Sypialnia
AutorWiadomość
Sypialnia
Frances nie sypia zbyt długo; drzemać zdarza jej się często, i to w najróżniejszych miejscach, ale czasu na zdrowy sen ma niewiele. Jeśli już zasypia snem słodkim i twardym, to tylko tutaj, w małym kącie mieszkania urządzonym na sypialnię. Światło wpada doń przez wąskie okno i pada na równie nieimponujące rozmiarem łóżko. W pomieszczeniu mieści się niewiele prócz niego – niski taboret (okupowany czasem przez Dżumę), stolik ze świeczką, kilkoma książkami i (obowiązkowo) bukiecikiem suszonej lawendy, a także całym stosem spinek i wsuwek do włosów. Wszystko to nie powinno mieścić się na malutkiej, okrągłej powierzchni. Prócz tego na ścianie wisi lustro, a cała sypialnia (wytapetowana przed pięćdziesięcioma laty na mdły miętowy kolor, z tandetnym wzorkiem drobnych kwiatków) zamyka się pomalowanymi na biało drzwiami. Ich klamka jest przyozdobiona staranną selekcją kolorowych wstążek do przewiązywania warkoczy.
Na pomieszczenie nałożone jest zaklęcie Muffliato.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 13 sierpnia
Trzynaście niecierpiących zwłoki zadań - tyle zostało Benjaminowi do ogarnięcia przed zakończeniem dnia pracy w rezerwacie. Odkąd otrzymał awans na wyższe stanowisko, ciągle zostawał w Peak District po godzinach, niekiedy opuszczając je dopiero w środku nocy. Problemy wyskakiwały niczym żmijoptak z pudełka a ministerialne żądania piętrzyły się w zatrważające sterty. Wright miał nadzieję, że rozsypka urzędów wpłynie na zmniejszenie biurokracji, ale stało się, niestety, odwrotnie. Pilnowano wszystkich dokumentów dotyczących magicznych stworzeń jeszcze dokładniej, przysparzając mu dodatkowej harówki. Dzielnie walczył z kolejnymi druczkami, przecierając oczy, w których zaczynało mu się dwoić - postanowił więc na sekundę wyjść na zewnątrz, by odetchnąć świeżym powietrzem.
Gwiazdy świeciły nad wzgórzami rezerwatu jasno i wyraźnie; spojrzał w górę i sięgnął na oślep po pelerynę, półleżącą na balustradzie ogrodzenia wewnętrznego ogródka - lato było chłodne, wieczór także - jednakże jego ręka nie natrafiła na ciepły materiał. Poczuł ostry dziób, potem pióra, potem - jeszcze więcej piór. Zerknął w dół, lecz nie zdążył dostrzec stworzenia, które przypadkowo pochwycił. Świat wokół zawirował a nieznana siła wciągnęła Benjamina w nieznośnie ciasny, gumowy tunel. Teleportował się. Gdyby był w stanie rozewrzeć szczęki w wyrazie skrajnego szoku, zrobiłby to. W pierwszym momencie poczuł dumę - anomalie zablokowały możliwość teleportacji, ale on, Benjamin Wright, czarodziej nad czarodziejami, i tak potrafił zmusić magię do współpracy. W drugim szybko i boleśnie zrozumiał, że to nie jego zdolności wciągnęły go w szaloną czasoprzestrzeń. Wylądował gwałtownie, z stłumionym jękiem zaskoczenia, na czymś...względnie miękkim. Nie zwracał uwagi na podłoże, skupiał się na tym, co trzymał w ręku. A trzymał pęk piór, układający się w półmroku w sylwetkę dobrze znanego mu magicznego stworzenia. Dikrak. Nawet pozbawiony połowicznie zmysłu wzroku - w pomieszczeniu było prawie całkiem ciemno - potrafił nazwać ptaka, którego pochwycił. Doskonale, przypadkiem natrafił na teleportujące się stworzenie. - Zachwycające - mruknął tylko bezgłośnie, lecz zanim zdążył dalej skomplementować swego nagłego towarzysza niedoli, ten wyrwał się z uścisku, zagulgotał cichutko i zniknął z równie cichym pstryknięciem, zostawiając Benjamina samego w środku...
Sam nie wiedział czego. To, na czym leżał było miękkie, ale posiadało także twarde elementy. Wzmocnienia, fundamenty - kości? Ben bezpardonowo i odważnie zaczął macać przestrzeń wokół i pod sobą, natrafiając na dziwne wypukłości oraz krągłości. Opuszki palców zbadały przyjemny w dotyku materiał, potem nieco szorstki a potem natrafiły na wyjątkową miękkość...włosów? Ben zamarł w połowie macania, nagle rozumiejąc, że właśnie półleży na posiadaczu bądź posiadaczce długich, wypielęgnowanych kosmyków, napadając na niego na samym środku łóżka. Milczenie ofiary wynikało zapewne z całkowitego szoku - w którym i Wright nagle pozostał, nie potrafiąc na razie ani się odezwać ani podjąć akcji. Zdrętwiał w pozycji półleżącej na nieszczęśniku, a myśli galopowały mu szybko niczym aetonany na festiwalu lata. Gdzie, na psidwaczą mać, się znalazł? I, co ważniejsze - na kim?
Trzynaście niecierpiących zwłoki zadań - tyle zostało Benjaminowi do ogarnięcia przed zakończeniem dnia pracy w rezerwacie. Odkąd otrzymał awans na wyższe stanowisko, ciągle zostawał w Peak District po godzinach, niekiedy opuszczając je dopiero w środku nocy. Problemy wyskakiwały niczym żmijoptak z pudełka a ministerialne żądania piętrzyły się w zatrważające sterty. Wright miał nadzieję, że rozsypka urzędów wpłynie na zmniejszenie biurokracji, ale stało się, niestety, odwrotnie. Pilnowano wszystkich dokumentów dotyczących magicznych stworzeń jeszcze dokładniej, przysparzając mu dodatkowej harówki. Dzielnie walczył z kolejnymi druczkami, przecierając oczy, w których zaczynało mu się dwoić - postanowił więc na sekundę wyjść na zewnątrz, by odetchnąć świeżym powietrzem.
Gwiazdy świeciły nad wzgórzami rezerwatu jasno i wyraźnie; spojrzał w górę i sięgnął na oślep po pelerynę, półleżącą na balustradzie ogrodzenia wewnętrznego ogródka - lato było chłodne, wieczór także - jednakże jego ręka nie natrafiła na ciepły materiał. Poczuł ostry dziób, potem pióra, potem - jeszcze więcej piór. Zerknął w dół, lecz nie zdążył dostrzec stworzenia, które przypadkowo pochwycił. Świat wokół zawirował a nieznana siła wciągnęła Benjamina w nieznośnie ciasny, gumowy tunel. Teleportował się. Gdyby był w stanie rozewrzeć szczęki w wyrazie skrajnego szoku, zrobiłby to. W pierwszym momencie poczuł dumę - anomalie zablokowały możliwość teleportacji, ale on, Benjamin Wright, czarodziej nad czarodziejami, i tak potrafił zmusić magię do współpracy. W drugim szybko i boleśnie zrozumiał, że to nie jego zdolności wciągnęły go w szaloną czasoprzestrzeń. Wylądował gwałtownie, z stłumionym jękiem zaskoczenia, na czymś...względnie miękkim. Nie zwracał uwagi na podłoże, skupiał się na tym, co trzymał w ręku. A trzymał pęk piór, układający się w półmroku w sylwetkę dobrze znanego mu magicznego stworzenia. Dikrak. Nawet pozbawiony połowicznie zmysłu wzroku - w pomieszczeniu było prawie całkiem ciemno - potrafił nazwać ptaka, którego pochwycił. Doskonale, przypadkiem natrafił na teleportujące się stworzenie. - Zachwycające - mruknął tylko bezgłośnie, lecz zanim zdążył dalej skomplementować swego nagłego towarzysza niedoli, ten wyrwał się z uścisku, zagulgotał cichutko i zniknął z równie cichym pstryknięciem, zostawiając Benjamina samego w środku...
Sam nie wiedział czego. To, na czym leżał było miękkie, ale posiadało także twarde elementy. Wzmocnienia, fundamenty - kości? Ben bezpardonowo i odważnie zaczął macać przestrzeń wokół i pod sobą, natrafiając na dziwne wypukłości oraz krągłości. Opuszki palców zbadały przyjemny w dotyku materiał, potem nieco szorstki a potem natrafiły na wyjątkową miękkość...włosów? Ben zamarł w połowie macania, nagle rozumiejąc, że właśnie półleży na posiadaczu bądź posiadaczce długich, wypielęgnowanych kosmyków, napadając na niego na samym środku łóżka. Milczenie ofiary wynikało zapewne z całkowitego szoku - w którym i Wright nagle pozostał, nie potrafiąc na razie ani się odezwać ani podjąć akcji. Zdrętwiał w pozycji półleżącej na nieszczęśniku, a myśli galopowały mu szybko niczym aetonany na festiwalu lata. Gdzie, na psidwaczą mać, się znalazł? I, co ważniejsze - na kim?
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Frania długo walczyła ze sobą, by nie pójść spać tak, jak stała. Dzień w księgarni pełen zaopatrywania starych i nowych uczniów Hogwartu w podręczniki (a więc: dziecięcego jazgotu i irytujących kłótni z przewrażliwionymi matkami kończone zrezygnowanym: „no dobrze, ma pani rację, to rzeczywiście chodzi o tę Spore”) skończył się tylko bólem pleców od dźwigania stosów książek – nikt nie chciał ryzykować, że anomalia wkradnie się w zwykłe zaklęcie lewitujące i spowoduje w sklepie spustoszenie. Chociaż kiedy przyczłapała do domu nad Pokątną świeciło jeszcze słońce, nie miałaby nic przeciwko zapadnięciu w sen od razu. Czekało na nią jednak znacznie więcej niż miękkie poduszki i wełniany koc. Kilka listów domagało się odpowiedzi, konspekty niektórych lekcji wołały o pomstę do nieba i dokończenie. W tle na dodatek wołały ją z kuchni sterty brudnych naczyń budujących już chyba w zlewie nowy świat. Frances nie miała pojęcia, gdzie uciekał jej czas. Może za dużo zużyła go wypoczywając w Weymouth i teraz była skazana na szaleńczą pogoń? Bieg wychodził jej najwyżej miernie, aż w końcu padła na kanapę z nowym numerem „Horyzontów Zaklęć”, którego nie zdążyła nawet przejrzeć w ciągu miesiąca. Wreszcie, około północy, a może i później, zdobyła się na rozpuszczenie i uczesanie włosów oraz zmianę średnio wygodnego stroju na letnią koszulę z zielonej satyny. Zadowolona, że tak dobrze idzie jej dorosłe życie (wiadomo bowiem, że to te małe czynności są największym sprawdzianem), przygotowana do snu wymknęła się do sypialni – po tylu godzinach zachwycającej jakby była rajską posiadłością szejka.
Już prawie zasypiała. Wpatrywała się w sufit może parę minut, nim świadomość zdecydowała się odpłynąć, odstąpić miejsca Morfeuszowi, który czekał tylko, by czule ją objąć i ukołysać w swoich ramionach. Nagle poczuła coś jakby lekki powiew powietrza, potem tępe uderzenie opadającej na nią masy i… dotyk? Z początku wydawał jej się delikatny, równie dobrze mogłaby go sobie wyobrazić, ale szybko stał się bardziej badawczy i zdecydowanie zbyt śmiały. Morfeusz to to nie był z całą pewnością.
- Co do… – wymamrotała cicho z niejaką trudnością. Miała nadzieję, że wrażenie spoczywającego na niej ciężaru było tylko pozostałością po bardzo realistycznym śnie, ale gdy rozchyliła powieki napotkała niespodziankę zupełnie nie onirycznej natury. Wierzgnęła całym ciałem podnosząc wielki wrzask i zaczęła okładać włamywacza pięściami gdzie popadło.
- Złaź ze mnie ty zboczeńcu, łapy precz! – usiłowała ściągnąć z siebie wielkie szorstkie dłonie, ale jej palce nie zdołały zacisnąć się na męskich nadgarstkach z wystarczającą siłą, by go odeprzeć. Krzyknęła raz jeszcze, nie zaprzestając mimo to żałosnych prób zgładzenia swojego napastnika. W pierwszym przebłysku przytomności umysłu spróbowała sięgnąć po leżącą na maleńkim nocnym stoliku różdżkę, a kiedy złapała już ją pewnym chwytem, wycelowała w dziwnie znieruchomiały nagle przygniatający ją ciemny kształt. Już formowała w ustach zaklęcie, ale w ostatniej chwili powstrzymała się. Rozmyte kontury twarzy nocnego gościa w końcu się wyostrzyły. Oczy Frani oswojone już z mrokiem pokoju niemal wypadły jej z orbit, gdy rozpoznała faceta, który się do niej dobierał. I wcale nie byłoby to takie dziwne, gdyby to jednak był sen.
- Ben?! To ty? – wykrztusiła, blada jak ściana. Dopiero teraz, gdy na chwilę umilkła, serce podskoczyło jej aż do gardła. A biło w tak szaleńczym tempie, że Frania z trudem łapała oddech.
Już prawie zasypiała. Wpatrywała się w sufit może parę minut, nim świadomość zdecydowała się odpłynąć, odstąpić miejsca Morfeuszowi, który czekał tylko, by czule ją objąć i ukołysać w swoich ramionach. Nagle poczuła coś jakby lekki powiew powietrza, potem tępe uderzenie opadającej na nią masy i… dotyk? Z początku wydawał jej się delikatny, równie dobrze mogłaby go sobie wyobrazić, ale szybko stał się bardziej badawczy i zdecydowanie zbyt śmiały. Morfeusz to to nie był z całą pewnością.
- Co do… – wymamrotała cicho z niejaką trudnością. Miała nadzieję, że wrażenie spoczywającego na niej ciężaru było tylko pozostałością po bardzo realistycznym śnie, ale gdy rozchyliła powieki napotkała niespodziankę zupełnie nie onirycznej natury. Wierzgnęła całym ciałem podnosząc wielki wrzask i zaczęła okładać włamywacza pięściami gdzie popadło.
- Złaź ze mnie ty zboczeńcu, łapy precz! – usiłowała ściągnąć z siebie wielkie szorstkie dłonie, ale jej palce nie zdołały zacisnąć się na męskich nadgarstkach z wystarczającą siłą, by go odeprzeć. Krzyknęła raz jeszcze, nie zaprzestając mimo to żałosnych prób zgładzenia swojego napastnika. W pierwszym przebłysku przytomności umysłu spróbowała sięgnąć po leżącą na maleńkim nocnym stoliku różdżkę, a kiedy złapała już ją pewnym chwytem, wycelowała w dziwnie znieruchomiały nagle przygniatający ją ciemny kształt. Już formowała w ustach zaklęcie, ale w ostatniej chwili powstrzymała się. Rozmyte kontury twarzy nocnego gościa w końcu się wyostrzyły. Oczy Frani oswojone już z mrokiem pokoju niemal wypadły jej z orbit, gdy rozpoznała faceta, który się do niej dobierał. I wcale nie byłoby to takie dziwne, gdyby to jednak był sen.
- Ben?! To ty? – wykrztusiła, blada jak ściana. Dopiero teraz, gdy na chwilę umilkła, serce podskoczyło jej aż do gardła. A biło w tak szaleńczym tempie, że Frania z trudem łapała oddech.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szczerze żałował, że nie zdołał uspokoić zdenerwowanego dirikraka i zamiast zaopiekować się przerażonym zwierzęciem, musiał wymacywać sobie w ciemności drogę ku oświeceniu. Magiczne stworzenie mogło przenieść go w dowolne miejsce na ziemi, umieścić w jakiejś jaskini, wilgotnej dżungli lub na środku oceanu, co przy niedziałającej standardowej teleportacji byłoby dość nieprzyjemnym wyzwaniem surwiwalowym. Benjamin czuł jednak, że ma pod sobą materiał sugerujący, że znajduje się w łóżku - a więc z pewnością w jakiejś ludzkiej siedzibie, u kogoś, kogo mógłby poprosić o pomoc w dotarciu do Błędnego Rycerza lub, chociaż, o pożyczenie na tyle jedzenia, by mógł jakoś odnaleźć się w nowej czasoprzestrzeni.
Bardziej martwiło go - co świadczyło o tym, że naprawdę dojrzał, bowiem przed kilkoma laty uznałby to za doskonałą okazję do czynów niekoniecznie moralnych - swe położenia na istocie ludzkiej. Raz, że przygniatał ją swoimi dość pokaźnymi gabarytami, a dwa: że najwidoczniej, co zdołał ostrożnie wymacać podczas swych prób odnalezienia jakiejś wskazówki dotyczącej miejsca przebywania, leżał na kobiecie. W środku nocy. W jej łóżku. Pojawiając się tu nagle i bez ostrzeżenia. Mózg Wrighta zaczął pracować na wysokich obrotach, próbując wymyślić szybkie i rozsądne wytłumaczenie. Tak skupił się na tym procesie myślowym, że zaniedbał oczywiste reakcje ciała: powinien jak najszybciej wstać i nie przekraczać bariery intymności niewiasty, ale na obydwie akcje jego organizmowi nie starczyło po prostu energii. Był właśnie w trakcie przypominania sobie jakiejś mugolskiej legendy, jaką mógłby sprzedać dziewczęciu, gdy jego baśniowa księżniczka obudziła się - i zareagowała w jedyny słuszny sposób.
Wright ocknął się nieco za późno. Kilka razy oberwał wątłą ręką, lecz nie uczyniło mu to większej krzywdy. - Hej, spokojnie, nic ci nie zrobię - wymamrotał uspokajająco do kotłującej się pod nim kobiety. Odsunął się nieco, przysiadając tuż obok na łóżku i unosząc w górę obie ręce, gdy zorientował się, że kobieta celuje w niego różdżką. A wpadające promienie księżyca oświetlają twarz. Znajomą twarz.
- Frannie? - spytał równie zszokowany, co ona. Niepotrzebnie marnował siły na przygotowywanie wymówek o wampirach albo innych nocnych gościach, o jakich czasem opowiadała mu matka. Dikrak przeteleportował go nie tylko do domu czarownicy, ale do domu czarownicy, którą dobrze znał. Co wcale nie ułatwiało sytuacji, Wright poczuł zażenowanie. Co za pech. Teraz wyraźnie widział lekką koszulę nocną o zielonym odcieniu, oplatającą smukłe kobiece kształty. Wgapił się w nie nieco za długo, podnosząc zdezorientowany wzrok do oczu Frances. - Yyy... - zaczął swoje wytłumaczenia w najlepszy możliwy sposób, dalej dość bezradnie półleżąc tuż obok blondynki. - Wiem, wiem, to brzmi dziwacznie, ale teleportowałem się tutaj przypadkowo - kontynuował tłumaczenia zdecydowanie, chcąc zagadać dezorientację roznegliżowanymi wdziękami złotowłosej. Nigdy wcześniej nie widział jej z tej strony. - To znaczy, no, teleportował mnie ptak. Dirikrak - ciągnął, uspokajając się nieco na wspomnienie magicznego zwierzęcia. Ten temat zawsze łagodził zdenerwowanie. - Mądre stworzenie, rzadko spotykane u nas i - wyobraź sobie - przez przypadek dotknąłem jego piór. A potem - puff i jestem tutaj, na tobie. Cudownie, prawda? - zakończył z ochrypłym podekscytowaniem, na razie nie zdając sobie sprawy z dwuznaczności swego zachwytu nad tą przygodą oraz umiejętnościami dirikraka. Naprawdę wielka szkoda, że nie zdołał go uspokoić i oswoić. Wspaniały okaz.
Bardziej martwiło go - co świadczyło o tym, że naprawdę dojrzał, bowiem przed kilkoma laty uznałby to za doskonałą okazję do czynów niekoniecznie moralnych - swe położenia na istocie ludzkiej. Raz, że przygniatał ją swoimi dość pokaźnymi gabarytami, a dwa: że najwidoczniej, co zdołał ostrożnie wymacać podczas swych prób odnalezienia jakiejś wskazówki dotyczącej miejsca przebywania, leżał na kobiecie. W środku nocy. W jej łóżku. Pojawiając się tu nagle i bez ostrzeżenia. Mózg Wrighta zaczął pracować na wysokich obrotach, próbując wymyślić szybkie i rozsądne wytłumaczenie. Tak skupił się na tym procesie myślowym, że zaniedbał oczywiste reakcje ciała: powinien jak najszybciej wstać i nie przekraczać bariery intymności niewiasty, ale na obydwie akcje jego organizmowi nie starczyło po prostu energii. Był właśnie w trakcie przypominania sobie jakiejś mugolskiej legendy, jaką mógłby sprzedać dziewczęciu, gdy jego baśniowa księżniczka obudziła się - i zareagowała w jedyny słuszny sposób.
Wright ocknął się nieco za późno. Kilka razy oberwał wątłą ręką, lecz nie uczyniło mu to większej krzywdy. - Hej, spokojnie, nic ci nie zrobię - wymamrotał uspokajająco do kotłującej się pod nim kobiety. Odsunął się nieco, przysiadając tuż obok na łóżku i unosząc w górę obie ręce, gdy zorientował się, że kobieta celuje w niego różdżką. A wpadające promienie księżyca oświetlają twarz. Znajomą twarz.
- Frannie? - spytał równie zszokowany, co ona. Niepotrzebnie marnował siły na przygotowywanie wymówek o wampirach albo innych nocnych gościach, o jakich czasem opowiadała mu matka. Dikrak przeteleportował go nie tylko do domu czarownicy, ale do domu czarownicy, którą dobrze znał. Co wcale nie ułatwiało sytuacji, Wright poczuł zażenowanie. Co za pech. Teraz wyraźnie widział lekką koszulę nocną o zielonym odcieniu, oplatającą smukłe kobiece kształty. Wgapił się w nie nieco za długo, podnosząc zdezorientowany wzrok do oczu Frances. - Yyy... - zaczął swoje wytłumaczenia w najlepszy możliwy sposób, dalej dość bezradnie półleżąc tuż obok blondynki. - Wiem, wiem, to brzmi dziwacznie, ale teleportowałem się tutaj przypadkowo - kontynuował tłumaczenia zdecydowanie, chcąc zagadać dezorientację roznegliżowanymi wdziękami złotowłosej. Nigdy wcześniej nie widział jej z tej strony. - To znaczy, no, teleportował mnie ptak. Dirikrak - ciągnął, uspokajając się nieco na wspomnienie magicznego zwierzęcia. Ten temat zawsze łagodził zdenerwowanie. - Mądre stworzenie, rzadko spotykane u nas i - wyobraź sobie - przez przypadek dotknąłem jego piór. A potem - puff i jestem tutaj, na tobie. Cudownie, prawda? - zakończył z ochrypłym podekscytowaniem, na razie nie zdając sobie sprawy z dwuznaczności swego zachwytu nad tą przygodą oraz umiejętnościami dirikraka. Naprawdę wielka szkoda, że nie zdołał go uspokoić i oswoić. Wspaniały okaz.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Frances w końcu znieruchomiała i ucichła. Opuściła różdżkę tak szybko, jak z ust podejrzewanego o bycie Benjaminem Wrightem przybysza padło potwierdzające jego tożsamość zdrobnienie jej imienia. Mimo strachu i zaskoczenia, spowodowało ono u niej to samo odczucie, co przed laty, gdy witał nim ją zaczepnie, przechodząc obok i zostawiając po sobie tylko łobuzerską aurę gwiazdy.
- Aleś mi stracha narobił, słowo daję. – Frances odetchnęła z wyraźną ulgą na widok jego znajomej twarzy. Swoją drogą, gdyby wylądował w jakimś obcym domu, to jego zwalista sylwetka i brodate oblicze, nie mówiąc o śmiało poczynających sobie rękach, wywołałaby zapewne zupełnie odwrotną, jeszcze bardziej zaognioną reakcję. Frania tymczasem, odłożywszy swą różdżkę w okolice zgniecionej pod plecami poduszki, lżejsza jeśli nie na ciele, to na duszy o wagę grozy nadchodzącej śmierci, zapragnęła aż Bena uściskać – w końcu nie tylko nie okazał się żadnym zwyrodnialcem, ale kiedy zdołała się już uspokoić zupełnie, to szczerze ucieszyła się na jego, nawet jeśli niespodziewany, widok. W porę uprzytomniła sobie jednak, że wyjątkowe okoliczności towarzyszące wszelkim przyjacielskim gestom mogły szybko przekształcić je w gesty dwuznaczne, a to wprowadzało ją w zupełnie inny stan paniki. – Serce prawie mi stanęło. – odruchowo położyła dłoń zwiniętą w pięść na piersi, za którą coś ją zakuło z nerwów. Słuchając jednym uchem wyjaśnień Bena, prędko zorientowała się, gdy podążyła wzrokiem tam, gdzie padało jego spojrzenie, że tym gestem nieopatrznie skierowała jego uwagę na niebezpiecznie wydekoltowane rejony. Koszula, wyblakła już i nieco znoszona, pochodziła jeszcze z czasów, kiedy Frania była młoda, głupia i chodziła na zakupy z bardzo przekonującymi koleżankami, namawiającymi, że satyna jest bardzo modna i stylowa. Nigdy wcześniej aż tak nie żałowała, że nie wyrzuciła jej już dawno temu. W zaistniałej sytuacji jednak po namyśle lepiej, żeby z dwojga złego to jej stawało serce, niż jemu… nie serce.
- Och. – speszyła się i niewiele myśląc, gorączkowym ruchem podciągnęła sobie koc pod brodę, a raczej tyle koca, ile zdołała spod Benjamina wyciągnąć. Szczęściem w nieszczęściu była panująca w pokoju ciemność – rosła jej szansa na to, że mężczyzna nie zauważy, jak jej policzki pokryły się czerwienią, której nie powstydziłyby się cegły malborskiego zamku.
- Dikrak? – powtórzyła za nim niepewnie, niewykluczone, że przekręcając nieznajomą nazwę. Spoza barków szerokich jak trzydrzwiowa szafa trudno było jej z początku dostrzec potencjał Bena do zostania chodzącą encyklopedią zwierząt, ale Frances miała już tę wątpliwą przyjemność nieraz słuchać jego nerwowej gadaniny o wszystkim, co kudłate, pierzaste i łuską pokryte. Kiedy ich rozmowy zbaczały na tematy pokrewne magicznej faunie, Frania zwykle milkła prędzej czy później, ale teraz mimowolnie podchwyciła tę niezręczną pochwałę zwierzęcej natury – Co to za jeden? Ale nic ci się nie stało? Myślałam, że teleportacja jest ostatnio bardziej problematyczna… - a jeśli zdolności tego ptaszyska potrafiły obejść te komplikacje i porwać za sobą człowieka nie powodując przy tym rozszczepienia, istotnie było to coś imponującego. Ale cudownym, z racji na swoją hodowaną latami antypatię do najróżniejszej zwierzyny, w życiu by tego nie nazwała. Skupiła się więc na drugim znaczeniu jego słów, komicznej deklaracji, jak mu w jej bardzo bezpośredniej bliskości dobrze. Tym bardziej, że wciąż był stanowczo za blisko; tak, że czuła na swojej twarzy cień jego oddechu, a w nozdrzach chłodny zapach lasu, który przyniósł ze sobą na ubraniach.
- Aż tak cudownie, że nie zamierzasz, na przykład, wstać?
- Aleś mi stracha narobił, słowo daję. – Frances odetchnęła z wyraźną ulgą na widok jego znajomej twarzy. Swoją drogą, gdyby wylądował w jakimś obcym domu, to jego zwalista sylwetka i brodate oblicze, nie mówiąc o śmiało poczynających sobie rękach, wywołałaby zapewne zupełnie odwrotną, jeszcze bardziej zaognioną reakcję. Frania tymczasem, odłożywszy swą różdżkę w okolice zgniecionej pod plecami poduszki, lżejsza jeśli nie na ciele, to na duszy o wagę grozy nadchodzącej śmierci, zapragnęła aż Bena uściskać – w końcu nie tylko nie okazał się żadnym zwyrodnialcem, ale kiedy zdołała się już uspokoić zupełnie, to szczerze ucieszyła się na jego, nawet jeśli niespodziewany, widok. W porę uprzytomniła sobie jednak, że wyjątkowe okoliczności towarzyszące wszelkim przyjacielskim gestom mogły szybko przekształcić je w gesty dwuznaczne, a to wprowadzało ją w zupełnie inny stan paniki. – Serce prawie mi stanęło. – odruchowo położyła dłoń zwiniętą w pięść na piersi, za którą coś ją zakuło z nerwów. Słuchając jednym uchem wyjaśnień Bena, prędko zorientowała się, gdy podążyła wzrokiem tam, gdzie padało jego spojrzenie, że tym gestem nieopatrznie skierowała jego uwagę na niebezpiecznie wydekoltowane rejony. Koszula, wyblakła już i nieco znoszona, pochodziła jeszcze z czasów, kiedy Frania była młoda, głupia i chodziła na zakupy z bardzo przekonującymi koleżankami, namawiającymi, że satyna jest bardzo modna i stylowa. Nigdy wcześniej aż tak nie żałowała, że nie wyrzuciła jej już dawno temu. W zaistniałej sytuacji jednak po namyśle lepiej, żeby z dwojga złego to jej stawało serce, niż jemu… nie serce.
- Och. – speszyła się i niewiele myśląc, gorączkowym ruchem podciągnęła sobie koc pod brodę, a raczej tyle koca, ile zdołała spod Benjamina wyciągnąć. Szczęściem w nieszczęściu była panująca w pokoju ciemność – rosła jej szansa na to, że mężczyzna nie zauważy, jak jej policzki pokryły się czerwienią, której nie powstydziłyby się cegły malborskiego zamku.
- Dikrak? – powtórzyła za nim niepewnie, niewykluczone, że przekręcając nieznajomą nazwę. Spoza barków szerokich jak trzydrzwiowa szafa trudno było jej z początku dostrzec potencjał Bena do zostania chodzącą encyklopedią zwierząt, ale Frances miała już tę wątpliwą przyjemność nieraz słuchać jego nerwowej gadaniny o wszystkim, co kudłate, pierzaste i łuską pokryte. Kiedy ich rozmowy zbaczały na tematy pokrewne magicznej faunie, Frania zwykle milkła prędzej czy później, ale teraz mimowolnie podchwyciła tę niezręczną pochwałę zwierzęcej natury – Co to za jeden? Ale nic ci się nie stało? Myślałam, że teleportacja jest ostatnio bardziej problematyczna… - a jeśli zdolności tego ptaszyska potrafiły obejść te komplikacje i porwać za sobą człowieka nie powodując przy tym rozszczepienia, istotnie było to coś imponującego. Ale cudownym, z racji na swoją hodowaną latami antypatię do najróżniejszej zwierzyny, w życiu by tego nie nazwała. Skupiła się więc na drugim znaczeniu jego słów, komicznej deklaracji, jak mu w jej bardzo bezpośredniej bliskości dobrze. Tym bardziej, że wciąż był stanowczo za blisko; tak, że czuła na swojej twarzy cień jego oddechu, a w nozdrzach chłodny zapach lasu, który przyniósł ze sobą na ubraniach.
- Aż tak cudownie, że nie zamierzasz, na przykład, wstać?
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przywykł do wpędzania ludzi w przerażenie. W przeszłości była to niezwykle słuszna reakcja, potrafił nieźle przysolić komuś, kto obdarzył go krzywym spojrzeniem, a w czasach bałkańskiej tułaczki po bezdrożach i lasach, potrafił nawet popieścić kogoś prostą czarnomagiczną klątwą. Szedł przez życie napędzany agresją, frustracją i zranieniem, nie mogąc odnaleźć jakiegokolwiek celu. Dopiero Zakon Feniksa postawił go przed ścianą - i na nogi - zmuszając go do dokonania wyboru, do jakiego dorastał przez ostatnie lata. Postura zakapiora pozostała, a aura kogoś, kto mógłby złamać kark niczym suchą gałązkę, tylko się nasiliła wraz z liczbą blizn oraz rosnącą, coraz mniej zadbaną brodą. Przestał o siebie dbać tak, jak to czynił za czasów kariery w Jastrzębiach, rozumiał więc przerażenie Frances, choć wolał wzbudzać w niej inne uczucia.
Pamiętał iskry, błyszczące w oczach panny Montgomery, gdy była młodsza i należała do najściślejszego grona fanek. Potrafił wyczuć słabość dziewcząt, czasem też wykorzystywał ją dość niecnie, lecz i z tego sztubackiego zachowania wyrósł, stając się stetryczałym niedoszłym samobójcą, nie potrafiącym wykorzystać tej zaskakującej niespodzianki od losu. Leżała tuż obok niego, pachnąc snem, krochmalem i lekkimi perfumami, złote włosy niemalże łaskotały go w nos - a jedyne, co mógł zrobić, to uśmiechnąć się lekko. - Wyglądam aż tak źle? - zażartował, chcąc rozładować atmosferę. - Kiedyś tak nie reagowałaś - pozwolił sobie na drobny, czuły przytyk do przeszłości, licząc na to, że płynna zmiana tematu z nocnego ataku na wspominki dawnych przyjaciół pozwoli Frances szybciej uspokoić skołatane nerwy.
Aż zmarzła ze zdenerwowania, tak, to na pewno dlatego podciągała pościel aż pod brodę, kryjąc się pod tym materiałowym namiotem. Męskie spojrzenie, sfruwające w kierunku zielonkawej koszuli nocnej nie miało z tym nic wspólnego, był tego pewny, dlatego też w pewnym zamyśleniu znów uniósł spojrzenie na jej śliczną buzię. Była ładna. Nie zauważał i nie doceniał tego tak, jak powinien, ale było już za późno na rozważanie decyzji podjętych w przeszłości. - Dobrze, że nie wpadłem tutaj na ciebie i twojego... - zawiesił pytająco głos, wyraźnie oczekując dopełnienia swej wypowiedzi. Narzeczonego? Męża? Na spotkaniu Zakonu Feniksa nie doszukał się na jej palcu obrączki ani pierścionka, lecz w tych szalonych czasach nie było to jednoznacznym oznajmieniem stanu wolnego. - Chociaż może wtedy byś się tak nie przestraszyła - westchnął ciężko, czując drobne wyrzuty sumienia. Żyli w ciągłym strachu i niepewności: dobrze, że od razu nie potraktowała go jakimś bolesnym zaklęciem albo udaną Drętwotą.
- Dirikrak - poprawił ją automatycznie. - Wygląda trochę jak feniks, jest egzotyczny, pochodzi z dalekiej wyspy. Jeśli się go przestraszy, to, skubaniec, teleportuje się w inne miejsce - po prostu puff - i znika w kłębowisku swoich piór! - wyjaśnił podekscytowany, przy każdej pauzie robiąc odpowiedni, zamaszysty gest dłonią, by zobrazować wielkość oraz umiejętności stworzenia, dzięki któremu znalazł się na połowicznie roznegliżowanej blondynce. - Wszystko w porządku, miałem naprawdę miękkie i przyjemne lądowanie - odparł prostolinijnie, wspierając się na wyciągniętej ręce. Dopiero, gdy zakłopotana Frances zadała mu dość retoryczne pytanie, zmarszczył brwi w głębokim zastanowieniu. Potrzebował pięciu długich sekund, by zrozumieć, że ciągle zajmował przestrzeń intymną kobiety. Zaklął cicho pod nosem i odsunął się niczym zawstydzony uczniak, prawie spadając przy tym z łóżka - zbyt wąskiego jak na jego potężną posturę. - Uch, przepraszam, Frannie. To znaczy... - zakłopotał się, przejeżdżając dłonią po rozczochranych włosach - oczywiście, gdy już zerwał się z łóżka, przystając obok mebla. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć, Frances zbiła go z tropu - czy uwierzyła w historię o dirikraku? Oby tak, nie chciał, by sądziła, że jakimś sobie znanym sposobem zmaterializował się akurat tutaj, akurat tej nocy, akurat na niej.
Pamiętał iskry, błyszczące w oczach panny Montgomery, gdy była młodsza i należała do najściślejszego grona fanek. Potrafił wyczuć słabość dziewcząt, czasem też wykorzystywał ją dość niecnie, lecz i z tego sztubackiego zachowania wyrósł, stając się stetryczałym niedoszłym samobójcą, nie potrafiącym wykorzystać tej zaskakującej niespodzianki od losu. Leżała tuż obok niego, pachnąc snem, krochmalem i lekkimi perfumami, złote włosy niemalże łaskotały go w nos - a jedyne, co mógł zrobić, to uśmiechnąć się lekko. - Wyglądam aż tak źle? - zażartował, chcąc rozładować atmosferę. - Kiedyś tak nie reagowałaś - pozwolił sobie na drobny, czuły przytyk do przeszłości, licząc na to, że płynna zmiana tematu z nocnego ataku na wspominki dawnych przyjaciół pozwoli Frances szybciej uspokoić skołatane nerwy.
Aż zmarzła ze zdenerwowania, tak, to na pewno dlatego podciągała pościel aż pod brodę, kryjąc się pod tym materiałowym namiotem. Męskie spojrzenie, sfruwające w kierunku zielonkawej koszuli nocnej nie miało z tym nic wspólnego, był tego pewny, dlatego też w pewnym zamyśleniu znów uniósł spojrzenie na jej śliczną buzię. Była ładna. Nie zauważał i nie doceniał tego tak, jak powinien, ale było już za późno na rozważanie decyzji podjętych w przeszłości. - Dobrze, że nie wpadłem tutaj na ciebie i twojego... - zawiesił pytająco głos, wyraźnie oczekując dopełnienia swej wypowiedzi. Narzeczonego? Męża? Na spotkaniu Zakonu Feniksa nie doszukał się na jej palcu obrączki ani pierścionka, lecz w tych szalonych czasach nie było to jednoznacznym oznajmieniem stanu wolnego. - Chociaż może wtedy byś się tak nie przestraszyła - westchnął ciężko, czując drobne wyrzuty sumienia. Żyli w ciągłym strachu i niepewności: dobrze, że od razu nie potraktowała go jakimś bolesnym zaklęciem albo udaną Drętwotą.
- Dirikrak - poprawił ją automatycznie. - Wygląda trochę jak feniks, jest egzotyczny, pochodzi z dalekiej wyspy. Jeśli się go przestraszy, to, skubaniec, teleportuje się w inne miejsce - po prostu puff - i znika w kłębowisku swoich piór! - wyjaśnił podekscytowany, przy każdej pauzie robiąc odpowiedni, zamaszysty gest dłonią, by zobrazować wielkość oraz umiejętności stworzenia, dzięki któremu znalazł się na połowicznie roznegliżowanej blondynce. - Wszystko w porządku, miałem naprawdę miękkie i przyjemne lądowanie - odparł prostolinijnie, wspierając się na wyciągniętej ręce. Dopiero, gdy zakłopotana Frances zadała mu dość retoryczne pytanie, zmarszczył brwi w głębokim zastanowieniu. Potrzebował pięciu długich sekund, by zrozumieć, że ciągle zajmował przestrzeń intymną kobiety. Zaklął cicho pod nosem i odsunął się niczym zawstydzony uczniak, prawie spadając przy tym z łóżka - zbyt wąskiego jak na jego potężną posturę. - Uch, przepraszam, Frannie. To znaczy... - zakłopotał się, przejeżdżając dłonią po rozczochranych włosach - oczywiście, gdy już zerwał się z łóżka, przystając obok mebla. Nie wiedział, co jeszcze powiedzieć, Frances zbiła go z tropu - czy uwierzyła w historię o dirikraku? Oby tak, nie chciał, by sądziła, że jakimś sobie znanym sposobem zmaterializował się akurat tutaj, akurat tej nocy, akurat na niej.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy się go nie bała. Zajął sobie miejsce w jej sercu wiele lat temu, kiedy jeszcze na świecie było spokojniej. Frances była wtedy optymistką z okropną tendencją do opowiadania sobie samej snów na jawie. Benjamin grał w ich większości główną rolę, z tym wzrostem, umięśnioną sylwetką, zarostem dopełniającym wizerunku prawdziwego mężczyzny… jak mógł istnieć naprawdę – zastanawiała się nad tym niemal codziennie. A potem przyszły lata, w których istnieć zwyczajnie przestał, zamienił się w fikcyjną postać, by wrócić jako ktoś obcy. I mimo to lgnęła do niego zupełnie jak gdyby nie zmieniło się nic. Wiedziała, jak kochającym jest bratem, a przy tym dobrym człowiekiem, wątpliwości zrodzone z kontrastu Bena obecnego z Benem dawnym co do tego rozmyły się jej bardzo szybko.
- Och, nie marudź. – trzepnęła go dłonią po ramieniu, kiedy w końcu dźwignął się z łóżka. Sprężyny pod materacem jęknęły żałośnie. – Dobrze wiesz, że gdybyś nie przyłapał mnie już na leżąco, znowu zemdlałabym z wrażenia na twój widok. Nie musisz mi przypominać tamtych czasów. – zaśmiała się śmiechem zupełnie innym, niż mógłby ostatnio usłyszeć; zresztą podczas ich ostatniego spotkania nie nadarzyła się żadna okazja do śmiechu. Wystarczyło jednak, że go zobaczyła, jego i wspomnienie dawnej beztroski, która czaiła się jeszcze gdzieś w jego twarzy. Przez długi czas świata poza nim nie widziała. Dormitorium całe było obwieszone barwami Jastrzębi, a pod poduszką spoczywało pierwsze podpisane zdjęcie, jakie od niego dostała – co noc wyjmowane i całowane z nabożną czcią. Siedemnastoletnia Frances byłaby wściekła na siebie w wieku lat dwudziestu sześciu, gdyby dowiedziała się, że ta leżała tak blisko Wrighta, by wystarczyło tylko przechylić nieco głowę, a nastąpiłby pocałunek i kto wie, co jeszcze. – Jeszcze parę lat temu – co ja bym dała, żebyś wylądował w moim łóżku… – westchnęła tęsknie, ale nie był to prawdziwy wyraz żalu.
- Mojego… kota? – dokończyła, podłapując resztkę żartobliwego tonu. Kąciki jej ust opadły na chwilę, wargi zacisnęły się w wąską linię, ale przecież było ciemno, nikt nie widział. Frances, przynajmniej dopóki ktoś nie wspomniał o niej na głos, jakby nie zauważała swojej samotności. – Ta łachudra jest bardziej strachliwa ode mnie. To znaczy: w ogóle jest strachliwa. – poprawiła się. Nie chciała, by Benjamin myślał, że jest słaba. Z niewiadomej przyczyny – bo przecież nie mogła być nią resztka zauroczenia! – wciąż chciała zwracać na siebie jego uwagę i zasłużyć na dobrą opinię. Coś już w niej minęło i chociaż wątpliwym było, że uda jej się szybko zapomnieć, jak i gdzie ją dotykał (bezwiednie, ale zawsze), to w jej umyśle trwała już przeprowadzka Benjamina z kategorii płomiennych, a niespełnionych uczuć do tych ciepłych jak szarlotka co dopiero wyciągnięta z piekarnika: słodkich, znajomych, przywodzących na myśl dom. Takimi nie można się już sparzyć. – Póki co, możesz w moim łóżku lądować, ile dusza zapragnie. Może nawet rzucę na nie Engiorgio, żebyśmy się zmieścili wygodnie następnym razem. – kiedyś miała o wiele większy talent do żartów nawiązujących do damsko-męskich relacji; teraz nie dość, że osłabł znacznie, to jeszcze wychodził na wierzch tylko w odpowiednim towarzystwie. Żeby Ben mógł zobaczyć uśmiech zdobiący jej twarz w pełnej okazałości (a ona mogła przyjrzeć się jemu w poszukiwaniu kolejnej blizny albo skrzywienia twarzy z bólu), wymknęła się z łóżka. Nie miała pojęcia, czemu wzięło ją na takie wygłupy jak krycie się przed jego wzrokiem. Ostatecznie nie byli sobie obcy, a ona była w swoim domu i bądź co bądź przecież ubrana; nie było czego się wstydzić. Podeszła do drzwi, by tam nacisnąć na włącznik światła.
- Skoro już tu jesteś, usiądź chociaż na chwilę. Pokaż mi się, czy jesteś jeszcze w ogóle w jednym kawałku. Naprawdę się czasem zastanawiam, jakim cudem nie straciłeś jeszcze żadnej kończyny w tym swoim rezerwacie. I nie rozumiem, jak możesz się dziwić, że nie ufam zwierzętom. Są zupełnie nieprzewidywalne, sam widzisz. – Benjamin był od niej sporo starszy (chociaż kiedyś różnica ich wieku zdawała się o wiele większa), ale mimo to wyzwalał we Frances dydaktyczno-wychowawcze zacięcie. A przede wszystkim wzbudzał w niej poczucie obowiązku odgrodzenia go od świata i zaopiekowania się nim chociaż przez pięć minut. Miewała ostatnio wrażenie, że kiedyś mocno się na tym swoim powołaniu przejedzie.
- Och, nie marudź. – trzepnęła go dłonią po ramieniu, kiedy w końcu dźwignął się z łóżka. Sprężyny pod materacem jęknęły żałośnie. – Dobrze wiesz, że gdybyś nie przyłapał mnie już na leżąco, znowu zemdlałabym z wrażenia na twój widok. Nie musisz mi przypominać tamtych czasów. – zaśmiała się śmiechem zupełnie innym, niż mógłby ostatnio usłyszeć; zresztą podczas ich ostatniego spotkania nie nadarzyła się żadna okazja do śmiechu. Wystarczyło jednak, że go zobaczyła, jego i wspomnienie dawnej beztroski, która czaiła się jeszcze gdzieś w jego twarzy. Przez długi czas świata poza nim nie widziała. Dormitorium całe było obwieszone barwami Jastrzębi, a pod poduszką spoczywało pierwsze podpisane zdjęcie, jakie od niego dostała – co noc wyjmowane i całowane z nabożną czcią. Siedemnastoletnia Frances byłaby wściekła na siebie w wieku lat dwudziestu sześciu, gdyby dowiedziała się, że ta leżała tak blisko Wrighta, by wystarczyło tylko przechylić nieco głowę, a nastąpiłby pocałunek i kto wie, co jeszcze. – Jeszcze parę lat temu – co ja bym dała, żebyś wylądował w moim łóżku… – westchnęła tęsknie, ale nie był to prawdziwy wyraz żalu.
- Mojego… kota? – dokończyła, podłapując resztkę żartobliwego tonu. Kąciki jej ust opadły na chwilę, wargi zacisnęły się w wąską linię, ale przecież było ciemno, nikt nie widział. Frances, przynajmniej dopóki ktoś nie wspomniał o niej na głos, jakby nie zauważała swojej samotności. – Ta łachudra jest bardziej strachliwa ode mnie. To znaczy: w ogóle jest strachliwa. – poprawiła się. Nie chciała, by Benjamin myślał, że jest słaba. Z niewiadomej przyczyny – bo przecież nie mogła być nią resztka zauroczenia! – wciąż chciała zwracać na siebie jego uwagę i zasłużyć na dobrą opinię. Coś już w niej minęło i chociaż wątpliwym było, że uda jej się szybko zapomnieć, jak i gdzie ją dotykał (bezwiednie, ale zawsze), to w jej umyśle trwała już przeprowadzka Benjamina z kategorii płomiennych, a niespełnionych uczuć do tych ciepłych jak szarlotka co dopiero wyciągnięta z piekarnika: słodkich, znajomych, przywodzących na myśl dom. Takimi nie można się już sparzyć. – Póki co, możesz w moim łóżku lądować, ile dusza zapragnie. Może nawet rzucę na nie Engiorgio, żebyśmy się zmieścili wygodnie następnym razem. – kiedyś miała o wiele większy talent do żartów nawiązujących do damsko-męskich relacji; teraz nie dość, że osłabł znacznie, to jeszcze wychodził na wierzch tylko w odpowiednim towarzystwie. Żeby Ben mógł zobaczyć uśmiech zdobiący jej twarz w pełnej okazałości (a ona mogła przyjrzeć się jemu w poszukiwaniu kolejnej blizny albo skrzywienia twarzy z bólu), wymknęła się z łóżka. Nie miała pojęcia, czemu wzięło ją na takie wygłupy jak krycie się przed jego wzrokiem. Ostatecznie nie byli sobie obcy, a ona była w swoim domu i bądź co bądź przecież ubrana; nie było czego się wstydzić. Podeszła do drzwi, by tam nacisnąć na włącznik światła.
- Skoro już tu jesteś, usiądź chociaż na chwilę. Pokaż mi się, czy jesteś jeszcze w ogóle w jednym kawałku. Naprawdę się czasem zastanawiam, jakim cudem nie straciłeś jeszcze żadnej kończyny w tym swoim rezerwacie. I nie rozumiem, jak możesz się dziwić, że nie ufam zwierzętom. Są zupełnie nieprzewidywalne, sam widzisz. – Benjamin był od niej sporo starszy (chociaż kiedyś różnica ich wieku zdawała się o wiele większa), ale mimo to wyzwalał we Frances dydaktyczno-wychowawcze zacięcie. A przede wszystkim wzbudzał w niej poczucie obowiązku odgrodzenia go od świata i zaopiekowania się nim chociaż przez pięć minut. Miewała ostatnio wrażenie, że kiedyś mocno się na tym swoim powołaniu przejedzie.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Otwartość Frances, uwypuklająca się z wiekiem, bardzo mu się podobała. Większość kobiet była raczej zahukana, nie potrafiąc odpowiadać na rubaszne żarciki ani odpyskować w dyskusji poruszającej dość dwuznaczne tematy. Montgomery nie chowała natomiast głowy w piasek - jedynie zakrywała swą nocną koszulę, co uznał za nieświadomy odruch - i kontynuowała rozmowę, pozwalając sobie na luźniejsze podejście do pewnych kwestii. Żartując z siebie, uniemożliwiała Benjaminowi wydobycie cięższego oręża czułej kpiny. Zauważał przecież jej intensywne spojrzenia, rozszerzone źrenice: lubił ją prowokować i kiedyś oddałby wiele, by znaleźć się z blondynką w takiej konfiguracji łóżkowej. Czasy się jednak zmieniły, on się zmienił, i czuł pewien wstyd z powodu tego, jak zachowywał się wcześniej.
- Tamte czasy - powtórzył, marszcząc krzaczaste brwi, aż na jego czole pojawiły się pionowe zmarszczki. - Rozumiem, że już nie mdlejesz na mój widok? - spytał z żartobliwym zawodem, nie wiedząc za bardzo, co robić z rękami ani całym swoim ciałem, wpakowanym do niepasującego obrazka kobiecej sypialni. - I nie cieszysz się z tych nagłych odwiedzin? - dodał, wzdychając ciężko, obserwując uważnie twarz Frances. - Zawsze zadziwiała mnie twoja odwaga w poruszaniu niemoralnych kwestii - kontynuował, puszczając jej oczko: zachowanie zupełnie nieadekwatne do sytuacji, w której się znaleźli. Trwała wojna, wszędzie czaiło się zło, narażali swe życie dla Zakonu - a on wpadał znienacka do środka sypialni, niczym te przeklęte szumowiny posługujące się czarną magią. Jeszcze raz podziękował za to, że posiadał jeszcze głowę oraz inne części ciała, które mogły wylecieć w powietrze po skutecznym zaklęciu obronnym. - Kota. Kuguchara? - dopytał zainteresowany, postanawiając nie komentować już sugestii o wspólnym spędzaniu czasu w powiększonym łóżku. Zwrócił uwagę - skomplementował? - zaskakująco swobodne podejście do tych kwestii już wcześniej, wolał więc nie kusić losu ani nie wyjść na niewyżytego, wąsatego i brodatego wuja, który namolnie wałkuje ten sam temat w kółko.
W końcu Frances postanowiła go oświecić, dosłownie i w przenośni. Odruchowo zerknął na jej smukłe, nagie nogi, wyłaniające się spod koszuli nocnej - zgrabnie wstała z łóżka i pomknęła ku drzwiom, widocznie zapominając, że mogła zapalić światło przy pomocy różdżki. Może jednak chciała mu się zaprezentować w tym urokliwym wdzianku? - Ładnie wyglądasz - palnął uprzejmie, mrużąc oczy przed naporem jasności. Potrzebował chwili, by przyzwyczaić się do wyraźnych kształtów i kolorów: po raz pierwszy od dawna znajdował się w kobiecym sanktuarium. Rozejrzał się dookoła powoli, powracając wzrokiem do Frances. Naprawdę wyglądała uroczo. Nawet biorąc pod uwagę nieco rozczochrane od snu, blond włosy. - Ze mną naprawdę wszystko w porządku, Frannie. Nic mi się nie stało. To dirikrak stracił kilka piór - zapewnił ją uspokajająco, podchodząc do kobiety, by położyć na jej ciepłych ramionach dłonie. Nie chciał obnażać się ze swoimi bliznami i ranami, zasklepionymi poparzeniami, rozcięciami i śladami po samobójstwie. - Zwierzęta są przewidywalne, to ludzie i ich głupota nie jest - sprostował, będąc przekonanym, że wszystkie wypadki związane ze światem fauny są wynikiem idiotycznych działań człowieka, nieostrożnego lub nieszanującego odwiecznych praw rządzących naturą. - Przy smokach czuje się pewniej niż przy niektórych osobach. One nigdy nie wbiją ci noża w plecy - a już ludzie, których kiedyś uważałaś za przyjaciół, robią to regularnie - dodał rozgoryczonym tonem. Zażenowanie tą pechową sytuacją wyzwalało w Wrighcie pokłady goryczy oraz przypominania sobie najgorszych wspomnień.
- Tamte czasy - powtórzył, marszcząc krzaczaste brwi, aż na jego czole pojawiły się pionowe zmarszczki. - Rozumiem, że już nie mdlejesz na mój widok? - spytał z żartobliwym zawodem, nie wiedząc za bardzo, co robić z rękami ani całym swoim ciałem, wpakowanym do niepasującego obrazka kobiecej sypialni. - I nie cieszysz się z tych nagłych odwiedzin? - dodał, wzdychając ciężko, obserwując uważnie twarz Frances. - Zawsze zadziwiała mnie twoja odwaga w poruszaniu niemoralnych kwestii - kontynuował, puszczając jej oczko: zachowanie zupełnie nieadekwatne do sytuacji, w której się znaleźli. Trwała wojna, wszędzie czaiło się zło, narażali swe życie dla Zakonu - a on wpadał znienacka do środka sypialni, niczym te przeklęte szumowiny posługujące się czarną magią. Jeszcze raz podziękował za to, że posiadał jeszcze głowę oraz inne części ciała, które mogły wylecieć w powietrze po skutecznym zaklęciu obronnym. - Kota. Kuguchara? - dopytał zainteresowany, postanawiając nie komentować już sugestii o wspólnym spędzaniu czasu w powiększonym łóżku. Zwrócił uwagę - skomplementował? - zaskakująco swobodne podejście do tych kwestii już wcześniej, wolał więc nie kusić losu ani nie wyjść na niewyżytego, wąsatego i brodatego wuja, który namolnie wałkuje ten sam temat w kółko.
W końcu Frances postanowiła go oświecić, dosłownie i w przenośni. Odruchowo zerknął na jej smukłe, nagie nogi, wyłaniające się spod koszuli nocnej - zgrabnie wstała z łóżka i pomknęła ku drzwiom, widocznie zapominając, że mogła zapalić światło przy pomocy różdżki. Może jednak chciała mu się zaprezentować w tym urokliwym wdzianku? - Ładnie wyglądasz - palnął uprzejmie, mrużąc oczy przed naporem jasności. Potrzebował chwili, by przyzwyczaić się do wyraźnych kształtów i kolorów: po raz pierwszy od dawna znajdował się w kobiecym sanktuarium. Rozejrzał się dookoła powoli, powracając wzrokiem do Frances. Naprawdę wyglądała uroczo. Nawet biorąc pod uwagę nieco rozczochrane od snu, blond włosy. - Ze mną naprawdę wszystko w porządku, Frannie. Nic mi się nie stało. To dirikrak stracił kilka piór - zapewnił ją uspokajająco, podchodząc do kobiety, by położyć na jej ciepłych ramionach dłonie. Nie chciał obnażać się ze swoimi bliznami i ranami, zasklepionymi poparzeniami, rozcięciami i śladami po samobójstwie. - Zwierzęta są przewidywalne, to ludzie i ich głupota nie jest - sprostował, będąc przekonanym, że wszystkie wypadki związane ze światem fauny są wynikiem idiotycznych działań człowieka, nieostrożnego lub nieszanującego odwiecznych praw rządzących naturą. - Przy smokach czuje się pewniej niż przy niektórych osobach. One nigdy nie wbiją ci noża w plecy - a już ludzie, których kiedyś uważałaś za przyjaciół, robią to regularnie - dodał rozgoryczonym tonem. Zażenowanie tą pechową sytuacją wyzwalało w Wrighcie pokłady goryczy oraz przypominania sobie najgorszych wspomnień.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Frances jak każdy z ludzi, którym zdarzało się zagubić w życiu, padała ofiarą dawnych przyzwyczajeń. Odkąd magia zaczęła psocić, więcej rzeczy, jak włączanie światła lub gotowanie wody na herbatę, zaczęła robić jak dawniej, po mugolsku. Wmawiała sobie, że tak było zwyczajnie bezpieczniej, a o bezpieczeństwo było ostatnio niełatwo. Tym większą poczuła ulgę, że nie czeka jej tej nocy walka o życie i tym mocniej chciała trzymać się rzeczy i ludzi, których mogła być pewna. Podskoczyłaby z radości, gdyby zaoferowano jej powrót na jeden dzień do przeszłości pełnej westchnień do Wrighta i flirtów obiecujących wszystko, o czym może marzyć nastolatka, ale musiała przyznać, że wtedy nie zaliczyłaby go do grona bezdyskusyjnie zaufanych z taką łatwością, jak teraz.
- Postaram się nie paść na podłogę, chyba że dopiero wtedy mi uwierzysz, że owszem, cieszę się. Muszę chyba podziękować temu ptaszysku za porzucenie cię w moich skromnych progach po tym, jak miesiącami nie mogłam się ciebie doprosić. – czasu brakowało wszystkim, co Frania na sobie odczuwała i rozumiała doskonale, robiła mu więc wyrzuty z lekkością żartu, nie chcąc, by przepraszał. Poprzedni jego wyraz skruchy także zignorowała świadomie; w końcu na przypadek nie mógł nic poradzić. Też powinna może go przeprosić za zamiar pozbawienia go przytomności jakimś zaklęciem. Był wszak jednym z niewielu, których ujmowała jej bezpośredniość, czasami równie obcesowa, co jego. Uwielbiała ją w Benjaminie, a obawiała się, że żaden jej potencjalny towarzysz nie umiałby się nią wykazać w równym stopniu, albo chociaż zrozumieć, że kilka niewybrednych ripost nie robiło z niej wcale aż takiej prostaczki, a oznaczały tylko zdrowe poczucie humoru. Pewnie dlatego skończyła z Dżumą, a nie księciem z bajki.
- Nie, kota. Chyba. Szczerze, to nadal nie wiem do końca, czym się różnią. – wzruszyła niefrasobliwie ramionami. Niezależnie od rzeczywistej przynależności gatunkowej Dżumy, Frania utrzymywała, że jej podopieczna to raczej wrzód niż kotowaty.
Komplement Benjamina przyjęła z uśmiechem, może nieco zażenowanym; starczy już głupich żartów o kolejnych wspólnych nocach, zwłaszcza że oboje najwyraźniej woleliby spędzić je na odpoczynku.
- Wyglądasz na zmęczonego. – starała się nie patrzeć na niego z troską, ale w tonie jej głosu było coś ze strapionej matki. Brzmiało zaledwie cieniem w jej słowach, lecz dla wprawnego obserwatora było znakiem, że w niej także zaszły zmiany. Przed laty Benjamin wydawał jej się nietykalny, odporny na niepochlebne komentarze, plotki na jego temat, wszystkie przeciwności losu. Teraz nie mogła oprzeć się wrażeniu, że skrywa przed nią wiele śladów bólu. Nie widziała, oprócz przebłysku czegoś, co odbijało się czasem w jego oczach, innych świadectw doświadczonych przez niego cierpień. I nie ma co ukrywać, że gdyby jej pokazał – nie umiałaby się powstrzymać od płaczu, a prawdziwa krzywda i tak zostałaby ukryta wewnątrz, z dala od jej pojęcia i współczucia.
- Wiem, że masz rację. – czasy, w których mogłaby zwątpić w jego słowa już minęły. Musiała zmuszać się do nieufności, co szło jej nieźle, ale z trudem; miała w sobie jeszcze ostatki wiary. – Ale nie mogę przestać myśleć, że jedni ludzie zadają rany, a inni je opatrują. – chwyciła go za ręce, gdy położył je na jej barkach, a potem przesunęła dłonie na krzepkie przedramiona Wrighta, by pogładzić zmechacony materiał jego koszuli. W jej gestach zalegała jeszcze delikatność snu, powolna i kojąca, a oczy jej patrzyły rozmytym, miękkim wzrokiem.
- Postaram się nie paść na podłogę, chyba że dopiero wtedy mi uwierzysz, że owszem, cieszę się. Muszę chyba podziękować temu ptaszysku za porzucenie cię w moich skromnych progach po tym, jak miesiącami nie mogłam się ciebie doprosić. – czasu brakowało wszystkim, co Frania na sobie odczuwała i rozumiała doskonale, robiła mu więc wyrzuty z lekkością żartu, nie chcąc, by przepraszał. Poprzedni jego wyraz skruchy także zignorowała świadomie; w końcu na przypadek nie mógł nic poradzić. Też powinna może go przeprosić za zamiar pozbawienia go przytomności jakimś zaklęciem. Był wszak jednym z niewielu, których ujmowała jej bezpośredniość, czasami równie obcesowa, co jego. Uwielbiała ją w Benjaminie, a obawiała się, że żaden jej potencjalny towarzysz nie umiałby się nią wykazać w równym stopniu, albo chociaż zrozumieć, że kilka niewybrednych ripost nie robiło z niej wcale aż takiej prostaczki, a oznaczały tylko zdrowe poczucie humoru. Pewnie dlatego skończyła z Dżumą, a nie księciem z bajki.
- Nie, kota. Chyba. Szczerze, to nadal nie wiem do końca, czym się różnią. – wzruszyła niefrasobliwie ramionami. Niezależnie od rzeczywistej przynależności gatunkowej Dżumy, Frania utrzymywała, że jej podopieczna to raczej wrzód niż kotowaty.
Komplement Benjamina przyjęła z uśmiechem, może nieco zażenowanym; starczy już głupich żartów o kolejnych wspólnych nocach, zwłaszcza że oboje najwyraźniej woleliby spędzić je na odpoczynku.
- Wyglądasz na zmęczonego. – starała się nie patrzeć na niego z troską, ale w tonie jej głosu było coś ze strapionej matki. Brzmiało zaledwie cieniem w jej słowach, lecz dla wprawnego obserwatora było znakiem, że w niej także zaszły zmiany. Przed laty Benjamin wydawał jej się nietykalny, odporny na niepochlebne komentarze, plotki na jego temat, wszystkie przeciwności losu. Teraz nie mogła oprzeć się wrażeniu, że skrywa przed nią wiele śladów bólu. Nie widziała, oprócz przebłysku czegoś, co odbijało się czasem w jego oczach, innych świadectw doświadczonych przez niego cierpień. I nie ma co ukrywać, że gdyby jej pokazał – nie umiałaby się powstrzymać od płaczu, a prawdziwa krzywda i tak zostałaby ukryta wewnątrz, z dala od jej pojęcia i współczucia.
- Wiem, że masz rację. – czasy, w których mogłaby zwątpić w jego słowa już minęły. Musiała zmuszać się do nieufności, co szło jej nieźle, ale z trudem; miała w sobie jeszcze ostatki wiary. – Ale nie mogę przestać myśleć, że jedni ludzie zadają rany, a inni je opatrują. – chwyciła go za ręce, gdy położył je na jej barkach, a potem przesunęła dłonie na krzepkie przedramiona Wrighta, by pogładzić zmechacony materiał jego koszuli. W jej gestach zalegała jeszcze delikatność snu, powolna i kojąca, a oczy jej patrzyły rozmytym, miękkim wzrokiem.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Aluzja do nieodzywania się oraz tajemniczego zniknięcia z życia znajomych, w tym samej Frances, wprowadziła Benjamina w jeszcze większe zażenowanie. Starał się je ukryć, bezskutecznie, wiedział bowiem, że zawalił sprawę na całej linii. Zakon Feniksa wciągnął go tak bardzo, że zapomniał o merlińskim i bożym świecie, skupiając się wyłącznie na próbach naprawy tego, co tak widowiskowo spieprzył, podejmując decyzję o otworzeniu skrzyni z sercem Gellerta Grindelwalda, by zadać czarnoksiężnikowi ostateczny cios. Wcześniej także stronił od dawnych znajomych, zwłaszcza kiedy nie mógł mieć pewności, po której stoją stronie. Zauważenie Frances przy stole na spotkaniu Zakonu wiele ułatwiło, nie musiał kryć się z ciężarem, który dźwigał na swych barkach - a przynajmniej nie z całym, bowiem istniały kwestie, o jakich wiedzieli wyłącznie Gwardziści, spętani tajemnicą i poczuciem winy. Zaniedbał ważne dla niego relacje, lecz nie wynikało to jedynie z braku czasu. Przestał ufać. Zdrada Percivala, Harriett, Tristana, Thomasa; zdawało się, że każdy, komu kiedyś ufał, wbijał mu nóż w plecy, wyznając całkiem odmienne wartości, wykorzystując go i depcząc to, co wspólnie budowali, niekiedy przez lata. Wycofanie się było prostsze a wesołkowata otwartość została zastąpiona nieufnością.
- Wiesz jak jest - odpowiedział wieloznacznie i bezsensownie, nie czując się na siłach, by po raz kolejny się komuś tłumaczyć. Wiedział, że Frances tego nie oczekuje, że jej słowa były tylko wynikiem przyjacielskiej tęsknoty, ale i tak poczuł się zakłopotany. Bardziej niż wcześniej, choć przecież zmacał ją przez materiał kołdry i przygniótł swym ciężarem. - Rezerwat, Zakon, no, to wszystko - dodał błyskotliwie, dekoncentrując się poczuciem winy na tyle mocno, że prawie umknęła mu charakterystyka tajemniczego kota, towarzysza długich i gorących nocy panny Montgomery. - Są większe, zawsze cętkowane i mają specyficzne zakończenie ogona. Trochę jak u lwów, taka korona włosów, miękki puszek - jak miotełka - podzielił się od razu wskazówkami w rozpoznawaniu gatunków magicznych zwierząt, żałując, że wspomnianego delikwenta - bądź delikwentki - nie mają akurat pod ręką. Mógłby odwrócić uwagę od swego zawstydzenia wielką wiedzą na dany temat. Niestety, został pozbawiony tego fortelu a dodatkowo zdekoncentrowany bliskością Florence. Pachniała domem, snem i spokojem. Przeszłością i nadzieją. Radością, mieniącą się intensywnymi barwami nawet w półmroku okrutnych czasów, w jakich przyszło im żyć. Uśmiechnął się smutno, patrząc w dół na jej drobne dłonie. - Nigdy wcześniej nie byłem tak zmęczony - odpowiedział matowo, szaro, mgliście - i odruchowo, nie zastanawiając się nad tym, czy powinien tak mówić. Zreflektował się za późno, słowa padły z jego ust, obciążając Florence dodatkowym smutkiem. Od razu tego pożałował, wysilił się więc na zawadiacki uśmiech. - Nie musisz się o mnie martwić, wiesz, że jestem twardy. Dobrze sobie radzę - uspokoił ją, brzmiąc już znacznie raźniej, wręcz optymistycznie. Nie potrzebował troski - i nie zasługiwał na nią, nie po tym, co zrobił. - Ale jeśli oberwę jakimś paskudnym zaklęciem, zwrócę się do ciebie - obiecał solennie, czując się coraz bardziej niewygodnie w tej bliskości. Odwykł od niej, od towarzystwa, bezpośrednich uczuciowych wyznań. Złote włosy Frances przypominały Harriett, serce zabiło nieco szybciej, wzburzone złością i poczuciem zdrady; zacisnął usta w wąską linię. - Powinienem już iść, Frannie - powiedział nagle, pewien, że gdyby został w tym cieple, spokoju, bezpieczeństwie i wyrozumiałości chociaż kilka minut dłużej, musiałby rozpaść się na kawałki i znów zamienić w małego chłopca, bełkoczącego o strachach, czyhających na niego pod łóżkiem. Zrobił spory krok do tyłu, łamiąc bezpośredni kontakt - tak było trudniej i łatwiej zarazem. W pewien sposób nie należał już do świata żywych, oddał swój los Zakonowi, umarł: i jego życie zależało już od tego, czy uda mu się ochronić najsłabszych przed zagładą.
- Wiesz jak jest - odpowiedział wieloznacznie i bezsensownie, nie czując się na siłach, by po raz kolejny się komuś tłumaczyć. Wiedział, że Frances tego nie oczekuje, że jej słowa były tylko wynikiem przyjacielskiej tęsknoty, ale i tak poczuł się zakłopotany. Bardziej niż wcześniej, choć przecież zmacał ją przez materiał kołdry i przygniótł swym ciężarem. - Rezerwat, Zakon, no, to wszystko - dodał błyskotliwie, dekoncentrując się poczuciem winy na tyle mocno, że prawie umknęła mu charakterystyka tajemniczego kota, towarzysza długich i gorących nocy panny Montgomery. - Są większe, zawsze cętkowane i mają specyficzne zakończenie ogona. Trochę jak u lwów, taka korona włosów, miękki puszek - jak miotełka - podzielił się od razu wskazówkami w rozpoznawaniu gatunków magicznych zwierząt, żałując, że wspomnianego delikwenta - bądź delikwentki - nie mają akurat pod ręką. Mógłby odwrócić uwagę od swego zawstydzenia wielką wiedzą na dany temat. Niestety, został pozbawiony tego fortelu a dodatkowo zdekoncentrowany bliskością Florence. Pachniała domem, snem i spokojem. Przeszłością i nadzieją. Radością, mieniącą się intensywnymi barwami nawet w półmroku okrutnych czasów, w jakich przyszło im żyć. Uśmiechnął się smutno, patrząc w dół na jej drobne dłonie. - Nigdy wcześniej nie byłem tak zmęczony - odpowiedział matowo, szaro, mgliście - i odruchowo, nie zastanawiając się nad tym, czy powinien tak mówić. Zreflektował się za późno, słowa padły z jego ust, obciążając Florence dodatkowym smutkiem. Od razu tego pożałował, wysilił się więc na zawadiacki uśmiech. - Nie musisz się o mnie martwić, wiesz, że jestem twardy. Dobrze sobie radzę - uspokoił ją, brzmiąc już znacznie raźniej, wręcz optymistycznie. Nie potrzebował troski - i nie zasługiwał na nią, nie po tym, co zrobił. - Ale jeśli oberwę jakimś paskudnym zaklęciem, zwrócę się do ciebie - obiecał solennie, czując się coraz bardziej niewygodnie w tej bliskości. Odwykł od niej, od towarzystwa, bezpośrednich uczuciowych wyznań. Złote włosy Frances przypominały Harriett, serce zabiło nieco szybciej, wzburzone złością i poczuciem zdrady; zacisnął usta w wąską linię. - Powinienem już iść, Frannie - powiedział nagle, pewien, że gdyby został w tym cieple, spokoju, bezpieczeństwie i wyrozumiałości chociaż kilka minut dłużej, musiałby rozpaść się na kawałki i znów zamienić w małego chłopca, bełkoczącego o strachach, czyhających na niego pod łóżkiem. Zrobił spory krok do tyłu, łamiąc bezpośredni kontakt - tak było trudniej i łatwiej zarazem. W pewien sposób nie należał już do świata żywych, oddał swój los Zakonowi, umarł: i jego życie zależało już od tego, czy uda mu się ochronić najsłabszych przed zagładą.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wie, jak jest. Gdyby chciała zamknąć oczy i odizolować się ciemnością od wszystkiego, co się jej nie podobało w codzienności narzuconej im przez chaos anomalii i akty terroru, mogłaby świat oglądać tylko przez kilka minut dziennie. A Zakon walczył, by nie trzeba było iść przez życie z zaciśniętymi powiekami, w oczekiwaniu aż coś wybuchnie i wszystko wokół się zawali; Frances zrozumiała prędzej niż później (bo prędzej też sama to odczuła), że nie ma czasu na odwiedziny krewnych i znajomych, nie ma sensu układać planów na przyjacielskie spotkania, bo te coraz częściej nie dochodziły do skutku. Jest w ginięciu międzyludzkich więzi jednak pewien paradoks – w szeregach Zakonu nie mieli nic prócz siebie nawzajem, swojego wsparcia i umiejętności. Niby coraz bardziej samotni, a jednak musieli trzymać się razem. Frani problem nie polegał na samolubnym żalu właściwym smarkaterii; leżał w tym, jak mocno przywiązywała się do ludzi.
- Wiem, wiem. Nie mam ci przecież za złe, tylko tęsknię zwyczajnie i gadam jak potłuczona, przepraszam. – a najgorsze w tym wszystkim jest, że sama się do tej tęsknoty upoważniła i to uczucie brało się w zasadzie nie wiadomo, skąd. Mogła tylko podejrzewać w nielicznych chwilach autorefleksji, że tęsknota za nim miała pozostać uosobieniem tęsknoty także za przeszłością. Może nie była wtedy zupełnie inna, ale coś w niej zadecydowało, że akurat po tamtym rozdziale jej życia wzniosła tamę rozdzielającą dorosłość od szczęśliwości i przy nim już chyba zawsze będzie się zastanawiać, czy nie warto się na ten mur wspiąć i chociaż popatrzeć. Błędne, naiwne ciągoty, które trzeba było odrzucać i iść dalej, mając tylko nadzieję, że los nie pokieruje jej drogą tam, gdzie będzie musiała sterczeć całkiem sama.
Nie zdawała sobie sprawy, że ona też, chociaż zawsze była jedną z tłumu zapatrzonych w niego kobiet, a potem częścią małej grupki, której pozwolił z boku obserwować swoje życie mogłaby mu coś przypominać. Nieświadoma jeszcze wielu rzeczy opuściła smętnie ręce, kiedy odsunął się od niej. Oczywiście, nie mogła się o niego martwić. Siły, zarówno fizycznej jak i charakteru, przecież mu nie brakuje, podobnie jak zdolności. Nie wątpiła w to, że przetrwa. A gdyby mimo tej pewności chciała na siłę tulić go do siebie i głaskać po głowie, by potem wypuścić znowu na świat, którego poprawy nie mogła mu obiecać – wyszedłby z tego tylko pokrzywdzony.
- No tak. Jeśli Benjamin Wright przestanie sobie kiedyś radzić, niech Merlin ma nas w opiece. – nietrudno było uwierzyć, że mógłby podtrzymać na swoich barkach cały świat. Frances odrzuciła tę wiarę tylko dlatego, że dorosła w końcu do wniosku, iż nikt nie podoła takiemu zadaniu; zostało jej tylko wyobrażenie Benjamina-kolosa, które przystając na jego słowa pomogła podbudować. Swoje i tak już wie i martwić się nie przestanie; z tą tylko różnicą, że będzie robić to po cichu.
- Akurat pielęgniareczka ze mnie marna, więc unikaj paskudnych zaklęć, o ile się da. – urósł jej w gardle głupawy komentarz, że gdyby jednak chciał, to może założyć kiedyś pielęgniarski czepek, ale wobec bolesnej prawdy, że gdyby faktycznie napatoczył się jej połamany i krwawiący nie mogłaby nic zrobić, podarowała im obojgu gówniarskich smaczków.
- Rozumiem. – kiwnęła głową z uśmiechem. Nie liczyła przecież, że zostanie, nawet jej to do głowy nie przyszło, by go tu trzymać przez dłużej niż ten absurdalny kwadrans, może pół godziny; musiałaby się potem tłuc o niego ze wszystkimi sprawami, które czekały gdzieś z dala od jej ospałego mieszkanka. – Nie próbuj się nawet wykręcać. – zastrzegła, podchodząc bliżej. Pokracznie obejmując Wrighta gdzieś w połowie wysokości jego tułowia, przytuliła się do niego na pożegnanie. Widziała, że się zmieszał, i chociaż zwykle próbowałaby mu nieba przychylić, wszystko dla jego wygody, to akurat robiła dla siebie.
- Wiem, wiem. Nie mam ci przecież za złe, tylko tęsknię zwyczajnie i gadam jak potłuczona, przepraszam. – a najgorsze w tym wszystkim jest, że sama się do tej tęsknoty upoważniła i to uczucie brało się w zasadzie nie wiadomo, skąd. Mogła tylko podejrzewać w nielicznych chwilach autorefleksji, że tęsknota za nim miała pozostać uosobieniem tęsknoty także za przeszłością. Może nie była wtedy zupełnie inna, ale coś w niej zadecydowało, że akurat po tamtym rozdziale jej życia wzniosła tamę rozdzielającą dorosłość od szczęśliwości i przy nim już chyba zawsze będzie się zastanawiać, czy nie warto się na ten mur wspiąć i chociaż popatrzeć. Błędne, naiwne ciągoty, które trzeba było odrzucać i iść dalej, mając tylko nadzieję, że los nie pokieruje jej drogą tam, gdzie będzie musiała sterczeć całkiem sama.
Nie zdawała sobie sprawy, że ona też, chociaż zawsze była jedną z tłumu zapatrzonych w niego kobiet, a potem częścią małej grupki, której pozwolił z boku obserwować swoje życie mogłaby mu coś przypominać. Nieświadoma jeszcze wielu rzeczy opuściła smętnie ręce, kiedy odsunął się od niej. Oczywiście, nie mogła się o niego martwić. Siły, zarówno fizycznej jak i charakteru, przecież mu nie brakuje, podobnie jak zdolności. Nie wątpiła w to, że przetrwa. A gdyby mimo tej pewności chciała na siłę tulić go do siebie i głaskać po głowie, by potem wypuścić znowu na świat, którego poprawy nie mogła mu obiecać – wyszedłby z tego tylko pokrzywdzony.
- No tak. Jeśli Benjamin Wright przestanie sobie kiedyś radzić, niech Merlin ma nas w opiece. – nietrudno było uwierzyć, że mógłby podtrzymać na swoich barkach cały świat. Frances odrzuciła tę wiarę tylko dlatego, że dorosła w końcu do wniosku, iż nikt nie podoła takiemu zadaniu; zostało jej tylko wyobrażenie Benjamina-kolosa, które przystając na jego słowa pomogła podbudować. Swoje i tak już wie i martwić się nie przestanie; z tą tylko różnicą, że będzie robić to po cichu.
- Akurat pielęgniareczka ze mnie marna, więc unikaj paskudnych zaklęć, o ile się da. – urósł jej w gardle głupawy komentarz, że gdyby jednak chciał, to może założyć kiedyś pielęgniarski czepek, ale wobec bolesnej prawdy, że gdyby faktycznie napatoczył się jej połamany i krwawiący nie mogłaby nic zrobić, podarowała im obojgu gówniarskich smaczków.
- Rozumiem. – kiwnęła głową z uśmiechem. Nie liczyła przecież, że zostanie, nawet jej to do głowy nie przyszło, by go tu trzymać przez dłużej niż ten absurdalny kwadrans, może pół godziny; musiałaby się potem tłuc o niego ze wszystkimi sprawami, które czekały gdzieś z dala od jej ospałego mieszkanka. – Nie próbuj się nawet wykręcać. – zastrzegła, podchodząc bliżej. Pokracznie obejmując Wrighta gdzieś w połowie wysokości jego tułowia, przytuliła się do niego na pożegnanie. Widziała, że się zmieszał, i chociaż zwykle próbowałaby mu nieba przychylić, wszystko dla jego wygody, to akurat robiła dla siebie.
Frances Montgomery
Zawód : nauczycielka Zaklęć w Hogwarcie
Wiek : 26
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
Would it be all right
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
If we just sat and talked for a little while
If in exchange for your time
I give you this smile?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciał wpędzać Frances w wyrzuty sumienia - naprawdę chciał dla niej jak najlepiej. Uosabiała przeszłość, beztroską, radosną, pozbawioną większych rozterek, chociaż tamte problemy wydawały się w danym momencie końcem świata. Nerwowość przy oczekiwaniu przedłużenia kontraktu z Jastrzębiami, zazdrość o przepiękną Harriett, przejęcie zaręczynami, słabsza forma podczas letniego sezonu Quidditcha, wściekłość, gdy przegrywali przez niesprawiedliwe decyzje sędziego. Na przeciwności losu reagował wściekłością, gotów tłuc i mordować, byleby tylko wyzbyć się trudnych emocji. Montgomery była błyskotką, jedną z wielu fanek, podbudowujących jego chwiejne ego, upewniających, że jest prawdziwym mężczyzną, że wszystko z nim w porządku, że się podoba. Pokazywanie się jej w znacznie gorszym stanie, przygarbiony pod ciężarem problemów, było dla Benjamina trudne. Musiał pogodzić się z porażką, z ostatecznym pożegnaniem życia, które wiódł przed laty, święcąc triumfy jako gwiazda Quidditcha, uśmiechająca się z okładek plotkarskich czasopism.
- Nie masz za co, głuptasie - zareagował od razu, zdecydowanie, uśmiechając się uspokajająco, chociaż wspomnienie o tęsknocie wpędziło go w dyskomfort. Nie powinna za nim tęsknić - nie powinna się przywiązywać, myśleć, uznawać go za kogoś stałego. Położył swoje życie na stole ofiarnym, gotów oddać je w ochronie innych. Toczyła się wojna, kwestią czasu było dokonanie swego powołania. Miał nadzieję, że gdy to się stanie, zdoła obronić jak najwięcej niewinnych - i zabrać na drugą stronę jak najwięcej wrogów. Czarna wizja przyszłości już go nie przerażała, pogodził się ze śmiercią, wybrał ją i zaakceptował, przechodząc Próbę Gwardzisty. Nawiązywanie trwałych relacji nie było więc zbyt dobrym pomysłem, nie chciał pozostawić po sobie cierpiących bliskich.
- Mam nadzieję, że Merlin ciągle ma nas w opiece - westchnął z pewnym smutkiem, dalsze rozbawione komentarze kwitując jedynie lekkim uśmiechem. Zazdrościł Frances tego optymizmu, buchającego z każdego drobnego gestu. Przed chwilą prawie stała się ofiarą przypadkowego mordercy, materializującego się na jej łóżku, a mimo tego potrafiła podejść do niego z sympatią i wyrozumiałością. Nie odsunął się, gdy przytuliła go na pożegnanie. Także objął ją ramionami, na tyle delikatnie, na ile potrafił, dziwiąc się, z jaką łatwością przychodziły mu nadal takie gesty. Przytrzymał ją chwilę przy sobie i dopiero gdy odsunęła się pierwsza, pozwolił jej wyswobodzić się z uścisku. - Uważaj na siebie, Frannie - polecił, po czym, nie wiedząc co zrobić z rękami, poklepał ją dziwacznie po ramieniu i zniknął za drzwiami, licząc na to, że zdoła szybko złapać Błędnego Rycerza. Wątpił, by ponownie miał szczęście i przypadkowo natrafił na teleportującego się dirikraka.
| ztx2
- Nie masz za co, głuptasie - zareagował od razu, zdecydowanie, uśmiechając się uspokajająco, chociaż wspomnienie o tęsknocie wpędziło go w dyskomfort. Nie powinna za nim tęsknić - nie powinna się przywiązywać, myśleć, uznawać go za kogoś stałego. Położył swoje życie na stole ofiarnym, gotów oddać je w ochronie innych. Toczyła się wojna, kwestią czasu było dokonanie swego powołania. Miał nadzieję, że gdy to się stanie, zdoła obronić jak najwięcej niewinnych - i zabrać na drugą stronę jak najwięcej wrogów. Czarna wizja przyszłości już go nie przerażała, pogodził się ze śmiercią, wybrał ją i zaakceptował, przechodząc Próbę Gwardzisty. Nawiązywanie trwałych relacji nie było więc zbyt dobrym pomysłem, nie chciał pozostawić po sobie cierpiących bliskich.
- Mam nadzieję, że Merlin ciągle ma nas w opiece - westchnął z pewnym smutkiem, dalsze rozbawione komentarze kwitując jedynie lekkim uśmiechem. Zazdrościł Frances tego optymizmu, buchającego z każdego drobnego gestu. Przed chwilą prawie stała się ofiarą przypadkowego mordercy, materializującego się na jej łóżku, a mimo tego potrafiła podejść do niego z sympatią i wyrozumiałością. Nie odsunął się, gdy przytuliła go na pożegnanie. Także objął ją ramionami, na tyle delikatnie, na ile potrafił, dziwiąc się, z jaką łatwością przychodziły mu nadal takie gesty. Przytrzymał ją chwilę przy sobie i dopiero gdy odsunęła się pierwsza, pozwolił jej wyswobodzić się z uścisku. - Uważaj na siebie, Frannie - polecił, po czym, nie wiedząc co zrobić z rękami, poklepał ją dziwacznie po ramieniu i zniknął za drzwiami, licząc na to, że zdoła szybko złapać Błędnego Rycerza. Wątpił, by ponownie miał szczęście i przypadkowo natrafił na teleportującego się dirikraka.
| ztx2
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sypialnia
Szybka odpowiedź