Altana
AutorWiadomość
Altana
Drewniana altana wybudowana została na piaszczystej części wybrzeża, na trwałym podwyższeniu wykonanym z marmuru, tuż przy linii wody. Funkcję bocznych ścian spełniają pudrowozłote kotary, zaczarowane tak, by gwarantować wytchnienie zarówno od piekącego słońca jak i porywistego wiatru. Okrągłe zadaszenie wykonano z mlecznobiałego jesionu, wnętrze zaś jest zasłane najwygodniejszymi materiałami, futrami oraz obitymi w jasne jedwabie poduszkami - idealne miejsce do odpoczynku w kameralnej atmosferze, z zachwycającym widokiem morskich fal i dalekich, lśniących klifów Dover. Z altany można obserwować także plażę oraz las porastający otoczenie Białej Willi, podczas gdy jej wnętrze gwarantuje intymność, niezbędną podczas plażowego wypoczynku reprezentantów wyższego stanu, nieprzywykłego do pokazywania się z odkrytymi kostkami u nóg i nagimi ramionami.
W ostatnich tygodniach altana stała się ulubionym miejscem nowej mieszkanki wyspy Sheppey.
W ostatnich tygodniach altana stała się ulubionym miejscem nowej mieszkanki wyspy Sheppey.
Trzynaście łusek leżało w glinianej misce przed nim, na miękkiej poduszce, tyle zostało po Balthazarze, ostatnim uciekinierze po pierwszomajowej nocy. Właśnie ją otrzymał - razem z listem z rezerwatu, który sygnalizował, że łowczy wreszcie go odnaleźli. Wleciał w sam środek anomalii na trudno dostępnym, odludnym terenie w północnej części Anglii. W starciu z chaosem nie miał szans, nie zostały nawet kości - tylko 13 osmolonych, połamanych łusek, zamiast bielą błyszczących wypaczonym węglem. Ostatni: wszystkie inne szkody zostały już okiełznane. Minęły prawie trzy miesiące od jego zniknięcia, nie łudził się już nawet, że uda się go sprowadzić z powrotem. Nie przejął się tym aż tak, jak powinien.
Lato lało się żarem z jasnego nieba, a przyjemny nadmorski wiatr pieścił jego skórę, zapach bryzy pomagał odpocząć pomimo drażniącego szumu fal - szumiących jak czarna woda w Azkabanie. Inaczej, była jasna, spieniona bielą, przejrzysta. A przede wszystkim - znajoma. Potrzebował odpoczynku, nawiedzające go po nocach sny, koszmary więzienne, krótkotrwałe napady scen z przeszłości, wspomnienia wizji, a zwłaszcza: nagiej duszy Tufta, prześladowały go dzień po dniu. Trudno było mu się skupić na odpoczynku, a co dopiero na codziennych obowiązkach; choć wiedział, ze musi się wziąć w garść, nie potrafił opanować własnych lęków. Były łatwiejsze do zaakceptowania, kiedy nie musiał zachowywać pozorów - a jako arystokrata musiał czynić to zawsze. Ostatnim razem tak mocno pragnął samotności, kiedy prześladowały go wspomnienia zalanej krwią rozszarpanej Marianne. Ponoć nikt nigdy wcześniej nie włamał się do Azkabanu i nikt nigdy wcześniej z niego nie wyszedł. Czasem zastanawiał się, czy rzeczywiście było to spowodowane zabezpieczeniami tego miejsca, czy może jego ponurą aurą - która na tyle odbierała wolę walki, że znacznie prościej byłoby zostać w tym więzieniu na zawsze. Chciał o nim zapomnieć, uciec od własnych myśli.
Leżał na płaskim szezlongu, na plecach, wpatrując się w biel drewna zbitego w dach nad nim, krzyk mew przypominał o wolności. Bywał drażniący - ale dziś wsłuchiwał się w niego jak w najpiękniejszą muzykę. Gdzieś w tle jego głowy ciągle majaczyła myśl, że może tak naprawdę wciąż znajdował się w jednej z cel, że stracił rozum i zmysły, że wierzy w rzeczywistość, która nie istnieje, wrzeszcząc z rozpaczy ku pustemu niebu w więziennym drelichu, prosto z dna Azkabanu. Chciał poczuć rzeczywistość silniej niż wcześniej, zawsze lubił czuć. Chciał się upewnić, że to wszystko nie jest szekspirowskim snem wariata. Nie miał na sobie czarodziejskiej szaty, w której występował w rezerwacie - wymienił ją na lekki, letni i nieformalny strój, w jakim mógł się pojawiać wyłącznie w samotności. Spięta w pasie szata odsłaniała pierś, wiatr szarpał półprzejrzystymi zasłonkami, na krętym, wysokim stoliku wykonanym z tego samego białego jesionu, Prymulka ustawiła kryształową misę wypełnioną owocami - rozciętymi na pół brzoskwiniami i gruszami w plastrach, niektóre przysypane cynamonem, inne zalane miodem; przystrojone kwiatem świeżo ściętej róży. Karafka z tego samego kryształu wypełniona była białym winem, kielich wypełniony w połowie, pierwszy już wypił. W ręku trzymał zmięty list z rezerwatu - nie myśląc jednak o jego treści. Chciał zapomnieć, uciec, zniknąć, zamknął oczy zamierzając zapaść w sen - ale czujnie usłyszał głośny plusk z brzegu, ktoś zanurzył się w wodzie. Czasem zapominał, że to miejsce przestało być samotnią - Deirdre była niewidzialnym mieszkańcem, czasem przemykała po korytarzach willi cicho jak kot, ale jednak - była nim. Niemal od niechcenia dźwignął się w bok, wspierając głowę na zgiętym w łokciu ramieniem - odnajdując jej odznaczającą się bielą sylwetkę pośród spienionych morskich fal. Wiedział, że będzie naga.
Bezpruderyjnie utkwił w niej spojrzenie, delektując oczy widokiem rusałki z Sheppey - w wodzie była zwinna jak delfin, lubił na nią patrzeć. Lubił i bez tego. Widok pięknych kobiet odprężał go znacznie skuteczniej, niż luksusy, alkohol i powiewy słonej morskiej bryzy - a właśnie tego dzisiaj potrzebował, odpoczynku. Nie poruszył się, nieruchomo utkwił spojrzenie w oddalonej od siebie kobiecie; szezlong był dość wysoki, by nie musiał z niego wstawać, a zasłonki dość szarpane wiatrem, by nie przysłaniały rajskiego krajobrazu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Morska toń koiła cierpienie a sól wypalała rany – Deirdre od kilkunastu dni każdy dzień kończyła zanurzając się w chłodnej wodzie, oddając się spienionym falom. Tylko one potrafiły przynieść spokój, zmyć z niej brud i wstręt, dać oparcie: miękkie, nienachlane i nieingerujące. Odkąd opuściła Azkaban, nie potrafiła poradzić sobie z wewnętrznym rozedrganiem. Słodycz triumfu, spływającego na nią wraz z pochwałą Czarnego Pana, zgubiła się w serii koszmarów, gładko przeinaczających jawę. Ciągle czuła przenikające do szpiku kości zimno, sękate, pokryte liszajami szpony dementorów wsuwające się pod szatę, oślizgłe ręce więźniów chwytające ją za włosy, i choć żadna z tych wizji nie była prawdą – czy aby na pewno? – to wydawała się tak realna, tak bliska i tak bolesna, że zazwyczaj nienaturalnie spokojna Deirdre zamieniała się w kłębek nerwów. Częściej przeczesywała włosy, oglądała się przez ramię, przesadnie dbała też o higienę, szorując się aż do krwi trzy razy dziennie, jakby znów wróciła do pierwszych miesięcy spędzanych w Wenus, gdy masochistycznie zeskrobywała z siebie obrzydzenie. Ponura aura więzienia wskrzesiła najpodlejsze instynkty, zamieniając ją w przerażone, skrzywdzone zwierzę, nie potrafiące oddzielić ułudy od rzeczywistości. Budziła się z krzykiem, śniąc o obcych rękach dotykających jej ciała, przyłapywała się też na chwilowym zawieszeniu we wspomnieniach – tych najgorszych, spływających własną krwią i łzami, upokorzeniem ważonym w setkach galeonów. Unikała realnego dotyku, przemykała korytarzami Białej Willi, obserwując Tristana jedynie z daleka. Czasem miała wrażenie, że to on ją skrzywdził. W marach inni goście przybierali jego twarz, tembr kpiącego głosu, zapach smoczego popiołu; nie odróżniała fikcji od faktów a strach, dotąd skrzętnie ukrywany, wypełzał na wierzch. Obserwowała go z dystansu, z ulgą przyjmując brak konfrontacji. On także nie dążył do spotkań, mijali się z uprzejmą obojętnością, akceptując swoją obecność, nie przeszkadzając we wzajemnym lizaniu ran. Przez jakiś czas napełniało ją to spokojem – nie próbował jej skrzywdzić ani zawłaszczyć, nie żądał jej towarzystwa, dał przestrzeń niezbędną do powrotu do równowagi psychicznej. Czuła się coraz spokojniej i pewniej, zaczynając nawet odrobinę tęsknić. Nerwowość niezaspokojonego ciała łagodziła codziennym pływaniem, treningiem czystości – w każdym tego słowa aspekcie.
Dziś także korzystała z ciepłej pogody, zanurzając się w głębokiej toni. Pływała długo i monotonnie, dopiero pod koniec przekręcając się na plecy, by dać się zanieść na brzeg mocnym falom. Zgrabnie podniosła się z piasku, skręcając włosy i wyciskając z nich słoną wodę. Dopiero wtedy podniosła wzrok, orientując się, że nie znajduje się na plaży sama. Furkoczące zasłony raz po raz odsłaniały muskularną sylwetkę Tristana, odpoczywającego w altanie. Patrzył na nią – a ona odwzajemniła spojrzenie, bez uśmiechu i kokieterii, z uwagą, tak, jakby mogli porozumieć się telepatycznie. Chciał ją widzieć, wyczuwała to – ale czy była na to gotowa? Przeczesała powoli palcami wilgotne włosy. Tęskniła. Minęło już tyle czasu: czyżby dziś mogli odkryć siebie na nowo, w końcu świętując w pełni – na co zasłużyli? Nieśpiesznie ruszyła w stronę altany, odrzucając włosy na plecy: drżała z zimna, skóra napięła się, lato nie było tak gorące, jak powinno – i właściwie nic nie było odpowiednie. Czuła strach, tęsknotę i dopiero później pełzające podniecenie, lecz wciąż to pierwsza emocja przewodziła korowód sprzeczności. Nie dała tego po sobie poznać, wchodząc do wnętrza altany. Bez skrępowania z powodu własnej nagości, zroszonej chłodną wodą. Nie odrywała od niego spojrzenia, sięgając po kielich wina. Upiła kilka pokaźnych łyków, odłożyła naczynie i wyminęła stolik, od razu, bez pytania, siadając na męskich biodrach, ręką wspartą o bark delikatnie przewracając go na plecy. – To ważne? – spytała, odbierając mu list. Nigdy nie przeszkadzała mu w pracy, lecz nie wydawał się przejęty; odłożyła pergamin na ślepo na bok, nie odrywając czarnych oczu od jego, brązowych, o rozszerzonych źrenicach. Dotykała go po raz pierwszy od prawie miesiąca; miała w sobie wiele wątpliwości i strachu, racjonalizowała jednak powstały między nimi dystans. Musieli podołać własnym traumom, podejść do siebie cierpliwie i wyrozumiale – a teraz nadszedł czas na to, by powrócić do siebie ze zdwojoną siłą, odbierając należny im triumf. Przekręciła głowę na bok a czarne włosy spłynęły na lewe ramię i pełniejszą niż niegdyś pierś. Przyglądała mu się bez uśmiechu, z niecierpliwością, mocniej zaciskając uda wokół bioder. Jedna z dłoni pomknęła ku rozchełstanej szacie, wsuwając się pod nią, rozwiązując pas, sunąc wzdłuż mięśni. Wzięła płytszy oddech, zarówno z podekscytowania – tak dawno nie czuła go tuż obok – jak i skrywanego niepokoju. Nie, Deirdre, to nie inni, to on; ten, który roztoczył nad tobą opiekę, który wywyższył cię ponad innych, który dał ci potęgę i który cierpliwie czekał aż dojdziesz do siebie. Serce przyśpieszyło rytm, gdy nachyliła się nad nim, przesuwając lodowatymi ustami – i gorącym językiem – po jego szyi, wgryzając się w delikatną skórę.
Dziś także korzystała z ciepłej pogody, zanurzając się w głębokiej toni. Pływała długo i monotonnie, dopiero pod koniec przekręcając się na plecy, by dać się zanieść na brzeg mocnym falom. Zgrabnie podniosła się z piasku, skręcając włosy i wyciskając z nich słoną wodę. Dopiero wtedy podniosła wzrok, orientując się, że nie znajduje się na plaży sama. Furkoczące zasłony raz po raz odsłaniały muskularną sylwetkę Tristana, odpoczywającego w altanie. Patrzył na nią – a ona odwzajemniła spojrzenie, bez uśmiechu i kokieterii, z uwagą, tak, jakby mogli porozumieć się telepatycznie. Chciał ją widzieć, wyczuwała to – ale czy była na to gotowa? Przeczesała powoli palcami wilgotne włosy. Tęskniła. Minęło już tyle czasu: czyżby dziś mogli odkryć siebie na nowo, w końcu świętując w pełni – na co zasłużyli? Nieśpiesznie ruszyła w stronę altany, odrzucając włosy na plecy: drżała z zimna, skóra napięła się, lato nie było tak gorące, jak powinno – i właściwie nic nie było odpowiednie. Czuła strach, tęsknotę i dopiero później pełzające podniecenie, lecz wciąż to pierwsza emocja przewodziła korowód sprzeczności. Nie dała tego po sobie poznać, wchodząc do wnętrza altany. Bez skrępowania z powodu własnej nagości, zroszonej chłodną wodą. Nie odrywała od niego spojrzenia, sięgając po kielich wina. Upiła kilka pokaźnych łyków, odłożyła naczynie i wyminęła stolik, od razu, bez pytania, siadając na męskich biodrach, ręką wspartą o bark delikatnie przewracając go na plecy. – To ważne? – spytała, odbierając mu list. Nigdy nie przeszkadzała mu w pracy, lecz nie wydawał się przejęty; odłożyła pergamin na ślepo na bok, nie odrywając czarnych oczu od jego, brązowych, o rozszerzonych źrenicach. Dotykała go po raz pierwszy od prawie miesiąca; miała w sobie wiele wątpliwości i strachu, racjonalizowała jednak powstały między nimi dystans. Musieli podołać własnym traumom, podejść do siebie cierpliwie i wyrozumiale – a teraz nadszedł czas na to, by powrócić do siebie ze zdwojoną siłą, odbierając należny im triumf. Przekręciła głowę na bok a czarne włosy spłynęły na lewe ramię i pełniejszą niż niegdyś pierś. Przyglądała mu się bez uśmiechu, z niecierpliwością, mocniej zaciskając uda wokół bioder. Jedna z dłoni pomknęła ku rozchełstanej szacie, wsuwając się pod nią, rozwiązując pas, sunąc wzdłuż mięśni. Wzięła płytszy oddech, zarówno z podekscytowania – tak dawno nie czuła go tuż obok – jak i skrywanego niepokoju. Nie, Deirdre, to nie inni, to on; ten, który roztoczył nad tobą opiekę, który wywyższył cię ponad innych, który dał ci potęgę i który cierpliwie czekał aż dojdziesz do siebie. Serce przyśpieszyło rytm, gdy nachyliła się nad nim, przesuwając lodowatymi ustami – i gorącym językiem – po jego szyi, wgryzając się w delikatną skórę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie widziała go, kiedy z gracją zanurzała się w wodzie - obserwował każdy fragment jej ciała, napięte mięśnie nóg, pleców, harmonijnie poruszające się w trakcie pływania, lekko falującą pierś, kiedy obróciła się na plecy - lśniące włosy rozpierzchnięte w wodzie jak czarna meduza, nie żałował ani przez chwilę, że ją tutaj ściągnął. Uchwyciwszy je porozumiewawcze spojrzenie wciąż jedynie trwał tak w pozycji półleżącej patrząc na nią i nie czując nic. Coś w nim umarło, widok jej ciała, jak zawsze, budził przyjemność, był miły dla oka i relaksujący dla ciała. A jednak - nie ciągnęło go do niej tak jak dotąd. Wciąż nie mógł opędzić się od strasznych myśli, wizji Azkabanu, wizji jej samej: rozciągniętej pomiędzy więźniami i gwałconej przez każdego z kolei. Chciał jej tylko dla siebie - a ona była tylko jego. Od zawsze ukojenie odnajdywał w przyjemnościach, szukając ekstazy we wszystkim, co może ja dać - w alkoholu, w mniej tradycyjnych używkach, w sztuce, w uczuciach, w kobiecie, w pięknie - i zawsze ukojenie tam znajdował. Nie inaczej miało być tym razem, zrozumiała go, nie musiał nic mówić - widział, że kierowała się prosto do niego; krople wody z wyciśniętych włosów opadały perłowo na jej piersi i ciało, wyglądała lepiej niż przed paroma tygodniami. Jej kształty stały się bardziej kobiece, pierś większa - lekko falowała, kiedy szła w jego kierunku, a na twarz Tristana wpełzł zadowolony wyraz kociego rozleniwienia. Patrzył - jak upija wino - wciąż bez słowa, ale słowa często bywały zbędne, trudno mu było uchwycić myślą moment, w którym przestały być im potrzebne. Deirdre znała swoje miejsce i znała jego, a tyle w zupełności wystarczało. Bezpruderyjnie chłonął jej widok, reagując dopiero wtedy, kiedy wpełzła na jego biodra - idąc za jej ruchami rozkładając się wygodnie na plecach z tym samym zadowoleniem, satysfakcją i rosnącym pragnieniem. Jej ciało było przyjemnie chłodne, mokre, czuł zapach morza zmieszany z jej potem, który na krótki moment przywołał wspomnienia zgoła inne od tych, które nieustannie nawiedzały go marami na jawie, od tych wyjących głosem umierających więźniów Azkabanu. Słyszał ich - pomimo jej bliskości - słyszał też szum wody wzbierającej się na dnie więzienia, tak podobny do pobliskiego szumu morza. Z nią miał o tym wreszcie zapomnieć.
- Nie aż tak - odparł, nie oponując przed odebraniem listu, leniwym, pozornie obojętnym tonem głosu, oswobodzone dłonie pewnym ruchem przenosząc na jej biodra - zacieśniając ich uścisk własnymi ramionami. Zatapianie się w traumatycznych przejściach nie miało większego sensu, czas zapomnieć, zając się tym, co potrafił najlepiej - przyjemnością. Patrzył w jej oczy wyzywająco i dumnie, pomimo zmęczenia - prowokująco. Przeciągnął dłońmi wzdłuż jej ud, wydając z siebie cichy pomruk zadowolenia, kiedy poczuł na szyi słodką pieszczotę - była jak kąsająca żmija, taką ją uwielbiał. Trująca i krwiożercza - ale oswojona przez niego. Nagłym drgnięciem ramienia zrzucił z szezlongu glinianą miseczkę, spadła z cichym trzaskiem, rozsypując zgromadzone w niej osmolone fragmenty smoczych łusek, ale zdawał się nie zwrócić na to większej uwagi; przeszył go przyjemny dreszcz, kiedy czuł jej chłodną dłoń sunącą w dół jego ciała - pozwalając jej również rozpiąć swój pasek. I czuł też... że nie dzieje się nic. Ściągnął brew, za mało się starała, potrzebował jeszcze chwili - na pewno, przecież nigdy mu się to jeszcze nie zdarzyło. Uniósł prawą dłoń, wpierw ku jej okrąglejszej piersi, ściskając ją w dłoniach, później ku jej szyi, zaciskając na krtani - za którą pociągnął ją przy sobie, by poczuć smak jej ust; przygryzł je, szukając znajomego metalicznego zapachu krwi. Smakowała mordem, piękną śmiercią, zniszczeniem. Ale wciąż - nie wydarzyło się nic.
Zamierzając to przyśpieszyć wyciągnął w górę również drugą rękę, chwytając ją oburącz za ramiona i nagłym ruchem ciała, gwałtownym, jak lalkę, nie dbając o jej komfort i bez zbędnej delikatności, pchnął ją w bok, zamierzając ją zrzucić z siebie - obok, zatrzymując na bocznym oparciu szezlongu; haftowane błękitne poduszki zsypały się w ślad za glinaną miską. Nie puszczała go - a on nie puszczał jej, zawiesił się nad nią; lubił, kiedy mu usługiwała, siedząc nad nim lub klęcząc pod nim, ale lubił też czuć własną siłę i lubił tę siłę manifestować. Ale - wciąż nic.
Dopiero teraz oderwał usta od jej ust, przeciągając je niżej, znacząc krwawą strugę ślad aż ku piersiom, obiema dłońmi uchwycił przeguby jej rąk, ostatecznie zamykając je w uścisku prawej ręki - i wyginając mocno w tył, sprawiając ból i eksponując biust. Wolną dłonią powrócił ku jej krtani, ściskając ją mocno i z większą stanowczością, a mniejszą ostrożnością, sądząc, że to pomoże, ale... wciąż nie wydarzyło się nic.
Zaczynał się denerwować - nie rozumiał - a szum w uszach nie różnił się już ani od szumu morza ani od szumu wody wzbierającej się na dnie strasznego Azkabanu, szum w uszach przypominał o wietrze świszczącym w korytarzach tego miejsca, mętne spojrzenie dostrzegało ją - jego Deirdre - gwałconą przez więźniów, wszystkich na raz i każdego z kolei. Widział Evandrą, z zakrwawionym łonem, widział duszę Tufta, błyszczącą jasnym blaskiem. Wszystkie jego demony najwyraźniej pokochały jego towarzystwo i nie zamierzały dać się spod nich uwolnić tak łatwo. Jego uścisk zelżał, nie patrzył jej w oczy - nie patrzył nawet na nią, choć jego wzrok wyraźnie wbity był w jej zaczerwienioną szyję.
- Nie aż tak - odparł, nie oponując przed odebraniem listu, leniwym, pozornie obojętnym tonem głosu, oswobodzone dłonie pewnym ruchem przenosząc na jej biodra - zacieśniając ich uścisk własnymi ramionami. Zatapianie się w traumatycznych przejściach nie miało większego sensu, czas zapomnieć, zając się tym, co potrafił najlepiej - przyjemnością. Patrzył w jej oczy wyzywająco i dumnie, pomimo zmęczenia - prowokująco. Przeciągnął dłońmi wzdłuż jej ud, wydając z siebie cichy pomruk zadowolenia, kiedy poczuł na szyi słodką pieszczotę - była jak kąsająca żmija, taką ją uwielbiał. Trująca i krwiożercza - ale oswojona przez niego. Nagłym drgnięciem ramienia zrzucił z szezlongu glinianą miseczkę, spadła z cichym trzaskiem, rozsypując zgromadzone w niej osmolone fragmenty smoczych łusek, ale zdawał się nie zwrócić na to większej uwagi; przeszył go przyjemny dreszcz, kiedy czuł jej chłodną dłoń sunącą w dół jego ciała - pozwalając jej również rozpiąć swój pasek. I czuł też... że nie dzieje się nic. Ściągnął brew, za mało się starała, potrzebował jeszcze chwili - na pewno, przecież nigdy mu się to jeszcze nie zdarzyło. Uniósł prawą dłoń, wpierw ku jej okrąglejszej piersi, ściskając ją w dłoniach, później ku jej szyi, zaciskając na krtani - za którą pociągnął ją przy sobie, by poczuć smak jej ust; przygryzł je, szukając znajomego metalicznego zapachu krwi. Smakowała mordem, piękną śmiercią, zniszczeniem. Ale wciąż - nie wydarzyło się nic.
Zamierzając to przyśpieszyć wyciągnął w górę również drugą rękę, chwytając ją oburącz za ramiona i nagłym ruchem ciała, gwałtownym, jak lalkę, nie dbając o jej komfort i bez zbędnej delikatności, pchnął ją w bok, zamierzając ją zrzucić z siebie - obok, zatrzymując na bocznym oparciu szezlongu; haftowane błękitne poduszki zsypały się w ślad za glinaną miską. Nie puszczała go - a on nie puszczał jej, zawiesił się nad nią; lubił, kiedy mu usługiwała, siedząc nad nim lub klęcząc pod nim, ale lubił też czuć własną siłę i lubił tę siłę manifestować. Ale - wciąż nic.
Dopiero teraz oderwał usta od jej ust, przeciągając je niżej, znacząc krwawą strugę ślad aż ku piersiom, obiema dłońmi uchwycił przeguby jej rąk, ostatecznie zamykając je w uścisku prawej ręki - i wyginając mocno w tył, sprawiając ból i eksponując biust. Wolną dłonią powrócił ku jej krtani, ściskając ją mocno i z większą stanowczością, a mniejszą ostrożnością, sądząc, że to pomoże, ale... wciąż nie wydarzyło się nic.
Zaczynał się denerwować - nie rozumiał - a szum w uszach nie różnił się już ani od szumu morza ani od szumu wody wzbierającej się na dnie strasznego Azkabanu, szum w uszach przypominał o wietrze świszczącym w korytarzach tego miejsca, mętne spojrzenie dostrzegało ją - jego Deirdre - gwałconą przez więźniów, wszystkich na raz i każdego z kolei. Widział Evandrą, z zakrwawionym łonem, widział duszę Tufta, błyszczącą jasnym blaskiem. Wszystkie jego demony najwyraźniej pokochały jego towarzystwo i nie zamierzały dać się spod nich uwolnić tak łatwo. Jego uścisk zelżał, nie patrzył jej w oczy - nie patrzył nawet na nią, choć jego wzrok wyraźnie wbity był w jej zaczerwienioną szyję.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Godziny, w czasie których zabawiała go płynną rozmową i nęciła śpiewem minęły bezpowrotnie. Nie potrzebowali już słów a Deirdre pozbywała się masek, tracąc także chęć do kontynuowania wyuczonych dialogów, utkanych z łgarstw pajęczyn, snutych po to, by omamić i złowić. Ostre pazury drapieżnej pantery natrafiły na godnego przeciwnika: przy Tristanie zamieniła się w pokorne kocię, szybko podążające za doświadczonym właścicielem, by od nowa uczyć się polowania. Pamiętała pierwsze nerwowe dni spędzone w Białej Willi, wahanie, czy obnażyć się przed nim całkowicie – decyzja podjęła się samoistnie, właściwie bez jej woli, a swoboda, z jaką odnalazła w luksusie swój dom, była dla niej wielkim zaskoczeniem. Wbrew obawom pasowała tutaj, do ciszy i spokoju, wygodnych wnętrz, dobrego jedzenia, biblioteki pełnej czarnomagicznych ksiąg; do ogromu morza i zacisznego ogrodu; pasowała w końcu do niego, bezbłędnie odgadując pragnienia i naturalnie dostosowując się do potrzeb. Gdy przyciągała ich ku sobie namiętność, poddawali się jej bez jakichkolwiek granic, gdy zaś potrzebowali przestrzeni, chłodu, by w spokoju uleczyć rozszarpane koszmarami Azkabanu serca, szanowali wzajemne wycofanie.
Mające się ku końcowi, czuła to – dłużyła się jej ta samotność, wiedziała też, że nie może przeciągać jej w nieskończoność, że potrzebuje mocnych bodźców, by zastąpić oślizgłe mary. Gorących rąk kogoś, komu ufała, ścierających z niej przeszłość. Zaborczych ust, czyniących ją ponownie Deirdre, karmiących nowymi zasadami, wygryzających zepsute resztki mięsa, odpadającego od łamliwych kości słabowitej Miu. Od zawsze hartowała się w bólu, więc pewien dyskomfort, jaki osiadał szronem na kręgosłupie, gdy zbliżała się do Tristana po raz pierwszy od miesiąca, tylko upewniał ją w przekonaniu, że to odpowiednia chwila. Serce podpowiadało tęsknotę, rozsądek nakazywał wypełnienie obowiązku, zanim będzie za późno. I tak okazał wyrozumiałość: w swym egoizmie i przekonaniu o niezniszczalności Rosiera nie myślała o tym, co przeżywał, zmagając się z własnym poczuciem winy. Pragnęła zmyć grzech zaniedbania i napoić się jego bliskością. Zadrżała, czując na sobie jego dłonie, rozgrzane, wręcz parzące: dotykał jej z niecierpliwością, wkrótce zmieniającą się w drobny chaos. Coś było inaczej, lecz nie zwróciła na to jeszcze uwagi, zaspokajając głód krótkim przygryzieniem, jej sposobem na sprawdzenie pulsu. Męski zarost drażnił policzek; jęknęła cicho tuż przy jego uchu, gdy zacisnął dłonie na piersiach. Stały się dziwnie wrażliwe, tak jak cała ona, początkowo skupiona na tym, by tłumić wślizgujące się pomiędzy nich koszmary. Z ulgą przyjęła, że przychodzi jej to coraz łatwiej – im silniej ją dotykał, szarpnięciem przekręcając na bok, na plecy, tym mocniej opadała w teraźniejszość. W tęsknotę i nadzieję, kumulujące się w żarze, rozpływającym się po wychłodzonym kąpielą ciele, przyciskającym się do niego każdym możliwym calem. Odwzajemniła pocałunek gwałtowniej, namiętnie, uśmiechając się w połowie pieszczoty – nigdy by się do tego nie przyznała, lecz uwielbiała, gdy dotykał jej szyi, tęskniła za tym do szaleństwa. Uzależnił ją od siebie i spętał, sama czuła się bezpańska, pozbawiona rozsądku, niepewna. Zagubiona w świecie, który dla niej stworzył i który tylko on potrafił objaśnić. Potrzebowała go obok, silnego, mogąc walczyć z nim o dominację, pewna, że zawsze szarpnie ją w odpowiednią stronę. Jak teraz: otarła się o niego biodrami, mocno, nabierając ochrypłego oddechu, gdy chwycił jej krtań znacznie mocniej, na sekundę wzbudzając panikę. Mroczne mary nie powróciły, ciągle miała przed sobą jego przystojną twarz a nie wykrzywioną nienawiścią maskę brutalnego klienta. Na sekundę w jej oczach zalśnił strach, wygięte ręce zapiekły bólem, ale zamiast uciekać, szarpnęła się bliżej niego, oplatając go udami, sunąc smukłą, mokrą łydką wzdłuż jego nogi. Bliżej, chciała być jeszcze bliżej, ale coś było nie tak, coś łamało prosty, naturalny rytm ich pragnienia. Urwany pocałunek i mocniejsza pieszczota zazwyczaj zapowiadały spełnienie, lecz nic takiego się nie działo a ciemne oczy Tristana przesłaniała niepokojąca mgła. Deirdre otarła się o niego niecierpliwie, wyswobadzając jedną rękę z uścisku, smukłe palce przemknęły przez umięśnione ramię, bark i w dół brzucha. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z siły tęsknoty, z potwornego, ssącego braku, który odczuwała każdego wieczora, z pustki, jakiej nie mogła zapełnić nawet najciekawszą lekturą, przygotowującą ją do stawienia czoła anomalii. Tak jak nic nie mogło jej zaspokoić, tak i nic nie działo się tak, jak powinno. Drobna dłoń zamarła, serce zabiło jeszcze szybciej, krew, buzująca w żyłach, zawrzała. Nie rozumiała, co się właściwie stało, lecz na razie była zbyt wygłodniała, by poddać się panice. Powróciła palcami do jego karku i włosów, przyciągając go do pocałunku, rozpaczliwego i gwałtownego. Jeszcze nie wszystko stracone, mogła mu pomóc, mogła się postarać; chłodne, zadaniowe podejście do wyczekiwanej nerwowo rozkoszy powoli rozsypywało się w proch, zastępowane podenerwowaniem. – To…to nic – wyszeptała prosto w jego usta, uspokajająco, nie mogąc powstrzymać drżącego tonu: z podniecenia i zbliżającej się paniki. Co zrobiła nie tak? Piersi unosiły się w szybszym oddechu, czarne źrenice rozszerzyły się nienaturalnie; leżała pod nim rozkołysana i stęskniona, wpatrując się w twarz Tristana z głodem i niepokojem. – Może… – wtrąciła urywanie, pytająco, właściwie nie wiedząc o co pyta. Jak mogła pomóc? Czy mogła coś zrobić? Propozycja, by spróbować za chwilę, ugrzęzła w jej gardle w momencie, w którym w końcu złapała spojrzenie półleżącego na niej mężczyzny.
Mające się ku końcowi, czuła to – dłużyła się jej ta samotność, wiedziała też, że nie może przeciągać jej w nieskończoność, że potrzebuje mocnych bodźców, by zastąpić oślizgłe mary. Gorących rąk kogoś, komu ufała, ścierających z niej przeszłość. Zaborczych ust, czyniących ją ponownie Deirdre, karmiących nowymi zasadami, wygryzających zepsute resztki mięsa, odpadającego od łamliwych kości słabowitej Miu. Od zawsze hartowała się w bólu, więc pewien dyskomfort, jaki osiadał szronem na kręgosłupie, gdy zbliżała się do Tristana po raz pierwszy od miesiąca, tylko upewniał ją w przekonaniu, że to odpowiednia chwila. Serce podpowiadało tęsknotę, rozsądek nakazywał wypełnienie obowiązku, zanim będzie za późno. I tak okazał wyrozumiałość: w swym egoizmie i przekonaniu o niezniszczalności Rosiera nie myślała o tym, co przeżywał, zmagając się z własnym poczuciem winy. Pragnęła zmyć grzech zaniedbania i napoić się jego bliskością. Zadrżała, czując na sobie jego dłonie, rozgrzane, wręcz parzące: dotykał jej z niecierpliwością, wkrótce zmieniającą się w drobny chaos. Coś było inaczej, lecz nie zwróciła na to jeszcze uwagi, zaspokajając głód krótkim przygryzieniem, jej sposobem na sprawdzenie pulsu. Męski zarost drażnił policzek; jęknęła cicho tuż przy jego uchu, gdy zacisnął dłonie na piersiach. Stały się dziwnie wrażliwe, tak jak cała ona, początkowo skupiona na tym, by tłumić wślizgujące się pomiędzy nich koszmary. Z ulgą przyjęła, że przychodzi jej to coraz łatwiej – im silniej ją dotykał, szarpnięciem przekręcając na bok, na plecy, tym mocniej opadała w teraźniejszość. W tęsknotę i nadzieję, kumulujące się w żarze, rozpływającym się po wychłodzonym kąpielą ciele, przyciskającym się do niego każdym możliwym calem. Odwzajemniła pocałunek gwałtowniej, namiętnie, uśmiechając się w połowie pieszczoty – nigdy by się do tego nie przyznała, lecz uwielbiała, gdy dotykał jej szyi, tęskniła za tym do szaleństwa. Uzależnił ją od siebie i spętał, sama czuła się bezpańska, pozbawiona rozsądku, niepewna. Zagubiona w świecie, który dla niej stworzył i który tylko on potrafił objaśnić. Potrzebowała go obok, silnego, mogąc walczyć z nim o dominację, pewna, że zawsze szarpnie ją w odpowiednią stronę. Jak teraz: otarła się o niego biodrami, mocno, nabierając ochrypłego oddechu, gdy chwycił jej krtań znacznie mocniej, na sekundę wzbudzając panikę. Mroczne mary nie powróciły, ciągle miała przed sobą jego przystojną twarz a nie wykrzywioną nienawiścią maskę brutalnego klienta. Na sekundę w jej oczach zalśnił strach, wygięte ręce zapiekły bólem, ale zamiast uciekać, szarpnęła się bliżej niego, oplatając go udami, sunąc smukłą, mokrą łydką wzdłuż jego nogi. Bliżej, chciała być jeszcze bliżej, ale coś było nie tak, coś łamało prosty, naturalny rytm ich pragnienia. Urwany pocałunek i mocniejsza pieszczota zazwyczaj zapowiadały spełnienie, lecz nic takiego się nie działo a ciemne oczy Tristana przesłaniała niepokojąca mgła. Deirdre otarła się o niego niecierpliwie, wyswobadzając jedną rękę z uścisku, smukłe palce przemknęły przez umięśnione ramię, bark i w dół brzucha. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z siły tęsknoty, z potwornego, ssącego braku, który odczuwała każdego wieczora, z pustki, jakiej nie mogła zapełnić nawet najciekawszą lekturą, przygotowującą ją do stawienia czoła anomalii. Tak jak nic nie mogło jej zaspokoić, tak i nic nie działo się tak, jak powinno. Drobna dłoń zamarła, serce zabiło jeszcze szybciej, krew, buzująca w żyłach, zawrzała. Nie rozumiała, co się właściwie stało, lecz na razie była zbyt wygłodniała, by poddać się panice. Powróciła palcami do jego karku i włosów, przyciągając go do pocałunku, rozpaczliwego i gwałtownego. Jeszcze nie wszystko stracone, mogła mu pomóc, mogła się postarać; chłodne, zadaniowe podejście do wyczekiwanej nerwowo rozkoszy powoli rozsypywało się w proch, zastępowane podenerwowaniem. – To…to nic – wyszeptała prosto w jego usta, uspokajająco, nie mogąc powstrzymać drżącego tonu: z podniecenia i zbliżającej się paniki. Co zrobiła nie tak? Piersi unosiły się w szybszym oddechu, czarne źrenice rozszerzyły się nienaturalnie; leżała pod nim rozkołysana i stęskniona, wpatrując się w twarz Tristana z głodem i niepokojem. – Może… – wtrąciła urywanie, pytająco, właściwie nie wiedząc o co pyta. Jak mogła pomóc? Czy mogła coś zrobić? Propozycja, by spróbować za chwilę, ugrzęzła w jej gardle w momencie, w którym w końcu złapała spojrzenie półleżącego na niej mężczyzny.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Był hedonistą - człowiekiem żądnym przyjemności - kobiety były jego ulubioną rozrywką odkąd przestał być chłopcem, a stał się mężczyzną. Lubił także wino i sztukę, lecz żadna z tych radości nie dawała mu tyle, co ciepło drugiego ciała, bijące serce i urywany oddech. Znajdował w tym rozkosz, spełnienie, satysfakcję, a nade wszystko: zawsze zapomnienie - jak wtedy, kiedy odeszła Marianne. Teraz nie potrafił, mary towarzyszące mu odkąd opuścił mury Azkabanu nie słabły, szeptały mu wprost do ucha przerażające prawdy, nadal prześladował go ten przerażający szum - beznadziejnie nieodłączny nadmorskim terenom. Nigdy wcześniej mu się to nie przytrafiło, nie rozumiał, nie mógł zrozumieć - i nagle zaczęła ogarniać go panika.
Czy będzie musiał zrezygnować ze swoich słodkich przyjemności już na zawsze? Czy to przeminie? Czy będzie się powtarzało? Czy utraci największą radość swojego życia? Tristan dorastał otoczony czarodziejami przekonanymi o jego własnej wielkości, pokładający w nim nadzieję, nim, pierworodnym, który podtrzyma rodową tradycję i przedłuży wielowiekową historię rodziny. Długo nie odpowiadała mu ta rola, wydawała się zbyt wymagająca, ale ostatecznie odnalazł w niej to, co wygodne; wszyscy oczekiwali od niego, że stanie na wysokości swoich zadań. Evandra była w ciąży, ale jako półwila mogła urodzić dziewczynkę. Tysiące myśli jak zaraza wsiąkały w jego umysł przerażającą trucizną, kiedy zawisł nad nią bezradnie, mechanicznie - bez pasji, bez uczuć, bez gorliwości i wiecznie płonącego między nimi ognia, bez namiętności - dał się jej przyciągnąć bliżej siebie i oddał jej pocałunek; czuł jej dłoń tam, gdzie czuć jej nie chciał - wiedząc, że oto opadły ostatnie kotary chroniące honor jego męstwa. Łydka jak wąż sunąca wzdłuż jego ciała była kusząca i wzniecała pożądanie - lecz chłodna woda, jaką zaczynało przesiąkać jego ubranie przypominało moment, w którym - w Azkabanie - zalała ich fala wody z dna więzienia, wzburzona anomalią, przenikliwie mroźna; wzdrygnął się zauważalnie, mocniej, niż powinien, jeszcze nim usłyszał szeptane mu prosto w usta słowa. Nie powinnaś nic mówić, Deirdre. Czuła już, wiedziała - co myślała? Zawłaszczył ją i zdominował, wytresował tak, by była jak najbardziej użyteczna - i posłuszna jemu - była ostatnią kobietą, wobec której chciał nie podołać. To chwilowe. Nigdy więcej się nie powtórzy. Na pewno. Czyżby? A czy jest w stanie sprawić, by to ona - kiedykolwiek o tym zapomniała?
Uchwyciła jego spojrzenie - Tristan nie chciał uciekać wzrokiem jak uległe zwierzę, nie był jej uległy. Nie chciał też jej widzieć, najbardziej chciałby zniknąć lub cofnąć czas - i nigdy do tego nie dopuścić. Ale cofać czasu - jeszcze - nie potrafił. Na krotki moment zamknął oczy, mocniej wspierając się na ramionach - wzniósł się nieco wyżej, dając jej przestrzeń - odrywając się od słabnącego, coraz mniej namiętnego, a coraz bardziej mechanicznego pocałunku i wyrywając się z jej dłoni wplecionych w jego włosy. Był cały mokry - mokry jak tamtego dnia - a bolesne wspomnienia wracały nagłymi krótkimi obrazami. Dopiero, kiedy kolejna wizja zniknęła sprzed jego oczu, uchwycił ponownie jej spojrzenie - i tym razem skorzystał z tej chwili, porozumiewawczo skinąwszy w bok. Wiedział, że Deirdre zrozumie ten gest - przepędzał ją z szezlongu, kazał jej wyślizgnąć się spod jego ciała, odejść, oddalić się. W milczeniu, słowa były zbędne - a on był wściekły jak nigdy, złość odbijała się w stalowych tęczówkach jego oczu.
Bał się. I nie mógł pokazać strachu.
Oziębłość w sypialni jest zawsze winą kobiety. Wiedział, że nie było w tym winy Deirdre - była równie pociągająca jak zawsze, pragnął jej też jak zawsze - choć nie mógł jak nigdy - i rozpaczliwie chciał bronić samego siebie, zbierając w sobie resztki ostałej męskości.
Atakuj - zanim sam zostaniesz zaatakowany.
- Nie doszłaś jeszcze do siebie - stwierdził okrutne, chłodno, lodowato, nie patrząc na nią, choć patrząc przed siebie, gdzie leżała. Nie doszłaś do siebie po Azkabanie, wyglądasz na zmęczoną, nie, nie wyglądała, promieniała, jej pełniejsze kształty były bardziej kuszące, to nie miało znaczenia - musiał się chronić. - Potrzebujesz odpoczynku - szara twarz, cienie pod oczami, przekrwione białka, drżące dłonie, suche włosy; mówił wciąż o niej, czy już o sobie? - Może zadbaj o siebie, Deirdre, wyglądasz jak dzikuska, nie kobieta - dodał równie pusto, siląc się na obojętność, tonem, w którym pobrzmiewała mdła nuta rozkazu - była tu przecież dla niego, utrzymywał ją, a ona nie była głupia i doskonale wiedziała, czego od niej oczekiwał - zresztą, dotychczas wydawało się to dla niej oczywiste. Jakiś czas temu dał jej pieniądze na ubrania, nie skorzystała z nich tak, jakby mogła. Wyprostował się, przechodząc do pozycji siedzącej, poprawiając pas spodni - zapinając go z powrotem. - I nalej mi wina - apodyktyczna próba sprawdzenia jej reakcji nie była tylko przeniesieniem złości, musiał ją wyczuć, upewnić się, że pomimo tej żenującej słabości wciąż znała swoje miejsce - utrata tego, co między nimi zaistniało, kosztowałaby go zbyt wiele. Panika: ogarniała go panika, nad którą musiał zapanować lepiej niż nad swoim ciałem.
Czy będzie musiał zrezygnować ze swoich słodkich przyjemności już na zawsze? Czy to przeminie? Czy będzie się powtarzało? Czy utraci największą radość swojego życia? Tristan dorastał otoczony czarodziejami przekonanymi o jego własnej wielkości, pokładający w nim nadzieję, nim, pierworodnym, który podtrzyma rodową tradycję i przedłuży wielowiekową historię rodziny. Długo nie odpowiadała mu ta rola, wydawała się zbyt wymagająca, ale ostatecznie odnalazł w niej to, co wygodne; wszyscy oczekiwali od niego, że stanie na wysokości swoich zadań. Evandra była w ciąży, ale jako półwila mogła urodzić dziewczynkę. Tysiące myśli jak zaraza wsiąkały w jego umysł przerażającą trucizną, kiedy zawisł nad nią bezradnie, mechanicznie - bez pasji, bez uczuć, bez gorliwości i wiecznie płonącego między nimi ognia, bez namiętności - dał się jej przyciągnąć bliżej siebie i oddał jej pocałunek; czuł jej dłoń tam, gdzie czuć jej nie chciał - wiedząc, że oto opadły ostatnie kotary chroniące honor jego męstwa. Łydka jak wąż sunąca wzdłuż jego ciała była kusząca i wzniecała pożądanie - lecz chłodna woda, jaką zaczynało przesiąkać jego ubranie przypominało moment, w którym - w Azkabanie - zalała ich fala wody z dna więzienia, wzburzona anomalią, przenikliwie mroźna; wzdrygnął się zauważalnie, mocniej, niż powinien, jeszcze nim usłyszał szeptane mu prosto w usta słowa. Nie powinnaś nic mówić, Deirdre. Czuła już, wiedziała - co myślała? Zawłaszczył ją i zdominował, wytresował tak, by była jak najbardziej użyteczna - i posłuszna jemu - była ostatnią kobietą, wobec której chciał nie podołać. To chwilowe. Nigdy więcej się nie powtórzy. Na pewno. Czyżby? A czy jest w stanie sprawić, by to ona - kiedykolwiek o tym zapomniała?
Uchwyciła jego spojrzenie - Tristan nie chciał uciekać wzrokiem jak uległe zwierzę, nie był jej uległy. Nie chciał też jej widzieć, najbardziej chciałby zniknąć lub cofnąć czas - i nigdy do tego nie dopuścić. Ale cofać czasu - jeszcze - nie potrafił. Na krotki moment zamknął oczy, mocniej wspierając się na ramionach - wzniósł się nieco wyżej, dając jej przestrzeń - odrywając się od słabnącego, coraz mniej namiętnego, a coraz bardziej mechanicznego pocałunku i wyrywając się z jej dłoni wplecionych w jego włosy. Był cały mokry - mokry jak tamtego dnia - a bolesne wspomnienia wracały nagłymi krótkimi obrazami. Dopiero, kiedy kolejna wizja zniknęła sprzed jego oczu, uchwycił ponownie jej spojrzenie - i tym razem skorzystał z tej chwili, porozumiewawczo skinąwszy w bok. Wiedział, że Deirdre zrozumie ten gest - przepędzał ją z szezlongu, kazał jej wyślizgnąć się spod jego ciała, odejść, oddalić się. W milczeniu, słowa były zbędne - a on był wściekły jak nigdy, złość odbijała się w stalowych tęczówkach jego oczu.
Bał się. I nie mógł pokazać strachu.
Oziębłość w sypialni jest zawsze winą kobiety. Wiedział, że nie było w tym winy Deirdre - była równie pociągająca jak zawsze, pragnął jej też jak zawsze - choć nie mógł jak nigdy - i rozpaczliwie chciał bronić samego siebie, zbierając w sobie resztki ostałej męskości.
Atakuj - zanim sam zostaniesz zaatakowany.
- Nie doszłaś jeszcze do siebie - stwierdził okrutne, chłodno, lodowato, nie patrząc na nią, choć patrząc przed siebie, gdzie leżała. Nie doszłaś do siebie po Azkabanie, wyglądasz na zmęczoną, nie, nie wyglądała, promieniała, jej pełniejsze kształty były bardziej kuszące, to nie miało znaczenia - musiał się chronić. - Potrzebujesz odpoczynku - szara twarz, cienie pod oczami, przekrwione białka, drżące dłonie, suche włosy; mówił wciąż o niej, czy już o sobie? - Może zadbaj o siebie, Deirdre, wyglądasz jak dzikuska, nie kobieta - dodał równie pusto, siląc się na obojętność, tonem, w którym pobrzmiewała mdła nuta rozkazu - była tu przecież dla niego, utrzymywał ją, a ona nie była głupia i doskonale wiedziała, czego od niej oczekiwał - zresztą, dotychczas wydawało się to dla niej oczywiste. Jakiś czas temu dał jej pieniądze na ubrania, nie skorzystała z nich tak, jakby mogła. Wyprostował się, przechodząc do pozycji siedzącej, poprawiając pas spodni - zapinając go z powrotem. - I nalej mi wina - apodyktyczna próba sprawdzenia jej reakcji nie była tylko przeniesieniem złości, musiał ją wyczuć, upewnić się, że pomimo tej żenującej słabości wciąż znała swoje miejsce - utrata tego, co między nimi zaistniało, kosztowałaby go zbyt wiele. Panika: ogarniała go panika, nad którą musiał zapanować lepiej niż nad swoim ciałem.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ciężar jego ciała nie przynosił upragnionego wytchnienia: przytłaczał ją, obezwładniał, tak samo jak niemoc i bezradność, jakie spadły na nią z siłą potężnego podmuchu wichury. Zjawiska, wobec jakiego pozostawała bezsilna, zdezorientowana nagłą zmianą czegoś, co uznawała za trwałe i naturalne. Bazowali na najniższych instynktach, w porywach ciał nie było nic romantycznego – czyżby? – spełniali wzajemnie swoje pragnienia, ona wypełniając niespisane nigdzie obowiązki, on: coraz bardziej świadom uwięzi, na której ją przytrzymywał. Widziała to w jego spojrzeniu przy posągu kochanki, nad jeszcze ciepłymi zwłokami, wyczuwała w tembrze głosu podczas ostatniej połajanki. Coraz sprawniej zrywał kurtyny, którymi próbowała się przed nim zasłonić – w Wenus nadawały jej tajemniczości, w Białej Willi chroniły przed całkowitym obnażeniem, przed ofiarowaniem mu się z pełną świadomością. Wyrywała się przed wciągnięciem na szafot, jednocześnie ślepo wdzięczna, gdy wprowadzał ją tam za rękę, rozkładając pod stopami czerwony dywan najeżony płatkami róż – i kolcami; zawsze piękno i krew, zawsze piękno i ból. Sprawiał jej cierpienie, wszystko więc powinno zadziałać, lecz widocznie drugi aspekt zawiódł. Ona – zawiodła. Panika chwyciła ją za gardło prawie tak namacalnie, jak zrobił to przed momentem on. Ochryple wciągnęła powietrze, nie mogąc powstrzymać zdezorientowanych mrugnięć. Przestał ją dotykać, uniósł się, gniewnym spojrzeniem rozkazując się jej odsunąć. Bez słów, z pogardą i niezadowoleniem. Gdzieś w oczach, które znała przecież tak dobrze, czaiła się czyste zawstydzenie i obrzydzenie, odbierała je od razu personalnie, jeszcze zanim odezwał się wyniosłym, surowym tonem. Zszokowana i przejęta, nie ruszyła się z miejsca, unosząc się tylko odrobinę na łokciach. – Ja… - zaczęła, nieświadoma, że po raz pierwszy od lata brakuje jej słów, że zawodzi ją dotąd nietknięta tarcza słów i masek. – To nie znaczy, że nie jesteś skuteczny, po prostu… – kontynuowała nieporadnie, na oślep próbując ułożyć sobie tę sytuację w głowie. Zamilkła w odpowiednim momencie, przejęta nagłą pewnością, że to jej wina. Przeszył ją lodowaty dreszcz, wzdrygnął się, obrzydziła go, zniechęciła – czym? Odpowiedź padła prawie natychmiast, jakby czytał jej w myślach. Nie musiał używać obelżywych słów, pozorna obojętność i beznamiętna krytyka uderzała w nią najmocniej. Aż skuliła ramiona, bezradnie siadając na szezlongu, masochistycznie ciągle wpatrując się w jego stężałą w wyrazie zdegustowania twarz. Wyglądała źle. Nie dbała o siebie. Dawna Deirdre nigdy by w to nie uwierzyła, na podobny komentarz reagując wściekłością, ale uzależnienie od Tristana zburzyło pewność siebie – i nagle wszystko zaczęło się układać. Sądziła, że pragnął jej, nie Miu, że nie musi już udawać, że jasny puder, nadający egzotycznej skórze białego poblasku nie będzie już potrzebny, tak samo jak niewygodna bielizna i cała dziwkarska charakteryzacja. Że poznał ją – prawdziwą. Poczuła się zbyt pewnie, zbyt swobodnie, zadomowiła się zbyt szybko, pokazując mu się naga, z rozpuszczonymi włosami, często bez ubrań, bez kobiecych drobiazgów. Oczekiwał od niej więcej, niż sądziła i chociaż nigdy o tym nie wspomniał, powinna być mądrzejsza. Przecież znała swoje miejsce. Na co liczyła, na to, że zobaczy w niej partnerkę a nie utrzymankę? Był łaskawy, dał jej dużo czasu, ale zawiodła. Dzikuska, nie kobieta. Pochyliła głowę, wilgotne włosy przesłoniły twarz, upokorzenie zalało ją nieznośnym ciepłem, mieszając się z ulatującym podnieceniem. Zacisnęła mocno dłonie na krawędzi szezlongu, ciągle siedziała tuż obok niego, przestając jednak patrzeć mu w oczy, pochylona i skulona, nagle czując, że nagość jest nie na miejscu. – Co… - zaczęła znów, przerażona tymi urywanymi dźwiękami, niemożliwością podjęcia werbalnej ofensywy. Grunt usypał się spod jej nóg, podstawa ich relacji zniknęła. Co mogła zrobić? Wiązać włosy, ubierać suknie, malować usta? Zaschło jej w gardle, nie wytrzymałaby odrzucenia, dlaczego tak długo zwlekała? Stęskniona niecierpliwość zniknęła, zastąpiona czystą paniką, hamowaną względnie opanowaną ekspresją. – Postaram się bardziej – odpowiedziała cicho, wpatrzona w zasłaną materiałami podłogę altanki. Podjęcie się zobowiązania pozwoliło na odrobinę otrzeźwienia – zsunęła się z otomany, nagle, po raz pierwszy od dawna, zawstydzona nagością. Dzikuska. Brudna, żółta prostytutka. Słowa mieszały się w jedno, korzystając z odwrócenia plecami wypuściła bezgłośnie powietrze, nalewając do kielicha wina. Dłoń zadrżała – opanowała ją, powracając do Rosiera tak szybko, jak tylko mogła, zbierając się na odwagę, by spróbować uratować sytuację. Podała mu kielich, przysiadając tuż przed nim na jednej z poduszek. Uniosła głowę, wpatrując się w niego z powoli gasnąca pasją, przebłyskującą jeszcze w czerni rozszerzonych źrenic. – Może zrobimy to inaczej i…- zaproponowała ze zdenerwowaniem, ale i dawną energią, głodem; sięgnęła dłonią ku jego udzie, posyłając mu na wpół błagalne, na wpół spragnione i rozgoryczone spojrzenie. Daj mi drugą szansę, daj mi to naprawić. Lęk przed odrzuceniem mieszał się z egoistyczną chęcią rozładowania napięcia: tak bardzo za nim tęskniła.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- Milcz - upomniał ją, w zasadzie wchodząc jej w słowo, ostro, krótko; najlepiej sobie radziła, kiedy nic nie mówiła, nie zająknął się przecież o swojej skuteczności i jej sugestie były całkowicie niepotrzebne. To była jej wina - i musiał się upewnić, że w takim poczuciu pozostanie, że jego irracjonalne słowa jakimś cudem brzmiały przekonująco, że zdołał ocalić własny honor; na jak długo? Bał się - bał się, ze ten koszmar zacznie powracać, że ten koszmar nigdy się nie skończy, równie żywy, jak żywe były mary Azkabanu. Że nie opuści go już nigdy, czyniąc pośmiewiskiem nie tylko w oczach Deirdre, ale - przede wszystkim - swojej rodziny, a nawet całego środowiska arystokratycznego. To było więcej niż tylko rozkosz i radość, to było jego życie - jego reputacja, jego przyszłość, przyszłość jego krwi. Panika wzmagała okrutny szum w uszach, panika dusiła, obezwładniała tak ciało jak umysł, a on - nie mógł wyzwolić się z jej okowów. Czuł się jak w więzieniu, choć to więzienie nie miało krat - było wszędzie i zaciskało się na jego myślach coraz ciaśniej. I nie dało się przed nim uciec.
Ciche zapewnienie, które padło z jej ust, dało pewną ulgę. Bynajmniej nie dlatego, że sądził, że jej starania będą w stanie zmienić jeszcze cokolwiek, wiedział, że wina Deirdre była zmyślona - problem tkwił w nim, jego kochanka była zmysłowa, pożądał jej i pragnął - ale posiąść jej nie mógł. Ulgę wywoływał wyłącznie fakt, że uwierzyła w jego słowa - co pozwoliło mu odłożyć problem przynajmniej czasowo. Przeważnie komentował jej zapewnienia, przytakiwał, okazywał zadowolenie z podejmowanych wysiłków, planów, nagradzał posłuszeństwo, jednak nie tym razem, nie teraz i nie dzisiaj - był zbyt mocno zatopiony we własnych myślach, które napinały każdy mięsień twarzy. Nie przydarzyło mu się to jeszcze nigdy, co się stało? Jej uczucia nie były dla niego ważne, choć słowa raniły jak ostrza - zdawał sobie z tego sprawę - ważniejsze była dla niego ochrona samego siebie, swojego męstwa - rozpaczliwie chcąc je zachować. Nie bał się, był przerażony - i usiłował tuszować własne emocje czymkolwiek. Przetarł brodę, kiedy odwróciła się tyłem, przeklinając w myślach wszystko po kolei, od dzisiejszego dnia, przez pogodę po cholerne wino, przeciągając spojrzeniem po jej lśniących włosach, plecach naznaczonych srebrnymi bliznami, kształtnych pośladkach i smukłych łydkach - krople morza szybko schły na jej ciele. Przejął z jej rąk kielich wina, choć nawet nie spojrzał w jej stronę - i przechylił zawartość na jeden raz, oddając jej naczynie.
- Nie - oświadczył kategorycznie, krótko, ton jego głosu przybrał szorstką, surową barwę, ociekającą złością, którą w istocie czuł. Ostrzegawczo, nie zamierzał kontynuować tego tematu - jej dotyk zawsze go rozpalał, teraz - czuł wyraźnie - nic nie mogło się wydarzyć. Nie dzisiaj, nie jutro, czy kiedykolwiek? Była dzisiaj doskonała - jak zawsze - znała jego pragnienia doskonale, poznawała je znacznie dłużej, niż uczyła się czarnej magii, znała też jego ciało i cały wachlarz jego reakcji - ale dzisiejszy dzień był nowością dla nich obojga. Nawet, jeśli istniał choć cień szansy, że w innej pozycji stanie na wysokości zadania, nie zamierzał tego sprawdzać. Wątpił, by to zadziałało - i nie chciał ryzykować po raz drugi dobrowolnie wystawiając się na śmieszność. Ale samo ucięcie tematu to niewiele, musiał odciągnąć je myśli - zakotwiczyć na tym, o czym zdążył już mówić, przed czym się właśnie broniła, a w co musiała uwierzyć. Gotów był szarpać najwrażliwsze struny - czynił to w ich relacji od samego początku, to w ten sposób całkowicie ją sobie podporządkowując. Była piękna, a w roli namiętnej kochanki spełniała się tak naturalnie, jakby została ku temu stworzona - cóż, poniekąd tak się stało. Nie była jednak pozbawiona wad - które wygodnie było mu dzisiaj okrutnie wytknąć, uchwycić się ich jak tonący brzytwy. Zacisnął dłoń na nadgarstku jej dłoni sunącej po jego udzie - i niedelikatnie przyciągnął ją ku sobie tak, by musiała na niego patrzeć.
- Twoje plecy, Deirdre - podjął, usiłując uchwycić jej spojrzenie, jeśli miał zabrzmieć przekonująco, musiał się skupić - patrzeć prosto na nią. - Te ślady, czym są? - Skrzywił się z niesmakiem, szczerym, wiedziała, ze nie lubił się dzielić niczym, co jego - a zwłaszcza nią. Kształt blizn pozostawiał tylko jedno skojarzenie. - Opowiedz mi o nim, kim był? Chciałbym go lepiej poznać, skoro zawsze jest z nami - mówił powoli, usiłując zapanować nad głosem - drżał ze strachu, usiłował przekuć to w złość. Nie dostrzegał tych blizn, nie obchodziły go, owszem, przyzwyczajony był do ciała gładkiego jak jedwab, pamiętał też jej plecy, kiedy były jeszcze delikatne - znał jej ciało na pamięć, wiedział, że zyskała je na krótko przed tym, kiedy wyrwał ją z Wenus. I wcale nie widział ich, kiedy ją stamtąd zabierał - leżała na plecach. Zalety Deirdre znacznie przewyższały drobne mankamenty jej ciała, ale dzisiaj - potrzebował ich.
Ciche zapewnienie, które padło z jej ust, dało pewną ulgę. Bynajmniej nie dlatego, że sądził, że jej starania będą w stanie zmienić jeszcze cokolwiek, wiedział, że wina Deirdre była zmyślona - problem tkwił w nim, jego kochanka była zmysłowa, pożądał jej i pragnął - ale posiąść jej nie mógł. Ulgę wywoływał wyłącznie fakt, że uwierzyła w jego słowa - co pozwoliło mu odłożyć problem przynajmniej czasowo. Przeważnie komentował jej zapewnienia, przytakiwał, okazywał zadowolenie z podejmowanych wysiłków, planów, nagradzał posłuszeństwo, jednak nie tym razem, nie teraz i nie dzisiaj - był zbyt mocno zatopiony we własnych myślach, które napinały każdy mięsień twarzy. Nie przydarzyło mu się to jeszcze nigdy, co się stało? Jej uczucia nie były dla niego ważne, choć słowa raniły jak ostrza - zdawał sobie z tego sprawę - ważniejsze była dla niego ochrona samego siebie, swojego męstwa - rozpaczliwie chcąc je zachować. Nie bał się, był przerażony - i usiłował tuszować własne emocje czymkolwiek. Przetarł brodę, kiedy odwróciła się tyłem, przeklinając w myślach wszystko po kolei, od dzisiejszego dnia, przez pogodę po cholerne wino, przeciągając spojrzeniem po jej lśniących włosach, plecach naznaczonych srebrnymi bliznami, kształtnych pośladkach i smukłych łydkach - krople morza szybko schły na jej ciele. Przejął z jej rąk kielich wina, choć nawet nie spojrzał w jej stronę - i przechylił zawartość na jeden raz, oddając jej naczynie.
- Nie - oświadczył kategorycznie, krótko, ton jego głosu przybrał szorstką, surową barwę, ociekającą złością, którą w istocie czuł. Ostrzegawczo, nie zamierzał kontynuować tego tematu - jej dotyk zawsze go rozpalał, teraz - czuł wyraźnie - nic nie mogło się wydarzyć. Nie dzisiaj, nie jutro, czy kiedykolwiek? Była dzisiaj doskonała - jak zawsze - znała jego pragnienia doskonale, poznawała je znacznie dłużej, niż uczyła się czarnej magii, znała też jego ciało i cały wachlarz jego reakcji - ale dzisiejszy dzień był nowością dla nich obojga. Nawet, jeśli istniał choć cień szansy, że w innej pozycji stanie na wysokości zadania, nie zamierzał tego sprawdzać. Wątpił, by to zadziałało - i nie chciał ryzykować po raz drugi dobrowolnie wystawiając się na śmieszność. Ale samo ucięcie tematu to niewiele, musiał odciągnąć je myśli - zakotwiczyć na tym, o czym zdążył już mówić, przed czym się właśnie broniła, a w co musiała uwierzyć. Gotów był szarpać najwrażliwsze struny - czynił to w ich relacji od samego początku, to w ten sposób całkowicie ją sobie podporządkowując. Była piękna, a w roli namiętnej kochanki spełniała się tak naturalnie, jakby została ku temu stworzona - cóż, poniekąd tak się stało. Nie była jednak pozbawiona wad - które wygodnie było mu dzisiaj okrutnie wytknąć, uchwycić się ich jak tonący brzytwy. Zacisnął dłoń na nadgarstku jej dłoni sunącej po jego udzie - i niedelikatnie przyciągnął ją ku sobie tak, by musiała na niego patrzeć.
- Twoje plecy, Deirdre - podjął, usiłując uchwycić jej spojrzenie, jeśli miał zabrzmieć przekonująco, musiał się skupić - patrzeć prosto na nią. - Te ślady, czym są? - Skrzywił się z niesmakiem, szczerym, wiedziała, ze nie lubił się dzielić niczym, co jego - a zwłaszcza nią. Kształt blizn pozostawiał tylko jedno skojarzenie. - Opowiedz mi o nim, kim był? Chciałbym go lepiej poznać, skoro zawsze jest z nami - mówił powoli, usiłując zapanować nad głosem - drżał ze strachu, usiłował przekuć to w złość. Nie dostrzegał tych blizn, nie obchodziły go, owszem, przyzwyczajony był do ciała gładkiego jak jedwab, pamiętał też jej plecy, kiedy były jeszcze delikatne - znał jej ciało na pamięć, wiedział, że zyskała je na krótko przed tym, kiedy wyrwał ją z Wenus. I wcale nie widział ich, kiedy ją stamtąd zabierał - leżała na plecach. Zalety Deirdre znacznie przewyższały drobne mankamenty jej ciała, ale dzisiaj - potrzebował ich.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Struchlała, słysząc ostre zaprzeczenie, poprzedzone rozkazem, do jakiego powinna właściwie przywyknąć. Chciała mu – im – pomóc, porozmawiać o tym, co właśnie się zadziało, upewnić go, że nie stało się nic strasznego, oswoić niepewność i dyskomfort. – Czasem się tak zdarza, to normalne – wychrypiała cicho. Tląca się jeszcze nadzieja na namiętną bliskość przesuwała granice posłuszeństwa, opóźniając reakcję. Urwała dopiero w momencie, w którym zdała sobie sprawę, że to ona ponosi odpowiedzialność. Zaniedbała się, zapominając o swych obowiązkach: zabrał z Wenus kobietę zawsze przygotowaną, ubraną, uczesaną; maszynę stworzoną do zaspokajania żądz, dopracowaną w każdym calu wyuzdanej charakteryzacji, a teraz w Białej Willi przechadzała się naga dzikuska, za jedyną ozdobę posiadającą złotą bransoletę, ciążącą u jej kostki jak nigdy wcześniej. Czuła chłód metalu, wbijał się w udo; półklęczała przed nim niewygodnie, spoglądając na niego z czystym zaskoczeniem. Temat blizn wychynął spod trzęsącej się ziemi, przyśpieszając spiralę wyrzutów sumienia. Prawie o nich zapomniała, miała na głowie większe problemy i istotniejsze przyjemności, powoli wyrzucała z pamięci rany zadane jej w Wenus, próbując pozbyć się koszmarnych mar wzmocnionych aurą Azkabanu. Kąciki pełnych ust zadrżały, ale powstrzymała grymas bólu. – Dobrze wiesz czym – odpowiedziała, chcąc brzmieć ostro, ale przejęta paniką nie potrafiła wykrzesać z siebie siły. Wiedział, bywał w Wenus, z czasem poznała historie prostytutek, które gościły u siebie hojnego lorda Rosiera. Nie należał do najgorszych klientów, lecz on także zadawał ból, zaślepiony dążeniem do własnej przyjemności; był też świadomy dokonań kolegów, z którymi się tam pojawiał, innych lordów, gustujących w cierpieniu. Zdawał sobie sprawę z tego, kim była i co musiała robić; rozmawiali już o tym, nie raz, gdy mimo to wytykał jej dziwkarskie zachowania, zapominając o własnej słabości do kapłanek Wenus. – Nie chcę o tym mówić – wychrypiała z całym zdecydowaniem, na jakie było ją w tym momencie stać. Szarpnęła ręką, wyrywając ją z jego uścisku, z trudem znosiła bliskość nieprzynosząca satysfakcji a wywołującą uczucie wzgardzenia. Obrzydzała go, w jego oczach lśnił gniew i coś innego, coś, co interpretowała jako pogardę. Mimo wszystko nie potrafiła odejść, gniew nie istniał, zaszczuty rozpaczą. Czy wszystko przekreśliła? Dlaczego nie zauważyła tego wcześniej? Dlaczego uznała, że nie przychodzi do niej z troski i wyrozumiałości dla przeżytych koszmarów a nie dlatego, że przestał traktować ją jak kobietę? Był mężczyzną mocnej pasji i wygórowanych potrzeb, powinna to przewidzieć, zrozumieć, że jeśli się nią znudził, to przyczyna tkwi w niej. Ciężar winy prawie przygniótł ją do podłogi altany, nie mogła się ruszyć, uciekając wzrokiem w dół, na jego rozchełstaną szatę. Chciała znów go dotknąć, poczuć ciepło, przyśpieszony puls, szorstki zarost, śliską powierzchnię zagojonych poparzeń, twarde kanty ciała.
- To tylko blizny, znikną, powoli już bledną, to kwestia kilku tygodni - wytłumaczyła żałośnie i to właśnie dźwięk własnego głosu, tak obcego z brzmiącą w każdej głosce rozpaczą, otrzeźwił ją ostatecznie. Miała wrażenie, jakby na chwilę znalazła się obok: nie przed nim, na kolanach, a pewnie stojąc, wsparta o jeden z drewnianych filarów altany, z dłońmi zaplecionymi na piersi i ostrym spojrzeniem wbitym we własną sylwetkę. Nie było to nowe odczucie, często działo się tak w Wenus, gdy nie była w stanie znieść bólu i upokorzenia – obserwowanie własnego cierpienia z dystansu pozwalało przeżyć, zdysocjować się od palącego wstydu. Tym razem zawiodło, czuła się jeszcze gorzej, względnie obiektywnie spoglądając na to, kim się stała. Niezależna, kpiąca, wyniosła, przybierająca odpowiednie maski i sycąca się pragnieniem, z jakim wykupywali ją kolejni mężczyźni, zmieniła się w niechciane zwierzę, kundla, skamlącego u nóg swego nowego pana o odrobinę uwagi. W relacji z innymi potrafiła wzbudzić w sobie toksyczną dumę, wmówić sobie dominację – Tristan upadlał ją, robił z nią to, co zechciał, łamiąc poczucie własnej wartości. Widziała skulone ramiona, nagie ciało, rozczochrane włosy – i z każdego drgnienia mięśni biła tak żałosna potrzeba akceptacji, że zrobiło się jej niedobrze. Upokarzała się a on ją odrzucał. Spełniły się najgorsze wizje, podszepty zdrowego rozsądku przepowiedziały przyszłość, znudził się nią. Coś jednak, ostatni, niezniszczony okruch godności, łamał paranoję: przeżyli coś potwornego, wpływającego na wiele aspektów ich relacji. Wbrew temu, co o niej sądził, nie była głupia, wiedziała, jak wielkie piętno odcisnął na nich Azkaban. Rozdzielili się, poza beznamiętnymi konkretami nie znała szczegółów przeżyć Tristana, była jednak pewna, że i on walczył tam ze swoimi demonami. Słusznie podejrzewała, że był myślami przy żonie. To przy niej spędził pierwsze dni wolności, zostawiając Deirdre samą w Białej Willi. Wtedy była za to wdzięczna, wstręt i koszmary sprawiły, że nienawidziła samej myśli o męskim dotyku, ale poradziła sobie z psychiczną traumą, pewna, że ostatecznym lekarstwem okażą się mocne bodźce rozkoszy, na którą się zgadzała i której pragnęła. Czy to był początek końca? Czy mogła jeszcze walczyć – a jeśli tak, czy miała o co? Żółć ścisnęła jej żołądek: dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że nie może odejść, że nie wytrzyma zerwania łańcucha, że nie poradzi sobie sama.
- To tylko blizny, znikną, powoli już bledną, to kwestia kilku tygodni - wytłumaczyła żałośnie i to właśnie dźwięk własnego głosu, tak obcego z brzmiącą w każdej głosce rozpaczą, otrzeźwił ją ostatecznie. Miała wrażenie, jakby na chwilę znalazła się obok: nie przed nim, na kolanach, a pewnie stojąc, wsparta o jeden z drewnianych filarów altany, z dłońmi zaplecionymi na piersi i ostrym spojrzeniem wbitym we własną sylwetkę. Nie było to nowe odczucie, często działo się tak w Wenus, gdy nie była w stanie znieść bólu i upokorzenia – obserwowanie własnego cierpienia z dystansu pozwalało przeżyć, zdysocjować się od palącego wstydu. Tym razem zawiodło, czuła się jeszcze gorzej, względnie obiektywnie spoglądając na to, kim się stała. Niezależna, kpiąca, wyniosła, przybierająca odpowiednie maski i sycąca się pragnieniem, z jakim wykupywali ją kolejni mężczyźni, zmieniła się w niechciane zwierzę, kundla, skamlącego u nóg swego nowego pana o odrobinę uwagi. W relacji z innymi potrafiła wzbudzić w sobie toksyczną dumę, wmówić sobie dominację – Tristan upadlał ją, robił z nią to, co zechciał, łamiąc poczucie własnej wartości. Widziała skulone ramiona, nagie ciało, rozczochrane włosy – i z każdego drgnienia mięśni biła tak żałosna potrzeba akceptacji, że zrobiło się jej niedobrze. Upokarzała się a on ją odrzucał. Spełniły się najgorsze wizje, podszepty zdrowego rozsądku przepowiedziały przyszłość, znudził się nią. Coś jednak, ostatni, niezniszczony okruch godności, łamał paranoję: przeżyli coś potwornego, wpływającego na wiele aspektów ich relacji. Wbrew temu, co o niej sądził, nie była głupia, wiedziała, jak wielkie piętno odcisnął na nich Azkaban. Rozdzielili się, poza beznamiętnymi konkretami nie znała szczegółów przeżyć Tristana, była jednak pewna, że i on walczył tam ze swoimi demonami. Słusznie podejrzewała, że był myślami przy żonie. To przy niej spędził pierwsze dni wolności, zostawiając Deirdre samą w Białej Willi. Wtedy była za to wdzięczna, wstręt i koszmary sprawiły, że nienawidziła samej myśli o męskim dotyku, ale poradziła sobie z psychiczną traumą, pewna, że ostatecznym lekarstwem okażą się mocne bodźce rozkoszy, na którą się zgadzała i której pragnęła. Czy to był początek końca? Czy mogła jeszcze walczyć – a jeśli tak, czy miała o co? Żółć ścisnęła jej żołądek: dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że nie może odejść, że nie wytrzyma zerwania łańcucha, że nie poradzi sobie sama.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Rzucił jej krótkie spojrzenie - ostrzegawcze - uciszające, nie zamierzał słuchać płaczliwego pocieszenia, nie zamierzał wysłuchiwać zapewnień, że tak się zdarza, owszem, zdarza, ale przecież nie jemu. Wszechogarniająca panika i żenujący wstyd kołysały nim jak sztormowy wiatr żaglem, rozpaczliwe próby ochrony swojego męstwa były ofensywnym atakiem na to, co kochał - Deirdre była kochanką idealną, nadążającą za jego potrzebami, wiecznie nienasyconą, zmysłową, otwartą na każde doznania, a przy tym piękną jak sama śmierć. Szeroki wachlarz jej masek nie był tylko częścią Wenus - żył w niej, potrafiła być dzika i oddana, krwiożercza i uległa, czuła i podła, jako jedyna potrafiła przegnać wszechogarniającą okrutną nudę. Ale - nagle - nuda przestała być jego kluczowym zmartwieniem, los sprezentował mu okrutne upokorzenie jego męstwa - jedynym sposobem na wykaraskanie się z tej sytuacji było uraczenie jej jeszcze większym upokorzeniem. Ryzykownym, ale Tristan był pewny siebie - i pewny tego, że spętał ją już łańcuchem dość silnym, by nie mogła się z niego zerwać. Kochała go, a siła miłości nie miała sobie równej - była silniejsza nawet od bólu i upokorzeń. Tych największych.
- Wiem - przytaknął, jakby rozmawiali o zdarzeniu oczywistym - poniekąd tak było, kształt, umiejscowienie i charakter blizn jasno zdradzał ich naturę. Nigdy nie uderzył Deirdre w Wenus, była jego ulubienicą, najwyższą kapłanką tamtego miejsca. Od zawsze pełniła rolę jego faworyty, choć w tamtych latach była to rola znacznie mniej prestiżowa niż teraz. Czasem żałował, że nie wykupił jej na wyłączność - szpecące ją blizny jedynie przypominały, że była towarem ogólnodostępnym, do której dostęp miał każdy. Wiem, słowo, które padło z jego ust, niosło naglące ostrzeżenie. Prawdą było, że nie lubił oglądać na jej ciele obcych rąk - nawet w ten sposób. - Gdybym chciał, żebyś krzyczała całą sobą o swojej przeszłości, zostawiłbym cię tam, gdzie byłaś. - Nie chcę śladów na twoim ciele, nie chcę pamiątek z przeszłości, nie chcą tęsknych spojrzeń dawnych klientów, nie chcę pamiętać o tym, kim byłaś - przecież stworzyłem cię na nowo. Powstałaś z popiołów jak feniks, odrodziłaś się kimś zupełnie innym. Twój duch, ale nie twoje ciało, powinnaś z tym coś zrobić, Deirdre. Czym innym była kusząca bielizna lub tajemniczy makijaż orientalnego oka, których w rzeczywistości nie potrzebował, czym innym - to.
Już raz jej o tym mówił - powinna odciąć się od przeszłości. Całkowicie, silnym cięciem. Poruszenie drażliwych strun, które raz już szarpnął, miało ją zniszczyć - pokonać - odciągnąć jej uwagi od rozmowy o tym, co się zdarza, a co nie i kto jest skuteczny, a kto nie. To nie miało znaczenie, oziębłość mężczyzny jest zawsze winą kobiety, powtarzał to w myślach jak mantrę - chwytając się frazesu jak ostatniej deski ratunku. - I znowu jesteś nieposłuszna - upomniał ją krótko, z wyraźnym zawodem w głosie - prosił ja o odpowiedź, a ona odmówiła, nie tego po niej oczekiwał, nie tego od niej żądał. Bezgraniczne oddanie, to była mu winna. Wiedział, że mu nie odpowie - niechętnie sięgała po to, co było dla niej trudne, zwłaszcza w chwilach takich jak ta, dała tego dowód już nie jeden raz. Nie potrzebował jej odpowiedzi, chciał jedynie rozjątrzyć rany, wcisnąć w nie rozżarzony stalowy pręt, który odwróci uwagę od wszystkiego, co działo się wokół, który skupi ją na niej - zrozpaczonej i dogorywającej z bólu. Zawodzisz, Deirdre, kolejny raz - a obiecałaś, że nie zawiedziesz już nigdy. Wypuścił jej nadgarstek z uścisku od razu, wciąż z niesmakiem tak wyraźnie wymalowanym na twarzy - nie odejmując jednak spojrzenia od jej oczu. Był wściekły. Na siebie, na tę sytuację - choć wolał wściekłość manifestować na niej.
- Przyśpiesz to - rzucił od niechcenia, już na nią nie patrząc, wolny od jej dotyku wstając z szezlongu - niedbałym ruchem ręki poprawiając rozchełstaną lekką wierzchnią szatę. Wyminął ją, żałośnie klęczącą tuż przed nim i zabrał z półmiska jedną z połówek pociętych brzoskwiń, kierując swoje kroki dalej - do schodków prowadzących na plażę. Nie obejrzał się za siebie, nie wypowiedział więcej ani słowa, nie pożegnał się; musiał zostawić ją złamaną i zranioną, tylko wtedy nie będzie myślała o tym jak o jego porażce. Wgryzając się w soczysty owoc, bez słowa odszedł, wkrótce potem znikając w czarnej mgle rozmytej podmuchem wiatru nad falującym morzem.
A panika - nie ustała, jeszcze długo prześladując go, za dnia i po nocach, jak najgorszy sen.
zt
- Wiem - przytaknął, jakby rozmawiali o zdarzeniu oczywistym - poniekąd tak było, kształt, umiejscowienie i charakter blizn jasno zdradzał ich naturę. Nigdy nie uderzył Deirdre w Wenus, była jego ulubienicą, najwyższą kapłanką tamtego miejsca. Od zawsze pełniła rolę jego faworyty, choć w tamtych latach była to rola znacznie mniej prestiżowa niż teraz. Czasem żałował, że nie wykupił jej na wyłączność - szpecące ją blizny jedynie przypominały, że była towarem ogólnodostępnym, do której dostęp miał każdy. Wiem, słowo, które padło z jego ust, niosło naglące ostrzeżenie. Prawdą było, że nie lubił oglądać na jej ciele obcych rąk - nawet w ten sposób. - Gdybym chciał, żebyś krzyczała całą sobą o swojej przeszłości, zostawiłbym cię tam, gdzie byłaś. - Nie chcę śladów na twoim ciele, nie chcę pamiątek z przeszłości, nie chcą tęsknych spojrzeń dawnych klientów, nie chcę pamiętać o tym, kim byłaś - przecież stworzyłem cię na nowo. Powstałaś z popiołów jak feniks, odrodziłaś się kimś zupełnie innym. Twój duch, ale nie twoje ciało, powinnaś z tym coś zrobić, Deirdre. Czym innym była kusząca bielizna lub tajemniczy makijaż orientalnego oka, których w rzeczywistości nie potrzebował, czym innym - to.
Już raz jej o tym mówił - powinna odciąć się od przeszłości. Całkowicie, silnym cięciem. Poruszenie drażliwych strun, które raz już szarpnął, miało ją zniszczyć - pokonać - odciągnąć jej uwagi od rozmowy o tym, co się zdarza, a co nie i kto jest skuteczny, a kto nie. To nie miało znaczenie, oziębłość mężczyzny jest zawsze winą kobiety, powtarzał to w myślach jak mantrę - chwytając się frazesu jak ostatniej deski ratunku. - I znowu jesteś nieposłuszna - upomniał ją krótko, z wyraźnym zawodem w głosie - prosił ja o odpowiedź, a ona odmówiła, nie tego po niej oczekiwał, nie tego od niej żądał. Bezgraniczne oddanie, to była mu winna. Wiedział, że mu nie odpowie - niechętnie sięgała po to, co było dla niej trudne, zwłaszcza w chwilach takich jak ta, dała tego dowód już nie jeden raz. Nie potrzebował jej odpowiedzi, chciał jedynie rozjątrzyć rany, wcisnąć w nie rozżarzony stalowy pręt, który odwróci uwagę od wszystkiego, co działo się wokół, który skupi ją na niej - zrozpaczonej i dogorywającej z bólu. Zawodzisz, Deirdre, kolejny raz - a obiecałaś, że nie zawiedziesz już nigdy. Wypuścił jej nadgarstek z uścisku od razu, wciąż z niesmakiem tak wyraźnie wymalowanym na twarzy - nie odejmując jednak spojrzenia od jej oczu. Był wściekły. Na siebie, na tę sytuację - choć wolał wściekłość manifestować na niej.
- Przyśpiesz to - rzucił od niechcenia, już na nią nie patrząc, wolny od jej dotyku wstając z szezlongu - niedbałym ruchem ręki poprawiając rozchełstaną lekką wierzchnią szatę. Wyminął ją, żałośnie klęczącą tuż przed nim i zabrał z półmiska jedną z połówek pociętych brzoskwiń, kierując swoje kroki dalej - do schodków prowadzących na plażę. Nie obejrzał się za siebie, nie wypowiedział więcej ani słowa, nie pożegnał się; musiał zostawić ją złamaną i zranioną, tylko wtedy nie będzie myślała o tym jak o jego porażce. Wgryzając się w soczysty owoc, bez słowa odszedł, wkrótce potem znikając w czarnej mgle rozmytej podmuchem wiatru nad falującym morzem.
A panika - nie ustała, jeszcze długo prześladując go, za dnia i po nocach, jak najgorszy sen.
zt
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Obserwująca tę sytuację z dystansu Deirdre wygięła usta w bliźniaczym grymasie obrzydzenia. Korzyła się przed nim, gotowa błagać o drugą szansę, robiąc wszystko, by go zadowolić, zaspokoić pragnienie, zasłużyć znów na uwagę, której skąpił od kilku tygodni. Gdzie podziała się jej duma? Gdzie przekonanie o tym, że jest sobą – i że nigdy już nie będzie musiała usługiwać mężczyźnie, uzależniając od niego swoje istnienie? Rozsądek podpowiadał natychmiastowy bunt, rzucenie do ognia wściekłości dodatkowego drwa, by płomienie gniewu sięgnęły niebios i spopieliły wszystko na swej drodze. Coś ją jednak blokowało, zamykając w klatce zbudowanej ze słabości. Potrzebowała go. Nie miała domu, własnych galeonów; uzależniła się od niego w każdym aspekcie życia. Nie mogła go stracić – nie tylko dlatego, że stał się całym jej światem, miażdżąc serce w szorstkiej dłoni. Przeżyłaby ponowną utratę duszy, lecz nie jego czarnomagicznej protekcji. Otwierał przed nią dotychczas zatrzaśnięte drzwi, roztaczał odurzającą perspektywę potęgi, gwarantował dostęp do niezbadanych rejonów. Stał najbliżej Czarnego Pana, zasługując na pełne zaufanie i podziw – nie istniał nikt, kto mógłby się z nim równać. Była więc gotowa błagać o jego łaskę i zainteresowanie, kładąc na szali własną godność. Co nie oznaczało, że nie kosztowało jej to potwornie wiele. Upokorzenie, wstyd, pogarda dla samej siebie – zadrżała od nadmiaru uczuć, opuszczając wzrok w dół. Jasno wypowiedział swe niezadowolenie, skrytykował ją, wytknął niedociągnięcia i wady poznaczonego bliznami ciała. Nie potrafiła myśleć logicznie, skuliła się, kątem oka obserwując, jak wstaje i podnosi się z szezlongu. Wyminął ją bez jakiegokolwiek gestu: nie musnął włosów, nie poklepał otwartą dłonią po policzku, zdystansował się zupełnie, brzydząc się nią na tyle, że powstrzymywał fizyczną naganę. Rosnąca między nimi przestrzeń przeraziła ją jeszcze mocniej – nagle każda noc rozłąki wydała się potwornym błędem. Powinna postarać się wcześniej o jego przyjemność, zaangażować się, zdusić w zarodku koszmarne wspomnienia z Azkabanu. Poświęcić się: dla niego. A przede wszystkim – przestać łudzić się, że znaczy dla niego coś więcej. Sprowadził tu prywatną utrzymankę, miał ją za kurwę – i tak powinna się zachowywać, wypełniając swe obowiązki. To, że nie wyznaczył ich werbalnie nie znaczyło, że nie istniały. Przez ostatni miesiąc nie tyle łagodnie pozwalał jej dojść do siebie, co wzdrygał się na jej widok, czekając, aż pojmie swoją niekompetencję i ją naprawi. Na co liczyła, snując czcze, płytkie wizje łączącej ich specjalnej więzi? Co zaślepiło ją do tego stopnia, by dała się zwieść czułym wizjom? Zrobiło się jej niedobrze; znosiła najgorsze upokorzenia, ale świadomość własnej głupoty zabolała. Nigdy nie była naiwna, nigdy nie była ckliwa, nigdy nie poddawała się uczuciom.
Odetchnęła kilka razy powoli i głęboko a drżąca ręka wplątała się we włosy, odgarniając je z czoła do tyłu. Wyszedł. Zostawił ją, samą, bez słowa, klęczącą na podłodze, nagą i niezaspokojoną. Pustka przytłaczała, stała się wręcz bolesna, lecz nie mąciła już w głowie. Panika powoli ustępowała wściekłości, liżącej ją płomieniami od środka. Jeśli widział w niej tylko ciało – dostanie je. Jeśli sprowadził ją tu tylko po to, by usługiwała mu – tak się stanie. Stłumiła bolesny płacz, zrywając się na równe nogi. Mokre włosy chlasnęły ją w plecy; odwróciła się do stolika i sięgnęła po butelkę wina, nie kłopocząc się nalewaniem go do kielicha. Wypiła kilka pokaźnych łyków, ciecz spłynęła po brodzie i nagiej szyi. Dobrze. Dostanie to, czego chciał. A ona już nigdy nie pozwoli mu się potraktować w ten sposób, niczym zawodzący przedmiot, wzbudzający jedynie obrzydzenie i zawód. Alkohol zapiekł ją w gardle – a może to stłumiony płacz? – odłożyła go więc na stolik, obserwując znikającego w czarnej mgle Tristana. Rozpacz mieszała się z gniewem a poczucie porażki – ze złośliwą chęcią rzucenia mu wyzwania. Nie myślała logicznie, rozgoryczona, drżąca jeszcze od szybko topniejącej paniki. Musiała pogodzić się z nową – starą – rolą, odnaleźć w sobie siłę, by pojąć swoje miejsce, tym razem naprawdę, bez nadziei na więcej, a przede wszystkim – musiała wyrwać z piersi żałosne serce, wyrywające się ku niemu, niezależnie jak podle ją traktował. Oblizała powoli usta i otarła policzki, ignorując ich wilgoć – od łez, nie morskich kropel; zaprzeczała własnym uczuciom, rozpaczliwie chwytając się choć ułudy pewności siebie i dystansu wobec mężczyzny, którego pokochała.
| zt
Odetchnęła kilka razy powoli i głęboko a drżąca ręka wplątała się we włosy, odgarniając je z czoła do tyłu. Wyszedł. Zostawił ją, samą, bez słowa, klęczącą na podłodze, nagą i niezaspokojoną. Pustka przytłaczała, stała się wręcz bolesna, lecz nie mąciła już w głowie. Panika powoli ustępowała wściekłości, liżącej ją płomieniami od środka. Jeśli widział w niej tylko ciało – dostanie je. Jeśli sprowadził ją tu tylko po to, by usługiwała mu – tak się stanie. Stłumiła bolesny płacz, zrywając się na równe nogi. Mokre włosy chlasnęły ją w plecy; odwróciła się do stolika i sięgnęła po butelkę wina, nie kłopocząc się nalewaniem go do kielicha. Wypiła kilka pokaźnych łyków, ciecz spłynęła po brodzie i nagiej szyi. Dobrze. Dostanie to, czego chciał. A ona już nigdy nie pozwoli mu się potraktować w ten sposób, niczym zawodzący przedmiot, wzbudzający jedynie obrzydzenie i zawód. Alkohol zapiekł ją w gardle – a może to stłumiony płacz? – odłożyła go więc na stolik, obserwując znikającego w czarnej mgle Tristana. Rozpacz mieszała się z gniewem a poczucie porażki – ze złośliwą chęcią rzucenia mu wyzwania. Nie myślała logicznie, rozgoryczona, drżąca jeszcze od szybko topniejącej paniki. Musiała pogodzić się z nową – starą – rolą, odnaleźć w sobie siłę, by pojąć swoje miejsce, tym razem naprawdę, bez nadziei na więcej, a przede wszystkim – musiała wyrwać z piersi żałosne serce, wyrywające się ku niemu, niezależnie jak podle ją traktował. Oblizała powoli usta i otarła policzki, ignorując ich wilgoć – od łez, nie morskich kropel; zaprzeczała własnym uczuciom, rozpaczliwie chwytając się choć ułudy pewności siebie i dystansu wobec mężczyzny, którego pokochała.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Altana
Szybka odpowiedź