć więcej powodów do jebania Czarnego Pana, którem służę?
-Nie rób tak, zabijesz smak trufli - radzę jej więc, to wszystko z sympatii - będzie też drugie danie - dodaję, a akurat wówczas sługa pojawia się ponownie, tym razem z dwoma talerzami. Zjem razem z nią, mimo że nie przepadam za mięsem. Nie wypada kręcić nosem, nikomu.
-Z najprostszych składników można przygotować najsmaczniejsze potrawy - mówię, co jest tylko pochwałą umiejętności naszego kucharza. Sam dałbym może radę ugotować ziemniaki, chociaż do dziś nie wiem, czy wrzuca się je do zimnej, czy wrzącej wody.
-Dorsz na jabłkowym puree z marynowaną rzodkwią i rzepą oraz czosnkiem smażonym na maśle - anonsuje sługa, stawiając talerz pierw przed Elvirą, a dopiero później przede mną. Zapach pieczonej ryby sprawia, że momentalnie głodnieję.
-Dziękujemy, Otis - odprawiam chłopca, dla którego podawanie do stołu to musi być tortura. Jeżeli blondynka nie zje całej bruschetty, to jemu się dostanie, postanawiam, ale nie wiem, czy na to liczę. Ona ma apetyt, a Otisowi chętnie odpłaciłbym się czymś więcej, niż resztkami.
-Owszem. Wenus. Byłaś tam kiedyś, czy tylko słyszałaś? - odpowiadam, odkrawając kawałek ryby. Przypieczona skórka chrzęści między zębami - tego chcesz? Chłopców, dziewczynek i pokoju pełnego po sufit wróżkowego pyłu?
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Jakkolwiek prostacko by się nie zachowywał, miała u niego posłuch. Nie zareagował dramatycznym oburzeniem na fakt, że przedstawicielka klasy niższej ośmiela się zwrócić mu uwagę na kwestię jego własnego zdrowia. W gruncie rzeczy było jej obojętne, co zrobi z tymi swoimi skórkami, nie czułaby współczucia nawet, gdyby wetknął sobie paznokcie w oczodół i wyłupał oko. Może wzdrygnęłaby się z obrzydzeniem. Nic więcej. Nie potrafiła jednak trzymać języka za zębami, zwracała uwagę - a on słuchał. To od razu zaskarbiło sobie jej sympatię, zwłaszcza, że było kompletnym przeciwieństwem tego, czego mogła się spodziewać.
Widzi, jak ją obserwuje. Szerokie, zielone oczy połyskują w promykach lichego słońca przedzierającego się między burzowe chmury. Te oczy są ogromne, wilgotne. Usta suche i zniszczone, kościste palce bawią się gumką założoną na nadgarstek. Słaby, myśli przez chwilę, ale potem sama do siebie kręci głową. Nie, nie słaby. Młody. Niewinny. Dziecko zamknięte w zbyt dojrzałym ciele.
- Okropnie, lecz profesjonalnie - powtarza, wygina usta w niewielki uśmiech. - Potrafię sobie to wyobrazić. - Mocniejsza bryza znad wody szarpie jasnym warkoczem, ostrożnie przesuwa dłonią po włosach, przygładza je. Skórę chowa pod czarnym materiałem, ale coś chodzi jej po głowie i nie daje spokoju. Wreszcie chwyta za lewą rękawiczkę, ostrożnie zsuwa ją z kostek, odsłaniając... czerń. Metaliczną czerń protezy. - Moje złamane skrzydło - stwierdza z fałszywą nonszalancją. - Każdy z nas doznał jakichś obrażeń. Moje niestety są trwalsze, niżbym preferowała.
Milczy, przez jakiś czas nie wie, co powiedzieć. Zaskakuje ją śmiałe wyznanie Lestrange'a. Dlaczego ich interesy miałyby być sprzeczne? Na wojnie takiej jak ta nie było już miejsca na kultywowanie śmiesznych różnic opartych o kieszeń i rodowód. Jeżeli byli prawdziwymi czarodziejami, byli wartościowi. A ona i Francis tak czy tak stali przecież po tej samej stronie; gdyby było inaczej, nie znalazłby się z nimi w podziemiach. Czy nie tak?
- Hmm - mruczy ostrożnie, wsuwając rękawiczkę z powrotem na rękę. - Nie mam pojęcia. W takich sytuacjach nie podejmuje się decyzji opartych na racjonalności. - wyznaje zaskakująco szczerze. Nie ufała już sobie na tyle, by jednogłośnie oświadczyć, że uratowałaby potrzebującego w każdej sytuacji; lub że nie zostawiłaby człowieka, o którym wie, że nie będzie potrafił się odwdzięczyć. - Robiłam co do mnie należało. Poszłam na misję jako uzdrowiciel - wykręciła się więc zgrabnie, bo koniec końców była to prawda.
Temat zamszowych bucików wybrudzonych posoką był lekkim zapychaczem konwersacji; zabawnym przez pierwsze kilka sekund, a potem niezmiernie nużącym. Nie chciała ciągnąć go zbyt długo, więc zadbała o zbywający ton głosu:
- Och tak, bez problemu. Jestem uzdrowicielem, mam doświadczenie w... czyszczeniu plam krwi - Uśmiechnęła się uprzejmie, wznosząc szklankę z miodem jak do toastu i dopiero po dłuższym momencie zdając sobie sprawę, że jest to nietaktem. Francis nie miał przy sobie nic prócz wody. Nie mógł mieć. - To zależy od wielu czynników, przede wszystkim twojego aktualnego stanu zdrowia. Jeżeli wcześniej nie oszczędzałeś wątroby, będzie regenerowała się dłużej - rzuca mu spojrzenie z ukosa, zastanawiając się, jakimi przyjemnościami mógł zaspokajać się tak ekscentryczny mężczyzna.
O lordowanie nawet nie próbowała się już kusić; porównanie do dziecka przybrało na sile, gdy na jej oczach Lestrange uniósł kolana i ponuro oparł na nich brodę. Co za samotny człowiek. Gdyby miała serce, może by ją zapiekło.
Coraz mniejszą wagę przywiązuje do słów, padających z jego ust. Choć są przyjemne, wydają szczere, przemawiają na jej korzyść - ciężko brać na poważnie zdanie szalonego człowieka.
- A ty? - Pytanie ucieka jej z ust, zanim zdążyłaby ugryźć się w język. Jaki ty jesteś?, to ma na myśli, ale to bezczelne. Cholera. - Powiedzmy, że uznaję sprawę za zamkniętą. Jeżeli znajduję się w jakiejś kartotece, nic mi o tym nie wiadomo - odpowiada z cieniem złośliwego śmiechu. Blackowie mogliby jej zrobić wiele rzeczy, ale nie zabić; chcąc nie chcąc, musieli uszanować jej pozycję bliskiego zwolennika Czarnego Pana. Ta protekcja stała się jej siłą i dożywotnim obowiązkiem.
Wykrzywia usta w dziwny grymas, kiwa głową i upija łyk miodu na wyraz żalu z powodu okoliczności ich pierwszego spotkania. Też mogłaby liczyć na to, by były inne, jednak, czy gdyby tak, Lestrange zechciałby się do niej w ogóle odezwać?
- Blondynka przeżyła. Umarła dwójka. Black i jeszcze jeden... - waha się przez chwilę. - Wilkes - stwierdza wreszcie, bo czego ma się obawiać? Lestrange ich przecież nie zdradzi. Uczestniczył w tej misji, wiedział, czego dotyczyła.
Mimowolnie wzdryga się, gdy mężczyzna ją strofuje, ale jak na złość robi po swojemu i zjada chleb tak, jak jej odpowiada. Szlachta może kontrolować wiele rzeczy w życiu, ale nie będzie kontrolować tego, jak Elvira Multon chce jeść swoje przystawki. I tak nie przepadała za truflami; no chyba, że w czekoladkach.
- Nie mogę się doczekać - wymamrotała, gdy przełknęła, a potem obojętnie uniosła wzrok na sługę. Zaskoczyło ją, że Francis zna jego imię; i że dziękuje. - Rzeczywiście proste składniki - Kiwa głową z uznaniem, przyglądając się apetycznemu daniu; sama nie byłaby w stanie nawet porządnie wysmażyć dorsza. Nie radziła sobie w kuchni. - Niestety jedynie słyszałam - Często bywała w barach i restauracjach, ale rzadko w tych, które uchodziły za lokale wyższej strefy. Po nieudanej wycieczce do Fantasmagorii preferowała ich unikać. Wsuwa do ust kolejny kawałek chleba, a potem krztusi się gwałtownie, przyciska dłoń prewencyjnie do ust i sięga po miód. Mija parę sekund, nim zapija zastałe w gardle okruchy. - Wenus to restauracja, czy burdel? - pyta kpiącym tonem, ale już czuje wpełzające na policzki rumieńce. Nie wstydu; absolutnie nie wstydu. Przygląda się Lestrange'owi, czekając, aż się oburzy, może zaśmieje. Ostatecznie jednak dochodzi do wniosku, że może mieć rację.
Jaka byłaby lepsza nazwa dla burdelu niż Wenus?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Widzi, jak ją obserwuje. Szerokie, zielone oczy połyskują w promykach lichego słońca przedzierającego się między burzowe chmury. Te oczy są ogromne, wilgotne. Usta suche i zniszczone, kościste palce bawią się gumką założoną na nadgarstek. Słaby, myśli przez chwilę, ale potem sama do siebie kręci głową. Nie, nie słaby. Młody. Niewinny. Dziecko zamknięte w zbyt dojrzałym ciele.
- Okropnie, lecz profesjonalnie - powtarza, wygina usta w niewielki uśmiech. - Potrafię sobie to wyobrazić. - Mocniejsza bryza znad wody szarpie jasnym warkoczem, ostrożnie przesuwa dłonią po włosach, przygładza je. Skórę chowa pod czarnym materiałem, ale coś chodzi jej po głowie i nie daje spokoju. Wreszcie chwyta za lewą rękawiczkę, ostrożnie zsuwa ją z kostek, odsłaniając... czerń. Metaliczną czerń protezy. - Moje złamane skrzydło - stwierdza z fałszywą nonszalancją. - Każdy z nas doznał jakichś obrażeń. Moje niestety są trwalsze, niżbym preferowała.
Milczy, przez jakiś czas nie wie, co powiedzieć. Zaskakuje ją śmiałe wyznanie Lestrange'a. Dlaczego ich interesy miałyby być sprzeczne? Na wojnie takiej jak ta nie było już miejsca na kultywowanie śmiesznych różnic opartych o kieszeń i rodowód. Jeżeli byli prawdziwymi czarodziejami, byli wartościowi. A ona i Francis tak czy tak stali przecież po tej samej stronie; gdyby było inaczej, nie znalazłby się z nimi w podziemiach. Czy nie tak?
- Hmm - mruczy ostrożnie, wsuwając rękawiczkę z powrotem na rękę. - Nie mam pojęcia. W takich sytuacjach nie podejmuje się decyzji opartych na racjonalności. - wyznaje zaskakująco szczerze. Nie ufała już sobie na tyle, by jednogłośnie oświadczyć, że uratowałaby potrzebującego w każdej sytuacji; lub że nie zostawiłaby człowieka, o którym wie, że nie będzie potrafił się odwdzięczyć. - Robiłam co do mnie należało. Poszłam na misję jako uzdrowiciel - wykręciła się więc zgrabnie, bo koniec końców była to prawda.
Temat zamszowych bucików wybrudzonych posoką był lekkim zapychaczem konwersacji; zabawnym przez pierwsze kilka sekund, a potem niezmiernie nużącym. Nie chciała ciągnąć go zbyt długo, więc zadbała o zbywający ton głosu:
- Och tak, bez problemu. Jestem uzdrowicielem, mam doświadczenie w... czyszczeniu plam krwi - Uśmiechnęła się uprzejmie, wznosząc szklankę z miodem jak do toastu i dopiero po dłuższym momencie zdając sobie sprawę, że jest to nietaktem. Francis nie miał przy sobie nic prócz wody. Nie mógł mieć. - To zależy od wielu czynników, przede wszystkim twojego aktualnego stanu zdrowia. Jeżeli wcześniej nie oszczędzałeś wątroby, będzie regenerowała się dłużej - rzuca mu spojrzenie z ukosa, zastanawiając się, jakimi przyjemnościami mógł zaspokajać się tak ekscentryczny mężczyzna.
O lordowanie nawet nie próbowała się już kusić; porównanie do dziecka przybrało na sile, gdy na jej oczach Lestrange uniósł kolana i ponuro oparł na nich brodę. Co za samotny człowiek. Gdyby miała serce, może by ją zapiekło.
Coraz mniejszą wagę przywiązuje do słów, padających z jego ust. Choć są przyjemne, wydają szczere, przemawiają na jej korzyść - ciężko brać na poważnie zdanie szalonego człowieka.
- A ty? - Pytanie ucieka jej z ust, zanim zdążyłaby ugryźć się w język. Jaki ty jesteś?, to ma na myśli, ale to bezczelne. Cholera. - Powiedzmy, że uznaję sprawę za zamkniętą. Jeżeli znajduję się w jakiejś kartotece, nic mi o tym nie wiadomo - odpowiada z cieniem złośliwego śmiechu. Blackowie mogliby jej zrobić wiele rzeczy, ale nie zabić; chcąc nie chcąc, musieli uszanować jej pozycję bliskiego zwolennika Czarnego Pana. Ta protekcja stała się jej siłą i dożywotnim obowiązkiem.
Wykrzywia usta w dziwny grymas, kiwa głową i upija łyk miodu na wyraz żalu z powodu okoliczności ich pierwszego spotkania. Też mogłaby liczyć na to, by były inne, jednak, czy gdyby tak, Lestrange zechciałby się do niej w ogóle odezwać?
- Blondynka przeżyła. Umarła dwójka. Black i jeszcze jeden... - waha się przez chwilę. - Wilkes - stwierdza wreszcie, bo czego ma się obawiać? Lestrange ich przecież nie zdradzi. Uczestniczył w tej misji, wiedział, czego dotyczyła.
Mimowolnie wzdryga się, gdy mężczyzna ją strofuje, ale jak na złość robi po swojemu i zjada chleb tak, jak jej odpowiada. Szlachta może kontrolować wiele rzeczy w życiu, ale nie będzie kontrolować tego, jak Elvira Multon chce jeść swoje przystawki. I tak nie przepadała za truflami; no chyba, że w czekoladkach.
- Nie mogę się doczekać - wymamrotała, gdy przełknęła, a potem obojętnie uniosła wzrok na sługę. Zaskoczyło ją, że Francis zna jego imię; i że dziękuje. - Rzeczywiście proste składniki - Kiwa głową z uznaniem, przyglądając się apetycznemu daniu; sama nie byłaby w stanie nawet porządnie wysmażyć dorsza. Nie radziła sobie w kuchni. - Niestety jedynie słyszałam - Często bywała w barach i restauracjach, ale rzadko w tych, które uchodziły za lokale wyższej strefy. Po nieudanej wycieczce do Fantasmagorii preferowała ich unikać. Wsuwa do ust kolejny kawałek chleba, a potem krztusi się gwałtownie, przyciska dłoń prewencyjnie do ust i sięga po miód. Mija parę sekund, nim zapija zastałe w gardle okruchy. - Wenus to restauracja, czy burdel? - pyta kpiącym tonem, ale już czuje wpełzające na policzki rumieńce. Nie wstydu; absolutnie nie wstydu. Przygląda się Lestrange'owi, czekając, aż się oburzy, może zaśmieje. Ostatecznie jednak dochodzi do wniosku, że może mieć rację.
Jaka byłaby lepsza nazwa dla burdelu niż Wenus?
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
the world is overflowing with horrible things, but they're all a tray of cakes next to death[/i]
poranek, 01 VIII 58
poranek, 01 VIII 58
Światli i silni, potężni i wszechmocni - decydujący o życiu i śmierci, noszący z dumą miano władców, którzy silnymi dłońmi sprawowali władzę. Lady babcia była w stanie ich zmiażdżyć - takie miała wrażenie, gdy teraz siedziała obok niej, zapatrzona w pewność siebie dawnej lady Yaxley, której twardy głos i jeszcze twardsza ręka wiodły prym w wychowaniu Imogen. Postać kobiety wyjętej z przyjętych schematów, dumnej i inteligentnej - takiej, jaką chciała być sama młoda lady Travers. Gdy przewertowała kolejne strony notatek z języka przodków, który walczyli o wyznawane teraz wartości. Niemiecki brzmiał twardo, pasował do nieznającej litości babci, która niosła w żyłach półwilą dumę i jeszcze większy przerost ostrego niczym brzytwa intelektu. Zapach atramentu niósł się wśród ciepła poranka; ciemny turkus miał oznaczać pożegnanie, gdy ledwie za kilka godzin miała najpierw udać się do zamku, a pod wieczór ugościć na obchodach festiwalu lata. Jednak to wizja rozmowy z nią, swoistym autorytetem młodej półwili, była w planie tego dnia najbardziej ekscytującą. Powtórzywszy ostatnie zwroty, przywitała siedzącą przy porannej herbacie babcię z delikatnym, skromnym - ponoć zbyt grzecznym - uśmiechem.
— Babciu. — Lekko skinęła, zajmując miejsce obok kobiety. Nawet teraz, mimo ponad osiemdziesięciu lat na karku, wydawała się idealna - zmarszczki nadawały jej szlachetności, wokół skrytego w sukni ciała unosiła się niegdyś sławetna duma, która teraz otaczała ją tęsknotą za utraconą młodością. — Dziękuję za książki, ściągnęły mi sen z powiek. — Zaśmiała się łagodnie, a gdy służka nalała jej herbaty, sięgnęła po pierwszy tego dnia posiłek - ledwie jedną malinę - obserwując unoszącą się parę. Sama obecność kobiety niosła wsparcie i dumę, którą wspierało poczucie przynależności. Gdzieś w oddali słyszała łagodny plusk wody, niosący wspomnienie zamieszkujących tu syren. Te jednak nie były domeną babki, niosły natomiast wspomnienie dziadka, którego zamiłowanie do syren i sztuki pozostało w duszy Eurydyki. Imogen, ponoć, przypominała właśnie tu siedzącą kobietę i głęboko chciała w to wierzyć, nawet jeśli wydawała się przy tym niezrozumiale wprost nierozsądna - lady Lestragne nee Yaxley była przecież silną kobietą, a jej wnuczka wydawała się ledwie opierzona.
— Powiedz mi, proszę... — Zaczęła łagodnie, spoglądając na służbę z dozą niepewności. Wyczuwszy to, kobiety odsunęły się od zajmowanego przez nią miejsca, a Imogen sięgnęła po dłoń babci, dalej spoglądając na łagodne fale otaczające wyspę. — Czy stres... niezadowolenie, hamują urok? — Kciuk młodej damy gładził ten starszy, naznaczony już ciężarem bycia żoną, matką, ale także wybitną historyczką i jedną z niegdyś sławniejszych arystokratek. Osiągnęła wiele, niosąc z dumą wpajane wnukom wartości - jeszcze więcej, niosąc te wartości sama na sobie, w perswazji, uroku i mądrości. Nikt bowiem nie prowadził Imogen przez życie tak, jak ona, a dzierżony dar wydawał się kłaniać przed umiejętnościami, jakie nosiła jej babka. Jeśli komukolwiek miałaby zaufać, to kobiety jej życia były właśnie tu. W oddali majaczyła sylwetka matki, która oddawała się rozmowie z ciotką, tuż obok babcia, która mogła jej zdradzić prawdę, jednocześnie nie doszukując się kolejnego dna w zadanym pytaniu.
— Mam wrażenie, że wtedy... nie działa... prawie nigdy. — Miała niski głos, właśnie po niej, a ten wpasowywał się w szum turkusowej bryzy. Zapach owoców drażnił nozdrza, powstrzymała się jednak przed sięgnięciem po kolejny kawałek owoców, zamiast tego przenosząc spojrzenie na Brunhildę. Zagrywszy wargę, uśmiechnęła się łagodnie i oddała po prostu tej chwili, ledwie roznoszącej się po zgrabnych ramionach skrytych w skromnej sukni. Tejże skromności wydawała się tez jej nauczyć, nosząc charakter niczym najpiękniejszą biżuterię.
— Babciu. — Lekko skinęła, zajmując miejsce obok kobiety. Nawet teraz, mimo ponad osiemdziesięciu lat na karku, wydawała się idealna - zmarszczki nadawały jej szlachetności, wokół skrytego w sukni ciała unosiła się niegdyś sławetna duma, która teraz otaczała ją tęsknotą za utraconą młodością. — Dziękuję za książki, ściągnęły mi sen z powiek. — Zaśmiała się łagodnie, a gdy służka nalała jej herbaty, sięgnęła po pierwszy tego dnia posiłek - ledwie jedną malinę - obserwując unoszącą się parę. Sama obecność kobiety niosła wsparcie i dumę, którą wspierało poczucie przynależności. Gdzieś w oddali słyszała łagodny plusk wody, niosący wspomnienie zamieszkujących tu syren. Te jednak nie były domeną babki, niosły natomiast wspomnienie dziadka, którego zamiłowanie do syren i sztuki pozostało w duszy Eurydyki. Imogen, ponoć, przypominała właśnie tu siedzącą kobietę i głęboko chciała w to wierzyć, nawet jeśli wydawała się przy tym niezrozumiale wprost nierozsądna - lady Lestragne nee Yaxley była przecież silną kobietą, a jej wnuczka wydawała się ledwie opierzona.
— Powiedz mi, proszę... — Zaczęła łagodnie, spoglądając na służbę z dozą niepewności. Wyczuwszy to, kobiety odsunęły się od zajmowanego przez nią miejsca, a Imogen sięgnęła po dłoń babci, dalej spoglądając na łagodne fale otaczające wyspę. — Czy stres... niezadowolenie, hamują urok? — Kciuk młodej damy gładził ten starszy, naznaczony już ciężarem bycia żoną, matką, ale także wybitną historyczką i jedną z niegdyś sławniejszych arystokratek. Osiągnęła wiele, niosąc z dumą wpajane wnukom wartości - jeszcze więcej, niosąc te wartości sama na sobie, w perswazji, uroku i mądrości. Nikt bowiem nie prowadził Imogen przez życie tak, jak ona, a dzierżony dar wydawał się kłaniać przed umiejętnościami, jakie nosiła jej babka. Jeśli komukolwiek miałaby zaufać, to kobiety jej życia były właśnie tu. W oddali majaczyła sylwetka matki, która oddawała się rozmowie z ciotką, tuż obok babcia, która mogła jej zdradzić prawdę, jednocześnie nie doszukując się kolejnego dna w zadanym pytaniu.
— Mam wrażenie, że wtedy... nie działa... prawie nigdy. — Miała niski głos, właśnie po niej, a ten wpasowywał się w szum turkusowej bryzy. Zapach owoców drażnił nozdrza, powstrzymała się jednak przed sięgnięciem po kolejny kawałek owoców, zamiast tego przenosząc spojrzenie na Brunhildę. Zagrywszy wargę, uśmiechnęła się łagodnie i oddała po prostu tej chwili, ledwie roznoszącej się po zgrabnych ramionach skrytych w skromnej sukni. Tejże skromności wydawała się tez jej nauczyć, nosząc charakter niczym najpiękniejszą biżuterię.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Taras widokowy
Szybka odpowiedź