Gabinet oficera więziennego
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Gabinet oficera więziennego
Oficer więzienny odpowiedzialny jest za nadzór i bezpieczeństwo więźniów znajdujących się pod jego pieczą. Zasłużony czarodziej, Stephen Vane pełni tę funkcję od dwudziestu lat. Zajmuje się zatrzymaniem i kontrolą każdego aresztowanego wprowadzanego do Tower of London. Po zamachu na Ministerstwo Magii użyczył swojego lokum dla przedstawicieli Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, z którymi przyszło mu współpracować przez całą swoją karierę. Niewielkie pomieszczenie zostało magicznie powiększone, aby mogło pomieścić gromadzących się tu aurorów. Kiedy wszystko powróciło do normy znów został sam w czterech, pustych i zimnych ścianach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.03.19 19:17, w całości zmieniany 2 razy
Tonks obawiała się tego czasu. Momentu w którym stanie wśród grupy młodych osób. Momentu w którym zmierzy się z przyszłością - głównie, samą sobą. Chciała tego, wiedziała że tak. Była tego pewna, choć niektórzy - nawet jej najbliżsi - sądzili, że jej wybory powodowane są ostatnimi przeżyciami.
To nie była prawda.
To, co przeszła, jedynie przyśpieszyło jej ostateczną decyzję, umocniło ją w niej. Zyskała pewność i słuszność. Nie zamierzała się cofać - zresztą nie chciała. Mogła, ale nie było to słuszne. Podjęła już decyzję. Jej życie w nadziei, a może raczej cichej prośbie, by było warte jak najwięcej istnień niewinnych, tych, którzy nie potrafili obronić się sami, tych, którzy nie byli do tego zdolni.
Zdawała sobie sprawę z tego, na co się decyduje. Może nie całkowicie, może nie dokładnie, ale nie była w stanie uniknąć spotkania z czarnoksiężnikami. Jej ścieżka przecinała się z nimi niezależnie od tego czy tego chciała, czy nie. Wcześniej próbowała, poszukiwała innej drogi - bezskutecznie.
Teraz, podnosząc się z kolan zamierzała stawić im czoła. Każdego dnia przygotowując się do spotkania z nimi. Każdego dnia dając z siebie możliwie jak najwięcej. O ile uda jej się zdać egzaminy.
Zerknęła na Tower, a potem przeniosła spojrzenie na znajdującą się obok Tamizę. Woda nie przeszkadzała jej już tak bardzo, choć nadal przynosiła nieprzyjemne odczucie i dreszcze na karku. Patykowate dłonie Tonks powędrowały do długiego szarego płaszcza, który miała na ramionach, lekka mżawka skrapiała jasne włosy, gdy pewnym krokiem, z mocno bijącym sercem wchodziła do więzienia w którym od czasu pożaru znajdował się Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów, a wraz z nim i biuro aurorskie.
Nie czuła się gotowa - mimo przeczytania wielu książek(zarówno tych znajdujących się na półkach Skamandera, jak i wszystkich, które udało jej się pożyczyć i dwa razy "Rzeczy o metodach magiśledczych" o których wspomniał Brendan), rzucenia setki udanych i tysiąca nieudanych uroków, mimo zapewnień - innych i samej siebie, ze jest zupełnie inaczej. Mimo to weszła do środka. A może, pomimo.
Rozejrzała się z zainteresowaniem po pomieszczeni z czterema parami drzwi. Grupa ludzi zbierająca się w wyznaczonym miejscu była spora, tak jak przewidywała Tonks wielu z nich dopiero kończyło Hogwart. Kilku rzuciło jej spojrzenia, jakby oceniając jej wiek. On jednak nie miał znaczenia. Nie zainteresowała się nikim, do nikogo też się nie odezwała. Zaciskała dłonie - prawą na różdżce, lewą na wiecznym płomieniu, który zabrała ze sobą w nawyku. Szczęśliwie dziękując, za duże kieszenie. Tak, jak słyszała z opowiadań, ledwie garstka zostanie dopuszczona do kursu. Cel był prosty - znaleźć się w tej garstce. Jednak tylko ta myśl zdawała się przychodzić łatwo.
- Witajcie, nazywam się Nash Fancrout. - męski głos potoczył się po więziennej sali w której stawił się każdy, kto predestynował do dostania się na kurs. Wszystkie toczące się półszeptem rozmowy umilkły. Błękitne tęczówki Tonks zawisły na mężczyźnie w średnim wieku o zielonych oczach, podłużnej bliźnie nad brwią i ciemnych włosach. - Jeśli w którymś momencie postanowicie, że nie chcecie kontynuować dajcie znak przy użyciu różdżki. Periculum będzie odpowiednie. Całość egzaminu będzie nadzorowana. Informacje na temat zadania będziecie otrzymywać na miejscu, jeśli w ciągu pierwszych trzydziestu sekund nie dotrze do was żadna informacja musicie sami odnaleźć cel akcji. - W momencie gdy mówił, jego towarzysze rozdawali koperty koperty, jeden z nich wręczył - a może bardziej wcisnął - jedną z nich w dłonie Tonks. Białą, ktoś obok niej dostał czerwoną. Dostrzegła jeszcze niebieską i zieloną. Odebrała ją, nie otwierając. Fancrout mówił, powinna najpierw wysłuchać instrukcji od niego. - Koperty pokażą wam pierwszą informację. Wyniki usłyszycie indywidualnie na koniec ostatniego dnia. Powodzenia. - wraz z tymi słowami wyszedł z sali razem z towarzyszącymi mu mężczyznami. Nie odprowadzała ich spojrzeniem, ciche szmery znów poniosły się po sali wraz z dźwiękiem otwieranych kopert i szeptów. Ktoś zdziwił się na głos pytając wprost, co ma zrobić z pustą kopertą. Otworzyła kopertę którą trzymała w dłoni, nadal zastanawiając się nad słowami wypowiedzianymi przez aurora. Nie powiedział, że informacja znajduje się w kopertach. Ludzie szeptali zaklęcia, ale coś nadal nie dawało jej spokoju. Koperty miały pokazać informację. Co, jeśli miały ją zwyczajnie wskazać. Nie były zaklejone. Uchylone zamykanie wskazywało... górę. Uniosła głowę spoglądając na sufit i zmarszczyła brwi. Nie zauważyła tego na samym początku gdy rozglądała się po pomieszczeniu, jednak teraz, gdy zmrużyła lekko oczy dostrzegała jak rozległe rysy na suficie tworzą coś w rodzaju labiryntu. Na jego środku znajdowały się kolorowe wypłowiałe plamy. Niebieska, zielona, czerwona i biała, każda jakby przy stworzonej z popękań na suficie ścieżce. Ruszyła wzrokiem białą trasą uważając, by nie pogubić się na przecięciach, wzrok przesuwał się, do końca sufitu, aż do ściany z której schodziła już tylko jedna rysa prosto do drzwi.
Ruszyła, za przeczuciem i jednocześnie pewnością. Kilka osób nadal oglądało koperty, niektórzy jak i ona spojrzeli ku górze. Pchnęła drzwi - które jak sądziła - przeznaczone były dla niej. Znajdując się w kwadratowym pomieszczeniu wypełnionym glinianymi figurkami ustawionym na podłodze. Zmierzyła je spojrzeniem próbując dostrzec wśród nich jakiś wzór - na próżno jednak. Ich różnorodność i ilość nie miała żadnego wspólnego mianownika poza materiałem z którego zostały wykonane. Schyliła się, by sięgnąć po jedną z nich w kształcie psa. Ledwie jej dłoń zacisnęła się wokół figurki poczuła szarpnięcie w okolicy pępka.
Świstoklik. Myśli szybko odnalazły odpowiedź, jednak na wierzch wypłynęła niepewność. Nie miała pojęcia dokąd się udaje, ani co czeka ją na miejscu. Dłoń zacisnęła się mocniej na różdżce, a Tonks starała się wyostrzyć wszystkie zmysły i nie dać się zaskoczyć.
Upadła na ziemię, kolano nieprzyjemnie uderzyło o korzeń. Nie zwlekała jednak nawet chwili, podnosząc się od razu do pionu. Rozejrzała się wokół, wysokie drzewa - podobne do innych na lesistych terenach. Miejsce w którym się znalazła było dla niej nieznane. Szelest, wytwarzany przez kroki obrócił ją w lewo z różdżką mierzącą w stronę odgłosów, których właściciel pojawił się już po chwili wraz z uniesionymi dłońmi i lekkim uśmiechem.
- Ładny początek. - powiedział nie przestając unosić warg. Tonks jednak mierzyła go nieufnie nie odpowiadając nawet słowem, na te które padały w jej kierunku. - Poczekaj na swoją parę - nie dłużej niż dziesięć minut. Jeśli nikt się nie zjawi ruszasz dalej sama. Kolejna informacja znajduje się nad wodą, kilometr drogi na wschód. - nie wskazał kierunku, nie udzielił też żadnej innej informacji. Wycofał się w krzaki z których wyszedł z nadal uniesionymi dłońmi. Gdy szelest jego kroków ucichł rozejrzała się raz jeszcze po okolicy próbując odnaleźć coś znajomego - na próżno.
Minęła minuta, może dwie, gdy ktoś upadł za jej plecami. Odwróciła się, mierząc różdżką w jasnowłosego mężczyznę.
- Tylko mnie nie zabij. - mruknął poprawiając ciemną szatę i strzepując z niej niewidzialny pyłek. - Randal. Randal Lupin. - zmarszczyła brwi, był jej nowym partnerem, czy też kolejnym testem.
- Jak się tu dostałeś? - zapytała nadal w niego mierząc. Nie przedstawiła się, jeszcze nie. Uniósł brew, jakby zdziwiony w pierwszej chwili, jednak opuścił ją równie szybko, przytakując jej głową że rozumie jej wątpliwości. Odpowiedział poprawnie, przy pomocy figurki, jednej z wielu, znajdującej się w pokoju za drzwiami. Sam też zadał pytanie. Krótkie, szybkie - co znajdowało się w kopertach. I ona odpowiedziała. Nie miała innego pomysłu jak sprawdzić cokolwiek, na ten moment musiała zaufać, choć to nie było proste. - Just. Just Tonks. - przedstawiła się, w międzyczasie szepcząc zaklęcie wskazujące północ. - Musimy dojść nad jezioro, kilometr na wschód. - wytłumaczyła mu, nie mówiąc nic więcej. Ruszyła w odpowiednią stronę zerkając na niebo, nadchodziło południe. Milczała, nie czuła potrzeby by mówić. Miała zadanie, nie mogła się rozpraszać. Za to Randal próbował napomknąć coś kilka razy, otrzymując jedynie w odpowiedzi ciszę, a czasem wymowne spojrzenie. W końcu i on odpuścił, choć humor zdawał mu się dopisywać i właśnie to, drażniło Tonks. Ta beztroska, która zdawała jej się wręcz odpychająca. Choć nie była pewna, czy to jedynie maska, czy też rzeczywisty brak zetknięcia z rzeczywistością.
Woda skrzyła się lekko w bladym słońcu co chwilę kryjącym się za chmurami. Mżawka nadal spadała na ich ramiona, dlatego Just sądziła, że nadal znajdują się w Anglii - nie miała jednak co do tego pewności. Podeszli bliżej, jak zwykle poczuła dreszcz przebiegający jej przez plecy. Rozejrzała się po brzegu, woda bardziej zdawała się przypominać rzekę niźli jeziora. Druga strona zaczynała się wielkimi skałami i sprawnie przenikała w trawiaste poszycie. Na wielkim dębie wisiały zawieszone, białe koperty.
- Musimy dostać się na drugą stronę. - zauważył Lupin, wskazując dłonią na koperty, które sama lustrowała wzrokiem. Skinęła głową. Zmarszczyła oczy próbując dostrzec, czy na drugim brzegu nie znajduje się coś, co mogłoby im pomóc. Lupin zaś ruszył do przodu, schylił się wsadzając dłoń do wody. Cofnął ją jednak zaraz, a na twarz wpłynęło skrzywienie. - Parzy. - zauważył. Ruszyła do niego łapiąc za dłoń, obejrzała ją z każdej strony.
- Nie masz poparzeń. - stwierdziła, przesuwając palcem po wierzchu dłoni. Znów zmarszczyła brwi, spoglądając na wodę. - Glacius. - wybrała kierując różdżkę na taflę wody. Urok nie pomknął z wybranym kierunku, anomalia postanowiła pokrzyżować jej szyki przynosząc krwotok z nosa. Uniosła dłoń i otarła stróżkę krwi ponawiają zaklęcie, tym razem nie zmącone żadną z anomalii. Lód utworzył się na powierzchni, jednak zniknął równie szybko, jak szybko się pojawił. Dostała jednak odpowiedź, jedną, może wartą najmniej, ale zawsze. - Jesteśmy w Anglii. - powiedziała tylko. Rozejrzała się raz jeszcze dookoła poszukując sposobu. - Będziemy musieli ją przejść. - stwierdziła ponuro. Jeśli glacius nie zadziałał, wątpiła, by cokolwiek innego mogło to zrobić.
- Tego się obawiałem. - stwierdził cicho. - Ascendio, Abesio? - zapytał jej, jakby znał ją już długo i cenił jej zdanie. Uniosła spojrzenie zawieszając je na jego twarzy.
- Abesio może nas rozczepić - nie wiemy czego spodziewać się dalej. - powiedziała kręcąc głową na pierwsze z zaklęć. - Ascendio prędzej, jednak i tak nie unikniemy zanurzenia. - skinął głową, zgadzając się z nią. Odległość do drugiego brzegu miała co najmniej trzydzieści, jak nie czterdzieści metrów. Nim zdążyła rzucić pierwsze zaklęcie zrobił to on. Różdżka pociągnęła go do przodu - nie czekała długo idąc w jego ślady. Pierwsze szarpnięcie pociągnęło ją w przód, nad taflą, rzucając wprost w jezioro. Woda zdawała się zimna, a jednak przynosiła uczucie palenia, a może bardziej spalania. Zacisnęła zęby, zmuszając się do wyciągnięcia dłoni i skierowania jej w odpowiednim kierunku. Ulga, którą przyniósł jej lot, nie trwała długo. Już po chwili uczucie spalania znów ją dosięgło. Byli w połowie drogi, mniej więcej. Lupin ruszył znów dalej, a ona za nim. Jednak już zmierzając w jego kierunku widziała, że coś jest nie tak. Zdawał się... topić? - Jeszcze tylko raz. - powiedziała do niego. Wskazując głową brzeg. Sama czuła, jak każda chwila w wodzie odziera ja z sił przypala, nie pozostawiając śladu. Przynosi ból, który ledwie dało się znieść - który ona ledwie była w stanie znieść. Odbierał możliwość skupienia się, myślenia. Randal odnalazł jej tęczówki i skinął głową. Wychrypiał formułę zaklęcia, nieskuteczne. Uniosła prawą dłoń z różdżką, lewą złapała go za kołnierz, sama rzucają ten sam urok. Moc zaklęcia pociągnęła ich z siłą, wyrzucając na brzeg. Upadła, obtłukła sobie bok. Obok spadł Randal. Kaszląc wypluwał wodę. Podniósł się na kolana. Zrobiła to samo. Czuła się obdarta z sił, ale koperty znajdowały się tuż obok - musiała iść dalej.
Zerwała jedną z nich z drzewa i otworzyła - w tej znajdował się list. Był krótki, mówił niewiele. Nabierzcie sił, zaczynacie o świcie. Podała kartkę Lupinowi zaglądając do koperty. Wyrzuciła z niej pomniejszony pakunek. Jedzenie. Zmniejszenie go musiało zająć sporo czasu. Cieszyło ją to jednak, kilka zaklęć powiększających i będą mieli prowiant. Ruszyła w las, nie mówiąc nic - poszukiwała miejsca w którym mogliby się schronić. Wędrowali w ciszy w końcu odnajdując zagajnik z częściami starego obmurowania. Dopiero tam usiadła na ziemi z westchnięciem, opierając się plecami o stary mur. Lupin usiadł obok.
Przymknęła powieki, wsłuchując się w powoli budzące się nocne, leśne życie. Miała nadzieję, że nie spotkają tutaj dziś w nocy niczego. Pozwoliła sobie na kilka minut odpoczynku, po których ułożyła na ziemi pakunek z koperty i raz po raz rzucając zaklęcie przywracała rozmiar jedzeniu, które otrzymali. W końcu przestała, podając swojemu towarzyszowi kawałek chleba. Sama przeniosła się na kolana.
- Uleczę cię. - wypowiedziała w jego stronę, gdy wgryzał się w kawałek chleba. Zmierzył ją spojrzeniem, a potem zgodził się skinieniem głowy. Wzięła się do roboty, zaleczajac kilka siniaków, jednak głównie obrażeń psychicznych. Anomalia znów uderzyła, wchłaniając jedną z zaklęć. Westchnęła i zwaliła się ciężko obok, na samą siebie rzucając kilka zaklęć wzmacniających.
- Nie powinniśmy spać równocześnie. - powiedziała wgryzając się w jabłko. Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała w niebo, na gwiazdy których większość przysłaniały mknące po niebo chmury. Zgodził się z nią. - Ty pierwszy. - zarządziła, i choć protestował pozostała nieugięta.
Minuty miały powoli, różdżka leżała na jej brzuchu, jednak nadal zaciskała wokół niej dłoń. Chmury przewijały się przez niebo przypominając jej ostatnią rozmowę ze Skamanderem. Nawet my się zmieniamy, Just, pomknęło do niej jak echo. Miał rację, ona była całkiem inna. Nowa. Może dlatego nie była już dla niego odpowiednia. On nadal pozostawał takim dla niej. Pozwoliła błądzić myślą przez kolejny czas, by szturchnąć Lupina w ramię, gdy przyszła jej kolej na sen.
Wydawał się zaskoczony, a świadomość powróciła do niego dopiero po chwili. Podniósł się by rozprostować nogi - nie obserwowała już co robi dalej. Przymknęła powieki, czuła się znużona potrzebowała choć kilku minut snu.
Krzyk wyrwał ją z koszmaru podnosząc ciało do siadu. Randal odwrócił się w jej stronę unosząc brew, jednak nie zapytał. Tonks nawet nie podniosła ku niemu spojrzenia, starając się uspokoić szybciej bijące serce. Rozejrzała się, słońce powoli podnosiła się na horyzoncie.
Szelest kroków świadczył o kolejnej zbliżającej się osobowości. Podniosła się do pionu, łapiąc za różdżkę. Starszy, już siwiejący czarodziej zjawił się obok nich już po chwili. Najpierw zmierzył ją spojrzeniem, a potem Randala. Rzucił na ziemię but, a potem wymierzył w niego różdżką i wywinął nadgarstkiem. Potem odszedł, nie mówiąc ani słowa.
- Świstoklik? - głos Lupina zawisł między nim i Tonks, wzruszyła ramionami.
- Na dwa? - zapytała zerkając na niego.
- Dlaczego nie na trzy? - zapytał z lekkim uśmiechem.
- Po co przeciągać? - padło krótko z ust Tonks, gdy zbliżała się do do buta. - Raz... Dwa. - powiedziała, łapiąc w za but w tym samym momencie co mężczyzna obok. Szarpnięcie w pępku świadczyło o tym, że się nie pomylili.
Wyrzuciło ich prosto w krzaki, jedna z gałęzi zadrasnęła jej policzek, jednak nie przejęła się tym. Oboje podnieśli się szybko, Lupin ruszył w stronę domu, który dostrzegł jako pierwszy.
- Musimy się tam dostać. - zawyrokował. Wiedziała, że ma rację. Jednak złapała go za rękaw nim zrobił kolejny krok. Spojrzał na nią jedynie przez chwilę, jako pierwszy rzucając zaklęcie, nieudane, anomalia nie pozwoliła na udane Clario. Poszła w jego ślady. Tym razem udanie, zaklęcie ukazało kilka pułapek, W domu znajdowała się tylko jedna osoba. Puściła Lupina przodem, ten zatrzymał się przy jednym z drzew, na którym zaklęcie ukazało słowa. Podążaj za tropem. Wskazał na nie palcem. Przeczytała słowa, nie potrafiąc zrozumieć czego dokładnie oczekiwali. Jednak nim zbliżyli się do domu drzwi otworzyły się, a kobieta znajdująca się w nim wyszła na zewnątrz. Skryli się za drzewem bezgłośnie mierząc się spojrzeniem i pytając wzajemnie. Sprawdzić dom, czy ruszyć za nią. Lupin rzucił kameleona, wiedziała, ze tak, bo po chwili zlał się z otoczeniem. - Idź za nią, dogonię was. - Tonks skinęła jedynie głową. Ruszyła za kobietą, starając się poruszać jak najciszej, i szło jej to nieźle - a przynajmniej takie miała wrażenie - nim nie potknęła się o jeden z konarów i nie poleciała a ziemię uderzając w nią głucho. Kobieta obróciła się, oglądając za siebie, jednak nie podeszła w jej kierunku, ruszyła dalej. Just zacisnęła ze złości zęby. Fatalnie, wiedziała że tak. Po krótkim lasku znalazły się w mieście. Tutaj było prościej. Na ulicy, na której znajdowali się ludzie, mogła zmieniać twarz i kolor włosów. Pozostać nieznajomą, nieznajomym, nikim i każdym. Dłoń na ramieniu i cichy szept świadczyły o obecności Randala będącego nadal pod wpływem rzucone zaklęcia. Kobieta skręciła, wchodząc do kamienicy, ruszyli za nią. Spotykając ją stojącą twarzą w kierunku drzwi - czekała na nich. Uśmiechnęła się lekko, do Tonks, chyba myślała że jest sama. Gdy oznajmiła zakończenie tej części zadania Lupin ściągnął z siebie zaklęcie. Poklepał Tonks w ramię i usiadł przy stole.
Koniec na ten moment - wieczorem miały odbyć się pojedynki magiczne, tych którzy przetrwali dwa pierwsze dni.
A ona? Ona znajdowała się wśród nich. Usiadła na przeciw Randala, który wydawał się z siebie zadowolony. Ona nie miała jeszcze powodów do radości. Jeszcze nie.
Wieczór nadszedł niebezpiecznie szybko, a pojedynki nie odbywały się na arenie a na świeżym powietrzu. Rozumiała dlaczego - w prawdziwym życiu, anomalie - póki co - były ich codziennością, musieli się z nimi liczyć i umieć wśród nich funkcjonować.
Zasady pojedynków też były inne. Zwycięzca przechodził do kolejnej rundy. Pomiędzy kolejnymi pojedynkami mógł się wyleczyć, lub poprosić kogoś o pomoc, jeśli sam nie potrafił. Pierwsze dwa pojedynki poszły jej nad wyraz dobrze. Oberwała jednym Aeris i Ignotio, wyczarowała znów węże - w trzecim pojedynku, jednak ze swoim poradziła sobie nad wyraz sprawnie w przeciwieństwie do swojego przeciwnika. To jednak dało jej przewagę i przeważyło szalę na jej stronie. Została trójka, uświadomiła sobie zdziwiona, gdy zrozumiała, że jest jedną z nich. Miała kilka obrażeń, jednak leczyła je możliwie tak szybko jak mogła. Czuła otarcia a palcach i odciski od ściskania różdżki.
Walczyli w trójkę, każdy z każdym, tego się nie spodziewała. Zasada była jedna, wygrywał ostatni. Ze zdziwieniem obserwowała jak na środek wychodzi wyczytywany Randal. Drugiego z mężczyzn nie znała. Sygnał rozpoczynający był jasny, nie czekała, posłała zaklęcie w stronę nieznanego mężczyzny - Lupin zrobił to samo. Pod atakiem z dwóch stron ich przeciwnik szybko popełnił błąd. Jedno z zaklęć przebiło się przez tarczę, a każde kolejne powoli zbijało jego żywotność. Dobrze współpracowali, jednak oboje byli świadomi jednego, gdy tylko mężczyzna zostanie pokonany zostaną sami. Zwycięża mógł być tylko jeden.
- Jesteś pełna niespodzianek, Tonks. - mruknął Randal, już się nie uśmiechał. Mierzył ją uważnym spojrzeniem i kroczył po kole, ona również się poruszała stojąc dokładnie na przeciw niego. Ludzie gromadzili się wokół, jednak nie skupiała się na nikim.
Tym razem to ona się uśmiechnęła, lekko, tylko na chwilę. Nie odpowiedziała, zamiast tego decydując się na atak.
Który obronił sprawnie, odpowiedział równie szybko rozbijając się o jej tarcze. Zaatakowała ponownie, odnosząc ten sam skutek. Minęło kilka minut, w których nie zmieniało się nic, udane zaklęcia, rozbijały się o mocne tarcze. Potem minęły kolejne w których sytuacja - poza ich położeniem - nadal wyglądała tak samo. Byli równie sprawni, gra rozchodziła się o to, kto pierwszy popełni z nich błąd.
I była to ona. Z różdżki Randala wyleciały węże. Jednak tym razem nie udało jej się pokonać ich tak sprawnie jak wcześniej, to on zyskał przewagę i powiększał ją z każdą chwilą, choć i jej urok dosięgnął go, powodując zranienie. Nie poddała się, nim nie pochłonęła jej ciemność.
Obudziła się później, gdy jakiś uzdrowiciel leczył jej rany. Randal siedział obok, nie powiedziała dlaczego. Dźwignęła się do siadu i spojrzała na niego marszcząc brwi.
- Po co tu siedzisz? - zapytała wprost, nie wysilając się, by spróbować zrozumieć. Pokonał ją, wygrał, miał powód do świętowania. Zostały im tylko egzaminy pisemne. Dlaczego więc nie wychylał ognistej, zamiast tego siedząc obok.
- Na swój sposób cię polubiłem. - powiedział wzruszając ramionami. - Wygrałem, więc stawiasz kieliszek. - stwierdził rozbrajająco, na co wywróciła oczami. Pozwoliła by pomógł jej wstać. Nie siedzieli długo i nie rozmawiali wiele. Ale wytworzyła się między nimi nić porozumienia.
Ostatni dzień egzaminów nadszedł szybko. Po ostatnich dniach była zmęczona, ale na ten dobry, pozytywny sposób. Egzamin pisemny, z podstawowych dziedzin obywał się na wielkiej sali. Wchodziła do sali ramię w ramię z Randalem, który życzył jej powodzenia. Odpowiedziała mu jedynie skinieniem głowy.
Przez godzinę - a może dwie, po sali rozchodził się jedynie dźwięk skrzypiących po pergaminach piór. Znała odpowiedzi, a przynajmniej zdawało jej się, że wie. Nie wszystkie, jej wiedza nadal pozostawała zakurzona i niepełna, ale miała nadzieję, że była dostatecznie wystarczająca. Nie wyszła wcześniej jak niektórzy - w tym Lupin. Podniosła się dopiero, gdy zabrzmiał ostateczny dźwięk, oznaczający koniec egzaminu. A gdy wyszła za drzwi, dopiero wtedy wzięła głęboki oddech.
- Ej, Tonks. - usłyszała za swoimi plecami, spojrzała za ramię wprost na właściciela znajomego głosu. Ranadal - czemu nadal tutaj był? Skończył przed nią. Zatrzymała się i odwróciła w jego stronę, czekając na wyjaśnienia. Był zdecydowanie zbyt pewny, za pewny, w jakiś lekko drażniący sposób, a jednak nie drażnił jej. Zarzucił rękę na jej ramiona w przyjacielskim geście. I ruszył ku wyjścia. - I jak, zostaniemy aurorami? - zapytał uśmiechając się. Był wyższy - choć to nie było osiągnięciem.
- Ja tak, co do ciebie mam wątpliwości. - odpowiedziała mu, na co zaśmiał się szczerze. Wyniki miały nadejść dopiero kolejnego dnia.
Znów znajdowała się pod Tower. Wchodziła dokładnie tymi drzwiami co pierwszego dnia i była równie niespokojna. Mimo wrażenia, że poszło jej względnie dobrze obawiała się, że jednak prawda był zupełnie inna.
Randal był już w środku, podeszła do niego będąc pewną, że jeśli tego nie zrobi on sam ruszy w jej kierunku.
- Zastanawiałem się, czy się zjawisz. - zażartował, nie skomentowała jego słów, wywracając oczami, jednocześnie przejęta kolejno wyczytywanymi znikającymi za drzwiami ludźmi. Nikt nie wychodził tą samą drogą, którą wchodził do pomieszczenia. Co znaczyło jedno, a może dwa - albo było drugie wyjście, albo ci co tam wchodzili znikali w niewyjaśnionych okoliczność. W końcu wywołano Lupina i została sama. Oparła się plecami o jedną ze ścian krzyżując ramiona i obserwując jak sala pustoszeje. Z jej nazwiskiem zawsze znajdowała się na końcu, jeśli lista wyczytywana była alfabetycznie.
- Tonks! - w końcu zawołano i ją. Przy długim stole zasiadali aurorzy, trójkę z nich kojarzyła - spotkała się z nimi podczas egzaminu. Siedzący na środku Nash Fancrout miał przed sobą kartkę którą przeglądał. - Krukonka, ratowniczka pogotowia, szybkie reagowanie i łączenie faktów, poprawna dedukcja, empatia - choć to nie zawsze jest pozytywne - wymieniał nie podnosząc wzroków, zimne fakty, nic ponad to. - ukrywanie: beznadziejnie na jeden na jeden, poprawnie w tłumie. Zaawansowana znajomość Obrony Przed Czarną Magią. Biegła Magii Leczniczej, Uroków. - wymieniał dalej, rozbierając jej osobę na części, transmutacja, eliksiry - ledwie przeciętne, zielarstwo, historia magi, astronomia. W końcu odłożył kartkę na bok i splótł ręce przed sobą. - Jak myślisz? - zapytał zawieszając na niej spojrzenie. Zamrugała kompletnie zaskoczona, nie spodziewała się tego pytania. Zmarszczyła brwi i zastanowiła się nad pytaniem. Jak myślała? Naprawdę nie wiedziała.
- Zakładam najgorsze, liczę na najlepsze. - odpowiedziała, starając się brzmieć spokojnie, choć zdenerwowanie wkradło się w jej gest, unosząc dłoń i zakładając włosy za ucho. Fancrout mierzył ją jeszcze chwilę spojrzeniem.
- Do zobaczenia w poniedziałek, panno Tonks. - powiedział jedynie, wskazując dłonią drzwi za sobą. Na jego ustach na krótką chwilę zamigotał uśmiech, gdy Just mrugała lekko zaskoczona, przenosząc spojrzenie na resztę osób siedzących przy stole. Podniosła się nadal zaskoczona. I równie zaskoczona pchnęła za drzwi by wyjść.
Szła przed siebie jeszcze nie wierząc. Ciężka męska dłoń zawiesiła się na jej ramionach, gdy uświadamiała sobie, że Randal czekał. Uniosła na niego spojrzenie nadal oszołomiona.
- Też ci się udało. - bardziej twierdził niż pytał, chyba był mocniej pewny jej umiejętności niż ona sama - a znał ją dopiero kilka dni. Jego słowa zatańczyły w jej głowie. Udało się, jej, ratowniczce, kobiecie, krukonce. Dostała się na kurs. Osiągnęła jeden cel, jeden do której przygotowywała się od jakiegoś czas. Uśmiechnęła się, po raz pierwszy od dawna tak mocno i szczerze. Niebieskie spojrzenie zawiesiło się na profilu wędrującego obok mężczyzny.
- Widzimy się w poniedziałek, panie Lupin. - powtórzyła słowa Nasha, unosząc dłonie, by zrzucić jego rękę z pleców. - I zabierz tą łapę, waży chyba więcej niż ja. - dodała, odnosząc tylko chwilowy sukces. Jego dłoń już po chwili była z powrotem na swoim miejscu. Wywróciła oczami. Wspólnie opuścili Tower, widząc, że powrócą tutaj by zrobić pierwsze kroki w kierunku nowej drogi.
Trudnej, ale odpowiedniej.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
28 VI
Cała czarodziejska społeczność wciąż nie mogła otrząsnąć się z szoku, jaki wywołała niszczycielska siła Szatańskiej Pożogi. Ministerstwo Magii tak łatwo zostało połknięte przez płomienie, całkowicie przez nie strawione. Nikt nie mógł powstrzymać nieokiełznanego żywiołu, właściwie nikt nie próbował. Najbardziej oszołomieni tą tragedią pozostawali jej naoczni świadkowie, którzy ledwo zdołali ujść z życiem. Kieran zbyt dobrze pamiętał bezsilność, z jaką wówczas musiał się zmierzyć. Niewiele brakowało, aby przemienił się w proch. Pamięć o nim przybrałaby już tylko postać nazwiska umieszczonego w Proroku Codziennym na długiej liście ofiar. Umrzeć w płomieniach, nie takiego końca chciał. Niemożność spojrzenia w twarz przeciwnikowi była dla niego czymś niezwykle upadlającym, to pozbawiłoby godności nawet najbardziej zatwardziałego wojownika. Auror powinien zginąć w trakcie zaciętej walki, a nie jako jedna z wielu ofiar straszliwego zamachu na rządową instytucję.
Domek z kart padł. Niestabilna konstrukcja musiała w końcu upaść. Taki wstrząs był potrzebny, skoro wreszcie wielu zdołało przejrzeć na oczy. Konflikt polityczny nie zagrażał już tylko nielicznym, sytuacja eskalowała w sposób niewyobrażalny, a ofiarami stawały się osoby postronne. Ogromnym utrudnieniem dla opinii publicznej było rozmycie kwestii podziału na strony przy całym tym sporze. Wszyscy zdążyli już usłyszeć pogłoski o Lordzie Voldemorcie i jego poplecznikach, również co nieco mówiło się o inicjatywach zwykłych czarodziei chcących na własną rękę badać anomalie, jednak tylko Ministerstwo Magii wydawało oficjalne oświadczenia, których treść często wskazywała na wewnętrzne rozdarcie. Zakon jednak dalej krył się w cieniu, ale to było najrozsądniejsze z możliwych rozwiązań. Przy czym dawni poplecznicy Grindenwalda zamilkli, bo pozbawieni zostali przywódcy.
Reorganizacja ministerialnych struktur była jednym wielkim chaosem. Choć decyzje o ustanowieniu tymczasowych siedzib dla poszczególnych departamentów zapadły szybko, to jednak zrealizowanie postanowień w życie szło topornie. Wilgotne i zatęchłe zbiorowe cele w Tower of London nie stanowiły najlepszego miejsca do pracy. Nic nie mogło zniszczyć ich ponurej aury. Próżno szukać w murach twierdzy motywacji do działania. Kwatera Główna Aurorów tkwiła w pewnym zawieszeniu. Nie było sposobności do rozpoczęcia jakichkolwiek poważniejszych akcji, gdy sama siedziba nie została postawiona na nogi. I tak oto wszystkim z początku polecono taplać się w dokumentach, aby dojść z nim do względnego porządku. Rineheart ledwo powstrzymał się od wykrzyczenia sowitej wiązanki najbardziej wymyślnych bluzg, kiedy otrzymał polecenie wyłowienia spośród masy papierów spraw najpilniejszych, zarazem najlepiej rokujących. Żałował, że nie wszystkie akta spłonęły, choć to o wiele bardziej utrudniłoby działanie Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Ślęczał pochylony nad stosem dokumentacji zgromadzonej w jednej z mniejszych cel.
Usłyszał czyjeś kroki, obiecano mu przecież przysłanie kogoś do pomocy. Spodziewał się jakichś stażystów, tymczasem przy kracie znalazł się nie kto inny jak przeklęty Anthony Skamander. Na jego widok wykrzywił twarz w grymasie, po czym szybko powrócił spojrzeniem do cholernych papierów.
– Hopkirk kazał mi wygrzebać ostatnie sprawy, choć nawet nie ma pewności, czy akta po nich się zachowały.
Nie wszystkie dokumenty zostały zgromadzone w jednym miejscu. Prawdopodobnie będzie musiał przytargać tu kolejne stosy świstków. Te wszystkie protokoły, analizy, zgromadzone dowody. Niech to szlag! Jakże nie znosi biurokracji.
Cała czarodziejska społeczność wciąż nie mogła otrząsnąć się z szoku, jaki wywołała niszczycielska siła Szatańskiej Pożogi. Ministerstwo Magii tak łatwo zostało połknięte przez płomienie, całkowicie przez nie strawione. Nikt nie mógł powstrzymać nieokiełznanego żywiołu, właściwie nikt nie próbował. Najbardziej oszołomieni tą tragedią pozostawali jej naoczni świadkowie, którzy ledwo zdołali ujść z życiem. Kieran zbyt dobrze pamiętał bezsilność, z jaką wówczas musiał się zmierzyć. Niewiele brakowało, aby przemienił się w proch. Pamięć o nim przybrałaby już tylko postać nazwiska umieszczonego w Proroku Codziennym na długiej liście ofiar. Umrzeć w płomieniach, nie takiego końca chciał. Niemożność spojrzenia w twarz przeciwnikowi była dla niego czymś niezwykle upadlającym, to pozbawiłoby godności nawet najbardziej zatwardziałego wojownika. Auror powinien zginąć w trakcie zaciętej walki, a nie jako jedna z wielu ofiar straszliwego zamachu na rządową instytucję.
Domek z kart padł. Niestabilna konstrukcja musiała w końcu upaść. Taki wstrząs był potrzebny, skoro wreszcie wielu zdołało przejrzeć na oczy. Konflikt polityczny nie zagrażał już tylko nielicznym, sytuacja eskalowała w sposób niewyobrażalny, a ofiarami stawały się osoby postronne. Ogromnym utrudnieniem dla opinii publicznej było rozmycie kwestii podziału na strony przy całym tym sporze. Wszyscy zdążyli już usłyszeć pogłoski o Lordzie Voldemorcie i jego poplecznikach, również co nieco mówiło się o inicjatywach zwykłych czarodziei chcących na własną rękę badać anomalie, jednak tylko Ministerstwo Magii wydawało oficjalne oświadczenia, których treść często wskazywała na wewnętrzne rozdarcie. Zakon jednak dalej krył się w cieniu, ale to było najrozsądniejsze z możliwych rozwiązań. Przy czym dawni poplecznicy Grindenwalda zamilkli, bo pozbawieni zostali przywódcy.
Reorganizacja ministerialnych struktur była jednym wielkim chaosem. Choć decyzje o ustanowieniu tymczasowych siedzib dla poszczególnych departamentów zapadły szybko, to jednak zrealizowanie postanowień w życie szło topornie. Wilgotne i zatęchłe zbiorowe cele w Tower of London nie stanowiły najlepszego miejsca do pracy. Nic nie mogło zniszczyć ich ponurej aury. Próżno szukać w murach twierdzy motywacji do działania. Kwatera Główna Aurorów tkwiła w pewnym zawieszeniu. Nie było sposobności do rozpoczęcia jakichkolwiek poważniejszych akcji, gdy sama siedziba nie została postawiona na nogi. I tak oto wszystkim z początku polecono taplać się w dokumentach, aby dojść z nim do względnego porządku. Rineheart ledwo powstrzymał się od wykrzyczenia sowitej wiązanki najbardziej wymyślnych bluzg, kiedy otrzymał polecenie wyłowienia spośród masy papierów spraw najpilniejszych, zarazem najlepiej rokujących. Żałował, że nie wszystkie akta spłonęły, choć to o wiele bardziej utrudniłoby działanie Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Ślęczał pochylony nad stosem dokumentacji zgromadzonej w jednej z mniejszych cel.
Usłyszał czyjeś kroki, obiecano mu przecież przysłanie kogoś do pomocy. Spodziewał się jakichś stażystów, tymczasem przy kracie znalazł się nie kto inny jak przeklęty Anthony Skamander. Na jego widok wykrzywił twarz w grymasie, po czym szybko powrócił spojrzeniem do cholernych papierów.
– Hopkirk kazał mi wygrzebać ostatnie sprawy, choć nawet nie ma pewności, czy akta po nich się zachowały.
Nie wszystkie dokumenty zostały zgromadzone w jednym miejscu. Prawdopodobnie będzie musiał przytargać tu kolejne stosy świstków. Te wszystkie protokoły, analizy, zgromadzone dowody. Niech to szlag! Jakże nie znosi biurokracji.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Trzy dni minęły od ataku które przeobraziło Ministerstwo w jedno wielkie pogorzelisko. Anthony mógł stać się jego częścią. Niewiele brakowało. Jednak czy na prawdę mógł nazwać się szczęściarzem? Przygnieciony przez betonową płytę do marmurowej posadzki patrzył jak współpracownicy, znajomi aurorzy oraz przypadkowi pracownicy innych departamentów, którzy mieli nieszczęście znajdować się akurat w tamtej chwili w kwaterze aurorów, umierali. Płonęli żywcem będąc przygnieceni tak jak on, lecz mając nieszczęście znajdować się zbyt blisko ognia. Dusili się czarnomagicznym dymem. Wykrwawiali się będąc posiatkowanymi przez żelazne zbrojenia które jak grad posypały się z niszczejącego sufitu. Nieliczni mieli okazję umrzeć w jednej chwili. Reszta konała powoli. Skamander nie raz doświadczył śmieci, często tej w najbardziej makabrycznej postaci, a jednak nigdy nie na taką skalę. Do tego sam był jedną z tych nielicznych ofiar, którym udało się ujść cało. Ciągle czuł na sobie swąd ludzkiego, palonego mięsa oraz włosów choć nie było to możliwe by ten utrzymywał się tak długo. Zmiażdżona stopa dzięki interwencji uzdrowicieli była w stanie dźwigać jego ciężar. Wciąż jednak była słaba zmuszając Anthonego do nieco bardziej powłóczystych, nierównych kroków. Jednak żył. Nie mógł prawdopodobnie jednak tego powiedzieć o Holly - swojej kuzynce. Od dnia pożaru nie było z nią kontaktu. Chciał nosić w sobie nadzieję co do tego, że jednak żyje. Po tym co przeszedł, po czasie jaki minął nie miał jednak wątpliwości, że w tym momencie należało czekać na wygrzebanie zwłok. To wszystko nie było jednak czymś po czym nie potrafiłby się dźwignąć. Potrzebował jednak zająć czymś myśli. Najlepiej żmudnym, pracochłonnym. Gdy tylko więc poszukiwano kogoś do zajęcia się przeglądaniem odratowanej dokumentacji - zgłosił się całkowicie dobrowolnie. Wprowadzanie porządku w chaos było dla niego pewnym rodzaju medytacją, której w tym momencie potrzebował. Tak myślał. Zmienił zdanie gdy dostrzegł że postać wyglądająca zza dokumentacji to Kieran. Fantastycznie.
- Tak, też się cieszę - skomentował beznamiętnie reakcję starszego aurora na swoje przybycie po czym wsunął się do wnętrza celi.
- Sposób sygnaturowania nie uległ zmianie? - spytał wiedząc, że niekoniecznie musiał uzyskać od Rinehearta sensowną odpowiedź. Wielu aurorów miała w zwyczaju spychać każdą możliwą papierologię na jednostki typowo administracyjne. Nie każdy orientował się, że prócz tych dużych oznakowań na segregatorach istniały też te małe które pojawiały się dodatkowo na każdym dokumencie znajdującym się wewnątrz w lewym dolnym rogu. Ale kto wie, może się zaskoczy?
Zbliżył się do pierwszego kartonowego pudła. Zapach spalonego pergaminu obudził w nim ciągle żywe wspomnienie feralnej nocy. Przełknął ślinę walcząc z dziwną mdłością
- Przeżyłeś kiedyś coś podobnego...?
- Tak, też się cieszę - skomentował beznamiętnie reakcję starszego aurora na swoje przybycie po czym wsunął się do wnętrza celi.
- Sposób sygnaturowania nie uległ zmianie? - spytał wiedząc, że niekoniecznie musiał uzyskać od Rinehearta sensowną odpowiedź. Wielu aurorów miała w zwyczaju spychać każdą możliwą papierologię na jednostki typowo administracyjne. Nie każdy orientował się, że prócz tych dużych oznakowań na segregatorach istniały też te małe które pojawiały się dodatkowo na każdym dokumencie znajdującym się wewnątrz w lewym dolnym rogu. Ale kto wie, może się zaskoczy?
Zbliżył się do pierwszego kartonowego pudła. Zapach spalonego pergaminu obudził w nim ciągle żywe wspomnienie feralnej nocy. Przełknął ślinę walcząc z dziwną mdłością
- Przeżyłeś kiedyś coś podobnego...?
Find your wings
Ironiczny komentarz puścił mimo uszu, choć rzeczywiście celnie oddawał jego nastawienie do wizji ich współpracy. Zawsze dość wyraźnie okazywał niechętny stosunek wobec innych ludzi, a zwłaszcza tym, którzy czymś mu podpadli. Tym razem dla własnego spokoju chciał udawać, że jest w stanie obecność Skamandera w pobliżu znieść i to godnie. Uparcie dalej przeglądał teczki, segregując ją w leniwym tempie na kilka grup. Przedawnione, umorzone, nierozwiązane, rozwiązane i aktualne. Jak na razie trafiał na same stare akta, przez co wciąż marszczył brwi w niemej konsternacji. Sugerował się wszystkimi oznaczeniami, również tymi obecnymi na dokumentach. Gdyby nie miał żadnego pojęcia o archiwizowaniu dokumentacji, Hopkirk trzymałby go od niej z daleka, nawet palcem tknąć by mu nie dał jednej kartki. Zapewne starszy auror liczył z jego strony na rzetelność. Poczucie obowiązku nie pozwalało Kieranowi powierzonego zadania wykonać niedbale.
– Nie – odparł lakonicznie, świadomie starając się uniknąć jakiejkolwiek dyskusji, która rozbudziłaby między nimi niechęć. W ostatnim czasie zbyt wiele się działo, aby mogli sobie pozwolić na idiotyczne niesnaski. Chciał wierzyć, że Anthony, po jakże straszliwym przez pryzmat liczby ofiar zamachu na Ministerstwo Magii, zmienił pogląd na niektóre sprawy. A może stało się całkowicie na odwrót, i jego przekonania tylko się wyostrzyły? Prościej było łudzić się niż zmierzyć z rzeczywistością sprawdzając stan faktyczny. Wyjątkowo nie chciał się kłócić, nawet nie miał ochoty nikogo pouczać. Pomiędzy stertą dokumentacji szukał spokoju, tymczasem rosła w nim tylko frustracja. Niemoc była straszna, najgorsza, wręcz żałosna. Każdy auror zmagał się z podobnymi doznaniami. Paskudna bezsilność.
Powietrze zadrżało. Dezorientujące pytanie przecięło ciszę i kazało Rineheartowi spojrzeć uważnie na współpracownika. Sam fakt, że zadał podobne pytanie
– Widziałem już wiele – odpowiedział nieprecyzyjnie. Miał okazję oglądać ciała w różnych stopniach rozkładu, doglądać wyniszczone ofiary tortur, przyglądać się paskudnym obrażeniom na własnym ciele oraz padającym tuż obok towarzyszy. Tylko dwa razy zmuszony był do ucieczki przed Szatańską Pożogą. Pierwszy nie był tak brzemienny w skutkach, ale drugi utkwił mu w pamięci. – Nie przeżyłem – wyrzucił z siebie w końcu mrukliwie. – Przynajmniej nie na taką skalę – doprecyzował mniej chętnie.
Kiedy natrafił na teczkę z jedną z czerwcowych dat, natychmiast zaczął ją przeglądać, szukając jakichkolwiek wzmianek mogących rzucić nowe światło na sprawę upadku Ministerstwa. Nic jednak ciekawego nie wyczytał. Cóż, przynajmniej odnalazł pierwsze aktualne akta.
– Musimy szybko się z tego otrząsnąć – wycedził cicho, ledwo wyraźnie, z trudem przyznając się do tego, że tamto krwawe wydarzenie mimo wszystko ciążyło mu, pomimo wielu lat doświadczenia i natury gardzącej słabością.
– Nie – odparł lakonicznie, świadomie starając się uniknąć jakiejkolwiek dyskusji, która rozbudziłaby między nimi niechęć. W ostatnim czasie zbyt wiele się działo, aby mogli sobie pozwolić na idiotyczne niesnaski. Chciał wierzyć, że Anthony, po jakże straszliwym przez pryzmat liczby ofiar zamachu na Ministerstwo Magii, zmienił pogląd na niektóre sprawy. A może stało się całkowicie na odwrót, i jego przekonania tylko się wyostrzyły? Prościej było łudzić się niż zmierzyć z rzeczywistością sprawdzając stan faktyczny. Wyjątkowo nie chciał się kłócić, nawet nie miał ochoty nikogo pouczać. Pomiędzy stertą dokumentacji szukał spokoju, tymczasem rosła w nim tylko frustracja. Niemoc była straszna, najgorsza, wręcz żałosna. Każdy auror zmagał się z podobnymi doznaniami. Paskudna bezsilność.
Powietrze zadrżało. Dezorientujące pytanie przecięło ciszę i kazało Rineheartowi spojrzeć uważnie na współpracownika. Sam fakt, że zadał podobne pytanie
– Widziałem już wiele – odpowiedział nieprecyzyjnie. Miał okazję oglądać ciała w różnych stopniach rozkładu, doglądać wyniszczone ofiary tortur, przyglądać się paskudnym obrażeniom na własnym ciele oraz padającym tuż obok towarzyszy. Tylko dwa razy zmuszony był do ucieczki przed Szatańską Pożogą. Pierwszy nie był tak brzemienny w skutkach, ale drugi utkwił mu w pamięci. – Nie przeżyłem – wyrzucił z siebie w końcu mrukliwie. – Przynajmniej nie na taką skalę – doprecyzował mniej chętnie.
Kiedy natrafił na teczkę z jedną z czerwcowych dat, natychmiast zaczął ją przeglądać, szukając jakichkolwiek wzmianek mogących rzucić nowe światło na sprawę upadku Ministerstwa. Nic jednak ciekawego nie wyczytał. Cóż, przynajmniej odnalazł pierwsze aktualne akta.
– Musimy szybko się z tego otrząsnąć – wycedził cicho, ledwo wyraźnie, z trudem przyznając się do tego, że tamto krwawe wydarzenie mimo wszystko ciążyło mu, pomimo wielu lat doświadczenia i natury gardzącej słabością.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Zatrzymał się w wejściu do wypełnionej dokumentacją celi i przez sekundę bądź dwie mierzył znajdującego się wewnątrz celi starego, warkliwego psa. Spoglądał przenikliwie zielonymi oczami zupełnie jak kocur który prychnięciem próbował wyczuć nastroje potencjalnego zagrożenia. Kierian nie wydawał się jednak skory i chętny do poszukiwania zwady. Całe szczęście bo i Skamander nie miał nastroju do szarpania się i słownego siłowania. Nie teraz, kiedy wszystkie doznania w nim były świeże. Żywo absorbowały myśli, przyciągały w kierunku ponurych scen. Silnej woli wymagało ignorowanie tej potrzeby, dystansowania się, wznoszenia od muru, który miał oddzielać to co było od jest. Thony nie był jednak maszyną. Mimo wszystko wciąż był młody. Tamta noc nakreśliła go nie tyko widzialną raną. Potrzebował czasu. Ale czy aby tylko?
Podszedł do jednego z kartonów z dokumentacją. Patrząc na pracę starszego aurora zauważył, gdzie ten odkładał dokumenty już po weryfikacji, skąd brał te niesklasyfikowane, nie przejrzane. Nad kartonem wypełnionym tymi drugimi pochylał się. Skrzywił się czując silny swąd spalonego pergaminu. Delikatnie jednak wygrzebał z pudła niemały słupek dokumentacji uważając by ta nie posypała mu się w rekach chociaż to co miało się już zniszczeć zrobiło to już wcześniej. Spojrzał na symbolikę sygnatury. Faktycznie ta się nie zmieniła
- Ostatnie sprawy oznacza wszystkie od maja w górę czy jeszcze starsze? - kwiecień, marzec? Było to dla niego za mało precyzyjne sformułowanie. Zmrużył ślepia zauważając, ze trzymana teczka i tak była z tamtego roku. Odłożył więc ją z powrotem do kartonu. Przyciągnął kolejną i gdy zajrzał do środka uderzył go swąd przywołujące wspomnienie wnętrza płonącej Kwatery. Anthony nie oderwał wzroku od trzymanego zbioru pergaminu choć czuł na sobie badawcze spojrzenie Rinehearta. Dzieliła ich przepaść poglądów, jednak chcąc nie chcąc stary auror był jednym z nielicznych znających go na prawdę. Jeżeli miał wyrazić zmieszanie tym co go spotkało to właśnie przy nim. Wątłym pytaniem, schowanym spojrzeniem. Tragedia go przytłoczyła. Chciał zdobyć potwierdzenie, że to normalne, że nie tylko jego, że radził sobie z tym odpowiednio i z czasem będzie lepiej. Kieran nie zawiódł w tej kwestii.
- Myślisz, że Voldemort idzie w ślady Grindewalda? - Spalić wszystko oraz wszystkich do gołej ziemi. Obalić stary porządek. Mugoli, półkrwi, czystych, szlachetnych. Każdego. - Ministerstwo zatrudniało w dużej mierze wyłącznie czarodziei o odpowiednim statusie, a po działaniach Tuft również odpowiednich poglądach. Możliwe, że nie chodzi mu wyłącznie o porządek albo ten nie jest priorytetowy - ale jeżeli tak to o co? Właściwie mówiąc to wszystko nie oczekiwał odpowiedzi. Potrzebował zająć odpowiednio myśli by w tych nie kołatała się paląca się żywcem kuzynka.
Podszedł do jednego z kartonów z dokumentacją. Patrząc na pracę starszego aurora zauważył, gdzie ten odkładał dokumenty już po weryfikacji, skąd brał te niesklasyfikowane, nie przejrzane. Nad kartonem wypełnionym tymi drugimi pochylał się. Skrzywił się czując silny swąd spalonego pergaminu. Delikatnie jednak wygrzebał z pudła niemały słupek dokumentacji uważając by ta nie posypała mu się w rekach chociaż to co miało się już zniszczeć zrobiło to już wcześniej. Spojrzał na symbolikę sygnatury. Faktycznie ta się nie zmieniła
- Ostatnie sprawy oznacza wszystkie od maja w górę czy jeszcze starsze? - kwiecień, marzec? Było to dla niego za mało precyzyjne sformułowanie. Zmrużył ślepia zauważając, ze trzymana teczka i tak była z tamtego roku. Odłożył więc ją z powrotem do kartonu. Przyciągnął kolejną i gdy zajrzał do środka uderzył go swąd przywołujące wspomnienie wnętrza płonącej Kwatery. Anthony nie oderwał wzroku od trzymanego zbioru pergaminu choć czuł na sobie badawcze spojrzenie Rinehearta. Dzieliła ich przepaść poglądów, jednak chcąc nie chcąc stary auror był jednym z nielicznych znających go na prawdę. Jeżeli miał wyrazić zmieszanie tym co go spotkało to właśnie przy nim. Wątłym pytaniem, schowanym spojrzeniem. Tragedia go przytłoczyła. Chciał zdobyć potwierdzenie, że to normalne, że nie tylko jego, że radził sobie z tym odpowiednio i z czasem będzie lepiej. Kieran nie zawiódł w tej kwestii.
- Myślisz, że Voldemort idzie w ślady Grindewalda? - Spalić wszystko oraz wszystkich do gołej ziemi. Obalić stary porządek. Mugoli, półkrwi, czystych, szlachetnych. Każdego. - Ministerstwo zatrudniało w dużej mierze wyłącznie czarodziei o odpowiednim statusie, a po działaniach Tuft również odpowiednich poglądach. Możliwe, że nie chodzi mu wyłącznie o porządek albo ten nie jest priorytetowy - ale jeżeli tak to o co? Właściwie mówiąc to wszystko nie oczekiwał odpowiedzi. Potrzebował zająć odpowiednio myśli by w tych nie kołatała się paląca się żywcem kuzynka.
Find your wings
– Ja sam wyrażenie ostatnie sprawy interpretuję jako wszystkie z tego roku – mruknął pod nosem. – Wcale nie będzie ich tak wiele. Archiwiści od razu powiedzieli, że dokumentacja ze stycznia i lutego spłonęła w całości, a z marca połowicznie – na te słowa wzruszył ramionami. I tak dobrze, że jednak jacyś pracownicy z Kwatery Głównej Aurorów pomyśleli o ratowaniu dokumentów kiedy wszystko wokół już płonęło. Procedury procedurami, ale mało kto myśli o ich wdrożeniu w chwili zagrożenia życia. Dalej przewracał kolejne teczki, szukając tych najbardziej go interesujących, jednak mało takich było. A potem usłyszał słowa, która całkowicie go zdekoncentrowały.
Nie odpowiedział od razu na pytanie, najpierw postanawiając spojrzeć na widok zza krat, aby upewnić się, że nikt w pobliżu celi się nie kręci. Choć rozmowa toczyła się na temat, który w żaden sposób nie ujawniał wrażliwych informacji o pewnej organizacji, to jednak lepiej było dmuchać na zimne. To ciągłe zachowywanie czujności zbyt mocno weszło mu w krew, aby rezygnował ze swoich nawyków, nawet jeśli ktoś miałby uznać je za paranoiczne. Zresztą, Skamander i tak nie miał o nim najlepszego mniemania, więc utrata jego dobrej opinii wcale mu nie groziła. Wziął krótki wdech i spojrzał na blondyna z konsternacją.
– Zawsze priorytetem jest władza – odparł dość niechętnie, ponieważ motywacje czarnoksiężników odwiecznie budziły w nim odrazę i to niemałą. Zagłębianie się w przesłanki ich działań nie niosło ze sobą żadnej przyjemności, za to wielu młodym mieszało w głowie. Jednak ich obowiązkiem, nie tylko jako aurorów, ale również jako członków Zakonu, było poznanie wroga, jego chorej wizji świata i pokręconych postulatów. – Grindelwald wcale nie wprowadził takich porządków, jak to planował. Jakoś nie porwał się na wojnę przeciwko mugolom, co lata temu hucznie zapowiadał. Chciał władać mugolami dla większego dobra, powtarzał to nieustannie. Aby nie sprowadzili na nas kolejnej swojej wojny. W trakcie drugiej wojny światowej czarodziejom też nie było lekko, więc hasło chwyciło – nie był pewien ile z tamtego okresu pamiętał Skamander, choć musiał mieć wtedy już kilkanaście lat, więc może wcale nie były to tak mgliste wspomnienia. – Co prawda utrudnił życie mugolakom i zmienił Hogwart w drugi Durmstrang, ale wcale ich nie wybił, jak obawiało się wielu. Można było odnieść wrażenie, że jednak się opamiętał. Brytyjskiego Ministerstwa też za bardzo nie ruszał, choć trzymał rękę na pulsie – dodał jeszcze, krzywiąc się po tych słowach. Ta krótka analiza rządów Grindelwalda uzmysłowiła mu, że kolejny potężny czarnoksiężnik może posunąć się jeszcze dalej. – Voldemort nie działa tak jak przed laty Grindelwald – stwierdził z dużym przekonaniem. – Czego właściwie chce dokonać? Jaki niby porządek zamierza wprowadzić? – to były pytania bez odpowiedzi. Voldemort nie wysunął żadnych żądań, po prostu zebrał popleczników i zaczął mordować, najpierw w ukryciu, a teraz już wręcz ostentacyjnie. – Sieje terror, ale nie mówi głośno o swojej polityce. Grindelwald robił inaczej. Publicznie wysuwał swoje żądania, a kiedy jakieś Ministerstwo ich nie spełniało, dopiero wtedy dawał pokaz swojej siły. Obaj w pierwszej kolejności zaczęli zbierać popleczników, a swoich wrogów usuwali, jednak różnią ich te całe działania polityczne.
Ponownie wzruszył ramionami, coraz bardziej zmartwiony tym, że w przyszłości czeka ich tylko jeszcze większy rozlew krwi. A jeśli samozwańczych Lord Voldemort dojdzie do władzy, wówczas nic nie stanie mu na przeszkodzie, aby realizował najbardziej szalone plany. Czy będzie na tyle szalony, aby zechcieć złamać Międzynarodowy Kodeks Tajności Czarodziejów? Przez samą tę myśl prawie się wzdrygnął.
– Przy biurku Hopkirka czeka masa kartonów do przeniesienia.
Po tych słowach wyszedł z celi, szukając sposobności do poukładania myśli, jak i odnalezienia odrobiny spokoju po wyobrażeniu sobie najgorszych scenariuszy. Wierzył, że Skamander ruszy za nim i również zaangażuje się z uzupełnieni ich tymczasowego archiwum po brzegi. Rineheart złapał za boki jednego z kartonów, od razu podejmując się przeniesienia dwóch jednocześnie. Irytujące było to, że przez anomalie nawet przenoszenie ciężarów trzeba było wykonywać samodzielnie z pomocą własnych mięśni.
Nie odpowiedział od razu na pytanie, najpierw postanawiając spojrzeć na widok zza krat, aby upewnić się, że nikt w pobliżu celi się nie kręci. Choć rozmowa toczyła się na temat, który w żaden sposób nie ujawniał wrażliwych informacji o pewnej organizacji, to jednak lepiej było dmuchać na zimne. To ciągłe zachowywanie czujności zbyt mocno weszło mu w krew, aby rezygnował ze swoich nawyków, nawet jeśli ktoś miałby uznać je za paranoiczne. Zresztą, Skamander i tak nie miał o nim najlepszego mniemania, więc utrata jego dobrej opinii wcale mu nie groziła. Wziął krótki wdech i spojrzał na blondyna z konsternacją.
– Zawsze priorytetem jest władza – odparł dość niechętnie, ponieważ motywacje czarnoksiężników odwiecznie budziły w nim odrazę i to niemałą. Zagłębianie się w przesłanki ich działań nie niosło ze sobą żadnej przyjemności, za to wielu młodym mieszało w głowie. Jednak ich obowiązkiem, nie tylko jako aurorów, ale również jako członków Zakonu, było poznanie wroga, jego chorej wizji świata i pokręconych postulatów. – Grindelwald wcale nie wprowadził takich porządków, jak to planował. Jakoś nie porwał się na wojnę przeciwko mugolom, co lata temu hucznie zapowiadał. Chciał władać mugolami dla większego dobra, powtarzał to nieustannie. Aby nie sprowadzili na nas kolejnej swojej wojny. W trakcie drugiej wojny światowej czarodziejom też nie było lekko, więc hasło chwyciło – nie był pewien ile z tamtego okresu pamiętał Skamander, choć musiał mieć wtedy już kilkanaście lat, więc może wcale nie były to tak mgliste wspomnienia. – Co prawda utrudnił życie mugolakom i zmienił Hogwart w drugi Durmstrang, ale wcale ich nie wybił, jak obawiało się wielu. Można było odnieść wrażenie, że jednak się opamiętał. Brytyjskiego Ministerstwa też za bardzo nie ruszał, choć trzymał rękę na pulsie – dodał jeszcze, krzywiąc się po tych słowach. Ta krótka analiza rządów Grindelwalda uzmysłowiła mu, że kolejny potężny czarnoksiężnik może posunąć się jeszcze dalej. – Voldemort nie działa tak jak przed laty Grindelwald – stwierdził z dużym przekonaniem. – Czego właściwie chce dokonać? Jaki niby porządek zamierza wprowadzić? – to były pytania bez odpowiedzi. Voldemort nie wysunął żadnych żądań, po prostu zebrał popleczników i zaczął mordować, najpierw w ukryciu, a teraz już wręcz ostentacyjnie. – Sieje terror, ale nie mówi głośno o swojej polityce. Grindelwald robił inaczej. Publicznie wysuwał swoje żądania, a kiedy jakieś Ministerstwo ich nie spełniało, dopiero wtedy dawał pokaz swojej siły. Obaj w pierwszej kolejności zaczęli zbierać popleczników, a swoich wrogów usuwali, jednak różnią ich te całe działania polityczne.
Ponownie wzruszył ramionami, coraz bardziej zmartwiony tym, że w przyszłości czeka ich tylko jeszcze większy rozlew krwi. A jeśli samozwańczych Lord Voldemort dojdzie do władzy, wówczas nic nie stanie mu na przeszkodzie, aby realizował najbardziej szalone plany. Czy będzie na tyle szalony, aby zechcieć złamać Międzynarodowy Kodeks Tajności Czarodziejów? Przez samą tę myśl prawie się wzdrygnął.
– Przy biurku Hopkirka czeka masa kartonów do przeniesienia.
Po tych słowach wyszedł z celi, szukając sposobności do poukładania myśli, jak i odnalezienia odrobiny spokoju po wyobrażeniu sobie najgorszych scenariuszy. Wierzył, że Skamander ruszy za nim i również zaangażuje się z uzupełnieni ich tymczasowego archiwum po brzegi. Rineheart złapał za boki jednego z kartonów, od razu podejmując się przeniesienia dwóch jednocześnie. Irytujące było to, że przez anomalie nawet przenoszenie ciężarów trzeba było wykonywać samodzielnie z pomocą własnych mięśni.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czyli bardziej wstecz. Przyjął informację do wiadomości w milczeniu przelewając swoją uwagę na stos podniszczonej dokumentacji. Pierwszą teczkę odłożył na bok znacząc tym samym miejsce w którym będzie składował te nieodpowiednie. Drugą dołączyłby do tej samej sterty, jednak wewnątrz znalazł akta datowane na kwietnia tego roku. Stara sprawa musiała być powiązana z nową albo też ktoś tuż przed pożarem porównywał obie. Anthony po pobieżnym zaznajomieniu się jednej z drugą zamienił je miejscami - tak by ta starsza zawierała się w teczce nowszej i odłożył w miejsce w którym miał powstawać stos właściwy. Sięgnął po kolejną, przyglądając się sygnaturze, a potem z przezorności oraz skrupulatności do jej wnętrza weryfikując czy w jej wnętrzu zapodziało się coś świeżego. I tak praca zaczynała się toczyć.
Mimo zajęcia czuł, że jego myśli uciekają do wspomnień bardziej ponurych, makabrycznych. Uchwycił się więc innej, chcąc odsunąć te napierające, które potrzebował ciągle uporządkować. Dziwnie to zabrzmi, lecz w tamtej chwili wdzięczny był Kierianowi, że ten mimo wszystko wylewnie pochwycił temat. Nie wiedział, czy uczynił to bezwiednie sam z siebie, czy też jednak w jakiś sposób domyślił lub odkrył potrzebę młodszego aurora. Jeżeli tak to w żaden sposób się tym nie zdradził, tak samo jak Skamander nie zamierzał okazywać choćby grama wdzięczności czy ulgi. Pomimo mogącego się tlić przyzwyczajenia do ich dawnej relacji nie można było do niej otwarcie powracać, gdy tylko zaistnieje potrzeba. Trąciło to niezdecydowaniem, a oni obaj ani nie mogli sobie na coś podobnego pozwolić jako aurorzy, ani nie byli skorzy do podobnych wrażeń.
- Różnica między metodami nie ulega wątpliwości - Gridewald działał jawniej. Dzielił się swoimi poglądami, nie skrywał twarzy, nie pojawiał się bezpośrednio w miejscach kaźni. Rozgrywał wszystko pozornie legalnie, korzystając z politycznego narzędzia, którym manipulował z wprawą tak jak teoretycznie samą Tuft. Voldemort krył się w cieniu wychodząc z niego, a może właściwie ciągnąc go ze sobą po zmroku, jak koszmar. W jego działaniach nie było subtelności, a jawne i demonstracyjne zniszczenie. Której celem było co? Przez chwilę, Skamander dopatrywał się zbieżności. Grindewald mimo wszystko nie był lubiany ani przez szlachtę ani czarodziei niskiego statusu krwi wobec których spiętrzał reperkusje. Przesłuchania w ministerstwie, porwania, a potem jeżeli wierzyć temu, że Tuft była faktycznie pod jego imperiusem to również plan bombardowania mugolskiej części Londynu to był jego pomysłem oraz ta rzeź na zeszłorocznym sabacie którą mu przypisywano. Chaos który wprowadzał był metodyczny, kontrolowany, ukierunkowany na mugoli. Voldemort, co się jego tyczy...
- Nie wiem czy w jego przypadku możemy mówić o jakichkolwiek działaniach politycznych - pojawiał się, niszczył i znikał - Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że mógłby być to jeden z ludzi Grindewalda bądź jakiś jego odszczepieniec, który uległ radykalizacji. Ten jednak działał mimo wszystko w sposób poukładany. Na pewno nie zdecydowałby się na spalenie Ministerstwa, które służyło mu za narzędzie. Wątpię by jego fan zdecydował się na podobny krok - Tytułował się lordem. Polityka Grindewalda uderzała zaś również i w tych. Bez wątpienia były to dwie siły - To co zrobił z Ministerstwem uderza w całą magiczną społeczność. Trudno tu wyznaczyć konkretną grupę docelową. Nie był to też zamach stanu - ogień zaczął by szaleć od miejsca w którym znajdował się jego gabinet. Zresztą ten nie miał przebywać w chwili wybuchu pożaru w Ministerstwie. Auror westchnął. O prawdziwych powodach mieli się dowiedzieć za tydzień na spotkaniu zakonu. Teraz jednak nie mając jeszcze pełnej wiedzy mogli jedynie zgadywać wykluczając jakieś możliwości. Puzzli wciąż było za mało.
Skamander podążył za Kieranem po zapas surowca. Nieznacznie utykał na ranioną w pożarze kończynę. Nieznacznie bardziej gest ten nasilił się gdy chwycił wieżyczkę dokumentacji składającą się z dwóch kartonów. Początkowo zaopatrywał się na trzy z niezadowoleniem uznając mimo wszystko, że w tym momencie jego sprawność spadła z poziomu wysportowanego krukona do starzejącego się Kierana.
- A jeśli to nie miało niczemu służyć? Bezpośrednio. - podjął dalej przerwaną myśl, gdy szli pustym, więziennym korytarzem. Atak na budynek Ministerstwa Magii po jego godzinach pracy, kiedy tych było najmniej. Skamander nie mógł też uwierzyć w to, że gmach zostałby spalony sztuka dla sztuki. Spojrzał na Kieriana. Dywersja?
Mimo zajęcia czuł, że jego myśli uciekają do wspomnień bardziej ponurych, makabrycznych. Uchwycił się więc innej, chcąc odsunąć te napierające, które potrzebował ciągle uporządkować. Dziwnie to zabrzmi, lecz w tamtej chwili wdzięczny był Kierianowi, że ten mimo wszystko wylewnie pochwycił temat. Nie wiedział, czy uczynił to bezwiednie sam z siebie, czy też jednak w jakiś sposób domyślił lub odkrył potrzebę młodszego aurora. Jeżeli tak to w żaden sposób się tym nie zdradził, tak samo jak Skamander nie zamierzał okazywać choćby grama wdzięczności czy ulgi. Pomimo mogącego się tlić przyzwyczajenia do ich dawnej relacji nie można było do niej otwarcie powracać, gdy tylko zaistnieje potrzeba. Trąciło to niezdecydowaniem, a oni obaj ani nie mogli sobie na coś podobnego pozwolić jako aurorzy, ani nie byli skorzy do podobnych wrażeń.
- Różnica między metodami nie ulega wątpliwości - Gridewald działał jawniej. Dzielił się swoimi poglądami, nie skrywał twarzy, nie pojawiał się bezpośrednio w miejscach kaźni. Rozgrywał wszystko pozornie legalnie, korzystając z politycznego narzędzia, którym manipulował z wprawą tak jak teoretycznie samą Tuft. Voldemort krył się w cieniu wychodząc z niego, a może właściwie ciągnąc go ze sobą po zmroku, jak koszmar. W jego działaniach nie było subtelności, a jawne i demonstracyjne zniszczenie. Której celem było co? Przez chwilę, Skamander dopatrywał się zbieżności. Grindewald mimo wszystko nie był lubiany ani przez szlachtę ani czarodziei niskiego statusu krwi wobec których spiętrzał reperkusje. Przesłuchania w ministerstwie, porwania, a potem jeżeli wierzyć temu, że Tuft była faktycznie pod jego imperiusem to również plan bombardowania mugolskiej części Londynu to był jego pomysłem oraz ta rzeź na zeszłorocznym sabacie którą mu przypisywano. Chaos który wprowadzał był metodyczny, kontrolowany, ukierunkowany na mugoli. Voldemort, co się jego tyczy...
- Nie wiem czy w jego przypadku możemy mówić o jakichkolwiek działaniach politycznych - pojawiał się, niszczył i znikał - Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że mógłby być to jeden z ludzi Grindewalda bądź jakiś jego odszczepieniec, który uległ radykalizacji. Ten jednak działał mimo wszystko w sposób poukładany. Na pewno nie zdecydowałby się na spalenie Ministerstwa, które służyło mu za narzędzie. Wątpię by jego fan zdecydował się na podobny krok - Tytułował się lordem. Polityka Grindewalda uderzała zaś również i w tych. Bez wątpienia były to dwie siły - To co zrobił z Ministerstwem uderza w całą magiczną społeczność. Trudno tu wyznaczyć konkretną grupę docelową. Nie był to też zamach stanu - ogień zaczął by szaleć od miejsca w którym znajdował się jego gabinet. Zresztą ten nie miał przebywać w chwili wybuchu pożaru w Ministerstwie. Auror westchnął. O prawdziwych powodach mieli się dowiedzieć za tydzień na spotkaniu zakonu. Teraz jednak nie mając jeszcze pełnej wiedzy mogli jedynie zgadywać wykluczając jakieś możliwości. Puzzli wciąż było za mało.
Skamander podążył za Kieranem po zapas surowca. Nieznacznie utykał na ranioną w pożarze kończynę. Nieznacznie bardziej gest ten nasilił się gdy chwycił wieżyczkę dokumentacji składającą się z dwóch kartonów. Początkowo zaopatrywał się na trzy z niezadowoleniem uznając mimo wszystko, że w tym momencie jego sprawność spadła z poziomu wysportowanego krukona do starzejącego się Kierana.
- A jeśli to nie miało niczemu służyć? Bezpośrednio. - podjął dalej przerwaną myśl, gdy szli pustym, więziennym korytarzem. Atak na budynek Ministerstwa Magii po jego godzinach pracy, kiedy tych było najmniej. Skamander nie mógł też uwierzyć w to, że gmach zostałby spalony sztuka dla sztuki. Spojrzał na Kieriana. Dywersja?
Find your wings
Oderwał się od pracy na rzecz rozmowy, tylko na chwilę, spojrzeniem mimo wszystko wracając do akt, które spełniały znamiona bycia tymi aktualnymi. Może to właśnie w nich kryły się odpowiedzi. Pewne rzeczy mogli przegapić, niektóre może nabrałyby sensu w tej chwili, gdy coś już wiedzieli, nawet jeśli ta wiedza była znikoma. Był świadom tego, że Kwatera Główna Aurorów pełna była ludzi o różnych słabościach, choć znakomita większość potrafiła je maskować. Nie wszystkim współpracownikom do końca ufał, nawet wobec tych najbardziej mu bliskich pod różnymi względami nie tracił czujności.
– Voldemort tak naprawdę Grindelwaldem wzgardził – zdradził się z własną konkluzją w tej kwestii. – Zaczął działać w tajemnicy i to miesiące przed jego dziwnym zniknięciem – i już nie musiał dodatkowo wspominać, że nakłonił swych popleczników do ataku na Ministerstwo, ten fakt wyraźnie podkreślił sam Anthony. Wciąż jednak lawirowali między przypuszczeniami, nie wiedząc tak na dobrą sprawę nic, bo żadna informacja nie była pewnikiem. Niektórych popleczników zdołali już zidentyfikować, ale nie mieli żadnych dowodów na ich winę, nie mogli postawić im zarzutów. Zresztą, cóż właściwie Zakon mógł zdziałać w przestrzeni publicznej? Ich zaangażowanie, zwłaszcza w sprawę panujących anomalii, było nielegalne. Aurorzy działający w organizacji jeszcze mieli do dyspozycji jakieś środki, ale bez zgody przełożonych i tak nic nie mogli zrobić. Po swojej stronie mieli przedstawicieli szlachty, jednak dość niewielkiej części, która również nie mogła zbytnio się wychylać ze swoimi opiniami przez te wszystkie stosunki panujące pomiędzy rodami. Chyba nawet szlachta gubiła się w tych zawiłościach.
Ciężar spoczywający w jego rękach pozwolił mu oderwać się na chwilę od przemyśleń. Rozterki jednak znów zostały podsycone przez jedno kluczowe pytanie, które wielu przez ostatnie dni zbywało. Mógłby je śmiało skrócić do jednego słowa. Dlaczego?
– Wszystkim się wydaje, że atak na Ministerstwo to uderzenie w symbol – odpowiedział z lekką goryczą. Też miał wątpliwości co do prawdziwego celu ataku. Czyżby zwyrodnialcy nurzający się w czarnej magii potrzebowali jakichś informacji? Gdyby wykradli coś z Departamentu Tajemnic, nikt by się nie zorientował. A przecież wiele dziwów stworzono właśnie w tej ministerialnej komórce, choć tak naprawdę o pracy niewymownych krążyły tylko plotki. – Jeśli uda nam się dowiedzieć, w którym miejscu rzucono zaklęcie Szatańskiej Pożogi, być może łatwiej będzie wysnuwać dalsze wnioski.
Pozostawił pudła w odpowiedniej celi, po czym zawrócił, aby przenieść kolejne dwa, nie wstydząc się tego, że nie chwyta za nie pełen młodzieńczej witalności. Ani razu nie skomentował tego, że Skamander kulał, sporo osób zostało poszkodowanych te trzy dni temu. Może ranni, ale za to żywi. Jeszcze raz pokonał tę samą trasę, z kolejnymi kartonami. I jeszcze raz. Dopiero gdy udało im się przenieść wszystkie wyznaczone przez Hopkirka, znów zaczął wyciągać akta i wertować kolejne skrupulatnie.
– Voldemort tak naprawdę Grindelwaldem wzgardził – zdradził się z własną konkluzją w tej kwestii. – Zaczął działać w tajemnicy i to miesiące przed jego dziwnym zniknięciem – i już nie musiał dodatkowo wspominać, że nakłonił swych popleczników do ataku na Ministerstwo, ten fakt wyraźnie podkreślił sam Anthony. Wciąż jednak lawirowali między przypuszczeniami, nie wiedząc tak na dobrą sprawę nic, bo żadna informacja nie była pewnikiem. Niektórych popleczników zdołali już zidentyfikować, ale nie mieli żadnych dowodów na ich winę, nie mogli postawić im zarzutów. Zresztą, cóż właściwie Zakon mógł zdziałać w przestrzeni publicznej? Ich zaangażowanie, zwłaszcza w sprawę panujących anomalii, było nielegalne. Aurorzy działający w organizacji jeszcze mieli do dyspozycji jakieś środki, ale bez zgody przełożonych i tak nic nie mogli zrobić. Po swojej stronie mieli przedstawicieli szlachty, jednak dość niewielkiej części, która również nie mogła zbytnio się wychylać ze swoimi opiniami przez te wszystkie stosunki panujące pomiędzy rodami. Chyba nawet szlachta gubiła się w tych zawiłościach.
Ciężar spoczywający w jego rękach pozwolił mu oderwać się na chwilę od przemyśleń. Rozterki jednak znów zostały podsycone przez jedno kluczowe pytanie, które wielu przez ostatnie dni zbywało. Mógłby je śmiało skrócić do jednego słowa. Dlaczego?
– Wszystkim się wydaje, że atak na Ministerstwo to uderzenie w symbol – odpowiedział z lekką goryczą. Też miał wątpliwości co do prawdziwego celu ataku. Czyżby zwyrodnialcy nurzający się w czarnej magii potrzebowali jakichś informacji? Gdyby wykradli coś z Departamentu Tajemnic, nikt by się nie zorientował. A przecież wiele dziwów stworzono właśnie w tej ministerialnej komórce, choć tak naprawdę o pracy niewymownych krążyły tylko plotki. – Jeśli uda nam się dowiedzieć, w którym miejscu rzucono zaklęcie Szatańskiej Pożogi, być może łatwiej będzie wysnuwać dalsze wnioski.
Pozostawił pudła w odpowiedniej celi, po czym zawrócił, aby przenieść kolejne dwa, nie wstydząc się tego, że nie chwyta za nie pełen młodzieńczej witalności. Ani razu nie skomentował tego, że Skamander kulał, sporo osób zostało poszkodowanych te trzy dni temu. Może ranni, ale za to żywi. Jeszcze raz pokonał tę samą trasę, z kolejnymi kartonami. I jeszcze raz. Dopiero gdy udało im się przenieść wszystkie wyznaczone przez Hopkirka, znów zaczął wyciągać akta i wertować kolejne skrupulatnie.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Poszukiwanie powodu pożaru, jak również poruszanie kwestii Voldemorta było odpowiednio absorbującym zajęciem, jak również bardzo lukreatywnym. O Kieranie Anthony potrafił powiedzieć wiele nieprzyjemnego, jednak nie dało się zaprzeczyć, że umiejętnie pobudzał do myślenia. Sam zresztą wiele wnosił do rozmowy. Być może nie dochodzili do żadnych odkrywczych wniosków, lecz takie porządkowanie posiadanej wiedzy pomagało wykrystalizować pogląd na samego czarnoksiężnika, na to co próbował osiągnąć i dlaczego. Pytanie na to ostatnie pytanie kłębiło się nieustannie od nocy pożaru. Skamander nie do końca chciał wierzyć, że miał być to pokaz siły, terroru. Zmarszczył czoło. Nie można było zaprzeczyć. Ministerstwo było symbolem trwania jakiegoś stanu rzeczy, konkretnego ładu wobec którego był podporządkowany ich magiczny świat od blisko dwóch weków.
- Gdyby jego złamanie było głównym celem myślę, że zabrałby się do tego z jeszcze większą zuchwałością. Uderzając w ministerstwo tak by śmierć poniosło jeszcze więcej osób. Za dnia lub w czasie jakiejś uroczystości - czemu nie? Chociażby i w samo południe. Anthony tak właśnie by zrobił gdyby chciał brutalnie zademonstrować swą potęgę, napluć w twarz wszystkiemu co stare, minione, obecne. Pokazać to co przyszłe. Do tego więcej ofiar, a więc głośniejsze echo lamentu. A tak...? To wciąż był nieludzki akt terroru. Nie można było z tym polemizować. Jednak na co ta luka. Po co to zaniżenie ofiar? Przecież oni również są częścią tego symbolu. Akt miłosierdzia? Wolne żarty.
Skamander kursował wraz ze starszym aurorem znosząc do więziennej celi kolejne pudła pełne dokumentów. Robił to do momentu aż w końcu wszystko co miało się znaleźć w zimnym, zatęchłym lochu tam się znalazło. Bezsensowne byłoby się odrywać od pracy co dwa pudła. Co prawda w tym momencie zrobiło się w niewielkim pomieszczeniu wyjątkowo ciasno, wręcz klaustrofobiczni - jednak czego się nie robiło dla Hopkirka i ku chwale porządkowi. Anthony zasiadł ponownie przy biurko zza którego prawdopodobnie nigdzie dalej się dziś nie ruszy dopóki nie obrobi wszystkiego. Zaczął więc przeglądać stos odkładając dokumenty po zweryfikowaniu sygnatur na stosy odpowiednie i nieodpowiednie.
- Na oficjalne oświadczenie magistrażaków będzie trzeba prawdopodobnie jeszcze poczekać. Pół magicznego świata zaczęło się przyglądać. Wątpię by chcieli sobie pozwolić na sprostowania - niejako zamarudził żałując, że nie mógł w tym momencie stać i patrzeć na ich prace przez ramię - Słyszałem za to, że lada dzień ma być wystosowana oficjalna lista ocalałych wobec których wszczęta zostanie procedura przesłuchania. Wiesz może kto będzie się tym zajmował - spytał mimochodem powtarzając zasłyszą wieść. On sam już teraz wiedział, że nie znajdował się w kręgu branych pod uwagę. Ale może mógł to zmienić? A jeśli nie to może chociaż będzie wiedział na kogo dybać w poszukiwaniu najświeższych informacji.
- Gdyby jego złamanie było głównym celem myślę, że zabrałby się do tego z jeszcze większą zuchwałością. Uderzając w ministerstwo tak by śmierć poniosło jeszcze więcej osób. Za dnia lub w czasie jakiejś uroczystości - czemu nie? Chociażby i w samo południe. Anthony tak właśnie by zrobił gdyby chciał brutalnie zademonstrować swą potęgę, napluć w twarz wszystkiemu co stare, minione, obecne. Pokazać to co przyszłe. Do tego więcej ofiar, a więc głośniejsze echo lamentu. A tak...? To wciąż był nieludzki akt terroru. Nie można było z tym polemizować. Jednak na co ta luka. Po co to zaniżenie ofiar? Przecież oni również są częścią tego symbolu. Akt miłosierdzia? Wolne żarty.
Skamander kursował wraz ze starszym aurorem znosząc do więziennej celi kolejne pudła pełne dokumentów. Robił to do momentu aż w końcu wszystko co miało się znaleźć w zimnym, zatęchłym lochu tam się znalazło. Bezsensowne byłoby się odrywać od pracy co dwa pudła. Co prawda w tym momencie zrobiło się w niewielkim pomieszczeniu wyjątkowo ciasno, wręcz klaustrofobiczni - jednak czego się nie robiło dla Hopkirka i ku chwale porządkowi. Anthony zasiadł ponownie przy biurko zza którego prawdopodobnie nigdzie dalej się dziś nie ruszy dopóki nie obrobi wszystkiego. Zaczął więc przeglądać stos odkładając dokumenty po zweryfikowaniu sygnatur na stosy odpowiednie i nieodpowiednie.
- Na oficjalne oświadczenie magistrażaków będzie trzeba prawdopodobnie jeszcze poczekać. Pół magicznego świata zaczęło się przyglądać. Wątpię by chcieli sobie pozwolić na sprostowania - niejako zamarudził żałując, że nie mógł w tym momencie stać i patrzeć na ich prace przez ramię - Słyszałem za to, że lada dzień ma być wystosowana oficjalna lista ocalałych wobec których wszczęta zostanie procedura przesłuchania. Wiesz może kto będzie się tym zajmował - spytał mimochodem powtarzając zasłyszą wieść. On sam już teraz wiedział, że nie znajdował się w kręgu branych pod uwagę. Ale może mógł to zmienić? A jeśli nie to może chociaż będzie wiedział na kogo dybać w poszukiwaniu najświeższych informacji.
Find your wings
Słowa Skamandera były wyartykułowaniem wątpliwości ich obu, choć może sam mówca nie zdawał sobie do końca z tego sprawy. Każdy z nich doszukiwał się drugiego dna w zamach na Ministerstwo Magii. Gdyby chodziło tylko o zniszczenie symbolu, wówczas lepiej byłoby poczekać na odpowiedni moment, choćby jakąś ministerialną uroczystość, kiedy w budynku będzie jeszcze więcej ludzi. To z kolei zawyżyłoby liczbę ofiar. Jednak sprawy weszli chyłkiem wieczorową porą, gdy nie było już w środku zbyt wielu petentów. Chcieli pozostać niezauważeni, aby cel, do którego zmierzali, nie został odkryty. Ale czego szukali? I po co potrzebowali samego Ministra, nieudolnego Tufta, który zaczął tak jak matka wykazywać przejawy głupoty, jeśli nie szaleństwa? Zniknięcie Ministra nie mogło być przypadkiem, jakoś wiązało się z całą sprawą. Kilka osób odpowiadających za jego ochronę również zniknęło bez śladu. Śmierć przedstawiciela magicznego rządu mogło być kolejnym symbolem, choć mało kto szanował syna wcześniejszej Minister. Potrzebowali od niego jakichś informacji? A może tak jak inni po prostu spłonął żywcem w swoim gabinecie? Pojawiały się tylko kolejne pytania, nie odpowiedzi. Dalej snuli tylko domysły.
– Czy Tuft mógł mieć dla nich jakiekolwiek znaczenie? – bąknął pod nosem, nie do końca podejmując się tego wątku, ale rzucając samo zagadnienie pomiędzy nich. W ten sposób podsuwał rozmówcy trop, którym wcale nie musiał podążyć. Sam zaraz westchnął ciężko, przerywając własne rozmyślenia. Przed oczami przez jakiś czas miał tylko przenoszone pudła. Ale w końcu wszystkie znalazły się w celi, więc otworzył jeden z kartonów i powrócił do przeglądania kolejnych akt. Dokładnie przewertował zawartość jednej z teczek. Sprawa z marca, wciąż aktualna. Odłożył ją na odpowiedni stos dokumentów, na który spojrzał jakoś sceptycznie. Potem sięgnął po kolejną teczkę i całkowitym przypadkiem dopadł jedną z własnych spraw z końcówki maja. Ciała dwóch ofiar w irlandzkim lesie i klątwy na drzewach. Zmarszczył brwi z jawną odrazą, po czym odrzucił teczkę do grupy aktualnych, choć wiedział, że nie było zbyt wielu szans na dopadnięcie sprawców.
Anthony powrócił do ich rozmowy i po raz pierwszy był mu poniekąd za to wdzięczny. W tej jednej chwili, w tej ciasnej celi, cisza wcale nie była sprzymierzeńcem. Z przykrością stwierdził, że nie udało się przesłuchać naocznych świadków od razu po tragedii, zbyt wielki chaos zapanował. Na dodatek nie mogli zbytnio zorganizować przesłuchań tutaj, ponieważ warunki nie były dogodnie. Bones ponoć rozmawiała z szefami pozostałych departamentów na ten temat, ale Kieran niezbyt o to rozpytywał. To Atteberry wspominał coś na ten temat.
– Nie znam żadnych szczegółów, ale na pewno zapoznany jest z nimi Hopkirk – stwierdził całkiem śmiało, wszak starszy auror zawsze zdawał się dobrze we wszystkim orientować. – Nie sądzę żebyśmy z zeznań dowiedzieli się czegoś ciekawego. Może uda się ustalić gdzie rzucono Szatańską Pożogę, jeśli wszyscy dokładnie powiedzą skąd szedł ogień na poszczególnych piętrach.
Nie powiedział już nic więcej, wracając do pracy. Stosy dokumentów coraz bardziej rosły, rozdzielane jak najbardziej dokładnie, a potem znów lądowały w kartonach, lecz już odpowiednio opisanych. Osobno sprawy aktualne – a więc jeszcze z tego roku – i nieaktualne, osobno konkretne miesiące od stycznia do czerwca.
– Czy Tuft mógł mieć dla nich jakiekolwiek znaczenie? – bąknął pod nosem, nie do końca podejmując się tego wątku, ale rzucając samo zagadnienie pomiędzy nich. W ten sposób podsuwał rozmówcy trop, którym wcale nie musiał podążyć. Sam zaraz westchnął ciężko, przerywając własne rozmyślenia. Przed oczami przez jakiś czas miał tylko przenoszone pudła. Ale w końcu wszystkie znalazły się w celi, więc otworzył jeden z kartonów i powrócił do przeglądania kolejnych akt. Dokładnie przewertował zawartość jednej z teczek. Sprawa z marca, wciąż aktualna. Odłożył ją na odpowiedni stos dokumentów, na który spojrzał jakoś sceptycznie. Potem sięgnął po kolejną teczkę i całkowitym przypadkiem dopadł jedną z własnych spraw z końcówki maja. Ciała dwóch ofiar w irlandzkim lesie i klątwy na drzewach. Zmarszczył brwi z jawną odrazą, po czym odrzucił teczkę do grupy aktualnych, choć wiedział, że nie było zbyt wielu szans na dopadnięcie sprawców.
Anthony powrócił do ich rozmowy i po raz pierwszy był mu poniekąd za to wdzięczny. W tej jednej chwili, w tej ciasnej celi, cisza wcale nie była sprzymierzeńcem. Z przykrością stwierdził, że nie udało się przesłuchać naocznych świadków od razu po tragedii, zbyt wielki chaos zapanował. Na dodatek nie mogli zbytnio zorganizować przesłuchań tutaj, ponieważ warunki nie były dogodnie. Bones ponoć rozmawiała z szefami pozostałych departamentów na ten temat, ale Kieran niezbyt o to rozpytywał. To Atteberry wspominał coś na ten temat.
– Nie znam żadnych szczegółów, ale na pewno zapoznany jest z nimi Hopkirk – stwierdził całkiem śmiało, wszak starszy auror zawsze zdawał się dobrze we wszystkim orientować. – Nie sądzę żebyśmy z zeznań dowiedzieli się czegoś ciekawego. Może uda się ustalić gdzie rzucono Szatańską Pożogę, jeśli wszyscy dokładnie powiedzą skąd szedł ogień na poszczególnych piętrach.
Nie powiedział już nic więcej, wracając do pracy. Stosy dokumentów coraz bardziej rosły, rozdzielane jak najbardziej dokładnie, a potem znów lądowały w kartonach, lecz już odpowiednio opisanych. Osobno sprawy aktualne – a więc jeszcze z tego roku – i nieaktualne, osobno konkretne miesiące od stycznia do czerwca.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Szedł ramię w ramię z Kieranem jednym z więziennych korytarzy, który w tym momencie przeistoczył się w część biura. Po obu ich stronach nie znajdowały się już cele, a pomieszczenia biurowe, stanowiska pracy, archiwa. Wszystko starano się uprzątnąć, jednak brud za bardzo wsiąkł w ceglane ściany by dało się doczyścić więzienny swąd od tak w przeciągu trzech dni. Skamander zmarszczył nos gdy właśnie przechodził koło jednej z takich, których prawdopodobnie nie doczyści się przez najbliższe miesiące. Poprawił dwu kartonową wieżyczkę dokumentów w ramionach. Zastanowił się trochę nad nad użytecznością Tufta. Jego bliskie pokrewieństwo z poprzednim Ministrem Magii (Ministrą? Ministrelą...?) na pewno dodawała mu prominenckości, posłuchu. Choć Anthony wątpił by ten był znaczący po tym co tuż przed śmiercią wyczyniała jego matka. Nawet jeżeli była kontrolowana to ludzie zawsze najpierw pomyślą o niej, o jej nazwisku, a dopiero potem zaczną dywagować czy była szalona czy pod czyimś imperiusem.
- Tuż po objęciu stanowiska prócz porządkowania bałaganu po matce wspominał o wszczęciu programu hodowania i udomawiania dementorów - przypomniał sobie pozwalając sobie bardziej znacząco spojrzeć na Kierana. Wiele mówiło się o Ignaym Tufcie, o jego bystrym umyśle. Dlatego skoro proponował coś takiego, a właściwie obiecywał to może było coś faktycznie na rzeczy...?
Dziwnie było wrócić do celi i właściwie myśleć o tym, że praca stała się więzieniem. Przynajmniej jedynie w tym dosłownym znaczeniu bo tak to Anthony z przyjemnością usiadł dając odpocząć ranionej kończynie i wrócić do porządkowania dokumentacji. Monotonne, nieco mechaniczne zajęcie dawało satysfakcję gdy raz po raz kolejne pergaminy odnajdywały sobie właściwą stertę dokumentów. Starał się również w chwilach w których cisza stawała się nieprzyjemnie ciężka interweniować. CO prawda z Kieranem mógł z powodzeniem rozmawiać jedynie o pracy, lecz to wystarczyło by co jakiś czas przeczyścić atmosferę. Nie przeszkadzała mu również zdawkowa natura mentora do której przyzwyczaił się przez lata stażu.
Gdy wyłowili z tej starty dokumentów aktualne sprawy wystarczyło je już jedynie wynieść z powrotem do Hopkirka co kosztowało ich kolejnych parę kursów.
|zt x2
- Tuż po objęciu stanowiska prócz porządkowania bałaganu po matce wspominał o wszczęciu programu hodowania i udomawiania dementorów - przypomniał sobie pozwalając sobie bardziej znacząco spojrzeć na Kierana. Wiele mówiło się o Ignaym Tufcie, o jego bystrym umyśle. Dlatego skoro proponował coś takiego, a właściwie obiecywał to może było coś faktycznie na rzeczy...?
Dziwnie było wrócić do celi i właściwie myśleć o tym, że praca stała się więzieniem. Przynajmniej jedynie w tym dosłownym znaczeniu bo tak to Anthony z przyjemnością usiadł dając odpocząć ranionej kończynie i wrócić do porządkowania dokumentacji. Monotonne, nieco mechaniczne zajęcie dawało satysfakcję gdy raz po raz kolejne pergaminy odnajdywały sobie właściwą stertę dokumentów. Starał się również w chwilach w których cisza stawała się nieprzyjemnie ciężka interweniować. CO prawda z Kieranem mógł z powodzeniem rozmawiać jedynie o pracy, lecz to wystarczyło by co jakiś czas przeczyścić atmosferę. Nie przeszkadzała mu również zdawkowa natura mentora do której przyzwyczaił się przez lata stażu.
Gdy wyłowili z tej starty dokumentów aktualne sprawy wystarczyło je już jedynie wynieść z powrotem do Hopkirka co kosztowało ich kolejnych parę kursów.
|zt x2
Find your wings
16-18 VIII
Wprowadzono stan wojenny. Piętnastego sierpnia Minister Longbottom zadecydował o wprowadzeniu stanu wojennego w czarodziejskim świecie i dzień później bez zbędnych wyjaśnień skierowano ją do Kwatery Głównej Aurorów. Mocno ściskała kartkę z powiadomieniem o przeniesieniu jej do innej komórki Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, bo zwyczajnie w to nie wierzyła. Czyżby dopadły ją pijackie majaki, to całe tak zwane delirium, o którym truła jej matka, gdy z jej własnych ust wydobywał się pijacki bełkot? Oficjalne pismo jednak wciąż znajdowało się w jej dłoni, a wzrok dotychczasowego przełożonego nadal pozostawał ponaglający. Tak oto Patrol Egzekucyjny pozbył się najbardziej problematycznej funkcjonariuszki, którą przez te kilka lat tolerowano tylko ze względu na wysoki wskaźnik rozwiązanych szybko i sprawnie spraw. Debra Edgecombe miała odzyskać należne jej miejsce i zamierzała zrobić wszystko, aby urzeczywistnić to pragnienie. I wcale nie przeszkadzało jej to, że zaszczyt ten musiała dzielić z kilkoma innymi osobami, którym zaproponowano podobny awans. Pozostałych pożegnano całkiem wylewnie, ją wypychało się pośpiesznie, jakby miała się rozmyślić. Do cholery, nigdy w życiu by tego nie zrobiła! To była jej szansa i nie zamierzała jej zaprzepaścić.
Myślała, że te drzwi zamknęły się przed nią raz na zawsze. Dziwnym trafem znów się przed nią otworzyły, umożliwiając jej powrót. Zawsze tego pragnęła, jednak nie mogła zwalczyć własnej podejrzliwości. Wszystko ma swoją cenę, więc jaką przyjdzie zapłacić jej za ten dar od losu? Przez krótką chwilę nie myślała o kosztach decyzji, po prostu mocniej ścisnęła papier w dłoni i z dumnie uniesionym czołem wyszła z jednej ze zbiorowych więziennych cel i wąskim korytarzem ruszyła przed siebie, nie odwracając się ani razu. Serce z ekscytacji biło jej mocniej w piersi, rozpychając się między żebrami, uderzając o nie wręcz boleśnie. Tyle czekała. Ileż to razy wyobrażała sobie tą chwilę, pod zamkniętymi powiekami tworząc całą scenerię. Zatęchła cela, w której stłoczono wszystkich pracowników, nijak nie odpowiadała jej wyobrażeniom, ale to nie miało znaczenia. Doczekała się tego tryumfu.
Nikt nie przywitał jej z otwartymi ramionami. Tylko Hopkirk przywołał ją do siebie skinięciem ręki, posyłając jej uważne spojrzenie. Szacował jej wartość, dokładnie ta intencja odmalowywała się na jego twarzy w półmroku, gdy ciemność rozpraszało jedynie światło wydobywające się z różdżek pochylonych nad dokumentami czarodziejów. Z lubością przeszła pomiędzy ciasno rozlokowanymi biurkami, pozwalając sobie na chytry uśmieszek, który wprowadził jej usta w drżenie. Miała dobry powód do dumy i nie zamierzała dać go sobie komukolwiek wydrzeć, nawet starszemu aurorowi, do którego zmierzała. Mężczyzna zapewne dobrze pamiętał jej dawną przewinę, ale na swoją korzyść brała to, że nigdy jej nie potępił. W przeszłości pracowali wspólnie nad kilkoma sprawami, jednak było to zbyt dawno, jakby w dawnym życiu, które w niczym nie przypominało obecnego. Wiele mogło się zmienić. Ona na pewno się zmieniła, pod kilkoma aspektami wręcz drastycznie. Nie była już oczarowaną bezgranicznie ideą równości kursantką jeszcze noszącą panieńskie nazwisko; ta idea wciąż w niej tkwiła, ale stłamszona przez brutalną rzeczywistość, nasiąknięta sceptycyzmem, zniechęceniem. W niczym nie przypominała potrafiącej okazać współczucie czy inne ciepłe uczucia auror Baudelaire. Cała jej determinacja nabrała zupełnie odmiennego charakteru, kiedy zamiast na uciśnionych zaczęła skupiać się na sprawcach czynów zabronionych. Bezpowrotnie utraciła część siebie. Nie zdziwiła się, kiedy zamiast powitania została z góry zasypana suchymi poleceniami. W pierwszej kolejności przystąpienie do testu psychologicznego sprawdzającego zdolność do pełnienia służby, potem test sprawnościowy, na koniec rozmowa z samą Bones. I jeśli to przetrwa, przystąpi do szkolenia aurorów obejmującego szczegóły poszerzenia ich uprawnień na czas stanu wojennego. Jak zwykle rzeczowe podejście Hopkirka wiele ułatwiało. Oczywiście, że przetrwa. Na spotkanie z magipsychiatrą wysłał ją natychmiast i wcale nie była tym zdziwiona. Przetrwa.
Jak nigdy spieszyła do Świętego Munga, prawie na złamanie karku, choć obawiała się tych wszystkich pytań, jakie uzdrowiciele umysłu zadają jej zawsze. Dawno skończył im się asortyment, więc strzelali powtarzalnymi seriami. Jak się czujesz po tym, co cię spotkało? Czy nadal o tym myślisz? Czy wspomnienia budzą w tobie agresję? Wściekłość budziły w niej te pytania, a jednak nie rzucała się w amoku na idiotów, którzy je zadawali. Gładkie słówka, to całe krążenie wokół najbardziej drażliwego tematu i sztuczne współczucie, od tego dopiero można było oszaleć. Jednak rzeczywiście nie lubiła budzić demonów przeszłości, to widział każdy. Przesłuchanie zaczęło się już od przekroczenia progu schludnego gabinetu. Usiadła na tej śmiesznej kozetce, znów poddawana oceniającemu spojrzeniu. Studiowany był każdy jej ruch. A jednak podjęła się rozmowy, choć to był niezbyt dyskretny wywiad. Grzecznie odpowiadała na pytania, starając się nie sięgać po sarkastyczną nutę. Rezultat był zadowalający, skoro po godzinie otrzymała świstek stwierdzający jej poczytalność i gotowość do pracy. Równie szybko opuściła budynek szpitala, co do niego wpadła niczym burza zwiastująca kłopoty. Ale wyjątkowo żadnych kłopotów nie było.
Kolejnego dnia musiała mierzyć się z wyzwaniami, jakie postawiono przed nią podczas przeklętego testu sprawnościowego. Formuła nie zmieniła się przez ostatnie lata. Bieg przełajowy wyodrębniający takie specjalności jak przepłynięcie przynajmniej kilkuset metrów, orientację w lesie i umiejętność rzucania zaklęć oszołamiających, przede wszystkim w cele ruchome. Na samym początku trasy ciągnącej się przez obszerny las na południu od Londynu pojawiły się osoby wyodrębnione z Patrolu Egzekucyjnego. Pracowników z doświadczeniem inaczej potraktowano niż żółtodziobów, może nawet w pewien sposób przychylniej, bo mieli już jakieś doświadczenie. Debra nie miała wobec dawnych współpracowników żadnego sentymentu. Przyglądała im się bez cienia żalu, dobrze wiedząc, że z nią nie mają żadnych szans. Ruszyła szybko, ani razu nie oglądając się za siebie. Nie przeszkadzało jej pokryte błotem ubranie na wskutek czołgania się po ziemi, nie przeszkadzał chłód wody, pozostawała niewzruszona wobec marionetek wyskakujących niespodziewanie zza drzew. Czerwone likwidowała, niebieskie zostawiała w spokoju, dokładnie tak, jak im polecono. Przesuwała się uparcie do przodu. Naprawdę była dobra w nieodwracaniu się za siebie, tak dobra, że aż weszło jej to w krew. W trakcie biegu musiała zdobyć też zioła z długiej listy, którą wręczono im przed rozpoczęciem wyścigu. Rzut okiem na nią wystarczył, aby dostrzegła podstęp – część ze wskazanych pozycji z pewnością nie mogła znajdować się w jednym z angielskich lasów. Odnalazła te najczęściej spotykane, często wykorzystywane do podstawowych eliksirów, zwłaszcza leczniczych. Wiedza z zakresu zielarstwa pozwoliła jej nie tracić cennego czasu na poszukiwania i ruszyć biegiem dalej. Tak oto na mecie znalazła się pierwsza. Kolejny test zaliczony.
Na rozmowie z Szefową Kwatery Głównej Aurorów zabrakło samej szefowej. Do rozmowy z Debrą oddelegowano zastępcę Bones, a ten szybko udowodnił, że wie o sprawie sprzed lat, przez którą zdegradowano Edgecombe, naprawdę wiele. To nie była przyjemna dysputa, właściwie był to monolog prowadzony przez zapatrzonego w siebie mężczyznę. Jednak jakimś cudem Debra słuchała w spokoju i nie wyrzuciła z siebie nawet słowa sprzeciwu na kolejne uwagi zbyt mocno uderzające w jej osobę. Wzmianki o rozwodzie, zbyt personalne, przez co wręcz nie na miejscu, były po prostu obrzydliwe. Dopiero po końcu tego koszmaru, gdy już pozwolono jej odejść, zdała sobie sprawę z tego, że to też był test. Może w ten sposób sprawdzano jej cierpliwość, opanowanie oraz posłuszeństwo. I chyba go zdała, skoro otrzymała legitymację wraz z aurorską odznaką. Znów stała się pełnoprawnym aurorem. Jednak w myślach poprzysięgła sobie, że wyszczekanego zastępcę dorwie i zupełnie inaczej sobie z nim porozmawia. Będzie miał cholerne szczęście, jeśli skończy tylko z podbitym okiem. Posłusznie dołączyła do obowiązkowego szkolenia, na którym zgromadzeni byli już wszyscy działający w Brygadzie Uderzeniowej. Starsze twarze rozpoznawała, były przecież obecne, kiedy sama zaczynała swoją karierę zawodową. Młodsze były już obce i wcale nie budziły jej zaufania. Spojrzenie wbiła w mężczyznę stojącego na czele, gdy ten powoli i spokojnie, właściwie dość monotonnie, tłumaczył zasady związane z rzucaniem najgorszego spośród zaklęć niewybaczalnych. Miała zdecydowanie inne zdanie na temat Avady. Właściwie padnięcie pod tym zaklęciem było najbardziej łagodnym końcem. Śmierć przychodziła natychmiast. O wiele gorsze końce widziała na własne oczy. Sama jeden raz straszny koniec komuś przyniosła. Nie, dwa razy, lecz ten pierwszy nie był spodziewany, ten pierwszy ją zniszczył.
Wysłuchała długiego kazania w spokoju, o nic nie dopytując, nie wtrącając własnych uwag, jak uczynili niektórzy. Po zakończeniu tego śmiesznego kółka wzajemnej adoracji podeszła do Hopkirka, a ten zapoznał ją z jedną z prowadzonych spraw, wciskając jej do ręki dość cienką teczkę. A potem zdradził jej, do kogo ma się zwrócić. Już samo połączenie imienia Frederick z nazwiskiem Fox prawie wywołało odruch wymiotny. Ale zacisnęła mocno zęby, aby nie powiedzieć nic złośliwego. Ktoś to powinien w końcu docenić.
| z tematu
Wprowadzono stan wojenny. Piętnastego sierpnia Minister Longbottom zadecydował o wprowadzeniu stanu wojennego w czarodziejskim świecie i dzień później bez zbędnych wyjaśnień skierowano ją do Kwatery Głównej Aurorów. Mocno ściskała kartkę z powiadomieniem o przeniesieniu jej do innej komórki Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów, bo zwyczajnie w to nie wierzyła. Czyżby dopadły ją pijackie majaki, to całe tak zwane delirium, o którym truła jej matka, gdy z jej własnych ust wydobywał się pijacki bełkot? Oficjalne pismo jednak wciąż znajdowało się w jej dłoni, a wzrok dotychczasowego przełożonego nadal pozostawał ponaglający. Tak oto Patrol Egzekucyjny pozbył się najbardziej problematycznej funkcjonariuszki, którą przez te kilka lat tolerowano tylko ze względu na wysoki wskaźnik rozwiązanych szybko i sprawnie spraw. Debra Edgecombe miała odzyskać należne jej miejsce i zamierzała zrobić wszystko, aby urzeczywistnić to pragnienie. I wcale nie przeszkadzało jej to, że zaszczyt ten musiała dzielić z kilkoma innymi osobami, którym zaproponowano podobny awans. Pozostałych pożegnano całkiem wylewnie, ją wypychało się pośpiesznie, jakby miała się rozmyślić. Do cholery, nigdy w życiu by tego nie zrobiła! To była jej szansa i nie zamierzała jej zaprzepaścić.
Myślała, że te drzwi zamknęły się przed nią raz na zawsze. Dziwnym trafem znów się przed nią otworzyły, umożliwiając jej powrót. Zawsze tego pragnęła, jednak nie mogła zwalczyć własnej podejrzliwości. Wszystko ma swoją cenę, więc jaką przyjdzie zapłacić jej za ten dar od losu? Przez krótką chwilę nie myślała o kosztach decyzji, po prostu mocniej ścisnęła papier w dłoni i z dumnie uniesionym czołem wyszła z jednej ze zbiorowych więziennych cel i wąskim korytarzem ruszyła przed siebie, nie odwracając się ani razu. Serce z ekscytacji biło jej mocniej w piersi, rozpychając się między żebrami, uderzając o nie wręcz boleśnie. Tyle czekała. Ileż to razy wyobrażała sobie tą chwilę, pod zamkniętymi powiekami tworząc całą scenerię. Zatęchła cela, w której stłoczono wszystkich pracowników, nijak nie odpowiadała jej wyobrażeniom, ale to nie miało znaczenia. Doczekała się tego tryumfu.
Nikt nie przywitał jej z otwartymi ramionami. Tylko Hopkirk przywołał ją do siebie skinięciem ręki, posyłając jej uważne spojrzenie. Szacował jej wartość, dokładnie ta intencja odmalowywała się na jego twarzy w półmroku, gdy ciemność rozpraszało jedynie światło wydobywające się z różdżek pochylonych nad dokumentami czarodziejów. Z lubością przeszła pomiędzy ciasno rozlokowanymi biurkami, pozwalając sobie na chytry uśmieszek, który wprowadził jej usta w drżenie. Miała dobry powód do dumy i nie zamierzała dać go sobie komukolwiek wydrzeć, nawet starszemu aurorowi, do którego zmierzała. Mężczyzna zapewne dobrze pamiętał jej dawną przewinę, ale na swoją korzyść brała to, że nigdy jej nie potępił. W przeszłości pracowali wspólnie nad kilkoma sprawami, jednak było to zbyt dawno, jakby w dawnym życiu, które w niczym nie przypominało obecnego. Wiele mogło się zmienić. Ona na pewno się zmieniła, pod kilkoma aspektami wręcz drastycznie. Nie była już oczarowaną bezgranicznie ideą równości kursantką jeszcze noszącą panieńskie nazwisko; ta idea wciąż w niej tkwiła, ale stłamszona przez brutalną rzeczywistość, nasiąknięta sceptycyzmem, zniechęceniem. W niczym nie przypominała potrafiącej okazać współczucie czy inne ciepłe uczucia auror Baudelaire. Cała jej determinacja nabrała zupełnie odmiennego charakteru, kiedy zamiast na uciśnionych zaczęła skupiać się na sprawcach czynów zabronionych. Bezpowrotnie utraciła część siebie. Nie zdziwiła się, kiedy zamiast powitania została z góry zasypana suchymi poleceniami. W pierwszej kolejności przystąpienie do testu psychologicznego sprawdzającego zdolność do pełnienia służby, potem test sprawnościowy, na koniec rozmowa z samą Bones. I jeśli to przetrwa, przystąpi do szkolenia aurorów obejmującego szczegóły poszerzenia ich uprawnień na czas stanu wojennego. Jak zwykle rzeczowe podejście Hopkirka wiele ułatwiało. Oczywiście, że przetrwa. Na spotkanie z magipsychiatrą wysłał ją natychmiast i wcale nie była tym zdziwiona. Przetrwa.
Jak nigdy spieszyła do Świętego Munga, prawie na złamanie karku, choć obawiała się tych wszystkich pytań, jakie uzdrowiciele umysłu zadają jej zawsze. Dawno skończył im się asortyment, więc strzelali powtarzalnymi seriami. Jak się czujesz po tym, co cię spotkało? Czy nadal o tym myślisz? Czy wspomnienia budzą w tobie agresję? Wściekłość budziły w niej te pytania, a jednak nie rzucała się w amoku na idiotów, którzy je zadawali. Gładkie słówka, to całe krążenie wokół najbardziej drażliwego tematu i sztuczne współczucie, od tego dopiero można było oszaleć. Jednak rzeczywiście nie lubiła budzić demonów przeszłości, to widział każdy. Przesłuchanie zaczęło się już od przekroczenia progu schludnego gabinetu. Usiadła na tej śmiesznej kozetce, znów poddawana oceniającemu spojrzeniu. Studiowany był każdy jej ruch. A jednak podjęła się rozmowy, choć to był niezbyt dyskretny wywiad. Grzecznie odpowiadała na pytania, starając się nie sięgać po sarkastyczną nutę. Rezultat był zadowalający, skoro po godzinie otrzymała świstek stwierdzający jej poczytalność i gotowość do pracy. Równie szybko opuściła budynek szpitala, co do niego wpadła niczym burza zwiastująca kłopoty. Ale wyjątkowo żadnych kłopotów nie było.
Kolejnego dnia musiała mierzyć się z wyzwaniami, jakie postawiono przed nią podczas przeklętego testu sprawnościowego. Formuła nie zmieniła się przez ostatnie lata. Bieg przełajowy wyodrębniający takie specjalności jak przepłynięcie przynajmniej kilkuset metrów, orientację w lesie i umiejętność rzucania zaklęć oszołamiających, przede wszystkim w cele ruchome. Na samym początku trasy ciągnącej się przez obszerny las na południu od Londynu pojawiły się osoby wyodrębnione z Patrolu Egzekucyjnego. Pracowników z doświadczeniem inaczej potraktowano niż żółtodziobów, może nawet w pewien sposób przychylniej, bo mieli już jakieś doświadczenie. Debra nie miała wobec dawnych współpracowników żadnego sentymentu. Przyglądała im się bez cienia żalu, dobrze wiedząc, że z nią nie mają żadnych szans. Ruszyła szybko, ani razu nie oglądając się za siebie. Nie przeszkadzało jej pokryte błotem ubranie na wskutek czołgania się po ziemi, nie przeszkadzał chłód wody, pozostawała niewzruszona wobec marionetek wyskakujących niespodziewanie zza drzew. Czerwone likwidowała, niebieskie zostawiała w spokoju, dokładnie tak, jak im polecono. Przesuwała się uparcie do przodu. Naprawdę była dobra w nieodwracaniu się za siebie, tak dobra, że aż weszło jej to w krew. W trakcie biegu musiała zdobyć też zioła z długiej listy, którą wręczono im przed rozpoczęciem wyścigu. Rzut okiem na nią wystarczył, aby dostrzegła podstęp – część ze wskazanych pozycji z pewnością nie mogła znajdować się w jednym z angielskich lasów. Odnalazła te najczęściej spotykane, często wykorzystywane do podstawowych eliksirów, zwłaszcza leczniczych. Wiedza z zakresu zielarstwa pozwoliła jej nie tracić cennego czasu na poszukiwania i ruszyć biegiem dalej. Tak oto na mecie znalazła się pierwsza. Kolejny test zaliczony.
Na rozmowie z Szefową Kwatery Głównej Aurorów zabrakło samej szefowej. Do rozmowy z Debrą oddelegowano zastępcę Bones, a ten szybko udowodnił, że wie o sprawie sprzed lat, przez którą zdegradowano Edgecombe, naprawdę wiele. To nie była przyjemna dysputa, właściwie był to monolog prowadzony przez zapatrzonego w siebie mężczyznę. Jednak jakimś cudem Debra słuchała w spokoju i nie wyrzuciła z siebie nawet słowa sprzeciwu na kolejne uwagi zbyt mocno uderzające w jej osobę. Wzmianki o rozwodzie, zbyt personalne, przez co wręcz nie na miejscu, były po prostu obrzydliwe. Dopiero po końcu tego koszmaru, gdy już pozwolono jej odejść, zdała sobie sprawę z tego, że to też był test. Może w ten sposób sprawdzano jej cierpliwość, opanowanie oraz posłuszeństwo. I chyba go zdała, skoro otrzymała legitymację wraz z aurorską odznaką. Znów stała się pełnoprawnym aurorem. Jednak w myślach poprzysięgła sobie, że wyszczekanego zastępcę dorwie i zupełnie inaczej sobie z nim porozmawia. Będzie miał cholerne szczęście, jeśli skończy tylko z podbitym okiem. Posłusznie dołączyła do obowiązkowego szkolenia, na którym zgromadzeni byli już wszyscy działający w Brygadzie Uderzeniowej. Starsze twarze rozpoznawała, były przecież obecne, kiedy sama zaczynała swoją karierę zawodową. Młodsze były już obce i wcale nie budziły jej zaufania. Spojrzenie wbiła w mężczyznę stojącego na czele, gdy ten powoli i spokojnie, właściwie dość monotonnie, tłumaczył zasady związane z rzucaniem najgorszego spośród zaklęć niewybaczalnych. Miała zdecydowanie inne zdanie na temat Avady. Właściwie padnięcie pod tym zaklęciem było najbardziej łagodnym końcem. Śmierć przychodziła natychmiast. O wiele gorsze końce widziała na własne oczy. Sama jeden raz straszny koniec komuś przyniosła. Nie, dwa razy, lecz ten pierwszy nie był spodziewany, ten pierwszy ją zniszczył.
Wysłuchała długiego kazania w spokoju, o nic nie dopytując, nie wtrącając własnych uwag, jak uczynili niektórzy. Po zakończeniu tego śmiesznego kółka wzajemnej adoracji podeszła do Hopkirka, a ten zapoznał ją z jedną z prowadzonych spraw, wciskając jej do ręki dość cienką teczkę. A potem zdradził jej, do kogo ma się zwrócić. Już samo połączenie imienia Frederick z nazwiskiem Fox prawie wywołało odruch wymiotny. Ale zacisnęła mocno zęby, aby nie powiedzieć nic złośliwego. Ktoś to powinien w końcu docenić.
| z tematu
Gość
Gość
| stąd
Sophia wraz z kilkoma innymi czarodziejami uczestniczyła do końca w zbieraniu poszlak w okolicach rzeki. Na wstępne wyniki sekcji i tak musieli trochę poczekać, więc wykorzystała ten czas produktywnie już po tym, kiedy Rineheart, po wydaniu im poleceń, oddalił się. Dopiero kiedy będą mieć konkretny materiał dowodowy mogła się do niego udać i spróbować porównać sprawy.
W jednym z wąskich, ciemnych zaułków między nadrzecznymi budynkami rzeczywiście znaleźli ślady krwi. To tam mężczyzna z rzeki mógł dokonać żywota, w miejscu osłoniętym, cichym i być może na czas dokonywania zbrodni dodatkowo ukrytym zaklęciami, które zapobiegły zauważeniu lub usłyszeniu czegoś przez postronnych świadków. Magia dawała w końcu tyle możliwości, by czynić zło i ukrywać nędzne występki. Sprawca nie kłopotał się tym, by włamywać się do opuszczonego domostwa, dokonał swojego czynu w zaułku, co potwierdziły oględziny okolicy znalezienia zwłok.
Wszystko zostało odnotowane: opis miejsca i znalezione tam ślady. Rozbryzgi krwi były widoczne na ziemi oraz ścianie budynku, były też ślady wskazujące na przemieszczanie ciała. Nie wyglądało to na staranną, misterną robotę, a tak, jakby sprawca zabił ofiarę i wyrzucił ciało do rzeki, bo akurat była w pobliżu. Cóż, tacy przestępcy też się zdarzali, i to wcale nie rzadko. I tacy byli z pewnością łatwiejsi do wytropienia niż ci, którzy potrafili starannie zacierać ślady i myśleniem wyprzedzali poszukujące ich służby o krok.
Tak czy inaczej w tym przypadku słusznie przewidziała, że miejsce zbrodni mogło nie znajdować się daleko. Obecne utrudnienia w transporcie nie sprzyjały łatwemu przemieszczaniu zwłok. A może to po prostu było przeczucie, przebłysk intuicji, któremu zaufała, decydując się na sprawdzenie najpierw najprostszych, bliskich rozwiązań, zanim zaczną zataczać coraz szersze kręgi i szukać coraz dalej.
Czasem najciemniej było pod latarnią, czasem właściwe rozwiązania znajdowały się na wyciągnięcie ręki i wystarczyło po nie sięgnąć, zamiast kombinować okrężną drogą.
Po zakończeniu czynności i zabezpieczeniu miejsca zdarzenia poleciała do Munga, gdzie przyszło jej być świadkiem końcówki sekcji zwłok ofiary z rzeki, którą wykonano stosunkowo szybko. Sprawy zlecane przez Biuro Aurorów zwykle miały większy priorytet niż sekcje osób, które umierały bez udziału osób trzecich. Natomiast sprawy z podejrzeniem czarnej magii zawsze należało sprawdzić.
Patrzenie na rozkrojone ciało nie budziło w niej obrzydzenia ani lęku, uodporniła się na podobne widoki; większe obrzydzenie czuła myśląc o ludziach plugawiących się używaniem czarnej magii. Martwe ciało było martwym ciałem, które powiedziało koronerowi wszystko, co miało powiedzieć i gdy odkryją jego tożsamość, po zakończeniu czynności zostanie zwrócone rodzinie, jeśli zmarły ją posiadał. Po sekcji Sophia odebrała wstępny raport i mogła wrócić do obecnej lokalizacji Biura Aurorów. Rineheart wcale nie przesadzał, mówiąc o lochach. Dokładnie tak się czuła, przebywając w nowej siedzibie Biura umieszczonej w budynku czarodziejskiego więzienia. Choć nie należała do osób wybrednych i wymagających, przebywając tu dłużej sama czuła się jak uwięziona, więc z o wiele większym entuzjazmem witała akcje w terenie.
Udało jej się w tej obskurnej przestrzeni odnaleźć Rinehearta.
- Otrzymałam wstępny raport na temat naszej tajemniczej ofiary z rzeki – zaczęła, kiedy tylko potwierdził gotowość do zajęcia się tym. – Na ciele denata o wciąż nieznanej tożsamości zabezpieczono ślady czarnej magii. Obcięte uszy, ręce złamane za pomocą klątwy, prawdopodobnie Prevaricator ossis. Obcięte dwa palce, głęboka rana na udzie mogąca zostać zadana zaklęciem Vulnerario. Podobnie tułów, głębokie rany cięte, mogące jednak zostać spowodowane zaklęciem Lamino, bo są płytsze i mniej rozległe niż ta na nodze. W płucach odkryto resztki dymu i sadzy mogące być oznakami użycia zaklęcia Plumosa. Nie było w nich wody, co znaczy, że ofiara w momencie wrzucenia do wody już nie żyła – streściła raport, pokazując go aurorowi. To był jednak dopiero raport wstępny, szczegółowy zostanie opracowany później. Będą też prowadzone starania w kierunku odkrycia tożsamości denata, ale na ten moment jeszcze nie udało się jej ustalić. Podobnie jak motywów sprawcy i tego, czy wybrał ofiarę przypadkowo, chcąc się zabawić czarną magią, czy może miał konkretny cel w akurat takim wyborze? – Po pańskim odejściu znaleźliśmy także miejsce zbrodni. Jeden z zaułków między budynkami nad rzeką. Zabezpieczyliśmy liczne ślady krwi i ślady wskazujące na przenoszenie zwłok w kierunku rzeki - dodała. Może Rineheart dopatrzy się w tym podobieństw do swojej sprawy, a może okaże się, że nie miały ze sobą nic wspólnego?
Sophia wraz z kilkoma innymi czarodziejami uczestniczyła do końca w zbieraniu poszlak w okolicach rzeki. Na wstępne wyniki sekcji i tak musieli trochę poczekać, więc wykorzystała ten czas produktywnie już po tym, kiedy Rineheart, po wydaniu im poleceń, oddalił się. Dopiero kiedy będą mieć konkretny materiał dowodowy mogła się do niego udać i spróbować porównać sprawy.
W jednym z wąskich, ciemnych zaułków między nadrzecznymi budynkami rzeczywiście znaleźli ślady krwi. To tam mężczyzna z rzeki mógł dokonać żywota, w miejscu osłoniętym, cichym i być może na czas dokonywania zbrodni dodatkowo ukrytym zaklęciami, które zapobiegły zauważeniu lub usłyszeniu czegoś przez postronnych świadków. Magia dawała w końcu tyle możliwości, by czynić zło i ukrywać nędzne występki. Sprawca nie kłopotał się tym, by włamywać się do opuszczonego domostwa, dokonał swojego czynu w zaułku, co potwierdziły oględziny okolicy znalezienia zwłok.
Wszystko zostało odnotowane: opis miejsca i znalezione tam ślady. Rozbryzgi krwi były widoczne na ziemi oraz ścianie budynku, były też ślady wskazujące na przemieszczanie ciała. Nie wyglądało to na staranną, misterną robotę, a tak, jakby sprawca zabił ofiarę i wyrzucił ciało do rzeki, bo akurat była w pobliżu. Cóż, tacy przestępcy też się zdarzali, i to wcale nie rzadko. I tacy byli z pewnością łatwiejsi do wytropienia niż ci, którzy potrafili starannie zacierać ślady i myśleniem wyprzedzali poszukujące ich służby o krok.
Tak czy inaczej w tym przypadku słusznie przewidziała, że miejsce zbrodni mogło nie znajdować się daleko. Obecne utrudnienia w transporcie nie sprzyjały łatwemu przemieszczaniu zwłok. A może to po prostu było przeczucie, przebłysk intuicji, któremu zaufała, decydując się na sprawdzenie najpierw najprostszych, bliskich rozwiązań, zanim zaczną zataczać coraz szersze kręgi i szukać coraz dalej.
Czasem najciemniej było pod latarnią, czasem właściwe rozwiązania znajdowały się na wyciągnięcie ręki i wystarczyło po nie sięgnąć, zamiast kombinować okrężną drogą.
Po zakończeniu czynności i zabezpieczeniu miejsca zdarzenia poleciała do Munga, gdzie przyszło jej być świadkiem końcówki sekcji zwłok ofiary z rzeki, którą wykonano stosunkowo szybko. Sprawy zlecane przez Biuro Aurorów zwykle miały większy priorytet niż sekcje osób, które umierały bez udziału osób trzecich. Natomiast sprawy z podejrzeniem czarnej magii zawsze należało sprawdzić.
Patrzenie na rozkrojone ciało nie budziło w niej obrzydzenia ani lęku, uodporniła się na podobne widoki; większe obrzydzenie czuła myśląc o ludziach plugawiących się używaniem czarnej magii. Martwe ciało było martwym ciałem, które powiedziało koronerowi wszystko, co miało powiedzieć i gdy odkryją jego tożsamość, po zakończeniu czynności zostanie zwrócone rodzinie, jeśli zmarły ją posiadał. Po sekcji Sophia odebrała wstępny raport i mogła wrócić do obecnej lokalizacji Biura Aurorów. Rineheart wcale nie przesadzał, mówiąc o lochach. Dokładnie tak się czuła, przebywając w nowej siedzibie Biura umieszczonej w budynku czarodziejskiego więzienia. Choć nie należała do osób wybrednych i wymagających, przebywając tu dłużej sama czuła się jak uwięziona, więc z o wiele większym entuzjazmem witała akcje w terenie.
Udało jej się w tej obskurnej przestrzeni odnaleźć Rinehearta.
- Otrzymałam wstępny raport na temat naszej tajemniczej ofiary z rzeki – zaczęła, kiedy tylko potwierdził gotowość do zajęcia się tym. – Na ciele denata o wciąż nieznanej tożsamości zabezpieczono ślady czarnej magii. Obcięte uszy, ręce złamane za pomocą klątwy, prawdopodobnie Prevaricator ossis. Obcięte dwa palce, głęboka rana na udzie mogąca zostać zadana zaklęciem Vulnerario. Podobnie tułów, głębokie rany cięte, mogące jednak zostać spowodowane zaklęciem Lamino, bo są płytsze i mniej rozległe niż ta na nodze. W płucach odkryto resztki dymu i sadzy mogące być oznakami użycia zaklęcia Plumosa. Nie było w nich wody, co znaczy, że ofiara w momencie wrzucenia do wody już nie żyła – streściła raport, pokazując go aurorowi. To był jednak dopiero raport wstępny, szczegółowy zostanie opracowany później. Będą też prowadzone starania w kierunku odkrycia tożsamości denata, ale na ten moment jeszcze nie udało się jej ustalić. Podobnie jak motywów sprawcy i tego, czy wybrał ofiarę przypadkowo, chcąc się zabawić czarną magią, czy może miał konkretny cel w akurat takim wyborze? – Po pańskim odejściu znaleźliśmy także miejsce zbrodni. Jeden z zaułków między budynkami nad rzeką. Zabezpieczyliśmy liczne ślady krwi i ślady wskazujące na przenoszenie zwłok w kierunku rzeki - dodała. Może Rineheart dopatrzy się w tym podobieństw do swojej sprawy, a może okaże się, że nie miały ze sobą nic wspólnego?
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Chyba był jednym z niewielu aurorów, którym nie przeszkadzało obranie Tower za nową siedzibę Departamentu przestrzegania prawa czarodziejów.
Twierdza była niemym świadkiem historii Anglii, wzniesiona już za panowania Wilhelma Zdobywcy, zwycięzcy bitwy pod Hastings. Wiadomo, ulubionym zamkiem Artura na zawsze pozostanie Hogwart, ale miał słabość do wszystkich miejsc mocno związanych z dawnymi dziejami. Forteca, pałac i więzienie w jednym, Tower przyjmowało różnorodne role. Tu swe ostatnie chwile spędziła Anna Boleyn, tu trzymano insygnia królewskie, tu też żyły kruki, których odejście będzie oznaczało według legend upadek Wielkiej Brytanii.
Trochę zadomowił się w swoim gabinecie-celi, nawet przystroił go fragmentem repliki Tkaniny z Bayeux, przedstawiała czyny wcześniej wspomnianego króla Wilhelma oraz życie w średniowiecznej Anglii. Oczywiście większość kolegów z pracy myślała, że to tak naprawdę ilustracja jakiejś legendy arturiańskiej, w końcu jego ród wywodził się od sir Galahada.
Miał dzisiaj dzień wolny, ale wszyscy jego znajomi byli czymś zajęci, więc postanowił wpaść na chwilę i uporządkować swoje papiery. Praca żmudna i nudna, kiedyś jednak trzeba ją zrobić, nie lubił zbyt długo odkładać obowiązków. Tak naprawdę chciał jednak znaleźć jakąś wskazówkę, która mogłaby go naprowadzić na rozwiązanie otaczających go tajemnic. Uwielbiał zagadki, a kto wie, może w dokumentach znajdzie okruszek pozwalający dotrzeć do prawdy, odpowiedzieć na jedno z dręczących go pytań.
Dla umilenia sobie zadania słuchał w tym czasie Jeziora Łabędzi Czajkowskiego. Właśnie muzyka wchodziła w drugi akt, gdy pomyślał o Jackie, nieustraszonej aurorce i chyba jedynej osobie w Zakonie, która kochała dokonania rosyjskiego kompozytora równie mocno co on. Zaśmiał się w duchu, bowiem miała w zwyczaju pojawiać się podczas słuchania tych arcydzieł muzyki klasycznej. Przez chwilę oczekiwał jej przybycia, ale stwierdził, że czymś niedorzecznym byłoby dopatrywanie się większej przyczynowości w zwykłych przypadkach. Miała dzisiaj wolne, przecież nagle nie pojawi w Tower, przywołana domniemaną mocą Czajkowskiego.
Zamarł w bezruchu, bowiem usłyszał znajome kroki...
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Artur Longbottom dnia 12.03.19 0:14, w całości zmieniany 2 razy
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Gabinet oficera więziennego
Szybka odpowiedź