Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wzgórze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wzgórze
Znajdujące się tuż przy brzegu morza wzgórze stanowi doskonały punkt widokowy. Nieporośnięte drzewami, wystawione na działanie mocnego, nadmorskiego wiatru, pozwala na obejrzenie terenu Festiwalu Miłości z góry. Przez pierwsze trzy dni sierpnia na szczycie wzniesienia stoi Wiklinowy Mag: kilkunastometrowy drewniany posąg czarodzieja. Zostaje on magicznie ożywiony oraz podpalony trzeciego dnia Festiwalu, przyciągając śmiałków chcących zademonstrować swoją odwagę. Gdy opadają popioły, wzgórze staje się miejscem spacerów zakochanych - gwarantuje ono intymną atmosferę, ciszę oraz niezapomniane widoki.
464|534, -5
To chyba ostatnie podrygi tej kukły. Ja to jednak jestem zajebisty. Najpierw udaje mi się obronić przed tym paskudnym wężem gryzącym kostki, a potem jeszcze ciskam zaklęcie w wyklynowego maga. Ach, zajebiście. Szkoda, że Dolohov nie widzi mojej potęgi i chwały, ale nie dziwię mu się, też wolałbym, żeby mnie jakieś dobre duperki opatrywały zamiast walczyć w błocie z przerośniętym drzewem. Ale co zrobić, ktoś musi zostać bohaterem. Nie wiem jeszcze, że tej konkurencji to ja wcale nie wygram, bo przecież uważam się za takiego super, że nie dopuszczam do świadomości innej informacji. Muszę wygrać, jestem najsilniejszy, to mówi wszystko.
No ale tak smutno trochę zostać samemu. Nie gadać do Serża, nie gadać do dziuni, która nagle umilkła. Nikt też nie robi samosądu na czarnoksiężnikach. Kula ognia we mnie nie leci, tamten płaz odleciał kawałek dalej, no po prostu nudy. Wzdycham więc ciężko. Wydaje mi się, że ta kukła jest już unicestwiona, ale tak na wszelki wypadek dodaję coś od siebie.
- Caeruleusio - rzucam, ale już bez werwy. Dalej celuję w lewe ramię, chociaż ono już chyba spada tak właściwie. Nieważne, ostatni podryg moich jakże zajebistych umiejętności, jestem prawdziwym znawcą zaklęć i w ogóle. Kurwa, zgłodniałem, moglibyśmy już skończyć. Swąd dobrze przypieczonej skórki działa na mnie pobudzająco. Czy raczej bardziej na mój żołądek. Ludzkie mięso jest całkiem niezłe, ktoś tam umiera, to może akurat się załapię na solidną porcję.
Nie wiem czy jest jeszcze sens rzucać, ale rzucam, bo co tam będę stał jak głupek, hehe.
To chyba ostatnie podrygi tej kukły. Ja to jednak jestem zajebisty. Najpierw udaje mi się obronić przed tym paskudnym wężem gryzącym kostki, a potem jeszcze ciskam zaklęcie w wyklynowego maga. Ach, zajebiście. Szkoda, że Dolohov nie widzi mojej potęgi i chwały, ale nie dziwię mu się, też wolałbym, żeby mnie jakieś dobre duperki opatrywały zamiast walczyć w błocie z przerośniętym drzewem. Ale co zrobić, ktoś musi zostać bohaterem. Nie wiem jeszcze, że tej konkurencji to ja wcale nie wygram, bo przecież uważam się za takiego super, że nie dopuszczam do świadomości innej informacji. Muszę wygrać, jestem najsilniejszy, to mówi wszystko.
No ale tak smutno trochę zostać samemu. Nie gadać do Serża, nie gadać do dziuni, która nagle umilkła. Nikt też nie robi samosądu na czarnoksiężnikach. Kula ognia we mnie nie leci, tamten płaz odleciał kawałek dalej, no po prostu nudy. Wzdycham więc ciężko. Wydaje mi się, że ta kukła jest już unicestwiona, ale tak na wszelki wypadek dodaję coś od siebie.
- Caeruleusio - rzucam, ale już bez werwy. Dalej celuję w lewe ramię, chociaż ono już chyba spada tak właściwie. Nieważne, ostatni podryg moich jakże zajebistych umiejętności, jestem prawdziwym znawcą zaklęć i w ogóle. Kurwa, zgłodniałem, moglibyśmy już skończyć. Swąd dobrze przypieczonej skórki działa na mnie pobudzająco. Czy raczej bardziej na mój żołądek. Ludzkie mięso jest całkiem niezłe, ktoś tam umiera, to może akurat się załapię na solidną porcję.
Nie wiem czy jest jeszcze sens rzucać, ale rzucam, bo co tam będę stał jak głupek, hehe.
no one cares
Oli Ogden
Zawód : zbir
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
- Kup mi whiskey.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
- Będziesz pił whiskey? Jest 10 rano.
- W takim razie kup whiskey i płatki.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półolbrzym
Nieaktywni
The member 'Oli Ogden' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 70
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Ostatnie celne zaklęcia trafiły Wiklinowego Maga, lecz to promień padający z różdżki Anthony'ego Macmillana uderzył prosto w jego czoło, pomiędzy rozżarzone ślepia. Rzeźbiony posąg wydał z siebie ostatni, niski, przerażający pomruk, jego usta rozpadły się a wraz z nim cała misterna konstrukcja drobnych drewienek. Głowa opadła w dół, niszcząc tułów oraz ramiona, grzebiąc przerażającego Maga pod stertą dogasających elementów. Wasz przeciwnik opadł na ziemię z donośnym trzaskiem - tuż po nim na wzgórzu zapadła nienaturalna cisza, trwająca kilka długich sekund. Pierwszy moment spokoju od kilkudziesięciu, pełnych emocji minut.
- Niech żyje Pogromca! - rozległy się krzyki, najpierw pełne niedowierzania, potem radości. Tłum, nie bacząc na ciągle czyhające gdzieniegdzie węże, pomknął ku Anthony'emu Macmillanowi. Nie zważając na ewentualne protesty, uniesiono go na ramionach i trzykrotnie podrzucono; czarodzieje wiwatowali, poklepywali go po plecach, a kobiety składały odważne pocałunki na spoconych i zakrwawionych policzkach. - No, chłopie, teraz tylko ślub i trojaczki gwarantowane! - rzucił poufale daleki kuzyn Macmillan, przedzierając się przez gęstniejący wokół Anthony'ego tłum. Chaos sprawił, że wkrótce zniknął w lesie rąk, lecz Anthony mógł słyszeć, jak krewny przechwala się, że to jego kuzyn ostatecznie pokonał Maga.
Przez najbliższe tygodnie Anthony ciągle będzie słyszał komplementy oraz pochlebstwa, zacznie cieszyć się także znacznym zainteresowaniem panien - szanse na szybkie i satysfakcjonujące zaręczyny wzrosną. W noc walki, został zniesiony przez tłum aż do głównego ogniska, gdzie wystawiono fetę na jego cześć. Przez następny rok to lord Macmillan dzierży tytuł Pogromcy. Dla upamiętnienia bohaterskiej walki, otrzymał od od rodziny Prewettów srebrną, bogato inkrustowaną broszę, wykutą w precyzyjnie oddane płomienie, które podczas ruchu mienią się magicznym ogniem.
Rola Oliego i Titusa także nie została przeoczona; co prawda nie zadali oni ostatecznego ciosu posągowi, ale także przyczynili się do pokonania Wiklinowego Maga. Wokół nich od razu pojawiły się zaaferowane kobiety, porzucając nieprzytomnego Siergieja na rzecz dwóch utalentowanych czarodziei. Dziewczęta z chęcią spędzą z wami tę noc oraz resztę festiwalu - doskonale tańczą, są urodziwe i absolutnie zachwycone waszymi dokonaniami.
Pozostałych śmiałków głośno oklaskano; bez wątpienia przez najbliższy czas większość czarodziei będzie szeptać i plotkować o wyjątkowej walce z Wiklinowym Magiem, jednej z najbrutalniejszych, do jakich doszło na przestrzeni ostatniej dekady. Będziecie mogli usłyszeć zachwycone westchnięcia oraz niestworzone historie, które wraz z upływającymi dniami nabiorą dramaturgii, odmalowując wasze zmagania w intensywniejszych barwach.
Tuż po zakończeniu walki, na wzgórzu pojawiło się kilkunastu rosłych mężczyzn. Ubrani w zwykłe, czarodziejskie szaty, nie wyróżniali się z tłumu. Kilku z nich udanymi przeciwzaklęciami pozbyło się reszty węży, ukrywających się w wysokiej trawie, większość zaś podeszła do kilku czarodziei, biorących udział w zabawie. Czterech przeniosło nieprzytomnego Foxa na bok, inni zaś, korzystając z chaosu, głośnej radości oraz mroku, który zapadł na wzgórzu bez ognistych płomieni Wiklinowego Maga, z zaskoczenia i umiejętnie rozbroiło znacznie osłabionych czarodziei - Brendana i Bertiego, a także Oliego, którego jednak - dla pewności - spetryfikowano. Niezależnie od waszych krzyków i prób wytłumaczenia sytuacji, Służby Kontroli Magicznej (bo podejrzewaliście, że to właśnie ich pracownicy znaleźli się tuż przy was) przetransportowały was do Tower w celu wyjaśnienia podejrzeń o czarnomagiczną działalność.
- tę noc spędzicie w Tower, zamknięci w jednej celi. Osłabieni, nie mieliście możliwości się obronić, a próby wyjaśnienia sytuacji spełzły na niczym. Zabrano wam różdżki. Oli i Fox ocknęli się dopiero po odgłosie zatrzaskiwanych za wami krat. Zostaliście pozostawieni sami sobie, tłumacząc zatrzymanie rzeczowymi podejrzeniami w zakresie korzystania z czarnej magii podczas zgromadzeń publicznych. Jako argumenty podano przywołanie węży, kierowanie wężami oraz miotanie czarnomagicznych zaklęć.
Przesłuchano was dopiero rano, o brzasku. Sprawa została wyjaśniona i dopiero sensowny przełożony zatrzymujących was służbistów zwolnił was z aresztu, oddając różdżki i niechętnie przepraszając za zaistniałą sytuację, zwłaszcza dwójkę aurorów. - Rozumiecie panowie, w tych czasach, musimy być przezorni.
| Anthony Macmillan, brosza zostanie dopisana do Twojego ekwipunku - nie posiada magicznych właściwości, ale dzięki niej cieszysz się większym szacunkiem czarodziejskiego społeczeństwa. W ciągu fabularnego sierpnia możesz z dumą korzystać z tytułu Pogromcy (i obowiązków - presja wstąpienia w związek małżeński, jak na Pogromę przystało, wzrośnie) - wraz z upływem miesięcy sława otaczająca Twoje imię przygaśnie, ale z pewnością zostaniesz zapisany na kartach historii Festiwalu Lata.
Bertie, Brendan, Frederick, Oli - możecie, ale nie musicie, zagrać wątek w celi w Tower. Zatrzymanie nie będzie mieć żadnych poważnych reperkusji - oprócz utraty możliwości świętowania przez całą noc z innymi.
Wszyscy - nie musicie leczyć swoich obrażeń w fabularnym wątku, chyba, że wymaga tego anomalia (Bertie, uprzejmie przypominam, że dalej powolnie umierasz z powodu gorączki), ale na pewno nie wrócicie od razu do pełnych sił. Powinniście zaznaczyć w jakimś fabularnym poście, nawet w krótkim zdaniu, że udaliście się do uzdrowiciela, który postawił was na nogi.
Mistrz Gry dziękuje za udział w zabawie, szybkie odpisy oraz kreatywność w walce z Wiklinowym Magiem. Ma nadzieję, że wy również spędziliście miło czas. Poniżej przedstawiam rozpiskę zadanych Posągowi obrażeń. W razie pytań, uwag lub wskazówek (to debiut eventowy dla tegoż MG) - zapraszam na PW.
- Niech żyje Pogromca! - rozległy się krzyki, najpierw pełne niedowierzania, potem radości. Tłum, nie bacząc na ciągle czyhające gdzieniegdzie węże, pomknął ku Anthony'emu Macmillanowi. Nie zważając na ewentualne protesty, uniesiono go na ramionach i trzykrotnie podrzucono; czarodzieje wiwatowali, poklepywali go po plecach, a kobiety składały odważne pocałunki na spoconych i zakrwawionych policzkach. - No, chłopie, teraz tylko ślub i trojaczki gwarantowane! - rzucił poufale daleki kuzyn Macmillan, przedzierając się przez gęstniejący wokół Anthony'ego tłum. Chaos sprawił, że wkrótce zniknął w lesie rąk, lecz Anthony mógł słyszeć, jak krewny przechwala się, że to jego kuzyn ostatecznie pokonał Maga.
Przez najbliższe tygodnie Anthony ciągle będzie słyszał komplementy oraz pochlebstwa, zacznie cieszyć się także znacznym zainteresowaniem panien - szanse na szybkie i satysfakcjonujące zaręczyny wzrosną. W noc walki, został zniesiony przez tłum aż do głównego ogniska, gdzie wystawiono fetę na jego cześć. Przez następny rok to lord Macmillan dzierży tytuł Pogromcy. Dla upamiętnienia bohaterskiej walki, otrzymał od od rodziny Prewettów srebrną, bogato inkrustowaną broszę, wykutą w precyzyjnie oddane płomienie, które podczas ruchu mienią się magicznym ogniem.
Rola Oliego i Titusa także nie została przeoczona; co prawda nie zadali oni ostatecznego ciosu posągowi, ale także przyczynili się do pokonania Wiklinowego Maga. Wokół nich od razu pojawiły się zaaferowane kobiety, porzucając nieprzytomnego Siergieja na rzecz dwóch utalentowanych czarodziei. Dziewczęta z chęcią spędzą z wami tę noc oraz resztę festiwalu - doskonale tańczą, są urodziwe i absolutnie zachwycone waszymi dokonaniami.
Pozostałych śmiałków głośno oklaskano; bez wątpienia przez najbliższy czas większość czarodziei będzie szeptać i plotkować o wyjątkowej walce z Wiklinowym Magiem, jednej z najbrutalniejszych, do jakich doszło na przestrzeni ostatniej dekady. Będziecie mogli usłyszeć zachwycone westchnięcia oraz niestworzone historie, które wraz z upływającymi dniami nabiorą dramaturgii, odmalowując wasze zmagania w intensywniejszych barwach.
Tuż po zakończeniu walki, na wzgórzu pojawiło się kilkunastu rosłych mężczyzn. Ubrani w zwykłe, czarodziejskie szaty, nie wyróżniali się z tłumu. Kilku z nich udanymi przeciwzaklęciami pozbyło się reszty węży, ukrywających się w wysokiej trawie, większość zaś podeszła do kilku czarodziei, biorących udział w zabawie. Czterech przeniosło nieprzytomnego Foxa na bok, inni zaś, korzystając z chaosu, głośnej radości oraz mroku, który zapadł na wzgórzu bez ognistych płomieni Wiklinowego Maga, z zaskoczenia i umiejętnie rozbroiło znacznie osłabionych czarodziei - Brendana i Bertiego, a także Oliego, którego jednak - dla pewności - spetryfikowano. Niezależnie od waszych krzyków i prób wytłumaczenia sytuacji, Służby Kontroli Magicznej (bo podejrzewaliście, że to właśnie ich pracownicy znaleźli się tuż przy was) przetransportowały was do Tower w celu wyjaśnienia podejrzeń o czarnomagiczną działalność.
- tę noc spędzicie w Tower, zamknięci w jednej celi. Osłabieni, nie mieliście możliwości się obronić, a próby wyjaśnienia sytuacji spełzły na niczym. Zabrano wam różdżki. Oli i Fox ocknęli się dopiero po odgłosie zatrzaskiwanych za wami krat. Zostaliście pozostawieni sami sobie, tłumacząc zatrzymanie rzeczowymi podejrzeniami w zakresie korzystania z czarnej magii podczas zgromadzeń publicznych. Jako argumenty podano przywołanie węży, kierowanie wężami oraz miotanie czarnomagicznych zaklęć.
Przesłuchano was dopiero rano, o brzasku. Sprawa została wyjaśniona i dopiero sensowny przełożony zatrzymujących was służbistów zwolnił was z aresztu, oddając różdżki i niechętnie przepraszając za zaistniałą sytuację, zwłaszcza dwójkę aurorów. - Rozumiecie panowie, w tych czasach, musimy być przezorni.
| Anthony Macmillan, brosza zostanie dopisana do Twojego ekwipunku - nie posiada magicznych właściwości, ale dzięki niej cieszysz się większym szacunkiem czarodziejskiego społeczeństwa. W ciągu fabularnego sierpnia możesz z dumą korzystać z tytułu Pogromcy (i obowiązków - presja wstąpienia w związek małżeński, jak na Pogromę przystało, wzrośnie) - wraz z upływem miesięcy sława otaczająca Twoje imię przygaśnie, ale z pewnością zostaniesz zapisany na kartach historii Festiwalu Lata.
Bertie, Brendan, Frederick, Oli - możecie, ale nie musicie, zagrać wątek w celi w Tower. Zatrzymanie nie będzie mieć żadnych poważnych reperkusji - oprócz utraty możliwości świętowania przez całą noc z innymi.
Wszyscy - nie musicie leczyć swoich obrażeń w fabularnym wątku, chyba, że wymaga tego anomalia (Bertie, uprzejmie przypominam, że dalej powolnie umierasz z powodu gorączki), ale na pewno nie wrócicie od razu do pełnych sił. Powinniście zaznaczyć w jakimś fabularnym poście, nawet w krótkim zdaniu, że udaliście się do uzdrowiciela, który postawił was na nogi.
Mistrz Gry dziękuje za udział w zabawie, szybkie odpisy oraz kreatywność w walce z Wiklinowym Magiem. Ma nadzieję, że wy również spędziliście miło czas. Poniżej przedstawiam rozpiskę zadanych Posągowi obrażeń. W razie pytań, uwag lub wskazówek (to debiut eventowy dla tegoż MG) - zapraszam na PW.
- obrazenia:
- Titus: Caeruleusio (33), Commotio (38), Lamino (45) - 116
Ulek: Deprimo (38), Caeruleusio (23), Everte stati (23) - 84
Oli: Caeruleusio (17), Relashio (27), Relashio (27), Caeruleusio (17), Caeruleusio (27), : Caeruleusio (17) - 132
Florean: Caeruleusio (25), Deprimo (25), Caeruleusio (20), Caeruleusio (25) - 95
Siergiej: Caerelusio (21) - 21
Anthony M: Deprimo (30), Deprimo (28), Caeruleusio (35), Caeruleusio (23), Caeruleusio (23) - 139
Frederick: Caeruleusio! (30), Caeruleusio (30), Caeruleusio (25), Caeruleusio (25), Caeruleusio (25) - 110
Constantine: Deprimo (28), Caeruleusio (28) - 56
Drew: Caeruleusio (20), Caeruleusio (20), Caeruleusio (20), Caeruleusio (20), Caeruleusio (20) - 100
Bertie: Deprimo (35), Caeruleusio (30) - 65
Anthony S: Lamino (50), Caeruleusio (35) - 85
Koniec konkurencji przyszedł dosyć spodziewanie, ale Ulyssesowi został uświadomiony dopiero hukiem i skandlowaniem publiczności, od której też dowiedział się, komu przypadło zadanie ostatecznego ciosu. Nie obejrzał się nawet za siebie, wzrokiem szukając Constantine’a - na szczęście wciąż stojącego w pobliżu, kiedy pochylał się nad Frederickiem. Mężczyzna nie reagował na wołanie, być może przytłoczony ogólnym natężeniem hałasu na wzgórzu, może wciąż nieprzytomny - nie zdążył tego sprawdzić, gdy pojawili się służbiści z Ministerstwa, nieskorzy do słuchania rozsądnych wytłumaczeń - najwyraźniej działali pod presją tłumu albo żeby ów motłoch uspokoić pokazowym zatrzymaniem podejrzanych, nawet jeśli dwójka z nich była aurorami, działającymi z ramienia tejże organizacji. Próbował chwilę kłócić się z wysłannikiem, tłumacząc racjonalnie, co w tej sytuacji nie gra, ale darował sobie szybko, widząc, że nic nie wskóra. Aż podskoczyło mu ciśnienie, co nie zdarzało się często - odsunął się, gniewnie omiatając wzrokiem zamieszanie na całej przestrzeni, z dezaprobatą i zniesmaczeniem kręcąc głową. Powinni wypuścić podejrzanych o czarnomagiczne działania całkiem szybko, jeśli nie - Frederick miałby na pewno sporo świadków, mogących potwierdzić jego czystość w tym temacie. Ulysses zaś postanowił zająć się bratem - stanowczo wymagał wizyty u uzdrowiciela po tym całym wydarzeniu, poparzenia, otarcia, rany kąsane - spojrzał na niego i wskazał skinięciem głowy, że powinni się niedługo ulotnić, unikając tłumu. Nawet nie chciał słyszeć sprzeciwu, Constantine mógł mieć wolną wolę, teraz jednak była szansa, że do odpowiedniej opieki nie dotrze na czas, z doświadczenia wiedział też, iż odpowiednia mieszanka ziół może być teraz konieczna. Nie czekając długo, nie zajmując się specjalnie resztą - dla Foxa nie mógł już zrobić nic, zniknął zabrany przez czterech mężczyzn - zajął się wyprowadzeniem brata, klucząc pomiędzy ludźmi i wymijając najbardziej podekscytowane panny (albo i nie…) żeby tylko opuścić to miejsce i zadbać o odpowiednią opiekę. Dalej nie wiedział, co go podkusiło do wzięcia w tym wszystkim udziału, lecz nie było to teraz ani trochę ważne.
| zt dla Ulka i Kostka
| zt dla Ulka i Kostka
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|z wybrzeża
Zanim jeszcze rozpętało się piekło Wiklinowego Maga, wzgórze biło samotnością. Nic więc dziwnego, że to właśnie tam skierował swoje kroki Morgoth, prowadząc równocześnie nad skarpę narzeczoną. Nie spieszyli się, oddając wspólnemu, tak charakterystycznemu dla nich milczeniu i może z boku wyglądało to jakby Yaxley dominował swoim charakterem nad delikatną śpiewaczką, lecz nie można było być dalej od prawdy. Gdy był czas na słowa, potrafili je sobie przekazać, jednak to w ciszy przekazywali sobie najcenniejsze wartości. To właśnie w ciszy wyrażany był szacunek i brak strachu o to, że chociażby chwila milczenia zwiastowała coś złego. Być może gdyby pierwsze spotkanie odbyło się w innych okolicznościach, bez sennego zespolenia, odbieraliby siebie inaczej i pewne porozumienie nie miałoby racji bytu. Mało kto z ich świata miał szczęście stać się częścią dobrze prosperującego duetu - czy to opartego na partnerstwie, czy rzadziej na uczuciu. Nie liczył na ostatnie, jednak wiedział, że pierwsze było cenniejsze, ale również i mniej niebezpieczne. Wieczność z kimś, kto nie spełniał właściwego wyobrażenia, mogła być przekleństwem, od którego nie było ucieczki. Słysząc nazwisko dziewczyny wybranej przez ojca, mógł być pewnym, że przyszłość z nią nie będzie zmarnowana. Wiedział, że obowiązkiem każdego dziecka z dobrego rodu było poznanie drugiej strony. Tak nakazywało obycie, etykieta, tradycja. Lecz w nim tliło się nie tylko ów rozporządzenie - miał świadomość, że zwiąże się z tą kobietą do końca życia i chciał przynajmniej odrobinę ją poznać nim staną się sobie bliżsi niż kiedykolwiek. Wiedzieć, co ją cieszyło, bawiło, smuciło. Czego się bała, a co potrafiła wytrzymać bez mrugnięcia okiem. Chciał poznać odpowiedź na pytanie kim była? Chciał posiąść w głowie pełen obraz lady Marine Lestrange. Jak długo jednak miała jeszcze nosić to miano?
Odetchnął ciężko, pozwalając sobie na to dopiero, gdy był pewien, że wiatr zagłuszy jego oddech i nie dojdzie on do uszu Marine. Nie chciał jej w żaden sposób niepokoić lub dawać powodów do myślenia nad tym czy jej towarzystwo było mu miłe. Oboje musieli zacząć się do siebie przyzwyczajać i to w prawdziwym życiu - nie zaś nocnych łowach i eskapadach, którego jednak echo wciąż obijało się o jego uczy, gdy wspominał szybowanie wysoko na nieboskłonie. Nad głowami mieli już tylko błękit nieba, który roztaczać się miał już po wszystkie dni. To było pod pewnym względem niespotykane, by pamiętać tak silnie i materialnie wspomnienia ze snów, ale doświadczał tego. Nie zamierzał nikomu o tym mówić, ale wolność, którą wtedy czuł, gdy wzbijał się ku górze, wzmagała się, gdy życzył sobie zmienić formę. Każdy powinien doświadczyć takiej emocji, gdzie istniały tylko proste komendy zespolone z własnym ja. On posiadał ów dar - jakim sposobem ona się uwalniała od wszelkich myśli, chociażby na moment? Czy miała swoją własną animagię? Wiedział, że do czasu nim będą mieli własne dzieci, pozna odpowiedź, a przynajmniej miał taką nadzieję. To właśnie z potomkami mieli stworzyć rodzinę w pełnym tego słowa znaczeniu i stać się równymi innym małżeństwom, które wkroczyły na ten etap wcześniej od nich. Jeszcze niedawno jakiekolwiek myśli tego typu w obecności młodej czarownicy nie pojawiały się w jego umyśle, ale był to kolejny z kroków, które musieli podjąć. Nawet jeśli aktualnie wywoływało speszenie. Mieli czas - ile dokładnie, tego nie wiedział, zdając sobie sprawę, że nadchodząca szybko konwencja nestorów pochłaniała sporą część ojcowskich trosk. Po Festiwalu Lata zamierzał poruszyć ów temat, zastanawiając się na kiedy data ślubu była ustalona. Nie wątpił w to, że Leon Vasilas taką wiedzę posiadał; znał go wszak lepiej niż ktokolwiek pomijając matkę. Chociaż i przed nią piętrzyły się tajemnice, o które nie pytała. Czy i ty nie będziesz chciała o nie pytać? Chwila na wybrzeżu dała nie tylko im jasny komunikat co do tego, że pogodzili się z wyborem. Była to oznaka dla innych, że sojusz zacieśnił się boleśnie, a znając politykę Yaxleyów, rodzina Lestrange mogła wyostrzyć swoją jeszcze mocniej i wyraźniej. Morgoth zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie dlatego wykonał te wszystkie gesty. Chciał, by Marine czuła się dobrze w jego obecności i zaczęła odnajdywać się w nowej roli. Nie zostawiał jej z tym samej, ale trwał obok. Jej podarunek okupiony krwią i wieniec, który złowił, mogły nie istnieć, lecz pogłębiały jedynie przekaz. Gdy dotarli na wzniesienie, po mokrych ubraniach nie było śladu, bo ciepły wiatr szybko poradził sobie z przesiąkniętym kroplami wody materiałem. Opustoszałe i oddalone od głównych atrakcji zdawało się być zupełnie oddzielnym miejscem; idealnym na szukanie spokoju ducha i umysłu. Nie odezwał się, chcąc jeszcze przez moment wpatrywać się poza horyzont, lecz nie podszedł nad samą skarpę. Morze nie było jego żywiołem w przeciwieństwie do ziemi. To ją upodobał sobie najbardziej i jej się trzymał. Ogień i powietrze były atutami smoków. On był jedynie samotnym wilkiem pomiędzy labiryntem bagien i starych drzew.
Zanim jeszcze rozpętało się piekło Wiklinowego Maga, wzgórze biło samotnością. Nic więc dziwnego, że to właśnie tam skierował swoje kroki Morgoth, prowadząc równocześnie nad skarpę narzeczoną. Nie spieszyli się, oddając wspólnemu, tak charakterystycznemu dla nich milczeniu i może z boku wyglądało to jakby Yaxley dominował swoim charakterem nad delikatną śpiewaczką, lecz nie można było być dalej od prawdy. Gdy był czas na słowa, potrafili je sobie przekazać, jednak to w ciszy przekazywali sobie najcenniejsze wartości. To właśnie w ciszy wyrażany był szacunek i brak strachu o to, że chociażby chwila milczenia zwiastowała coś złego. Być może gdyby pierwsze spotkanie odbyło się w innych okolicznościach, bez sennego zespolenia, odbieraliby siebie inaczej i pewne porozumienie nie miałoby racji bytu. Mało kto z ich świata miał szczęście stać się częścią dobrze prosperującego duetu - czy to opartego na partnerstwie, czy rzadziej na uczuciu. Nie liczył na ostatnie, jednak wiedział, że pierwsze było cenniejsze, ale również i mniej niebezpieczne. Wieczność z kimś, kto nie spełniał właściwego wyobrażenia, mogła być przekleństwem, od którego nie było ucieczki. Słysząc nazwisko dziewczyny wybranej przez ojca, mógł być pewnym, że przyszłość z nią nie będzie zmarnowana. Wiedział, że obowiązkiem każdego dziecka z dobrego rodu było poznanie drugiej strony. Tak nakazywało obycie, etykieta, tradycja. Lecz w nim tliło się nie tylko ów rozporządzenie - miał świadomość, że zwiąże się z tą kobietą do końca życia i chciał przynajmniej odrobinę ją poznać nim staną się sobie bliżsi niż kiedykolwiek. Wiedzieć, co ją cieszyło, bawiło, smuciło. Czego się bała, a co potrafiła wytrzymać bez mrugnięcia okiem. Chciał poznać odpowiedź na pytanie kim była? Chciał posiąść w głowie pełen obraz lady Marine Lestrange. Jak długo jednak miała jeszcze nosić to miano?
Odetchnął ciężko, pozwalając sobie na to dopiero, gdy był pewien, że wiatr zagłuszy jego oddech i nie dojdzie on do uszu Marine. Nie chciał jej w żaden sposób niepokoić lub dawać powodów do myślenia nad tym czy jej towarzystwo było mu miłe. Oboje musieli zacząć się do siebie przyzwyczajać i to w prawdziwym życiu - nie zaś nocnych łowach i eskapadach, którego jednak echo wciąż obijało się o jego uczy, gdy wspominał szybowanie wysoko na nieboskłonie. Nad głowami mieli już tylko błękit nieba, który roztaczać się miał już po wszystkie dni. To było pod pewnym względem niespotykane, by pamiętać tak silnie i materialnie wspomnienia ze snów, ale doświadczał tego. Nie zamierzał nikomu o tym mówić, ale wolność, którą wtedy czuł, gdy wzbijał się ku górze, wzmagała się, gdy życzył sobie zmienić formę. Każdy powinien doświadczyć takiej emocji, gdzie istniały tylko proste komendy zespolone z własnym ja. On posiadał ów dar - jakim sposobem ona się uwalniała od wszelkich myśli, chociażby na moment? Czy miała swoją własną animagię? Wiedział, że do czasu nim będą mieli własne dzieci, pozna odpowiedź, a przynajmniej miał taką nadzieję. To właśnie z potomkami mieli stworzyć rodzinę w pełnym tego słowa znaczeniu i stać się równymi innym małżeństwom, które wkroczyły na ten etap wcześniej od nich. Jeszcze niedawno jakiekolwiek myśli tego typu w obecności młodej czarownicy nie pojawiały się w jego umyśle, ale był to kolejny z kroków, które musieli podjąć. Nawet jeśli aktualnie wywoływało speszenie. Mieli czas - ile dokładnie, tego nie wiedział, zdając sobie sprawę, że nadchodząca szybko konwencja nestorów pochłaniała sporą część ojcowskich trosk. Po Festiwalu Lata zamierzał poruszyć ów temat, zastanawiając się na kiedy data ślubu była ustalona. Nie wątpił w to, że Leon Vasilas taką wiedzę posiadał; znał go wszak lepiej niż ktokolwiek pomijając matkę. Chociaż i przed nią piętrzyły się tajemnice, o które nie pytała. Czy i ty nie będziesz chciała o nie pytać? Chwila na wybrzeżu dała nie tylko im jasny komunikat co do tego, że pogodzili się z wyborem. Była to oznaka dla innych, że sojusz zacieśnił się boleśnie, a znając politykę Yaxleyów, rodzina Lestrange mogła wyostrzyć swoją jeszcze mocniej i wyraźniej. Morgoth zdawał sobie z tego sprawę, lecz nie dlatego wykonał te wszystkie gesty. Chciał, by Marine czuła się dobrze w jego obecności i zaczęła odnajdywać się w nowej roli. Nie zostawiał jej z tym samej, ale trwał obok. Jej podarunek okupiony krwią i wieniec, który złowił, mogły nie istnieć, lecz pogłębiały jedynie przekaz. Gdy dotarli na wzniesienie, po mokrych ubraniach nie było śladu, bo ciepły wiatr szybko poradził sobie z przesiąkniętym kroplami wody materiałem. Opustoszałe i oddalone od głównych atrakcji zdawało się być zupełnie oddzielnym miejscem; idealnym na szukanie spokoju ducha i umysłu. Nie odezwał się, chcąc jeszcze przez moment wpatrywać się poza horyzont, lecz nie podszedł nad samą skarpę. Morze nie było jego żywiołem w przeciwieństwie do ziemi. To ją upodobał sobie najbardziej i jej się trzymał. Ogień i powietrze były atutami smoków. On był jedynie samotnym wilkiem pomiędzy labiryntem bagien i starych drzew.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie bała się z nim milczeć i właśnie to było zwiastunem, w którym upatrywała dobrej przyszłości dla ich relacji. Nie czuła naglącej potrzeby odezwania się, nie zawstydzała jej cisza, nie było mowy o zażenowaniu lub panice. Czuła spokój i sama nie mogła nadziwić się temu, jak bardzo jej to wystarczało. Nie oznaczało to wcale, że nie pragnęła z nim rozmawiać, lecz na wszystko był swój czas i jak na razie oboje zgodnie wyczuwali swoje najważniejsze potrzeby w tej kwestii. Marine nawet przez chwilę nie pomyślała, że Morgoth może czuć względem niej dyskomfort, gdyż właśnie temu starała się zapobiec. Nie próbowała uszczęśliwiać go na siłę, lecz miała wrażenie, że to, co na chwilę obecną może mu podarować, również dla niego będzie wystarczające.
Gdy opuszczali wybrzeże, czuła na sobie wiele ciekawskich spojrzeń, lecz nie oglądała się za siebie, by cokolwiek komukolwiek udowodnić. Dokonało się, była zaręczona, a wszystko stało się oficjalne dla opinii publicznej i jeśli ten fakt nie wystarczał wścibskim jednostkom pozostającym na plaży, nie zamierzała wychodzić naprzeciw ich żądzy plotek. Gdy była młodsza i wyobrażała sobie ten moment, wyglądał on zupełnie inaczej. Jakby to było wczoraj pamiętała, jak leżała z Edith w dormitorium drugorocznych Ślizgonek i obie zaśmiewały się do łez z perspektywy wyboru przyszłych sukni ślubnych; Marine oznajmiła wtedy kuzynce, że gdy wreszcie nastanie dzień jej zaręczyn, będzie na pewno tak szczęśliwa, że zacznie krzyczeć o tym z najwyższej wieży Thorness Manor. Teraz, powolnym krokiem wspinając się na wzgórze, mając u boku narzeczonego, mogła jedynie uśmiechnąć się pod nosem na to sentymentalne wspomnienie. Jak naiwna wtedy była i niedoświadczona. Kilka lat wystarczyło, by wizja zamążpójścia wyklarowała jej się w zupełnie inny sposób. Zerknęła na Morgotha kątem oka i uderzyło ją to, jak bardzo chciałaby zatrzymać ich relację dla siebie. Nie wyobrażała sobie, że wieczorem usiądzie przy kominku w towarzystwie kuzynek i opowie im ze szczegółami, jak przebiegały zaręczyny oraz co czuła, gdy mężczyzna mający zostać jej mężem, wyłowił jej wianek z morskiej toni. Nie, to miało być tylko dla niej, wszystkie emocja i uczucia temu towarzyszące. Jedyną osobą dopuszczoną do tajemnicy mógł być on – obiecała mu w końcu swoją szczerość i lojalność, a lord Yaxley niewątpliwie nie traktował narzeczeństwa jako przykrego obowiązku i pragnął jak najlepiej sprawdzić się w nowej roli. A ona zakładała także bliższe poznanie osoby, z którą spędzić miał resztę swojego życia.
Nie zamierzała zakładać maski, gdy była w jego towarzystwie; za bardzo go szanowała, by karmić złudnymi wizjami samej siebie. W snach zobaczył namiastkę tego, kim chciała być, lecz dopiero kolejne dni i tygodnie miały przynieść odpowiedź na jego pytanie. Sama Marine także była go ciekawa i choć zdążyła zgromadzić dość dużo faktów, większość kart pozostała jeszcze nieodkryta. Śpiewaczka wiedziała skąd pochodził lord Yaxley i jak ważna była dla niego rodzina – do rodziców odnosił się z wyraźnym, szczerym i głębokim szacunkiem, a siostra była mu zapewne bliższa, niż niejeden przyjaciel. Jedną z pasji Morgotha były smoki i na co dzień zajmowała go właśnie praca z nimi; panna Lestrange znała już jedną relację z wyprawy po Wyspiarkę, a kroczący u jej boku mężczyzna przewijał się w tej historii nieustannie. Widziała go jako osobę silną, nieustępliwą i nieco tajemniczą, a to jedynie wzmagało jej ciekawość.
Zanim jednak którekolwiek z nich zdecydowało się odezwać, dotarli na osławione dzień wcześniej wzgórze, z którego rozprzestrzeniał się cudowny dla oka widok. To nie teren Festiwalu Lata interesował ją najbardziej, dlatego nie spojrzała nawet w tamtą stronę, podchodząc niemalże do krawędzi urwiska i spoglądając w dół, na majestatyczne klify, nie ustępujące prawie tym, które znała z rodzinnej wyspy. Jedynie takie widoki mogły sprawić, że pożałowałaby nieobecności na przyszłorocznej edycji Festiwalu.
- Cieszę się, ze zostawiliśmy wybrzeże za sobą i nikt nam tu nie przeszkadza – wyznała zgodnie z prawdą, odwracając głowę i przez ramię spoglądając na narzeczonego – Takie widoki wiele tracą, gdy w tym samym czasie podziwia je zbyt dużo osób.
W dole wzburzone fale rozbijały się o ostre skały i brakowało jedynie syren, które swoim rzewnym głosem mogłyby kusić nieszczęśników do skoku.
- Na całe szczęście podczas plecenia wianków miałam dobre towarzystwo – uśmiechnęła się na wspomnienie Lei; początki ich relacji były naprawdę obiecujące.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gdy opuszczali wybrzeże, czuła na sobie wiele ciekawskich spojrzeń, lecz nie oglądała się za siebie, by cokolwiek komukolwiek udowodnić. Dokonało się, była zaręczona, a wszystko stało się oficjalne dla opinii publicznej i jeśli ten fakt nie wystarczał wścibskim jednostkom pozostającym na plaży, nie zamierzała wychodzić naprzeciw ich żądzy plotek. Gdy była młodsza i wyobrażała sobie ten moment, wyglądał on zupełnie inaczej. Jakby to było wczoraj pamiętała, jak leżała z Edith w dormitorium drugorocznych Ślizgonek i obie zaśmiewały się do łez z perspektywy wyboru przyszłych sukni ślubnych; Marine oznajmiła wtedy kuzynce, że gdy wreszcie nastanie dzień jej zaręczyn, będzie na pewno tak szczęśliwa, że zacznie krzyczeć o tym z najwyższej wieży Thorness Manor. Teraz, powolnym krokiem wspinając się na wzgórze, mając u boku narzeczonego, mogła jedynie uśmiechnąć się pod nosem na to sentymentalne wspomnienie. Jak naiwna wtedy była i niedoświadczona. Kilka lat wystarczyło, by wizja zamążpójścia wyklarowała jej się w zupełnie inny sposób. Zerknęła na Morgotha kątem oka i uderzyło ją to, jak bardzo chciałaby zatrzymać ich relację dla siebie. Nie wyobrażała sobie, że wieczorem usiądzie przy kominku w towarzystwie kuzynek i opowie im ze szczegółami, jak przebiegały zaręczyny oraz co czuła, gdy mężczyzna mający zostać jej mężem, wyłowił jej wianek z morskiej toni. Nie, to miało być tylko dla niej, wszystkie emocja i uczucia temu towarzyszące. Jedyną osobą dopuszczoną do tajemnicy mógł być on – obiecała mu w końcu swoją szczerość i lojalność, a lord Yaxley niewątpliwie nie traktował narzeczeństwa jako przykrego obowiązku i pragnął jak najlepiej sprawdzić się w nowej roli. A ona zakładała także bliższe poznanie osoby, z którą spędzić miał resztę swojego życia.
Nie zamierzała zakładać maski, gdy była w jego towarzystwie; za bardzo go szanowała, by karmić złudnymi wizjami samej siebie. W snach zobaczył namiastkę tego, kim chciała być, lecz dopiero kolejne dni i tygodnie miały przynieść odpowiedź na jego pytanie. Sama Marine także była go ciekawa i choć zdążyła zgromadzić dość dużo faktów, większość kart pozostała jeszcze nieodkryta. Śpiewaczka wiedziała skąd pochodził lord Yaxley i jak ważna była dla niego rodzina – do rodziców odnosił się z wyraźnym, szczerym i głębokim szacunkiem, a siostra była mu zapewne bliższa, niż niejeden przyjaciel. Jedną z pasji Morgotha były smoki i na co dzień zajmowała go właśnie praca z nimi; panna Lestrange znała już jedną relację z wyprawy po Wyspiarkę, a kroczący u jej boku mężczyzna przewijał się w tej historii nieustannie. Widziała go jako osobę silną, nieustępliwą i nieco tajemniczą, a to jedynie wzmagało jej ciekawość.
Zanim jednak którekolwiek z nich zdecydowało się odezwać, dotarli na osławione dzień wcześniej wzgórze, z którego rozprzestrzeniał się cudowny dla oka widok. To nie teren Festiwalu Lata interesował ją najbardziej, dlatego nie spojrzała nawet w tamtą stronę, podchodząc niemalże do krawędzi urwiska i spoglądając w dół, na majestatyczne klify, nie ustępujące prawie tym, które znała z rodzinnej wyspy. Jedynie takie widoki mogły sprawić, że pożałowałaby nieobecności na przyszłorocznej edycji Festiwalu.
- Cieszę się, ze zostawiliśmy wybrzeże za sobą i nikt nam tu nie przeszkadza – wyznała zgodnie z prawdą, odwracając głowę i przez ramię spoglądając na narzeczonego – Takie widoki wiele tracą, gdy w tym samym czasie podziwia je zbyt dużo osób.
W dole wzburzone fale rozbijały się o ostre skały i brakowało jedynie syren, które swoim rzewnym głosem mogłyby kusić nieszczęśników do skoku.
- Na całe szczęście podczas plecenia wianków miałam dobre towarzystwo – uśmiechnęła się na wspomnienie Lei; początki ich relacji były naprawdę obiecujące.
[bylobrzydkobedzieladnie]
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Ostatnio zmieniony przez Marine Lestrange dnia 27.03.19 21:34, w całości zmieniany 1 raz
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wątpliwości zajmowały go od dłuższego czasu, a analityczny umysł nie potrafił ich odrzucić i poniekąd nawet nie chciał, bo bez nich Morgoth poczułby się zezwierzęceniem samego siebie, wypranym z ostatnich ludzkich odruchów, jednym z pozbawionych sumienia innych. Być może ktoś inny na jego miejscu interesowałby się w tamtym momencie młodą narzeczoną i na niej skupiał całą swą uwagę, lecz to nie było do niego podobne. Nie na takiego człowieka wychowywali go w pałacu i nie takim człowiekiem pragnął być. Wiedział, że musiał patrzeć szerzej i czasem zaskakujące było, ile spraw jednocześnie mógł ponieść na swoich barkach. Żadne z nich nie odchodziły, tylko osiadały na jego ramionach, chcąc wbić go w ziemię i nie pozwolić zrobić następnego kroku. Ale Yaxley wiedział, że to test - sprawdzian nadany mu przez ojca, przez życie, przez świat, w którym funkcjonowali. Okrutna rzeczywistość, która zmuszała swoje dzieci do podejmowania wczesnych decyzji plasujących się na poziomie dorosłego człowieka i chociaż Morgoth odczuwał to jako zaletę, wierzył w to tylko wobec samego siebie. Zawsze samokrytyczny, wyjątkowo nie wierzył, by odbieranie komuś dzieciństwa zawsze miało ten sam skutek. Patrząc po większości arystokracji przewyższającej go wiekiem, niektórzy nigdy nie dorośli ich zachowanie przypominało bitkę w piaskownicy, gdzie rzucany przez nich piasek miał być groźbą z zamiaru, a nie dosięgał nawet do przeciwnika. Tymi ludźmi byli synowie, córki, co gorsza również i seniorowie, ale czy powinien był się dziwić, skoro oddawali swoją suwerenność z własnej woli? Kto postępował w ten sposób, jeśli nie silący się na pragmatyzm głupcy? Niektórym należało pomóc przypomnieć sobie kim byli i że jako szlachetnokrwiści mieli obowiązek stanąć w obronie własnych rodzin i tradycji. Inni już byli straceni, pociągając za sobą ogrom niewinnych - decyzje starców miały rzutować na życie ich dzieci, wnuków i być może nigdzie dalej, bo wojna miała ich odnaleźć w każdym zakątku ziemi. Fala rozprzestrzeniała się i nic nie można było już poradzić. Niektórzy upatrywali się w Festiwalu Lata oddechu i zapomnienia chociaż na moment o zagrożeniach, które czyhały na nich po przekroczeniu granicy Weymouth. On jednak nie był jedną z takich osób. Prócz kilku chwil z Leią, gdy łapał się na tym, że czerpał jedynie z momentów z siostrą, nie pozwolił sobie na to, by zupełnie oderwać się od aktualnego stanu rzeczy. Przekraczając pewną linię, zobowiązał się do tego, by nie zasługiwać na spokój. Zdawał sobie z tego sprawę i akceptował to - wyrzuty sumienia nie miały zostać zagłuszone, nie odrzucał ich jak większość. Posiadając je, wciąż czuł się człowiekiem. Jednak obawiał się, że było to jedynie tłumaczenie. Wiedział, że być może powinien był skupić się na towarzyszącej mu dziewczynie, ale nie potrafił. Nie, gdy myśli galopowały przed siebie, a on nie był już w Weymouth, lecz wiele dni po Festiwalu Lata. Był w przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Zawsze. Bo tylko tak mógł widzieć całokształt wydarzeń, które miały miejsce i próbować przewidzieć skutki decyzji. Również i tej, w której klęknął i złożył obietnicę, którą zamierzał dotrzymać bez względu na wszystko. Jedno życie w zamian za drugie.
Był nieobecny i musiała to dostrzec, a jeśli nie widziała, jego milczenie musiało wydawać się bardzo wymowne. Tak wiele zdarzyło się, odkąd zobaczyli się po raz pierwszy na jawie, że Morgoth mógł jedynie oczami wyobraźni odtworzyć zmiany, które miały nastąpić jeszcze do czasu ich ślubu. Być może miały one być tak znaczące, że mógł na niego nie dotrzeć. Cina powiedział mu o tym, że związując się z kimś takim jak oni, musiała mieć świadomość możliwej śmierci. Starszy Yaxley miał rację, lecz równocześnie Marine była tylko dzieckiem, które dopiero co zostało zaręczone, dlatego jej myśli na pewno nie biegły w tym kierunku. Być może świadomość przewinień, których dokonał, sprawiłaby, że znienawidziłaby tego, który miał zostać jej mężem. Czy to w sumie nie byłoby prostsze, patrząc po tym co się miało wydarzyć? Uśmiechnął się blado na wspomnienie siostry, wracając myślami do rozmowy z Cynericiem. Poruszyli w niej temat zamążpójścia Lei i opuszczeniu przez nią rodzinnych stron, a Morgoth nie ukrywał swych pragnień co do pozostania dziewczyny w domu. Czy był to wielki egoizm, czy troska? Tego nie mógł w żaden sposób rozstrzygnąć, zdając sonie jednak sprawę, że czas rodzeństwa, wspólny czas drastycznie malał. Młody Yaxley miał swoje własne zamysły co do przyszłego męża szlachcianki, nie przedstawił ich jeszcze ojcu, wiedząc doskonale, że ten właśnie tego by po synu oczekiwał. Przejęcia inicjatywy i zadbania o los najbliższej mu osoby. Kolejny test, kolejne udowodnienie, że był prawowitym dziedzicem i dzieckiem, które wyrosło na dorosłego. Musiał zabić chłopca, by mężczyzna mógł się narodzić.
Był nieobecny i musiała to dostrzec, a jeśli nie widziała, jego milczenie musiało wydawać się bardzo wymowne. Tak wiele zdarzyło się, odkąd zobaczyli się po raz pierwszy na jawie, że Morgoth mógł jedynie oczami wyobraźni odtworzyć zmiany, które miały nastąpić jeszcze do czasu ich ślubu. Być może miały one być tak znaczące, że mógł na niego nie dotrzeć. Cina powiedział mu o tym, że związując się z kimś takim jak oni, musiała mieć świadomość możliwej śmierci. Starszy Yaxley miał rację, lecz równocześnie Marine była tylko dzieckiem, które dopiero co zostało zaręczone, dlatego jej myśli na pewno nie biegły w tym kierunku. Być może świadomość przewinień, których dokonał, sprawiłaby, że znienawidziłaby tego, który miał zostać jej mężem. Czy to w sumie nie byłoby prostsze, patrząc po tym co się miało wydarzyć? Uśmiechnął się blado na wspomnienie siostry, wracając myślami do rozmowy z Cynericiem. Poruszyli w niej temat zamążpójścia Lei i opuszczeniu przez nią rodzinnych stron, a Morgoth nie ukrywał swych pragnień co do pozostania dziewczyny w domu. Czy był to wielki egoizm, czy troska? Tego nie mógł w żaden sposób rozstrzygnąć, zdając sonie jednak sprawę, że czas rodzeństwa, wspólny czas drastycznie malał. Młody Yaxley miał swoje własne zamysły co do przyszłego męża szlachcianki, nie przedstawił ich jeszcze ojcu, wiedząc doskonale, że ten właśnie tego by po synu oczekiwał. Przejęcia inicjatywy i zadbania o los najbliższej mu osoby. Kolejny test, kolejne udowodnienie, że był prawowitym dziedzicem i dzieckiem, które wyrosło na dorosłego. Musiał zabić chłopca, by mężczyzna mógł się narodzić.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chwila, którą odczekała w ciszy po własnych słowach przedłużała się coraz bardziej. Nie był to jeszcze powód do niepokoju, być może Morgoth zbierał się w sobie, by po poruszeniu tematy siostry opowiedzieć o niej jakąś historię lub – co mniej prawdopodobne – zdradzić się ze swoimi uczuciami odnośnie jej powrotu do zdrowia. Marine nie ponaglała go wyczerpującymi słowami, trwała wiernie obok i do końca miała nadzieję na choć szczątkową konwersację, lecz w efekcie się jej nie doczekała. Mężczyzna milczał, wyraźnie pogrążony we własnych myślach. Lestrangenie była już pewna, czy udali się na spacer razem, czy osobno oraz jaki był w ogóle jego cel – być może rozminęli się w interpretowaniu swoich potrzeb, lecz nie miała tego narzeczonemu za złe. Nie znali się jeszcze na tyle dobrze, by wszystkie poruszane kwestie rozwiązywać pozawerbalnie i opierać się na specyficznej więzi, jaka wytworzyła się między nimi podczas snu.
Odnośnie przygód na jawie miała mu wiele do opowiedzenia, lecz oczekiwała na szansę i moment, w którym będzie gotów jej wysłuchać. Ewidentnie nie było to tu i teraz, dlatego zaniechała poruszania tematu, lecz informacje odnalezione w księgach i próba praktycznego rozpracowania Klątwy Morfeusza były czymś, czym zamierzała się w przyszłości pochwalić. O ile oczywiście wszystko pójdzie po jej myśli.
- Potrafię słuchać – zapewniła go jeszcze, pozbawiając go ciężaru własnego spojrzenia, które przeniosła z powrotem na morskie fale.
Nie zamierzała się narzucać, dawała mu tylko znać, że spróbuje go oceniać gdyby zdecydował się powierzyć jej jakąś tajemnicę. Nie wszystko dało się ustalić bez słów i chociaż Marine wydawało się, że oboje pragną od wzajemnej relacji tego samego, prędzej czy później tylko rozmowa mogła pomóc im w znalezieniu się na wyższym poziomie zrozumienia. Siebie nawzajem, ale także nowej roli, którą przyszło im pełnić.
Panna Lestrange nie miała świadomości możliwej śmierci, absolutnie. Nie wyobrażała jej sobie, nawet w najgorszych snach motyw ten był zbyt odległy, by traktować go prawdziwie. Nie była na tyle wtajemniczona w życie Morgotha, by podejrzewać, że może mieć coś wspólnego z kultem, od którego nie było odwrotu, a wycofanie się mogło oznaczać śmierć. Cóż z tego, że była osobą bystrą i spostrzegawczą, skoro na dobrą sprawę nie spędziła z lordem Yaxyelem wystarczającej ilości czasu by choćby podejrzewać, że może mieć jakieś tajemnice związane z wychodzącym z cienia ugrupowaniem? Być może miała się tego nigdy nie dowiedzieć, być może miała żyć w domysłach, lecz nie to przecież obiecali sobie pierwszego sierpnia. Sekrety i tajemnice były niezwykle ważne dla integralności jednostki, lecz nie byli teraz sami. Wkrótce mieli zostać rodziną, a ta miała być tak silna, jak silni byli jej członkowie. Jeden fałszywy ruch, nieodpowiednie odsłonięcie słabych punktów mogło kosztować ich wszystko, na co ciężko zapracują przez nadchodzące miesiące.
Odnośnie przygód na jawie miała mu wiele do opowiedzenia, lecz oczekiwała na szansę i moment, w którym będzie gotów jej wysłuchać. Ewidentnie nie było to tu i teraz, dlatego zaniechała poruszania tematu, lecz informacje odnalezione w księgach i próba praktycznego rozpracowania Klątwy Morfeusza były czymś, czym zamierzała się w przyszłości pochwalić. O ile oczywiście wszystko pójdzie po jej myśli.
- Potrafię słuchać – zapewniła go jeszcze, pozbawiając go ciężaru własnego spojrzenia, które przeniosła z powrotem na morskie fale.
Nie zamierzała się narzucać, dawała mu tylko znać, że spróbuje go oceniać gdyby zdecydował się powierzyć jej jakąś tajemnicę. Nie wszystko dało się ustalić bez słów i chociaż Marine wydawało się, że oboje pragną od wzajemnej relacji tego samego, prędzej czy później tylko rozmowa mogła pomóc im w znalezieniu się na wyższym poziomie zrozumienia. Siebie nawzajem, ale także nowej roli, którą przyszło im pełnić.
Panna Lestrange nie miała świadomości możliwej śmierci, absolutnie. Nie wyobrażała jej sobie, nawet w najgorszych snach motyw ten był zbyt odległy, by traktować go prawdziwie. Nie była na tyle wtajemniczona w życie Morgotha, by podejrzewać, że może mieć coś wspólnego z kultem, od którego nie było odwrotu, a wycofanie się mogło oznaczać śmierć. Cóż z tego, że była osobą bystrą i spostrzegawczą, skoro na dobrą sprawę nie spędziła z lordem Yaxyelem wystarczającej ilości czasu by choćby podejrzewać, że może mieć jakieś tajemnice związane z wychodzącym z cienia ugrupowaniem? Być może miała się tego nigdy nie dowiedzieć, być może miała żyć w domysłach, lecz nie to przecież obiecali sobie pierwszego sierpnia. Sekrety i tajemnice były niezwykle ważne dla integralności jednostki, lecz nie byli teraz sami. Wkrótce mieli zostać rodziną, a ta miała być tak silna, jak silni byli jej członkowie. Jeden fałszywy ruch, nieodpowiednie odsłonięcie słabych punktów mogło kosztować ich wszystko, na co ciężko zapracują przez nadchodzące miesiące.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wiedział, że jego milczenie po jej słowach zostanie odebrane jako oderwanie się duchowo i tak właśnie było, bo jego myśli galopowały dalej niż mógł sięgać wzrok Yaxleya i jego narzeczonej. Nawał nadinterpretacji w świecie czarodziejskiej szlachty stawał się codziennością i nierzadko prowadził do konfliktów o wiele poważniejszych niż jedynie zmarszczenie brwi lub przykre słowo. I chociaż musiał wywołać u młodej śpiewaczki dyskomfort brakiem odzewu, liczył na to, że chwilowe zamknięcie w sobie, nie podważyło tego, co już się między nimi wydarzyło. Nie była płytka i bezwartościowa jak większość kobiet z ich grona, które przerażały Morgotha swoim wyuzdaniem i brakiem elokwencji, ale jeszcze większe oburzenie i niesmak nakierowany był na ich opiekunów - ojców, braci, mężów. Wychowany w surowej dyscyplinie, gdzie zarówno chłopcy jak i dziewczęta poddawani byli wyzwaniom, od których nie było ucieczek, dorosłość kojarzył z odpowiedzialnością i skromnością, odrzucając banalne przyjemności na rzecz większej sprawy. Nigdy nie mieli żyć dla siebie, a dla rodziny, nazwiska, dla rodu, który tworzyli. Dla członków, którzy stali tuż obok. Yaxley nie wyobrażał sobie bezczynności, która towarzyszyła większej części arystokracji niż ktokolwiek mógł się spodziewać i patrząc nawet na życie kuzynów, odczuwał wewnętrzną kłótnię z ich decyzjami. Na szczęście najbliżsi wspierali typowe im zdanie, nie utrudniając egzystencji na salonach jeszcze bardziej. Nie chciał przyczyniać się więc do jakiegokolwiek rodzaju niezręczności swojej narzeczonej, dlatego wraz z jej słowami zmusił się, by wrócić na ziemię i osiąść na niej silnie, wbijając wyimaginowane okowy w jej litą skałę. Mieli sobie wiele do powiedzenia, wiedział o tym. Musiał się dopiero nauczyć z nią postępować, zrozumieć i odczytać, ale zanim do tego miało dojść, głos miał stanowić ich rodzaj komunikacji. Miała rację - nie znali się na tyle, by mentalnie wszystko sobie przekazywać, chociaż i tak brak konieczności ciągłej rozmowy plasował ich wyżej niż jakiekolwiek inne narzeczeństwo w ich wieku. Co przewrotne - Morgoth nie miał żadnego rówieśnika, który byłby w tej samej sytuacji co on i nawet starsi od niego męscy potomkowie wielkich rodów pozostawali samotni. Co świadczyło o tym przełamaniu tradycji, jeśli nie jej nieszanowanie?
- Wiem - odparł krótko, łapiąc się na tym, że przez moment dziewczyna przed nim zdawała mu się bardziej bliska niż ktokolwiek wcześniej. Swoim zapewnieniem wyraziła coś oczywistego, lecz Morgoth nigdy o oczywistościach nie rozmawiał, będąc zdania, że były stratą czasu. Dlaczego więc coś odmiennego od jego upodobań, sprawiło, że poczuł pewne drżenie? Czy tak właśnie miało wyglądać to małżeństwo? Poznawanie nowych rzeczy z drugą osobą i zdawanie sobie sprawy z tego, że właśnie ów brakującym elementem była właśnie ona? Perspektywa szybkiej zmiany stanu cywilnego ukazywała nowe tory, na które sam nigdy by nie zawędrował z miejsca je odrzucając. Jakim więc cudem ulegał namowom Marine, by skierować ów kroki w tamtą stronę? I to tak... Naturalnie. Cisza trwała między nimi jeszcze przez chwilę, podczas której słychać było tylko krzyki mew. - Chciałbym być tu tylko z tobą - dodał z wyraźnym żalem w głosie, bo tak było i nie kłamał jej. Nie zamierzał tego robić. Naprawdę pragnął trzymać swoje myśli na wodzy i nie dawać się porwać analizie, bo przecież nie po to poszedł z nią tutaj. Zasługiwała na szczerość nawet jeśli chciałby w tym momencie milczeć, jednak związek polegał na ustępstwach z obu stron, a Morgoth nie chciał odrzucać w żaden sposób Lestrange. Mieli być razem do końca życia. Życia, które stało się teraz dla niego ważniejsze niż jego własne. - Wiele się zmieniło, a ja nie potrafię... Chcę dla nas jak najlepiej - powiedział spokojnie, chociaż nas wybrzmiało dosadnie, lecz równocześnie pewnie. Śpiewaczka musiała zrozumieć, że nie chodziło mu jedynie o ich dwójkę, lecz o wszystkich Yaxleyów. Stanowili dla niego niepodważalny dogmat, bo jeśli nawet najmniejszy z nich popełniłby błąd, cały ród miał na tym cierpieć. Ona jeszcze nie nosiła jego nazwiska, ale miała stać się częścią lordów Cambridgeshire już wkrótce. Miała stanąć u jego boku i wytrwać. Musiała więc wiedzieć z czym się zmagał. Że nigdy nie było dla niego wytchnienia i nie myślenia o rodzinnych komplikacjach, politycznych zawirowaniach. Na tym polegała odpowiedzialność, a jeśli on by tego nie zrobił, nikt inny by się tego nie podjął. - Czemu tak bardzo mi zawierzasz, Marine? - spytał nagle, podnosząc głowę i patrząc na narzeczoną, wbijając spojrzenie w jej sylwetkę. Mimo że odwróconą, nie spuszczał wzroku. Co jeśli cię skrzywdzę?
- Wiem - odparł krótko, łapiąc się na tym, że przez moment dziewczyna przed nim zdawała mu się bardziej bliska niż ktokolwiek wcześniej. Swoim zapewnieniem wyraziła coś oczywistego, lecz Morgoth nigdy o oczywistościach nie rozmawiał, będąc zdania, że były stratą czasu. Dlaczego więc coś odmiennego od jego upodobań, sprawiło, że poczuł pewne drżenie? Czy tak właśnie miało wyglądać to małżeństwo? Poznawanie nowych rzeczy z drugą osobą i zdawanie sobie sprawy z tego, że właśnie ów brakującym elementem była właśnie ona? Perspektywa szybkiej zmiany stanu cywilnego ukazywała nowe tory, na które sam nigdy by nie zawędrował z miejsca je odrzucając. Jakim więc cudem ulegał namowom Marine, by skierować ów kroki w tamtą stronę? I to tak... Naturalnie. Cisza trwała między nimi jeszcze przez chwilę, podczas której słychać było tylko krzyki mew. - Chciałbym być tu tylko z tobą - dodał z wyraźnym żalem w głosie, bo tak było i nie kłamał jej. Nie zamierzał tego robić. Naprawdę pragnął trzymać swoje myśli na wodzy i nie dawać się porwać analizie, bo przecież nie po to poszedł z nią tutaj. Zasługiwała na szczerość nawet jeśli chciałby w tym momencie milczeć, jednak związek polegał na ustępstwach z obu stron, a Morgoth nie chciał odrzucać w żaden sposób Lestrange. Mieli być razem do końca życia. Życia, które stało się teraz dla niego ważniejsze niż jego własne. - Wiele się zmieniło, a ja nie potrafię... Chcę dla nas jak najlepiej - powiedział spokojnie, chociaż nas wybrzmiało dosadnie, lecz równocześnie pewnie. Śpiewaczka musiała zrozumieć, że nie chodziło mu jedynie o ich dwójkę, lecz o wszystkich Yaxleyów. Stanowili dla niego niepodważalny dogmat, bo jeśli nawet najmniejszy z nich popełniłby błąd, cały ród miał na tym cierpieć. Ona jeszcze nie nosiła jego nazwiska, ale miała stać się częścią lordów Cambridgeshire już wkrótce. Miała stanąć u jego boku i wytrwać. Musiała więc wiedzieć z czym się zmagał. Że nigdy nie było dla niego wytchnienia i nie myślenia o rodzinnych komplikacjach, politycznych zawirowaniach. Na tym polegała odpowiedzialność, a jeśli on by tego nie zrobił, nikt inny by się tego nie podjął. - Czemu tak bardzo mi zawierzasz, Marine? - spytał nagle, podnosząc głowę i patrząc na narzeczoną, wbijając spojrzenie w jej sylwetkę. Mimo że odwróconą, nie spuszczał wzroku. Co jeśli cię skrzywdzę?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Musiałaby być głupia i samolubna by nie wiedzieć, że nie tylko na nią czekały nowe obowiązki i nowa ścieżka. Oboje byli do niej przygotowywani od małego, choć pod zupełnie innym kątem, to zapewne w podobnym natężeniu. Stojąc na szczycie wzgórza w towarzystwie swojego narzeczonego ani na moment nie zwątpiła w to, że nawet mimo chwilowego zawieszenia myśli Morgoth nadal ją szanuje, a to było już więcej, niż mogłaby oczekiwać na starcie od kogoś kompletnie nieznajomego, kto pod wpływem rodziny włożyłby jej na palec pierścionek. Miała niespotykane szczęście, że to lord Yaxley okazał się być jej przyrzeczony.
Był synem nestora i zdawała sobie sprawę, jak wiele spoczywało teraz na jego barkach. Cóż z tego, że jeden z jego kuzynów właśnie się ożenił, skoro to właśnie na młodego opiekuna smoków spoglądano zapewne z największym oczekiwaniem. Presja, jaką musiał znieść, wydawała się Marine olbrzymia, prawie nieobliczalna. Założenie rodziny, wzmocnienie jej sojuszem, bycie drogowskazem dla swych krewnych i świecenie przykładem w każdym aspekcie życia musiało być niezwykle wyczerpujące. Panna Lestrange sądziła, że rolą żony jest pomoc mężowi w niesieniu tego brzemienia, dlaczego więc jednak rola narzeczonej miała być pozbawiona tego aspektu? Nie wyobrażała sobie jedynie brać, w sytuacji, gdy nie mogłaby dać niczego do siebie.
Wyczuła żal w jego głosie i natychmiast pospieszyła z pomocą, ponownie odwracając się twarzą w kierunku Morgotha. Postąpiła kilka kroków w jego kierunku, zostawiając za plecami wzburzone morze i piękne widoki. Miała teraz zgoła inne priorytety. Zadał jej pytanie, na które nie było prostej odpowiedzi i nie wyobrażała sobie, by mogła zbyć go półsłówkami. Nie chciała tego robić ze względu na szacunek, jakim go darzyła oraz przekonanie, że tylko szczerość może stanowić dobre podwaliny do zdrowej relacji.
- Ponieważ w naszym przypadku wolę podjąć ryzyko, niż ukrywać się za zachowawczością – wsunęła swoją dłoń w jego, spoglądając mężczyźnie w oczy - Wolę zaufać ci kompletnie już na starcie naszej wspólnej drogi, niż przez jej większą część uprawiać taniec pozorów. Żadne z nas na to nie zasługuje.
Jeśli miała zostać przez niego skrzywdzona, wiedziała doskonale, że nie zrobi on tego naumyślnie, a przynajmniej bardzo usilnie starała się w to wierzyć. Marine podniesie się wtedy i wysoko, dumnie zadrze głowę. Stanie się silniejsza, bo tego od zawsze ją uczono i tego oczekiwano. Tego oczekiwała sama od siebie.
Oczywiście, że chciał dla nich jak najlepiej, nawet przez moment nie poddawała tego wątpliwościom. Obdarzyła narzeczonego wyrozumiałym spojrzeniem, pragnąc dodatkowo zapewnić go o świadomości jego intencji, a także przekazać swoje własne. Nie litowała się nad nim, nie próbowała pocieszać go na siłę. Chciała, by zrozumiał, że nie jest tak krucha, na jaką wyglądała.
- Musisz wiedzieć, że nie oczekuję zwierzeń, przez które obnażysz przede mną swoją duszę, mi także ciężko czasem wyrazić emocje lub ubrać obawy w słowa – przyznała bez zająknięcia - Ale chcę, żeby nasze fundamenty były silne, niewzruszone i zawierzam ci dlatego, by łatwiej było je zbudować. To wszystko ma być na zawsze. Skoczyłam za tobą we śnie i mam nadzieję, że przeżyjemy nasze życia tak, bym w obliczu ponownego wyboru mogła bez mrugnięcia okiem podjąć identyczną decyzję – być może wykazywała się przesadną śmiałością, pozwalając sobie na takie deklaracje, lecz głęboko wierzyła, że to, co połączy ich w przyszłości, będzie mocniejsze od wszystkiego innego.
Wzniosłą atmosferę przerwało drgnięcie w kąciku jej ust.
- Potrafisz okiełznać smoki. Ze mną też sobie poradzisz – nie mogła nie uśmiechnąć się lekko, pozwalając na drobny żart.
Był synem nestora i zdawała sobie sprawę, jak wiele spoczywało teraz na jego barkach. Cóż z tego, że jeden z jego kuzynów właśnie się ożenił, skoro to właśnie na młodego opiekuna smoków spoglądano zapewne z największym oczekiwaniem. Presja, jaką musiał znieść, wydawała się Marine olbrzymia, prawie nieobliczalna. Założenie rodziny, wzmocnienie jej sojuszem, bycie drogowskazem dla swych krewnych i świecenie przykładem w każdym aspekcie życia musiało być niezwykle wyczerpujące. Panna Lestrange sądziła, że rolą żony jest pomoc mężowi w niesieniu tego brzemienia, dlaczego więc jednak rola narzeczonej miała być pozbawiona tego aspektu? Nie wyobrażała sobie jedynie brać, w sytuacji, gdy nie mogłaby dać niczego do siebie.
Wyczuła żal w jego głosie i natychmiast pospieszyła z pomocą, ponownie odwracając się twarzą w kierunku Morgotha. Postąpiła kilka kroków w jego kierunku, zostawiając za plecami wzburzone morze i piękne widoki. Miała teraz zgoła inne priorytety. Zadał jej pytanie, na które nie było prostej odpowiedzi i nie wyobrażała sobie, by mogła zbyć go półsłówkami. Nie chciała tego robić ze względu na szacunek, jakim go darzyła oraz przekonanie, że tylko szczerość może stanowić dobre podwaliny do zdrowej relacji.
- Ponieważ w naszym przypadku wolę podjąć ryzyko, niż ukrywać się za zachowawczością – wsunęła swoją dłoń w jego, spoglądając mężczyźnie w oczy - Wolę zaufać ci kompletnie już na starcie naszej wspólnej drogi, niż przez jej większą część uprawiać taniec pozorów. Żadne z nas na to nie zasługuje.
Jeśli miała zostać przez niego skrzywdzona, wiedziała doskonale, że nie zrobi on tego naumyślnie, a przynajmniej bardzo usilnie starała się w to wierzyć. Marine podniesie się wtedy i wysoko, dumnie zadrze głowę. Stanie się silniejsza, bo tego od zawsze ją uczono i tego oczekiwano. Tego oczekiwała sama od siebie.
Oczywiście, że chciał dla nich jak najlepiej, nawet przez moment nie poddawała tego wątpliwościom. Obdarzyła narzeczonego wyrozumiałym spojrzeniem, pragnąc dodatkowo zapewnić go o świadomości jego intencji, a także przekazać swoje własne. Nie litowała się nad nim, nie próbowała pocieszać go na siłę. Chciała, by zrozumiał, że nie jest tak krucha, na jaką wyglądała.
- Musisz wiedzieć, że nie oczekuję zwierzeń, przez które obnażysz przede mną swoją duszę, mi także ciężko czasem wyrazić emocje lub ubrać obawy w słowa – przyznała bez zająknięcia - Ale chcę, żeby nasze fundamenty były silne, niewzruszone i zawierzam ci dlatego, by łatwiej było je zbudować. To wszystko ma być na zawsze. Skoczyłam za tobą we śnie i mam nadzieję, że przeżyjemy nasze życia tak, bym w obliczu ponownego wyboru mogła bez mrugnięcia okiem podjąć identyczną decyzję – być może wykazywała się przesadną śmiałością, pozwalając sobie na takie deklaracje, lecz głęboko wierzyła, że to, co połączy ich w przyszłości, będzie mocniejsze od wszystkiego innego.
Wzniosłą atmosferę przerwało drgnięcie w kąciku jej ust.
- Potrafisz okiełznać smoki. Ze mną też sobie poradzisz – nie mogła nie uśmiechnąć się lekko, pozwalając na drobny żart.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie oczekiwał od niej deklaracji, wiedząc, że to mężczyznom przychodziło składać obietnice kobietom i chronić najcenniejsze dziedzictwo, jakie kiedykolwiek mogli sobie wyobrazić - schedę, którą zapewnić im miały delikatne żony. W nich istniała nadzieja na dalsze przetrwanie, a jeśliby ich zabrakło, wszystko by przepadło. Im przypadał ból związany z powiciem potomka i również odpowiedzialność za dopatrywanie posiadłości, podczas gdy mąż był poza domem i dbał o to, co znajdowało się wewnątrz. Takie były odwieczne prawa i nikt nie mógł ich zmieniać, naruszać nierozerwalnego porządku, na którym opierał się świat. Nie chodziło jedynie o przetrwanie, a o egzystowanie w wymiarze większym niż oddychanie. Potrzebowali siebie nawzajem i być może to mężczyźni potrzebowali bardziej kobiet niż one ich. Morgoth widział w osobie Marine nie tylko tę, która miała nosić jego dzieci pod swoim sercem i śpiewać, przynosząc na salonach dumę nowej rodzinie swoim głosem. Nie patrzył na nią pod kątem bycia środkiem do celu, który miał zostać usunięty i odrzucony, gdy spełni swoją funkcję. Nie chciał pozwolić, by dała o sobie zapomnieć, bo miała stanowić część również i jego samego, a odtrącając ją w jakikolwiek sposób, zdradziłby samego siebie. Nie zamierzał czynić tego, jednak z egoistycznych pobudek, nie zapominając, że miał obok drugiego człowieka, nad którym sprawował pieczę. Ta opieka miała być zupełnie inna, od wszystkich, które rozciągał nad członkami rodziny. Inna od tej, którą ofiarowywał siostrze, odmienna od troski o Cynerica, nieporównywalna do myśli o Rosalie i Lilianie. Nawet rodzice posiadali inny stopień ów sentymentu. To z Marine miał stanowić jedno, którego żadna moc nie miała rozdzielić po złożeniu przysięgi. Zaczynali wspólnie nowe życie i odtąd nie mogło być wątpliwości czy niedomówień. Ramię w ramię mieli nieść ciężar, przekrzywiając to równocześnie na barki Morgotha, bo taka była naturalna kolej rzeczy. Chciał ją umocnić, nie osłabić. Chciał, żeby również i ona dała mu nowe siły, a był pewien, że miała spełnić to zadanie, bo już teraz odczuwał inność w motywacji, w patrzeniu na ryzyko. I chociaż nie towarzyszyła mu w myślach podczas ostatniego polowania na Gregorowicza, był czujniejszy, bo wiedział, że ktoś na niego czekał po powrocie. Ktoś, komu coś obiecał.
Czując ciepło jej dłoni w swojej, pozwolił, by gładka skóra osnuła delikatnie jego własną. Otwierała go na różne sposoby, nie bojąc się śmiałości, którą można by uznać za zuchwałą, ale nie chciał, by robiła to inaczej. Ponad tym wszystkim unosiła się szczerość i szacunek, a to właśnie się liczyło. Całą otoczkę mogli oceniać sami, lecz przedstawienie sprawy jasno winno być priorytetem w każdej relacji. Wiedział, że zaczęli dobrze i póki co nie czuł żadnego dystansu w półsłówkach, które często słyszał między narzeczonymi czy nawet małżeństwami. Oboje zdawali sobie sprawę z wartości, która kryła się za zaufaniem, bo bez tego nie byliby w stanie zbudować czegoś solidnego. A Morgoth nie zamierzał tworzyć domu dla ich dzieci na piasku. Wiedział, że Marine miała rację i mimo, że pozostawała niedoświadczona, nieświadoma w niektórych sprawach nie sprawiało, że szanował ją mniej. Wręcz przeciwnie. Jej słowa nie były pustą deklaracją ani płytkimi wyznaniami puszczanymi w chwili uniesienia, a obietnicą, w którą uwierzył. Mimo że dopiero się poznawali, odkrywali swoje dobre i złe strony, byli silni, nie marnując czasu na błahe sentymenty i podarunki. Nigdy nie należał do tych, którzy przesadnie zabiegali o kobiety - wpatrzony w ojca, będąc jego odbiciem, chronił. Nie pisywał wierszy, nie wygłaszał apokryf pełnych metafor i czczych obietnic, nie komplementował na każdym kroku. Im częściej powtarzane było kłamstwo, tym szybciej się w nie wierzyło, a on nie chciał być złudny i fałszywy. Patrzył po rodzinie i widział zakłamanie, manipulację. Podwójne życie prowadzone zarówno z małżonkiem i kimś obok. Widział brutalność i równocześnie akceptację agresji. Na co zbędne słowa, skoro nic za nimi nie szło? Obserwował swoją narzeczoną tak śmiałą w apelach i zapewnieniach, która biła stanowczością. Jednak z jej ust nie padały kłamstwa. I to zarówno mu imponowało jak i przerażało.
- Nie chcę, żebyś dla mnie szła w ogień. Chcę, żebyś żyła życiem, na jakie zasługujesz - powiedział, ściskając nieco mocniej jej dłoń w swojej na potwierdzenie tego, co między nimi padało. Wiedział, że cokolwiek by teraz powiedział, uwierzyłaby mu tak jak on jej, lecz nie o to w tym chodziło. Nie kłamali. Mówili prawdę, a co mogło być cenniejszego ponad to? Chciał jej wyjawić kiedyś wszystko, lecz wiedział, że nie będzie mógł. Niektóre z nich miały być zabrane przez niego do grobu, jednak zdawał sobie sprawę, że Marine w końcu odkryje ich część. Miała być jego żoną, matką jego dzieci, kimś kto znał go najlepiej. Nawet nie zauważył, gdy jego palce wymknęły się jej i ujął twarz dziewczyny w obie dłonie, patrząc jej w oczy. - Chcę spojrzeć na ciebie za rok, za dwa lata, za dziesięć, za czterdzieści i nie żałować, że zrobiłem coś, co cię dotknęło. A wiem, że nie będzie to łatwe, bo znam siebie. Dla tej rodziny zrobię wszystko. Nawet jeśli to zaboli. A nie mogę pozwolić na to, byś ucierpiała. Byś skoczyła. Będziesz musiała mnie zostawić. Obiecaj mi, że zostaniesz na powierzchni i utrzymasz to, co zbudujemy. Obiecaj mi to - poprosił, badając spojrzeniem jej twarz. Były sprawy, w które nie mogli iść razem i które musiał ponieść sam. Musiała zdawać sobie z tego sprawę już teraz, bo kiedyś i tak mieli się o tym przekonać. Chciał, żeby troszczyła się o ich wspólne dziedzictwo, gdy przyjdzie pora, nawet jeśli oznaczało to pozostawienie go samemu sobie. Jeśli miał ściągnąć kogoś na dno to tylko i wyłącznie siebie. Nie mówił jej tego wszystkiego bez powodu i być może już niedługo mieli patrzeć na to z o wiele bliższej perspektywy niż sądzili. Przejechał delikatnie kciukiem po dołeczku w policzku Marine, gdy się uśmiechnęła. Sam uniósł lekko prawy kącik ust, słysząc jej słowa. - Nikomu na to nie pozwól. Mi w szczególności - mruknął, bez zbędnej opieszałości i cnotliwości zabarwiając wypowiedź dwuznacznością. Naprawdę jednak nie chciał, żeby zatraciła własną nutę pod naporem małżeństwa. Jeśli kiedykolwiek miało ją stłamsić, nigdy sobie tego nie wybaczy.
Czując ciepło jej dłoni w swojej, pozwolił, by gładka skóra osnuła delikatnie jego własną. Otwierała go na różne sposoby, nie bojąc się śmiałości, którą można by uznać za zuchwałą, ale nie chciał, by robiła to inaczej. Ponad tym wszystkim unosiła się szczerość i szacunek, a to właśnie się liczyło. Całą otoczkę mogli oceniać sami, lecz przedstawienie sprawy jasno winno być priorytetem w każdej relacji. Wiedział, że zaczęli dobrze i póki co nie czuł żadnego dystansu w półsłówkach, które często słyszał między narzeczonymi czy nawet małżeństwami. Oboje zdawali sobie sprawę z wartości, która kryła się za zaufaniem, bo bez tego nie byliby w stanie zbudować czegoś solidnego. A Morgoth nie zamierzał tworzyć domu dla ich dzieci na piasku. Wiedział, że Marine miała rację i mimo, że pozostawała niedoświadczona, nieświadoma w niektórych sprawach nie sprawiało, że szanował ją mniej. Wręcz przeciwnie. Jej słowa nie były pustą deklaracją ani płytkimi wyznaniami puszczanymi w chwili uniesienia, a obietnicą, w którą uwierzył. Mimo że dopiero się poznawali, odkrywali swoje dobre i złe strony, byli silni, nie marnując czasu na błahe sentymenty i podarunki. Nigdy nie należał do tych, którzy przesadnie zabiegali o kobiety - wpatrzony w ojca, będąc jego odbiciem, chronił. Nie pisywał wierszy, nie wygłaszał apokryf pełnych metafor i czczych obietnic, nie komplementował na każdym kroku. Im częściej powtarzane było kłamstwo, tym szybciej się w nie wierzyło, a on nie chciał być złudny i fałszywy. Patrzył po rodzinie i widział zakłamanie, manipulację. Podwójne życie prowadzone zarówno z małżonkiem i kimś obok. Widział brutalność i równocześnie akceptację agresji. Na co zbędne słowa, skoro nic za nimi nie szło? Obserwował swoją narzeczoną tak śmiałą w apelach i zapewnieniach, która biła stanowczością. Jednak z jej ust nie padały kłamstwa. I to zarówno mu imponowało jak i przerażało.
- Nie chcę, żebyś dla mnie szła w ogień. Chcę, żebyś żyła życiem, na jakie zasługujesz - powiedział, ściskając nieco mocniej jej dłoń w swojej na potwierdzenie tego, co między nimi padało. Wiedział, że cokolwiek by teraz powiedział, uwierzyłaby mu tak jak on jej, lecz nie o to w tym chodziło. Nie kłamali. Mówili prawdę, a co mogło być cenniejszego ponad to? Chciał jej wyjawić kiedyś wszystko, lecz wiedział, że nie będzie mógł. Niektóre z nich miały być zabrane przez niego do grobu, jednak zdawał sobie sprawę, że Marine w końcu odkryje ich część. Miała być jego żoną, matką jego dzieci, kimś kto znał go najlepiej. Nawet nie zauważył, gdy jego palce wymknęły się jej i ujął twarz dziewczyny w obie dłonie, patrząc jej w oczy. - Chcę spojrzeć na ciebie za rok, za dwa lata, za dziesięć, za czterdzieści i nie żałować, że zrobiłem coś, co cię dotknęło. A wiem, że nie będzie to łatwe, bo znam siebie. Dla tej rodziny zrobię wszystko. Nawet jeśli to zaboli. A nie mogę pozwolić na to, byś ucierpiała. Byś skoczyła. Będziesz musiała mnie zostawić. Obiecaj mi, że zostaniesz na powierzchni i utrzymasz to, co zbudujemy. Obiecaj mi to - poprosił, badając spojrzeniem jej twarz. Były sprawy, w które nie mogli iść razem i które musiał ponieść sam. Musiała zdawać sobie z tego sprawę już teraz, bo kiedyś i tak mieli się o tym przekonać. Chciał, żeby troszczyła się o ich wspólne dziedzictwo, gdy przyjdzie pora, nawet jeśli oznaczało to pozostawienie go samemu sobie. Jeśli miał ściągnąć kogoś na dno to tylko i wyłącznie siebie. Nie mówił jej tego wszystkiego bez powodu i być może już niedługo mieli patrzeć na to z o wiele bliższej perspektywy niż sądzili. Przejechał delikatnie kciukiem po dołeczku w policzku Marine, gdy się uśmiechnęła. Sam uniósł lekko prawy kącik ust, słysząc jej słowa. - Nikomu na to nie pozwól. Mi w szczególności - mruknął, bez zbędnej opieszałości i cnotliwości zabarwiając wypowiedź dwuznacznością. Naprawdę jednak nie chciał, żeby zatraciła własną nutę pod naporem małżeństwa. Jeśli kiedykolwiek miało ją stłamsić, nigdy sobie tego nie wybaczy.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mówiąc o silnych fundamentach mającej połączyć ich relacji, Marine boleśnie zdała sobie sprawę z pewnego faktu – nie wiedziała tak naprawdę, o czym mówiła. Jej słowa pięknie brzmiały w teorii, lecz nie miała okazji by przyjrzeć się temu, jak sprawdzą się w praktyce, nie miała wzorca, który mógł podpowiedzieć jej, że droga, którą obiera, jest właściwa. Szczerość i zaufanie były na pewno dobrym początkiem i być może nawet książkowym przykładem, lecz stawiała wszystko na jedną kartę i choć podświadomie czuła, że jest to dobry ruch, tak naprawdę nie mogła tego wiedzieć. Być może Morgoth miał w swoim życiu wzór małżeństwa, który imponował mu na tyle, że chciałby czerpać z niego przykład. Czy byli nim jego rodzice? Marine postanowiła, że kiedyś o to zapyta. Lecz równie dobrze jego drogowskaz mógł wskazać się z doświadczeń wielu par, wzbogaconym obserwacjami na ich temat oraz osobistym wyciągnięciem wniosków; gdyby ona miała taką możliwość, zrobiłaby tak samo. Niestety na Wyspie Wight żyła tylko jedna para, na którą mogła spoglądać z jakimkolwiek sentymentem – dziadek i babcia żyli już ze sobą tyle lat i wciąż potrafili na siebie patrzeć i ze sobą rozmawiać, lecz ich wnuczka wiedziała, że jest to okupione miesiącami rozłąki, na które decydowali się sami, byle tylko nie zniszczyć doszczętnie więzi ich łączącej. Doczekali się czwórki dzieci i na swój sposób kochali, lecz momentami nie byli w stanie ze sobą wytrzymać. Marine podziwiała ich wytrwałość, lecz nie wyobrażała sobie, by sama musiała stosować takie rozwiązanie. Nie chciała tego. Pragnęła zbudować coś prawdziwego i nawet jeśli nie miało być budowane w oparciu o rzekomo najwyższe z uczuć, to przecież nie stanowiło ujmy ani nie urągało godności. To fałsz mógł zgubić rodzinę i to właśnie stało się z jej własną. Matka zmarła o wiele za wcześnie, a ojciec przez wiele lat nie był w stanie przekazać córce wartości, które wpajali jej inni. Panna Lestrange obiecała sobie, że jako przedstawicielka następnego pokolenia, będzie w stanie naprawić błędy przodków, nawet jeśli będzie miała to uczynić pod innym nazwiskiem. Była szczęśliwa, ponieważ wyczuwała, że Morgoth pragnie tego samego.
Nie musiała udowadniać mu, że nie kłamała; w jego spojrzeniu widziała, że mężczyzna ufa jej słowom i zapewnieniom. Jego własne przyjęła z otwartym umysłem, a gest umiejscowienia dłoni przy jej twarzy pozwolił jej twierdzić, że lordowi Yaxleowi bardzo zależy, by spełniła jego prośbę.
- Skok nie musi oznaczać cierpienia, może położyć mu kres – przypomniała, ale nie miała zamiaru negować tego, co przed chwilą jej powiedział.
A może miał rację? Może podążenie za nim tą ostatnią ścieżką nie było stawieniem czoła przeciwnościom, a właśnie uleganiem im? Najprostszym wyjściem, najłatwiejszym? Może skok okazałby się tchórzostwem podszytym strachem przed samotnością lub najczystszą w formie tęsknotą? Marine odetchnęła, przyswajając słowa narzeczonego. Wyraz jej twarzy musiał mu już powiedzieć, że zamierzała obiecać mu to, o co prosił. Skoro mieli zbudować coś niezniszczalnego, nie mogli zadawać ciosów sami sobie – to dziedzictwo miało przetrwać, choć pojęcie tego wszystkiego i zrozumienie było dla osiemnastolatki nieco przytłaczające.
- Obiecuję – wyszeptała wreszcie, wpatrując się w oczy Morgotha. Do pewnych spraw nie potrzeba było wcale Przysięgi Wieczystej i dziewczyna miała pamiętać o danym słowie nawet za dziesięć, dwadzieścia i czterdzieści lat.
Rześki wiatr przebudził ją z przemyśleń wielkiej wagi i pozwolił dostrzec, że na twarzy mężczyzny także pojawił się ledwo zauważalny uśmiech.
Nikomu na to nie pozwól.
A więc akceptował ją taką, jaka była. Marine odetchnęła i nieznacznie pochyliła się do przodu, z wdzięczności składając delikatny pocałunek na policzku narzeczonego.
Nie musiała udowadniać mu, że nie kłamała; w jego spojrzeniu widziała, że mężczyzna ufa jej słowom i zapewnieniom. Jego własne przyjęła z otwartym umysłem, a gest umiejscowienia dłoni przy jej twarzy pozwolił jej twierdzić, że lordowi Yaxleowi bardzo zależy, by spełniła jego prośbę.
- Skok nie musi oznaczać cierpienia, może położyć mu kres – przypomniała, ale nie miała zamiaru negować tego, co przed chwilą jej powiedział.
A może miał rację? Może podążenie za nim tą ostatnią ścieżką nie było stawieniem czoła przeciwnościom, a właśnie uleganiem im? Najprostszym wyjściem, najłatwiejszym? Może skok okazałby się tchórzostwem podszytym strachem przed samotnością lub najczystszą w formie tęsknotą? Marine odetchnęła, przyswajając słowa narzeczonego. Wyraz jej twarzy musiał mu już powiedzieć, że zamierzała obiecać mu to, o co prosił. Skoro mieli zbudować coś niezniszczalnego, nie mogli zadawać ciosów sami sobie – to dziedzictwo miało przetrwać, choć pojęcie tego wszystkiego i zrozumienie było dla osiemnastolatki nieco przytłaczające.
- Obiecuję – wyszeptała wreszcie, wpatrując się w oczy Morgotha. Do pewnych spraw nie potrzeba było wcale Przysięgi Wieczystej i dziewczyna miała pamiętać o danym słowie nawet za dziesięć, dwadzieścia i czterdzieści lat.
Rześki wiatr przebudził ją z przemyśleń wielkiej wagi i pozwolił dostrzec, że na twarzy mężczyzny także pojawił się ledwo zauważalny uśmiech.
Nikomu na to nie pozwól.
A więc akceptował ją taką, jaka była. Marine odetchnęła i nieznacznie pochyliła się do przodu, z wdzięczności składając delikatny pocałunek na policzku narzeczonego.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nikt nie znał przyszłości, a szczególnie para młodych i niedoświadczonych czarodziejów, którzy dopiero uczyli się samych siebie. Nie mogli stwierdzić na pewno, co będzie się działo z samotności przechodząc na ich wspólnie. Zaznajomieni tylko z niektórymi aspektami życia mogli przewidywać, lecz nie wiedzieć na pewno. Zbyt młodzi, zbyt nierozeznani, zbyt naiwni. Bo w to Morgoth nie wątpił, że pomimo tego, co widział, wciąż pozostawała w nim pewna idylla, do której ciągnął i wizja rzeczywistości, którą chciał kształtować. Niezwykle trudna do osiągnięcia, lecz nie niemożliwa. Miał za sobą ojca, Cynerica, ufał Lupusowi na tyle, by wkrótce zacząć temat powierzenia mu swej siostry. Mimo że nie rozumiał wszystkiego, a jego młodsza narzeczona nie znała go przez wszystkie warstwy jego osobowości, wierzył w to, że małżeństwem mieli być dobrym. Właśnie przez takie momenty, gdy nie szczędzili sobie słów ani okrutnych prawd, które mogły zapowiadać brutalną przyszłość. Gdy sam się bał, zdawał sobie sprawę, że ona również, lecz żadne z nich nie było już samotne. Musieli sobie to uzmysłowić i stawić temu czoła, ciągnąc siłę z sojuszu, który został im narzucony, lecz zaakceptowany przez każde. Wciąż nie rozumiał, dlaczego ktoś narzucił na nich tak silne zaklęcie, które połączyło ich umysły, bo na pewno nie interesowały tego kogoś ich uczucia. A więc co? To i tak teraz było bez znaczenia, bo pomimo ukierunkowania go na nią i na odwrót Morgoth czuł odpowiedzialność. Razem żyli, razem umierali po kilka razy. Wtedy był to niemy test, teraz mieli przeżywać to naprawdę i chociaż nie było żadnych rycerzy, zagrożenia innego rodzaju czyhały za każdym zakrętem, w każdej jaskini mogła czaić się zguba lub ratunek. Sam był Rycerzem, lecz nie tego rodzaju, o którym czytało się śpiewne eposy, których legendy sławiono przez wieku. Znał groty i jamy, w które pierzchały przed nim zwierzęta, gdy pod drugą postacią biegł przez las. Wtedy czuł się bezpieczny, lecz zawsze miała się znaleźć większa ryba gotowa połknąć go w całości. Nie bagatelizował Zakonu Feniksa, Grindelwalda czy zagorzałych przeciwników teorii czystości krwi nawet wśród szlachciców. Marine nie znała jego zmartwień, lecz niedługo ich część miała zostać przed nią odkryta tak jak i teraz, gdy zobaczyła go takiego, jakiego jeszcze nigdy dotąd. Wcześniej małomówny jedynie przy oświadczynach pozwolił sobie na więcej. Nie miało być wielu takich momentów, jednak były one potrzebne. Były zaprawą między cegłami, z których budowali wspólne życie.
- Czasami cierpimy dla jakiegoś celu - odparł jej, przejeżdżając dłońmi przez jej włosy i w końcu wyplątując je z brązowych kaskad. Nie wiedział zbyt dużo o miłości, nigdy nie konfrontując się z tym słowem w odniesieniu do swojej osoby na jakiejkolwiek z płaszczyzn. Nie wiedział o niej nic więcej, a silne uczucia i emocje utożsamiał z pożądaniem, szacunkiem, wzajemnym oddziaływaniem. Dla niego więź rodzinna różniła się diametralnie od tej, którą można było zawiązać z kimś spoza tego ścisłego kręgu i nie można było ich nawet przyrównywać. Być może odczuwał ją kiedyś nawet o tym nie wiedząc, lecz wychowany w świadomości, że jedynie miłość krwi istniała pod płaszczem lojalności, opieki i odpowiedzialności, odrzucał wszelką inną. Była jedynie pustym słowem, którego nadużywali pisarze, poeci, ludzie o nierealnym pojęciu rzeczywistości. Dla niego nic za nim nie stało. Chciał przywiązania i zrozumienia. Współpracy, której początki trudne, dawały w późniejszych czasach efekty i trwałość. Wiedział, że teraz oczekiwał wiele od młodej narzeczonej i może teraz jeszcze nie pojmowała w całości jego słów; ufał, że stanie się to w przyszłości. Obiecuję. Usta zadrżały jej przy wypowiadaniu upragnionego słowa. Wymagał, lecz nie zamierzał zostawiać jej samej, wspólnie mieli poczuć napływ nowych sił. Przyjął pocałunek, czując się lekko zbitym z tropu, chociaż był to najniewinniejszy ze wszystkich gestów, które między sobą wymieniali. Wyprostował się, patrząc na nią przez chwilę z czającym się w oczach zagubieniem, lecz po chwili zmusił się, żeby spojrzeć ponad jej ramieniem na morze. - Powinnaś mnie odwiedzić w Kent - powiedział, nie odrywając spojrzenia z horyzontu i dziwiąc się jak bardzo zależało mu na tym, by spełniła ów prośbę. Dopiero po chwili zorientował się, że dodał mnie do wypowiedzi, podczas gdy myślał o rezerwacie.
- Czasami cierpimy dla jakiegoś celu - odparł jej, przejeżdżając dłońmi przez jej włosy i w końcu wyplątując je z brązowych kaskad. Nie wiedział zbyt dużo o miłości, nigdy nie konfrontując się z tym słowem w odniesieniu do swojej osoby na jakiejkolwiek z płaszczyzn. Nie wiedział o niej nic więcej, a silne uczucia i emocje utożsamiał z pożądaniem, szacunkiem, wzajemnym oddziaływaniem. Dla niego więź rodzinna różniła się diametralnie od tej, którą można było zawiązać z kimś spoza tego ścisłego kręgu i nie można było ich nawet przyrównywać. Być może odczuwał ją kiedyś nawet o tym nie wiedząc, lecz wychowany w świadomości, że jedynie miłość krwi istniała pod płaszczem lojalności, opieki i odpowiedzialności, odrzucał wszelką inną. Była jedynie pustym słowem, którego nadużywali pisarze, poeci, ludzie o nierealnym pojęciu rzeczywistości. Dla niego nic za nim nie stało. Chciał przywiązania i zrozumienia. Współpracy, której początki trudne, dawały w późniejszych czasach efekty i trwałość. Wiedział, że teraz oczekiwał wiele od młodej narzeczonej i może teraz jeszcze nie pojmowała w całości jego słów; ufał, że stanie się to w przyszłości. Obiecuję. Usta zadrżały jej przy wypowiadaniu upragnionego słowa. Wymagał, lecz nie zamierzał zostawiać jej samej, wspólnie mieli poczuć napływ nowych sił. Przyjął pocałunek, czując się lekko zbitym z tropu, chociaż był to najniewinniejszy ze wszystkich gestów, które między sobą wymieniali. Wyprostował się, patrząc na nią przez chwilę z czającym się w oczach zagubieniem, lecz po chwili zmusił się, żeby spojrzeć ponad jej ramieniem na morze. - Powinnaś mnie odwiedzić w Kent - powiedział, nie odrywając spojrzenia z horyzontu i dziwiąc się jak bardzo zależało mu na tym, by spełniła ów prośbę. Dopiero po chwili zorientował się, że dodał mnie do wypowiedzi, podczas gdy myślał o rezerwacie.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dopiero jakiś czas temu zdała sobie sprawę, że definicja wolności była inna dla każdego człowieka i wpływało na nią tak wiele czynników, że nie sposób było wszystkie zliczyć. Marine również pragnęła wolności, lecz dla niej nie oznaczała ona radykalnych posunięć i zerwania z tożsamością. Nie dla niej ucieczki z domu i przeżywanie przygód z narażeniem własnego życia, choć takie fantazje umilały jej czas przed snem i stanowiły niewątpliwie przyjemny potok myśli. Nie chciała próbować zakazanych owoców, jak chociażby uczestnictwo w Klubie Pojedynków czy udział w smoczej wyprawie badawczej – znała już własne limity i chociaż o pewnych rzeczach można było marzyć, wcale nie oznaczało to, że przy pierwszej lepszej okazji zdecydowałaby się na spełnienie pragnień. Dla niej wolnością była możliwość realizowania się w swojej pasji i wiele wskazywało na to, że będzie mogła tę wolność zatrzymać – Opera przyzywała ją do siebie, a pierścionek zaręczynowy wcale nie był powodem osłabienia tej więzi. Lubiła mieć swoje zdanie na wiele tematów, lecz nie ciągnęło jej do publicznego wygłaszania racjonalnych poglądów. Było jej wygodnie i wcale nie czuła się uwięziona, mimo iż pewne czynności dnia codziennego można było nazwać wyuczonym schematem. W tym momencie nie mogłaby narzekać na swoje życie i chociaż widniało przed nią kolejne wyzwanie, nie bała się patrzeć w nieznane z podniesioną głową.
Włosy, z których dłoń wyplątał jej narzeczony, założyła za uszy i jeszcze przez moment spoglądała na twarz lorda Yaxleya, lecz w wyrazie jej własnej nie było już oczekiwania. W krótkim czasie powiedzieli sobie tak wiele, za świadka rozmowy mając jedynie matkę naturę oraz jej dzieła. Panna Lestrange nie czuła już potrzeby dodatkowych wyjaśnień, przyjęła naukę płynącą ze słów stojącego przed nią mężczyzny.
Gdy zmienił temat, wysuwając propozycję odwiedzin w rezerwacie, kąciki ust Marine uniosły się do góry i nie było już mowy o speszeniu po poufałym geście, na jaki przed chwilą sobie pozwoliła.
- Z przyjemnością – mógł doskonale wiedzieć, jak wielką, gdyż był jedną z osób świadomych jej fascynacji gadami; w pewien sposób przecież ją podzielał, bo przecież jego zawód nie był kwestią przypadku.
Nie było to zapewne jedyne podobieństwo miedzy nimi, lecz resztę mieli odkryć po czasie, podróżując razem po życiowych ścieżkach. Nie żałowała wcale, że odkryła przed nim tę oraz inne karty swojej osoby, bo czuła, że to właśnie proces poznawania się nawzajem może przynieść im wiele przyjemności. Póki co, wciąż istniały między nimi aspekty tajemnicze, niewypowiedziane sekrety i nie ciążyły one wcale na ich relacji, wręcz przeciwnie – nie było nic bardziej intrygującego niż błysk w oku narzeczonego i próba rozpracowania, co mogło ów wywołać. Co sprawiało mu radość? Jak się wyciszał, koił emocje? Czego jeszcze pragnął, poza wzorowym spełnieniem obowiązku wobec rodu? Odpowiedzi na te pytania miały w końcu nadejść, dlatego Marine nie zamierzała naciskać.
Odwróciła głowę i spojrzała w tym samym kierunku, co Morgoth. Horyzont majaczył w oddali, a panna Lestrange oczami wyobraźni widziała już wspaniałe, majestatyczne smocze sylwetki odcinające się na nieboskłonie. Przyszłość zapowiadała się dobrze, skoro oboje z narzeczonym spoglądali w tę samą stronę.
| zt x 2
Włosy, z których dłoń wyplątał jej narzeczony, założyła za uszy i jeszcze przez moment spoglądała na twarz lorda Yaxleya, lecz w wyrazie jej własnej nie było już oczekiwania. W krótkim czasie powiedzieli sobie tak wiele, za świadka rozmowy mając jedynie matkę naturę oraz jej dzieła. Panna Lestrange nie czuła już potrzeby dodatkowych wyjaśnień, przyjęła naukę płynącą ze słów stojącego przed nią mężczyzny.
Gdy zmienił temat, wysuwając propozycję odwiedzin w rezerwacie, kąciki ust Marine uniosły się do góry i nie było już mowy o speszeniu po poufałym geście, na jaki przed chwilą sobie pozwoliła.
- Z przyjemnością – mógł doskonale wiedzieć, jak wielką, gdyż był jedną z osób świadomych jej fascynacji gadami; w pewien sposób przecież ją podzielał, bo przecież jego zawód nie był kwestią przypadku.
Nie było to zapewne jedyne podobieństwo miedzy nimi, lecz resztę mieli odkryć po czasie, podróżując razem po życiowych ścieżkach. Nie żałowała wcale, że odkryła przed nim tę oraz inne karty swojej osoby, bo czuła, że to właśnie proces poznawania się nawzajem może przynieść im wiele przyjemności. Póki co, wciąż istniały między nimi aspekty tajemnicze, niewypowiedziane sekrety i nie ciążyły one wcale na ich relacji, wręcz przeciwnie – nie było nic bardziej intrygującego niż błysk w oku narzeczonego i próba rozpracowania, co mogło ów wywołać. Co sprawiało mu radość? Jak się wyciszał, koił emocje? Czego jeszcze pragnął, poza wzorowym spełnieniem obowiązku wobec rodu? Odpowiedzi na te pytania miały w końcu nadejść, dlatego Marine nie zamierzała naciskać.
Odwróciła głowę i spojrzała w tym samym kierunku, co Morgoth. Horyzont majaczył w oddali, a panna Lestrange oczami wyobraźni widziała już wspaniałe, majestatyczne smocze sylwetki odcinające się na nieboskłonie. Przyszłość zapowiadała się dobrze, skoro oboje z narzeczonym spoglądali w tę samą stronę.
| zt x 2
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 1 listopada 23 listopada
Choć dobór miejsca spotkania mógł wydawać się przypadkowy czy dziwny, starannie przemyślała wszelkie za i przeciw, nim posłała sowę do Marceliusa – tego samego, który miał być jej oczami i uszami na Arenie Carringtonów, a z którym nie miała wiele do czynienia, odkąd oddała w jego ręce fiolkę z eliksirem wężowych ust, pozwoliła mu zniknąć z opuszczonej, zagubionej wśród labiryntu portowych uliczek tawerny. Wieść niosła, że nie był już tylko jednym z tych, którzy wciąż pomieszkiwali w stolicy, a więc mieli do niej swobodny dostęp – w przeciwieństwie do niej – a kimś więcej, sojusznikiem. Osobą, która podobno wierzyła w te same ideały i nie bała się wspierać ich sprawy swą różdżką. Wyprawa do Dotyku Midasa była potwierdzeniem dobrej woli, krokiem na drodze do zbudowania zaufania. Jednym z wielu, których potrzebowała, by spojrzeć na niego inaczej, przychylniej. Wszak doskonale pamiętała ich poprzednią, odbytą jeszcze w lipcu rozmowę – i wciąż widziała w nim butnego, zagonionego w kozi róg dzieciaka. Dzieciaka, który wierzgał, kopał i spoglądał na nią spode łba, lecz koniec końców zgodził się nawiązać współpracę. Głównie jednak dlatego, że nie miał większego wyboru.
Drogę na szczyt postanowiła pokonać pieszo, wykorzystując okazję do rozprostowania zastałych kości, zebrania kłębiących się w głowie myśli. Nie padało, choć powietrze było chłodne, wilgotne i z każdym silniejszym powiewem wiatru wdzierało się pod fałdy odzienia, tym samym nakazując garbić ramiona, skrywać dłonie w kieszeniach płaszcza. Jak okiem sięgnąć, wszędzie było szumiące miarowo, znaczone bałwanami morze – lub znajome, skąpane we mgle tereny Prewettów, które jeszcze do niedawna były kojarzone głównie z dorocznym Festiwalem Lata, świętem beztroski i miłości. Tradycją obecnie zawieszoną z uwagi na wojenną zawieruchę, kłębiące się na ich głowami czarne chmury, kolejne doniesienia o bestialskich samosądach i krwawych mordach. Widziała go wtedy, w Oazie, gdy młodzi postanowili przypomnieć sobie smak normalności, puścili na wzburzone wody wybrzeża plecione naprędce wianki. To nie było jednak miejsce, ani tym bardziej czas, by zdradzać się ze swą prawdziwą twarzą. Czy cyrkowiec mógł jej pomóc? Miała taką nadzieję. Teraz, gdy utraciła zarejestrowaną, chroniącą ją przed gniewem policji różdżkę, a noszony z przyzwyczajenia certyfikat był niczym więcej, jak bezwartościowym zwitkiem papieru, musiała być ostrożniejsza. Londyn nie leżał poza zasięgiem jej rąk, metamorfomagia pozwalała stwarzać odpowiednie pozory, mimo to ostatnia wyprawa do stolicy, której celem było odbicie przetrzymywanej w więzieniu Gwardzistki, skutecznie zniechęciła ją do zbyt częstego kuszenia losu, zakradania się wprost do paszczy lwa. Potrzebowała informacji, nie chciała jednak przypłacić ich swą głową. I tu pojawiał się on – objęty protekcją pana Carringtona chłopak, niepozorny, chodzący własnymi ścieżkami, niczym kot. Tylko czy potrafiłby spojrzeć dalej, poza czubek własnego nosa, a przy tym wykazać się niezbędnym do pracy w terenie opanowaniem?
Czy on w ogóle umiał kłamać?
Sapnęła cicho, gdy w końcu, po dość męczącym marszu, znalazła się na wyblakłym, burym wzgórzu – i momentalnie zmrużyła oczy, niedbale odgarniając opadające na twarz, szarpane bryzą włosy. Przelotnie spojrzała na opinający się na wątłym nadgarstku zegarek; wyglądało na to, że wciąż miał trochę czasu, jakiś kwadrans, by nie spóźnić się, a przy tym nie zacząć testować jej cierpliwości. Nie wątpiła, że będą tutaj sami, całkiem sami, mimo to chwilę szukała miejsca, w którym mogliby skryć się przed wzrokiem ewentualnych obserwatorów, instynkt wygrywał z rozsądkiem, a co ważniejsze – przed jeszcze mocniej odczuwalnymi na otwartym terenie powiewami wiatru. W końcu przystanęła przy jednej z nielicznych, przecinających krajobraz skał, pociemniałej od wody i chropowatej, twarz kierując w stronę, z której musiał przybyć Marcelius, jeśli również zamierzał wdrapać się tutaj wydeptaną na przestrzeni lat ścieżką.
Czekała – w milczeniu, kurczowo ściskając skrywaną pod materiałem płaszcza różdżkę, znów wcielając się w rolę Emer. Leniwie obserwowała krążące po niebie ptaki, próbując zignorować pulsującą bólem rękę. [bylobrzydkobedzieladnie]
| dorzuciłam na skutki Tower, nic się nie dzieje
Choć dobór miejsca spotkania mógł wydawać się przypadkowy czy dziwny, starannie przemyślała wszelkie za i przeciw, nim posłała sowę do Marceliusa – tego samego, który miał być jej oczami i uszami na Arenie Carringtonów, a z którym nie miała wiele do czynienia, odkąd oddała w jego ręce fiolkę z eliksirem wężowych ust, pozwoliła mu zniknąć z opuszczonej, zagubionej wśród labiryntu portowych uliczek tawerny. Wieść niosła, że nie był już tylko jednym z tych, którzy wciąż pomieszkiwali w stolicy, a więc mieli do niej swobodny dostęp – w przeciwieństwie do niej – a kimś więcej, sojusznikiem. Osobą, która podobno wierzyła w te same ideały i nie bała się wspierać ich sprawy swą różdżką. Wyprawa do Dotyku Midasa była potwierdzeniem dobrej woli, krokiem na drodze do zbudowania zaufania. Jednym z wielu, których potrzebowała, by spojrzeć na niego inaczej, przychylniej. Wszak doskonale pamiętała ich poprzednią, odbytą jeszcze w lipcu rozmowę – i wciąż widziała w nim butnego, zagonionego w kozi róg dzieciaka. Dzieciaka, który wierzgał, kopał i spoglądał na nią spode łba, lecz koniec końców zgodził się nawiązać współpracę. Głównie jednak dlatego, że nie miał większego wyboru.
Drogę na szczyt postanowiła pokonać pieszo, wykorzystując okazję do rozprostowania zastałych kości, zebrania kłębiących się w głowie myśli. Nie padało, choć powietrze było chłodne, wilgotne i z każdym silniejszym powiewem wiatru wdzierało się pod fałdy odzienia, tym samym nakazując garbić ramiona, skrywać dłonie w kieszeniach płaszcza. Jak okiem sięgnąć, wszędzie było szumiące miarowo, znaczone bałwanami morze – lub znajome, skąpane we mgle tereny Prewettów, które jeszcze do niedawna były kojarzone głównie z dorocznym Festiwalem Lata, świętem beztroski i miłości. Tradycją obecnie zawieszoną z uwagi na wojenną zawieruchę, kłębiące się na ich głowami czarne chmury, kolejne doniesienia o bestialskich samosądach i krwawych mordach. Widziała go wtedy, w Oazie, gdy młodzi postanowili przypomnieć sobie smak normalności, puścili na wzburzone wody wybrzeża plecione naprędce wianki. To nie było jednak miejsce, ani tym bardziej czas, by zdradzać się ze swą prawdziwą twarzą. Czy cyrkowiec mógł jej pomóc? Miała taką nadzieję. Teraz, gdy utraciła zarejestrowaną, chroniącą ją przed gniewem policji różdżkę, a noszony z przyzwyczajenia certyfikat był niczym więcej, jak bezwartościowym zwitkiem papieru, musiała być ostrożniejsza. Londyn nie leżał poza zasięgiem jej rąk, metamorfomagia pozwalała stwarzać odpowiednie pozory, mimo to ostatnia wyprawa do stolicy, której celem było odbicie przetrzymywanej w więzieniu Gwardzistki, skutecznie zniechęciła ją do zbyt częstego kuszenia losu, zakradania się wprost do paszczy lwa. Potrzebowała informacji, nie chciała jednak przypłacić ich swą głową. I tu pojawiał się on – objęty protekcją pana Carringtona chłopak, niepozorny, chodzący własnymi ścieżkami, niczym kot. Tylko czy potrafiłby spojrzeć dalej, poza czubek własnego nosa, a przy tym wykazać się niezbędnym do pracy w terenie opanowaniem?
Czy on w ogóle umiał kłamać?
Sapnęła cicho, gdy w końcu, po dość męczącym marszu, znalazła się na wyblakłym, burym wzgórzu – i momentalnie zmrużyła oczy, niedbale odgarniając opadające na twarz, szarpane bryzą włosy. Przelotnie spojrzała na opinający się na wątłym nadgarstku zegarek; wyglądało na to, że wciąż miał trochę czasu, jakiś kwadrans, by nie spóźnić się, a przy tym nie zacząć testować jej cierpliwości. Nie wątpiła, że będą tutaj sami, całkiem sami, mimo to chwilę szukała miejsca, w którym mogliby skryć się przed wzrokiem ewentualnych obserwatorów, instynkt wygrywał z rozsądkiem, a co ważniejsze – przed jeszcze mocniej odczuwalnymi na otwartym terenie powiewami wiatru. W końcu przystanęła przy jednej z nielicznych, przecinających krajobraz skał, pociemniałej od wody i chropowatej, twarz kierując w stronę, z której musiał przybyć Marcelius, jeśli również zamierzał wdrapać się tutaj wydeptaną na przestrzeni lat ścieżką.
Czekała – w milczeniu, kurczowo ściskając skrywaną pod materiałem płaszcza różdżkę, znów wcielając się w rolę Emer. Leniwie obserwowała krążące po niebie ptaki, próbując zignorować pulsującą bólem rękę. [bylobrzydkobedzieladnie]
| dorzuciłam na skutki Tower, nic się nie dzieje
Ostatnio zmieniony przez Maeve Clearwater dnia 21.04.21 12:13, w całości zmieniany 1 raz
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wzgórze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset