[sen] machete kills again in space
AutorWiadomość
Noc była gorąca. Prawdziwe piekło. Została jeszcze godzina. Ostatnia godzina mojego pobytu w tym miejscu. Ostatnia godzina tej pracy. Wczesna emerytura. To nie był mój pomysł. Uzdrowiciel zalecił, a ja musiałem się dostosować. Nikt nie chciał mieć w okolicy kogoś, kto mógł w każdej chwili wykitować. Nazywali to dusznicą bolesną. To śmieszne. Wchodziłem przez dwadzieścia lat na sam szczyt wieży, a teraz odrzucą mnie jak niechcianego śmiecia. Ostatnia godzina. Siedziałem i polerowałem różdżkę, nie spodziewając się niczego poważnego. Dlaczego więc po raz ostatni znajdowałem się tutaj, a nie w domu? Co mnie podkusiło? Stary dziadzie... Powinieneś zapomnieć. Wynieść się stąd. Przekładam papiery, odruchowo kontrolując drzwi jakby zaraz miały przez nie przejść dzieciaki. Nic z tego. To koniec. Jestem jak stara maszyna. Pracująca, ale szwankująca. Musieli mnie zastąpić i mieli dobry powód. Nie sądziłem, że cokolwiek zmąci mi te ostatnie minuty. Patronus pojawił się znikąd, a ja wiedziałem, skąd pochodził. Dawno go nie widziałem, lecz takich rzeczy się nie zapomina. Słucham wiadomości. Wstaję od biurka, łapię za płaszcz i deportuję się. Musiałem się tam pojawić. Tego wymagało poświęcenie się sprawie. W końcu prześladowałoby mnie to do końca, gdybym nie przyszedł. Staję obok drzewa i opieram się o nie ramieniem, wpatrując się w ciemność. Chyba miałem to wypisane na twarzy - ostatnia godzina, ostatnie zadanie. A potem wszystko może iść w odstawkę. Zapalam papierosa, chociaż nie powinien. Przeklęty dym. Ogienek osnuwa moją twarz, a chwilę później widzę przed sobą jego.
- I znów się spotykamy - mówię, patrząc uważnie na zbliżającą się postać. Nic się nie zmienił. Nie to co ja. Czuję w kościach starość. Choroba nie daje o sobie zapomnieć, a te pięć lat odebrało mi większość sił. Nie obchodzi mnie to jednak. Wezwał mnie. Oto jestem. Powinien więc wiedzieć w jakim jestem stanie. Najwyraźniej mało go to obchodzi. Mnie też. Ostatnia godzina.
- I znów się spotykamy - mówię, patrząc uważnie na zbliżającą się postać. Nic się nie zmienił. Nie to co ja. Czuję w kościach starość. Choroba nie daje o sobie zapomnieć, a te pięć lat odebrało mi większość sił. Nie obchodzi mnie to jednak. Wezwał mnie. Oto jestem. Powinien więc wiedzieć w jakim jestem stanie. Najwyraźniej mało go to obchodzi. Mnie też. Ostatnia godzina.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W takie dni jak ten, można mnie było spotkać tylko w nocy. Nie oglądałem gwiazd – ich widok przypominał mi o czasach, które zamknęły się za mną, gdy wybrałem swoją drogę – lecz przemykałem z szelestem czarnej peleryny niczym potulny duch przeszłości, bezpieczny tylko poza kręgiem światła. Ciemność nie ocenia. Nie wnika w to, co chowam po kieszeniach. Nie próbuje ściągnąć rękawic, pod którymi skrywam pamiątki po tajemnicach. Zdaję sobie sprawę, że nawet moich przełożonych coraz mniej to obchodzi, jestem dla nich jednowymiarową postacią. Mam cel, mam zadanie, nieskrępowany przez sentymenty, więzi małżeńskie czy wpływ rodziny; właściwie na tym etapie straciłem swoje imię, jestem tym, kogo oni potrzebują. Nic więcej. Ale historia wymaga poświęceń, zmiany domagają się zapłaty, a ja mam dług. Los nie znosi kompromisów, wszystko musi być tak jak trzeba. On, i ja. Zamykam oczy, gdy świetlisty patronus wyrywa się z przeraźliwym rżeniem słyszalnym tylko dla mnie i pędzi, pędzi w dal. Kiedy odchodzi, by przekazać wiadomość, przez moment wydaje mi się, że znów jestem sobą. Gra złudzeń. Strzepuję wzruszenie, mam przeczucie, iż użyłem tego zaklęcia po raz ostatni. Stąd wiem, że spełni swoje zadanie.
Drzewa milczą. Wciąż jest parno. Nie zauważam tego. Jestem tu i mnie nie ma, dopóki on mnie nie zauważa, dopóki nie udowadnia, iż jeszcze jestem prawdziwy. Najpierw wita mnie zapach dymu, potem odsłania się jego postać. Nie powinien palić, nie komentuję tego, patrząc na niego bez mrugnięcia okiem.
— Jesteś. — Stwierdzenie oczywistości, obdarte ze zdziwienia czy ulgi, mój ton nie zdradza absolutnie nic, jest tak jakbym odczytywał kwestię z podręcznika, wypełniał ciszę, nie wiedząc jak to robić bez przykrywania jej płachtą niezręczności. Mozolnym, rozciągniętym w czasie ruchem, sięgam po wykałaczkę, którą przeżuwałem podczas podróży w to miejsce. Ciskam ją na bok, niespecjalnie przejmując się tym, gdzie ona wyląduje. — A więc tyle? Odwalamy robotę i znikamy, żadnego haj, heloł, hałar ju? — mówię, zbliżając się do starszego mężczyzny, a wbrew wszystkiemu moje usta wyginają się w coś na kształt uśmiechu. Niby przyjazny grymas, jednak w jego zagłębieniach czai się coś drapieżnego; od dawna nie mam żadnych przyjaciół. Dziewczyna? To, co po angielsku znaczy witaj piękna równie dobrze może być antycznym językiem, prastarym szyfrem, którego nigdy nie złamałem.
Nie wyciągam różdżki, ale w myślę: lumos. Kulka jasności miga gdzieś w oddali.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Drzewa milczą. Wciąż jest parno. Nie zauważam tego. Jestem tu i mnie nie ma, dopóki on mnie nie zauważa, dopóki nie udowadnia, iż jeszcze jestem prawdziwy. Najpierw wita mnie zapach dymu, potem odsłania się jego postać. Nie powinien palić, nie komentuję tego, patrząc na niego bez mrugnięcia okiem.
— Jesteś. — Stwierdzenie oczywistości, obdarte ze zdziwienia czy ulgi, mój ton nie zdradza absolutnie nic, jest tak jakbym odczytywał kwestię z podręcznika, wypełniał ciszę, nie wiedząc jak to robić bez przykrywania jej płachtą niezręczności. Mozolnym, rozciągniętym w czasie ruchem, sięgam po wykałaczkę, którą przeżuwałem podczas podróży w to miejsce. Ciskam ją na bok, niespecjalnie przejmując się tym, gdzie ona wyląduje. — A więc tyle? Odwalamy robotę i znikamy, żadnego haj, heloł, hałar ju? — mówię, zbliżając się do starszego mężczyzny, a wbrew wszystkiemu moje usta wyginają się w coś na kształt uśmiechu. Niby przyjazny grymas, jednak w jego zagłębieniach czai się coś drapieżnego; od dawna nie mam żadnych przyjaciół. Dziewczyna? To, co po angielsku znaczy witaj piękna równie dobrze może być antycznym językiem, prastarym szyfrem, którego nigdy nie złamałem.
Nie wyciągam różdżki, ale w myślę: lumos. Kulka jasności miga gdzieś w oddali.
[bylobrzydkobedzieladnie]
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Ostatnio zmieniony przez Constantine Ollivander dnia 31.05.18 22:12, w całości zmieniany 1 raz
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Wstęp wzbroniony. Rezerwat goblinów-mutantów. Co ja tu, na ondynę robię? Dlaczego właśnie tutaj mnie sprowadziłeś, stary druhu? Wgapiam się pusto w tabliczkę wiszącą mi nad głową. Powiewa na ciepłym powiewie, który nie przynosi ulgi. Duszę się. Ile jeszcze zostało mi czasu? Dwa dni? A może ta godzina? Patronus pojawił się przede mną, a ja zaraz pobiegłem. Nie mogłem zwlekać. Zło nie spało. Każdego musiała dosięgnąć pięść sprawiedliwości. Nawet jeśli cena była dla kogoś zbyt wysoka. Nie znałem żadnego z nazwisk, które podał mi zakonnik. Ktoś jednak porywał dzieci i on wiedział dokąd. I kto. Miałem mu pomóc nim będzie za późno. Nim obrzydliwe łapska jednego z porywaczy dosięgną niewinnej istoty. Świetny sposób na odnowienie starych znajomości. Świetny sposób na rozpoczęcie emerytury. Nie było czasu na wsparcie - my mieliśmy nim być. Zresztą reszta zgubiła się w świecie. Zramolała, zardzewiała jak ja. Mało było łowców. Jeszcze mniej nas ocalało. Czuję zmiany w powietrzu. Niesie mi wiadomość o towarzystwie. Nic się nie zmienił. Wciąż pozwala tej swojej roślinie starzeć się za niego? Nie wiem. Nie wnikam. Nie chcę nawet wiedzieć. Nie po to, tu jestem. Nie odzywam się, gdy zabiera głos. Widzę na jego twarzy niezadowolenie związane z papierosem, lecz milczy. Dobrze. To nic by nie zmieniło. I tak jedną nogą jestem w grobie. Drugą zaraz przekroczę bramy piekła.
- Ofiara piąta. Lat siedemnaście. Zamierzasz tu stać i gadać czy brać się do roboty, zanim coś jej się stanie? - pytam, nie komentując jego wypowiedzi. Zawsze to samo. Utarte teksty sprzed dekady. Ale dobrze mieć go obok. Bo czuję się stary. Mimo że bez problemu zrobię dwadzieścia pompek i w dziesięć sekund wypijam wrzątek to nie pomoże na odwieczną chorobę ludzkości - czas. Odbijam się od drzewa i odwracam, wyciągając różdżkę. Czekam, aż on dołączy obok i wspólnie przejdziemy zakazany teren. Danger zone. Nasze przeznaczenie. Być może i nasz koniec. Już pierwsze momenty wprowadzają uczucie niepokoju. Niczym nikły ból po wbitej drzazdze. Musimy się pospieszyć, zanim winny potnie dzieciaka na kawałki, a potem wróci do domu jak gdyby nigdy nic. A my spotkamy się ze śmiercią kogoś, kto wciąż powinien żyć. Ona żyła. Wiedziałem to. Dopóki szliśmy naprzód, jej szanse się zwiększały. Nic więcej się nie liczyło. Kula światła oświetlała nam drogę, lecz opary dusznego bagna utrudniały widzenie. Cholerne gobliny-mutanty... Nie mogły znieść światła słońca, więc chowały się przed nim we mgle. A my leźliśmy w pułapkę jak głupcy.
- Ofiara piąta. Lat siedemnaście. Zamierzasz tu stać i gadać czy brać się do roboty, zanim coś jej się stanie? - pytam, nie komentując jego wypowiedzi. Zawsze to samo. Utarte teksty sprzed dekady. Ale dobrze mieć go obok. Bo czuję się stary. Mimo że bez problemu zrobię dwadzieścia pompek i w dziesięć sekund wypijam wrzątek to nie pomoże na odwieczną chorobę ludzkości - czas. Odbijam się od drzewa i odwracam, wyciągając różdżkę. Czekam, aż on dołączy obok i wspólnie przejdziemy zakazany teren. Danger zone. Nasze przeznaczenie. Być może i nasz koniec. Już pierwsze momenty wprowadzają uczucie niepokoju. Niczym nikły ból po wbitej drzazdze. Musimy się pospieszyć, zanim winny potnie dzieciaka na kawałki, a potem wróci do domu jak gdyby nigdy nic. A my spotkamy się ze śmiercią kogoś, kto wciąż powinien żyć. Ona żyła. Wiedziałem to. Dopóki szliśmy naprzód, jej szanse się zwiększały. Nic więcej się nie liczyło. Kula światła oświetlała nam drogę, lecz opary dusznego bagna utrudniały widzenie. Cholerne gobliny-mutanty... Nie mogły znieść światła słońca, więc chowały się przed nim we mgle. A my leźliśmy w pułapkę jak głupcy.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był taki czas, gdy patrzyłem w przyszłość, zamiast tkwić w przeszłości. Był również czas, gdy podobny rezerwat wzbudziłby we mnie mieszane odczucia. Próbowałbym zrozumieć ich sytuację, może oceniłbym pod innym kątem, włączając spektrum szarości do mojego czarno-białego postrzegania świata. Lecz nie teraz. Jest tylko dobro i zło, słuszność oraz bezprawie, a skoro po śmierci nikt nas nie osądzi, to ktoś inny jest odpowiedzialny za sprowadzanie sprawiedliwości. Nie pamiętam czy miałem niegdyś odmienny cel w życiu; pewnie profesor mógłby mi opowiedzieć to i owo, ale to nie jest czas na pogaduszki – z resztą pewnie i tak nie chciałbym tego słyszeć. Nie wiem nawet o stopniu zaawansowania, chociaż może coś podejrzewam, może została we mnie iskra zdolności wyczuwania nadchodzących burz. Może wzywam go, bo wiem, że jeśli osiądzie to zerdzewieje kompletnie i w końcu się rozpadnie. Znałem go dobrze, w tym byliśmy zawsze podobni. Musieliśmy trwać w obiegu, letarg i bezczynność szargały bystrość umysłów. Było tak jak było, nie inaczej. Gdy się rodzisz masz akceptować swoje przeznaczenie. Nasze nas złączyło, nić zaufania została zapleciona. Nowi partnerzy, których przydzielali mi przez lata się nie przyjęli, byli niczym rośliny wyrwane ze swojego klimatu. Nie przyjąłem roli ich ogrodnika, nie miałem czasu do strawienia na niepewne okazy, gdy równie dobrze sam mogłem przyjmować większość zadań. Poświęciłem rodzinę, nawet samego siebie dla dobra sprawy. Fakty widzę wyraźnie, twarze i emocje rozmazują mi się choćby i przy bliskim kontakcie. Może zrobiłem coś zakazanego, aczkolwiek zawsze sądziłem, że pełne oddanie bez tego nie będzie możliwe. Moi przyjaciele znikali. Jeden po drugim opadali w otchłań szaleństwa, wyrzutów sumienia, wątpliwości. Umysł może znieść wiele, są jednak granice; dawno je przekroczyłem. Czy on to wiedział? Czy dostrzegał, że moje ruchy i słowa nie są napędzane przez intuicję, a przez pamięć o tym, co było? Jeśli tak, nie przeszkadzało mu to. Jeśli nie, może towarzystwa wspomnienia dobrze mu zrobi.
Nie było we mnie strachu. Nigdy nie byliśmy bliżej złapania zła w ludzkiej formie. Zanim to nastąpi, muszę coś jeszcze zrobić.
— Wie, że przyjdziemy — informuję go, zanim uczyni coś pochopnego. Skąd we mnie ta nagła szczerość, nie jestem pewien. Szefostwo sugerowało, iż nie powinienem zdradzać mu zbyt wiele, bo mógłby zmienić zdanie. Ja znałem go lepiej. — Powiedział, że tylko z tobą będzie rozmawiał. — Na przestrzeni lat dopracowałem tajniki Ascendio. Korzystając z tego – trzask – przenoszę się w miejsce, gdzie nieopodal zaświecił czubek różdżki – klik – jestem z powrotem obok niego. Jasne drewno coś mi przypomina, szepcze do mnie po cichu, jak moja kiedyś. Obracam magiczny przedmiot w palcach, po czym wyciągam ją w stronę mężczyzny i spoglądam na niego wymownie. Nie wypowiadam na głos moich myśli. Jego wysłali przed nami, naiwność i bezsensowne straty idą w parze. Lubił słodycze, to ciekawe jak wybił się ze swojego biznesu i zaistniał tak wysoko u nas w tak krótkim czasie. Przynosił rano całe pudło smakołyków, codziennie powtarzał to samo, że miłość ma słodki smak, jest jak batonik... albo banan, gruszka, już nie pamiętam, chciał żebyśmy poczuli coś podobnego mimo naszych poważnych zadań. Być może go znajdziemy, może nie. Piaski klepsydry płynęły w dół, dziewczynę można było uratować, na tym skupiałem uwagę.
Nie przepraszam, nie mówię mu, że może w każdej chwili odejść. Byłoby to rozsądne posunięcie, ale prędzej pojmę za żonę zmutowaną bahankę niż uwierzę w jego odwrót.
Nie było we mnie strachu. Nigdy nie byliśmy bliżej złapania zła w ludzkiej formie. Zanim to nastąpi, muszę coś jeszcze zrobić.
— Wie, że przyjdziemy — informuję go, zanim uczyni coś pochopnego. Skąd we mnie ta nagła szczerość, nie jestem pewien. Szefostwo sugerowało, iż nie powinienem zdradzać mu zbyt wiele, bo mógłby zmienić zdanie. Ja znałem go lepiej. — Powiedział, że tylko z tobą będzie rozmawiał. — Na przestrzeni lat dopracowałem tajniki Ascendio. Korzystając z tego – trzask – przenoszę się w miejsce, gdzie nieopodal zaświecił czubek różdżki – klik – jestem z powrotem obok niego. Jasne drewno coś mi przypomina, szepcze do mnie po cichu, jak moja kiedyś. Obracam magiczny przedmiot w palcach, po czym wyciągam ją w stronę mężczyzny i spoglądam na niego wymownie. Nie wypowiadam na głos moich myśli. Jego wysłali przed nami, naiwność i bezsensowne straty idą w parze. Lubił słodycze, to ciekawe jak wybił się ze swojego biznesu i zaistniał tak wysoko u nas w tak krótkim czasie. Przynosił rano całe pudło smakołyków, codziennie powtarzał to samo, że miłość ma słodki smak, jest jak batonik... albo banan, gruszka, już nie pamiętam, chciał żebyśmy poczuli coś podobnego mimo naszych poważnych zadań. Być może go znajdziemy, może nie. Piaski klepsydry płynęły w dół, dziewczynę można było uratować, na tym skupiałem uwagę.
Nie przepraszam, nie mówię mu, że może w każdej chwili odejść. Byłoby to rozsądne posunięcie, ale prędzej pojmę za żonę zmutowaną bahankę niż uwierzę w jego odwrót.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Nie żyłem nigdzie indziej jak właśnie tu i teraz. Wybieganie w przyszłość mnie męczyło. Czułem, że nieodpowiedzialność kiedyś mnie dogoni, ale nie sądziłem, że w najmniej spodziewanym momencie. To było tylko przeczucie. Nic więcej, głupi staruchu. Za późno było jednak na wylewanie żali. Mogłem patrzeć tylko przed siebie. Nędzny czarodziej w najnędzniejszym miejscu na ziemi. Co mogło na mnie czekać po drugiej stronie? Czy w ogóle czułem cokolwiek, gdy świetlisty patronus przerwał mi ostatnie chwile za biurkiem? Wiem na pewno, że to co poczułem, słysząc wiadomość było prawdziwe. Dziecko w rękach jakiegoś szaleńca. Ile jeszcze mieliśmy odwracać głowę, udając, że nasze dni odeszły w niepamięć? Mogli nas wyrzucić. Zwolnić. Zapieczętować. Napiętnować. Bez znaczenia. Bo wciąż czułem pod skórą wołanie. Sprawiedliwość domagała się krwi. A my mieliśmy jej ją dać. Ofiara piąta. Lat siedemnaście. Zapewne już nie żyła, ale mój umysł buntował się. Nie chciał dopuścić do siebie tej prawdy. Chodziło o tamtą noc, gdy dzieciak umarł mi w ramionach? Kogo ja chciałem oszukać? Oczywiście, że tak. Po niej nigdy już nie byłem sobą. Uśmiechnięty naiwniak poszedł w odstawkę. Wtedy pierwszy raz się upiłem i sięgnąłem po papierosa. Od tamtej pory nigdy się z nimi nie rozstawałem. Moi bracia. Moje towarzyszki. Moje kochanki. Odurzałem się i zapadałem w śpiączkę, oddając się we władanie podświadomości. Pierwotne instynkty. Tak to nazywali. Nie zależało mi. Teraz chodziło jedynie o tego dzieciaka. Najwidoczniej żaden z tropicieli nie mógł sobie z tym poradzić. Lub ginęli. Drużyna się rozpadła. Nieliczni zostali wygnani przez społeczeństwo. Byliśmy niezrozumiani. Wyśmiani. A przecież walczyliśmy o ten świat.
Milczę jeszcze jakiś czas, pozwalając mu mówić. A więc to tak. Moja teoria się potwierdziła. Leźliśmy w paszczę lwa. Oddałbym wszystko za chociażby drobny powiew. Nie dostaję tego, czego pragnę. Zamiast tego, dowiaduję się, że nie jestem tu przypadkiem. Sięgam po kołnierz długowiecznego chłopaczka i przygważdżam go do drzewa obok. - Żartujesz?! - warczę, czując frustrację. Rośnie we mnie z każdą chwilą. Cholera... Co to za chora gra? - Nigdy nie poddawaliśmy się czarnoksiężnikom. Proszę cię wciąż o jedno jak dawniej - powiedz, co jest grane - żądam, twardo stawiając warunki. Potrzebowałem wyjaśnień. Bez nich byłem jedynie pieskiem na posyłki. Jak reszta. Słyszę szelest za plecami. Puszczam go. Czarodziej obok przyklęka. Na ścieżce znajduje różdżkę. Tak. Znam ją, ale nie komentuję. Wskazuję głową, by iść dalej. Idziemy przez bagna. Świetliki kręcą się dokoła, szepcząc zwodniczo. Gdyby faktycznie potrafiły mówić, przypominałyby ciemne zaułki Nokturnu. Podaruj mi klucz twojego serduszka, a wskażę ci drogę. Przeklęte majaki. Idziemy dalej. Bacznie nasłuchując. Dopiero po jakimś czasie ją widzę. Wieża, której nie powinno tam być, wbija się w ziemię tuż obok miejsca, gdzie czarny sosnowy las zaczyna ustępować pola grzęzawisku. Dalej zaś trzcinie i drzewom na słonych bagnach. Cała ta część kraju została opuszczona kilkadziesiąt lat temu. Gobliny-mutanty. Niełatwo je opisać, prócz tego że paskudne z nich kreatury. Zaczęło się. W połowie drogi do celu. Straszliwy atak bólu w klatce. Łapię się za serce i upadam. Oddychaj, staruchu. Wstawaj. Już prawie. Chwilę to trwa nim się podnoszę. Właściwy moment. Oto nadchodziła dwójka mutantów. Lecz nie goblinów. Ludzi. Znałem tych pajaców. Byli równie zepsuci, co i głupi. Bagna ich omamiły? Zaciskam dłoń na drewnie.
Milczę jeszcze jakiś czas, pozwalając mu mówić. A więc to tak. Moja teoria się potwierdziła. Leźliśmy w paszczę lwa. Oddałbym wszystko za chociażby drobny powiew. Nie dostaję tego, czego pragnę. Zamiast tego, dowiaduję się, że nie jestem tu przypadkiem. Sięgam po kołnierz długowiecznego chłopaczka i przygważdżam go do drzewa obok. - Żartujesz?! - warczę, czując frustrację. Rośnie we mnie z każdą chwilą. Cholera... Co to za chora gra? - Nigdy nie poddawaliśmy się czarnoksiężnikom. Proszę cię wciąż o jedno jak dawniej - powiedz, co jest grane - żądam, twardo stawiając warunki. Potrzebowałem wyjaśnień. Bez nich byłem jedynie pieskiem na posyłki. Jak reszta. Słyszę szelest za plecami. Puszczam go. Czarodziej obok przyklęka. Na ścieżce znajduje różdżkę. Tak. Znam ją, ale nie komentuję. Wskazuję głową, by iść dalej. Idziemy przez bagna. Świetliki kręcą się dokoła, szepcząc zwodniczo. Gdyby faktycznie potrafiły mówić, przypominałyby ciemne zaułki Nokturnu. Podaruj mi klucz twojego serduszka, a wskażę ci drogę. Przeklęte majaki. Idziemy dalej. Bacznie nasłuchując. Dopiero po jakimś czasie ją widzę. Wieża, której nie powinno tam być, wbija się w ziemię tuż obok miejsca, gdzie czarny sosnowy las zaczyna ustępować pola grzęzawisku. Dalej zaś trzcinie i drzewom na słonych bagnach. Cała ta część kraju została opuszczona kilkadziesiąt lat temu. Gobliny-mutanty. Niełatwo je opisać, prócz tego że paskudne z nich kreatury. Zaczęło się. W połowie drogi do celu. Straszliwy atak bólu w klatce. Łapię się za serce i upadam. Oddychaj, staruchu. Wstawaj. Już prawie. Chwilę to trwa nim się podnoszę. Właściwy moment. Oto nadchodziła dwójka mutantów. Lecz nie goblinów. Ludzi. Znałem tych pajaców. Byli równie zepsuci, co i głupi. Bagna ich omamiły? Zaciskam dłoń na drewnie.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Każdy czyn miał swoje konsekwencje. Każdy krok stawiany zbyt pochopnie, każda odmówiona pomoc, każda skradziona chwila zaburzała porządek. Przecież to wiedziałem i pogodziłem się z tą okrutną prawdą starą jak sam wszechświat. Nawet czas – ty rozumiałeś to najlepiej, przyjacielu, czyż nie? – dostawaliśmy na kredyt; tak jak i zaufanie, jak granice przyjaźni. Ja jednak wyzbyłem się przed nimi strachu. Ważyłem swoje wybory, to prawda, widziałem je wyraźnie w barwach może nieco ściemniałych, lecz nadal odpowiadających polom na planszy szachowej. Zdawałem sobie sprawę z ich następstw, ze znaczenia pionów, które traciło się na rzecz ogólnej wygranej. Nigdy nie chciałem pozwolić odejść moim sprzymierzeńcom, mogę wiele przyjąć na swoje barki, aczkolwiek nie będzie to brzemię poświęcania innych. Cóż, przynajmniej nie taki był mój cel, nie takie zamierzenia rozkwitały w zalążku planu. To, co nastąpiło było poza moją kontrolą, było nieprzyjemną koniecznością. Byłem niegdyś czysty, ale wojna mnie zmieniła. Każdego z nas ocalałych wykręciła na swój sposób, pozostawiając rany, które nie miały się zagoić. On wciąż uczył, wciąż wierzył. W co, w co?, powtarzała sowa, ukryta wśród gałęzi drzewa o malinowych listkach. Dziwne ptaki. Niemal na własne życzenie oddawały się na naszą służbę, może desperacko pragnęły nadać swojej egzystencji sens i my im to zapewnialiśmy. Sam niewiele już miałem z nimi kontaktu, nie było do kogo pisać. Papier z resztą nigdy nie oddawał rzeczywistości tak dobrze jak by się tego pragnęło. Czy profesor zwróciłby uwagę na zawiniątko, których pewnie stosy walały się po jego gabinecie? Wieża astronomiczna, tak, jego święte miejsce. W przypadku nagłych wypadków to tam przesiadywaliśmy, tworząc z niej fortecę na kształt bezpiecznego azylu; opowiadał nam wtedy historie o gwiazdach, o nadziei, i właściwie nie wiem, czy to bardziej on tego potrzebował, czy my. Wyobrażałem sobie zawsze, że go rozgryzłem. A jednak istniały pewne tajemnice, które ujawnione na światło dzienne szybko zmieniłyby moje zdanie...
Ale na razie oboje tkwiliśmy w tej samej sytuacji. Duszne opary wywoływały nerwowy pot na naszych czołach, sklejając moje kosmyki włosów, przytwierdzając czarny materiał koszuli ściśle do mojej piersi. Oddech miałem miarowy, choć świszczący, co zaraz zamaskowałem odchrząknięciem. Przyglądałem mu się dość czujnie, niezbyt nachalnie, mierząc nasze siły na zamiary. Niech to trzygłowy pies pożre na śniadanie, nie mieliśmy wyjścia, byliśmy ostatnim bastionem, nawet jeśli nie chciałbym tego przyznać. Moja szczerość wystawiła mnie na jego gniew. Dobrze, skoro potrafił się zdenerwować, jeszcze się do czegoś nadawał. Chropowata kora drapie moją szyję, twarz owiewa mi jego oddech – chyba nie wyczuwam alkoholu, dym papierosowy za to przebija się wyraźnie i marszczę nos. Pozwalam mu jeszcze na jego wybuch, wzruszam ramionami, chociaż w tej pozycji to trudne. — To nigdy nie był przypadek, jeśli myślałeś inaczej to jesteś głupcem. — Moje spojrzenie momentalnie staje się lodowate, jedyna oznaka, iż jego gwałtowna reakcja zrobiła na mnie jakieś wrażenie. Kiedy mnie puszcza, poprawiam ubranie, wygładzając je niespiesznie zanim daję mu coś więcej. — Wiem tyle, ile mi mówią. Nie rozkazuję ci, to wszystko prawda. Pojawił się po tylu latach, a dziewczyna jest ważna — akcentuję ostatnie słowo, spotykając na moment jego mgliste tęczówki. — Oszczędzaj energię — dodaję, wracając z tej małej ekskapady, przechodząc obok niego trącam go lekko w ramię. Jest nieswojo sztywny, z drugiej strony ja także. Nie pytam czy da radę, to już nie do mnie należy. Wszystko się zmieniło, może on tego jeszcze nie załapał. W dużej mierze wykonywałem rozkazy. Długie życie wypłukało ze mnie ciekawość, moja dociekliwa natura rozpęzła się w paskudne kąty, niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Zwodnicze widma przypominają mi śpiew syren, na które kiedyś wpadłem podczas jednej misji. Melodia obija mi się o czaszkę, narasta niczym marsz. Chciały mnie porwać, trzymały mnie za kołnierz, nucąc słodko dotknij twarzy mej palcami rąk... moje wargi były o włos od jej wilgotnej skóry... a ja dotknę potem ciebie. Zanim się zorientowałem ostatni wers wybił w mojej głowie, może nawet wypowiedziałem go bezgłośnie, lecz wtedy wpadam na coś przed sobą. Zamiast upaść, ciągnę go w górę. Trwa to sekundę, a może całe lata. Czy on wie? Że ta klątwa? Mam nadzieję, że nie zauważa mojego zmieszania, nie odbiera zaciśniętych palców na jego rękawie jako znaku. Nie mamy czasu. Mam ochotę warknąć ku nachodzącym czarodziejom – czy też nędznym podróbom, nie splamiłbym naszego dawnego imienia określaniem ich podobnym mianem – przeklęci zdrajcy. Robię zamaszysty krok do przodu, peleryna wykonuje taniec wokół mnie zanim upada na grząską ziemię. To dopiero początek.
Ale na razie oboje tkwiliśmy w tej samej sytuacji. Duszne opary wywoływały nerwowy pot na naszych czołach, sklejając moje kosmyki włosów, przytwierdzając czarny materiał koszuli ściśle do mojej piersi. Oddech miałem miarowy, choć świszczący, co zaraz zamaskowałem odchrząknięciem. Przyglądałem mu się dość czujnie, niezbyt nachalnie, mierząc nasze siły na zamiary. Niech to trzygłowy pies pożre na śniadanie, nie mieliśmy wyjścia, byliśmy ostatnim bastionem, nawet jeśli nie chciałbym tego przyznać. Moja szczerość wystawiła mnie na jego gniew. Dobrze, skoro potrafił się zdenerwować, jeszcze się do czegoś nadawał. Chropowata kora drapie moją szyję, twarz owiewa mi jego oddech – chyba nie wyczuwam alkoholu, dym papierosowy za to przebija się wyraźnie i marszczę nos. Pozwalam mu jeszcze na jego wybuch, wzruszam ramionami, chociaż w tej pozycji to trudne. — To nigdy nie był przypadek, jeśli myślałeś inaczej to jesteś głupcem. — Moje spojrzenie momentalnie staje się lodowate, jedyna oznaka, iż jego gwałtowna reakcja zrobiła na mnie jakieś wrażenie. Kiedy mnie puszcza, poprawiam ubranie, wygładzając je niespiesznie zanim daję mu coś więcej. — Wiem tyle, ile mi mówią. Nie rozkazuję ci, to wszystko prawda. Pojawił się po tylu latach, a dziewczyna jest ważna — akcentuję ostatnie słowo, spotykając na moment jego mgliste tęczówki. — Oszczędzaj energię — dodaję, wracając z tej małej ekskapady, przechodząc obok niego trącam go lekko w ramię. Jest nieswojo sztywny, z drugiej strony ja także. Nie pytam czy da radę, to już nie do mnie należy. Wszystko się zmieniło, może on tego jeszcze nie załapał. W dużej mierze wykonywałem rozkazy. Długie życie wypłukało ze mnie ciekawość, moja dociekliwa natura rozpęzła się w paskudne kąty, niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć. Zwodnicze widma przypominają mi śpiew syren, na które kiedyś wpadłem podczas jednej misji. Melodia obija mi się o czaszkę, narasta niczym marsz. Chciały mnie porwać, trzymały mnie za kołnierz, nucąc słodko dotknij twarzy mej palcami rąk... moje wargi były o włos od jej wilgotnej skóry... a ja dotknę potem ciebie. Zanim się zorientowałem ostatni wers wybił w mojej głowie, może nawet wypowiedziałem go bezgłośnie, lecz wtedy wpadam na coś przed sobą. Zamiast upaść, ciągnę go w górę. Trwa to sekundę, a może całe lata. Czy on wie? Że ta klątwa? Mam nadzieję, że nie zauważa mojego zmieszania, nie odbiera zaciśniętych palców na jego rękawie jako znaku. Nie mamy czasu. Mam ochotę warknąć ku nachodzącym czarodziejom – czy też nędznym podróbom, nie splamiłbym naszego dawnego imienia określaniem ich podobnym mianem – przeklęci zdrajcy. Robię zamaszysty krok do przodu, peleryna wykonuje taniec wokół mnie zanim upada na grząską ziemię. To dopiero początek.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Mieliśmy, musieliśmy być gotowi na wszystko, co zamierzało zniszczyć nasz świat. Nasza misja była prosta: mieliśmy kontynuować zgłębianie tajemnic rezerwatu na zlecenie Jedności, powoli badając teren wokół wieży, by odbić zakładnika. A przynajmniej tak sądziłem. Najwidoczniej się pomyliłem. Stary niedołęga... Dał się nabrać, ale nie miałem siły się sprzeczać. My się tarmosiliśmy, a przed nami rozgrywać się mógł horror. Członkowie poprzedniej misji ratunkowej w końcu się stąd wynieśli, jeden po drugim. Niekoniecznie w jednym kawałku. Po jakimś czasie wrócili do rodzin, więc nie można powiedzieć, że przepadli. Wiedziałem jak to nazywali na górze. Według nich doszło do – jak to określali nasi zwierzchnicy – „przedwczesnego zakończenia ekspedycji”. Pocieszające. Właśnie tak to robili. Zamiast wysłać cholerny pluton słali jednostki, które znikały w niebezpiecznym środowisku z niewiadomych przyczyn. I dziwili się, że żaden żołnierz nie wracał. Też nie czułem się na siłach, by wracać. Nie zależało mi. Chciałem mieć jedynie pewność, że znajdę tego dzieciaka. Wpierw jednak musiałem sobie poradzić z innym.
- Zamknij się. Męczysz mnie tym gadaniem. - Nie wiem, co o mnie myślał. Mało mnie to obchodziło. Może i kiedyś walczyliśmy ramię w ramię, ale nie ufałem mu. On mi też nie powinien. Tak to już to było w tym porypanym świecie. A on? Zawsze wolał się popisywać niż mówić od razu. On i to dowództwo. Już dawno nic z niego nie zostało. Ostatni wielcy wojownicy przepadli, dając się pochłonąć przez rozleniwione, stare bestie. Może kiedyś i potrafili zadziwiać. Teraz już nic się nie liczyło. Oni się nie liczyli. My też nie. Usuwali każdego kto w dawnych czasach walczył z system. Nic więc dziwnego, że wywalili mnie na zbity pysk. W kieszeni miałem jakiś medal za zasługi. Pusty gest, by mnie udobruchać. Nic więcej. Ale miał rację. To było najgorsze. W końcu nie wiem dlaczego najczęściej, gdy ktoś chciał pertraktować, wysyłali mnie. Nie wiedziałem dlaczego. Nie posiadałem większych umiejętności od innych. Można było powiedzieć, że byłem przeciętny pośród wszystkich żniwiarzy. Ciekawe określenie. Wymyślone w czasie, gdy wszyscy wiedzieli o naszym istnieniu. Zupełnie jakbyśmy to my odpowiadali za przelaną krew. Cóż. Niektórzy z nas odpowiadali. Ja wolałem poświęcić się nauczaniu. Wycofałem się. Dość miałem brutalności i zabijania. W imię czego? Wyższego dobra? Oni też o to walczyli. Przegrali. Ale czy na pewno?
Gdy upadam, słyszę jakby szept. Dotknę twarzy twej palcami dłoni swej. Podnoszę głowę na chłopaka obok i nie rozumiem, co on robi. Nieważne. Czuję na skórze chwilową ulgę bijącą zimnem od wilgotnej ziemi, ale nie mogę tak trwać. Muszę wstać. Szczególnie teraz gdy nadeszli. - Szpaner... - mruczę pod nosem, widząc to zrzucenie płaszcza. Nic się nie zmienił. A może bardzo? Jego roślina na pewno już dawno wyschła.
- Zobacz, bracie. Ktoś tu z wrażenia upadł na ziemię - słyszę nad sobą. Pay i Bay Geeksowie... Lepiej znani jako Grubas i Konus... Dwóch kompletnych degeneratów, którzy byli gotowi odwalić każdą brudną robotę. Żeby tylko się zgadzało w kieszeni. Musieliśmy załatwić ich po cichu. Musieliśmy ich unieszkodliwić. Zrobiłem się stary i osowiały. Moje mięśnie nie działają tak jak kiedyś. Być może dlatego ręka lekko mi drży. Ze wściekłości? Ze starości? Nie boję się ich. Nawet wtedy gdy ich ciała łączą się i powstaje wielkie cielsko ziejącej ogniem bestii o dwóch łbach. Czy wysłanie tych przydupasów oznaczało, że wciąż żyła? Wstaję. Ciężko, ale w końcu udaje mi się ustać. Prócz ich rechotu dokoła słyszę znacznie więcej. W lesie niedaleko nas żyły wilki. Rozlegało się krakanie, z gałęzi drzewa wzbijał się do lotu spłoszony ślepowron i chwila nieuwagi kończyła się nadepnięciem na jednego z jadowitych węży, które występowały tu w co najmniej sześciu gatunkach. Mokradła i strumienie stanowiły kryjówkę dla olbrzymich pływających gadów. Wszak nie były tu jedynie gobliny, napływały różne wyrzutki, chroniąc się przed prawem. Dawno temu istniały tu miasta, napotykaliśmy upiorne ślady ludzkich siedlisk: butwiejące chaty z zapadniętymi czerwonawymi dachami, zardzewiałe szprychy zakopanego do połowy koła wozu oraz ledwie widoczne zarysy czegoś, co dawniej było zagrodą dla bydła, a teraz jedynie ozdobą warstw iłu usianego sosnowym igliwiem. Nie ma jednak czasu na rozmyślania. Rzucam pierwsze zaklęcie w łeb jednego z wybryków natury, a woda zalewa mu gardło, by nie buchnął w nas ogniem. Nie jest najgorzej, ale to dopiero początek. Zerkam na niego. Wie, co to oznacza. Dwie głowy może i mogły śledzić dwa cele, lecz smok miał jedno cielsko. A to właśnie ono stało nam na drodze do celu.
- Zamknij się. Męczysz mnie tym gadaniem. - Nie wiem, co o mnie myślał. Mało mnie to obchodziło. Może i kiedyś walczyliśmy ramię w ramię, ale nie ufałem mu. On mi też nie powinien. Tak to już to było w tym porypanym świecie. A on? Zawsze wolał się popisywać niż mówić od razu. On i to dowództwo. Już dawno nic z niego nie zostało. Ostatni wielcy wojownicy przepadli, dając się pochłonąć przez rozleniwione, stare bestie. Może kiedyś i potrafili zadziwiać. Teraz już nic się nie liczyło. Oni się nie liczyli. My też nie. Usuwali każdego kto w dawnych czasach walczył z system. Nic więc dziwnego, że wywalili mnie na zbity pysk. W kieszeni miałem jakiś medal za zasługi. Pusty gest, by mnie udobruchać. Nic więcej. Ale miał rację. To było najgorsze. W końcu nie wiem dlaczego najczęściej, gdy ktoś chciał pertraktować, wysyłali mnie. Nie wiedziałem dlaczego. Nie posiadałem większych umiejętności od innych. Można było powiedzieć, że byłem przeciętny pośród wszystkich żniwiarzy. Ciekawe określenie. Wymyślone w czasie, gdy wszyscy wiedzieli o naszym istnieniu. Zupełnie jakbyśmy to my odpowiadali za przelaną krew. Cóż. Niektórzy z nas odpowiadali. Ja wolałem poświęcić się nauczaniu. Wycofałem się. Dość miałem brutalności i zabijania. W imię czego? Wyższego dobra? Oni też o to walczyli. Przegrali. Ale czy na pewno?
Gdy upadam, słyszę jakby szept. Dotknę twarzy twej palcami dłoni swej. Podnoszę głowę na chłopaka obok i nie rozumiem, co on robi. Nieważne. Czuję na skórze chwilową ulgę bijącą zimnem od wilgotnej ziemi, ale nie mogę tak trwać. Muszę wstać. Szczególnie teraz gdy nadeszli. - Szpaner... - mruczę pod nosem, widząc to zrzucenie płaszcza. Nic się nie zmienił. A może bardzo? Jego roślina na pewno już dawno wyschła.
- Zobacz, bracie. Ktoś tu z wrażenia upadł na ziemię - słyszę nad sobą. Pay i Bay Geeksowie... Lepiej znani jako Grubas i Konus... Dwóch kompletnych degeneratów, którzy byli gotowi odwalić każdą brudną robotę. Żeby tylko się zgadzało w kieszeni. Musieliśmy załatwić ich po cichu. Musieliśmy ich unieszkodliwić. Zrobiłem się stary i osowiały. Moje mięśnie nie działają tak jak kiedyś. Być może dlatego ręka lekko mi drży. Ze wściekłości? Ze starości? Nie boję się ich. Nawet wtedy gdy ich ciała łączą się i powstaje wielkie cielsko ziejącej ogniem bestii o dwóch łbach. Czy wysłanie tych przydupasów oznaczało, że wciąż żyła? Wstaję. Ciężko, ale w końcu udaje mi się ustać. Prócz ich rechotu dokoła słyszę znacznie więcej. W lesie niedaleko nas żyły wilki. Rozlegało się krakanie, z gałęzi drzewa wzbijał się do lotu spłoszony ślepowron i chwila nieuwagi kończyła się nadepnięciem na jednego z jadowitych węży, które występowały tu w co najmniej sześciu gatunkach. Mokradła i strumienie stanowiły kryjówkę dla olbrzymich pływających gadów. Wszak nie były tu jedynie gobliny, napływały różne wyrzutki, chroniąc się przed prawem. Dawno temu istniały tu miasta, napotykaliśmy upiorne ślady ludzkich siedlisk: butwiejące chaty z zapadniętymi czerwonawymi dachami, zardzewiałe szprychy zakopanego do połowy koła wozu oraz ledwie widoczne zarysy czegoś, co dawniej było zagrodą dla bydła, a teraz jedynie ozdobą warstw iłu usianego sosnowym igliwiem. Nie ma jednak czasu na rozmyślania. Rzucam pierwsze zaklęcie w łeb jednego z wybryków natury, a woda zalewa mu gardło, by nie buchnął w nas ogniem. Nie jest najgorzej, ale to dopiero początek. Zerkam na niego. Wie, co to oznacza. Dwie głowy może i mogły śledzić dwa cele, lecz smok miał jedno cielsko. A to właśnie ono stało nam na drodze do celu.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Walczyliśmy o jakiś świat – i co otrzymaliśmy w zamian?
Może nasze życzenia nie były dopracowane, może nasze intencje świeciły o jeden ton zbyt ponuro; może, tylko może, to my niszczyliśmy go, przekonani, iż byliśmy na ścieżce, która miała go naprawić. Z biegiem lat narosły mi te pióra cynizmu, uzbroiłem się w cierpliwość, twardy pancerz chroniący mnie przed oskarżeniami moich bliskich. Moje długie zniknięcia. Rany niczym z najciemniejszych koszmarów, które znikały na następny dzień. Zaniki pamięci, zaniki chęci do opuszczania moich komnat, gdy nie pędziłem akurat na wezwanie. Padało wiele pytań, nie umiem przyznać czy kiedyś na któreś z nich odpowiedziałem szczerze. Robiłem to by ich chronić, nie musieli dźwigać brzemienia moich wyrzeczeń, mogli pozostać wolni od poświęceń. Moje życie za ich przyszłość. Podjąłem za nich decyzję. Nie było mi przez to łatwiej oglądać jak odchodzą. Wtedy jeszcze się bałem, pamiętam, że na spotkaniu zobaczę ich twarze, że to wszystko będzie na nic. Jakież małe tragedie rządziły wtedy moimi emocjami, jaki sens wznosiłem ze stert chaosu. Właściwie to nic nigdy nie było proste. Przeczesać rezerwat goblinów-mutantów, czy tak myślał, na tym kończąc tory rozważań? Czy chciał być bohaterem i zakładał, że nam się powiedzie? Ktokolwiek mówi, iż liczy się sama podróż, same doświadczenie, próbuje ci pewnie coś sprzedać. Oczywiście, że ważne jest co się znajdzie po drodze, lecz najważniejszy jest cel. Jeśli się go straci, równie dobrze można na zawsze błądzić po manowcach.
Czy tam się spieszysz? Na to przyjdzie czas.
Otwieram usta, by je zamknąć zanim dodałbym coś na swoją niekorzyść. Wykrzywiam je za to w uśmiechu przesyconym przesadną pobłażliwością; profesor jest już gotowy do drogi, nie zauważa więc pewnie tego protekcjonalnego gestu. W pewnym sensie osiągam sukces, nie pyta już o szczegóły związane z naszą wyprawą, godzi się z tym, co sam ułożył sobie w głowie i nie potrzebuje nic więcej. Spełniam jego p r o ś b ę, choć zastanawiam się, co spodziewał się usłyszeć. Byłem ledwie posłańcem, z moim niegdyś kiepskim zdrowiem nie dopchałem się na szczyty hierarchii; poniekąd mogłem zrozumieć jego reakcje, ale nie próbowałem. Lubie zdolni są zawierać niecodzienne przyjaźnie, gdy są wrzuceni razem do jednego kotła sytuacji – wspierają się, bo muszą na kimś polegać. Nie oznacza to, że gdyby do spotkania doszło w innych okolicznościach to rezultat byłby ten sam. Tak zapewne było z nami. Choć może drugi ja, zanim to wszystko legło w gruzach, naprawdę podziwiał starszego mężczyznę, który mimo tego, że był niższy to w tej jednej krótkiej chwili zdawał się nade mną górować. To mu zostało z pasji do gwiazd, do których jednak nie dotarł. Odwrócony, przygarbiony, kogoś mi przypomina. Nie pozwalam sobie się nad tym rozwodzić, nie przełamię bariery budowanej przez obojętność. Patrzę tylko przed siebie, wykorzystując każdą strunę czujności w tym zdradzieckim miejscu. Bagna chyba to rozumieją, zdejmują z siebie wdzianko pięknych iluzji, ukazując nam sylwetki swoich plugawych, samozwańczych strażników. Moje działania mają w sobie odcienie teatralności; ćwiczyłem je we wspomnieniach, może rzeczywiście stałem się frontem niektórych operacji. Nie oznacza to, że wszystko było na pokaz. Miałem sporą skuteczność, zależną pewnie od stopnia zaangażowania, który byłem w stanie pobudzić. Z tymi dwoma miałem osobiste porachunki.
— Los do mnie śmieje się... — zaczynam, wznosząc podbródek, rozkładając ręce i ukazując moją różdżkę. Nie była moją pierwszą, nie będzie ostatnią. Ale lubiłem ją, była przyjemnie chłodna w dotyku, a moje palce wyjątkowo łatwo zaciskały się na jej kościstym trzonie. Moją przemowę przerywają mi dźwięki wydobywające się z ich gardzieli, gdy cielska rozrastają się łączą, drgają niebezpiecznie, by uformować masę, której w takiej formie jeszcze nie oglądałem. Pozostaję niewzruszony, taką mam nadzieję, nie patrząc na stan profesora. Oby podniósł się z tej ziemi, jeśli teraz go stracę to wszystko przepadnie. Moje buty nasiąkają wilgocią, niestety nie przynosi ona ulgi mojemu rozgrzanemu ciału. Moje szaty trzepoczą jednokrotnie, uderzone podmuchem, który towarzyszy przemianie bestii. Gdyby się nad tym zastanowić, to mogłoby być piekło. Paląca ironia z każdej strony, bo kiedy patrzę w twoje oczy dwoje, drogi potworze, widzę lodowatą pewność i żałuję, iż na tym etapie satysfakcja z pokonywania podobnych pomiotów jest znikoma. Odstępuję pierwszy ruch dla mojego towarzysza, cofam się, by stanąć z nim ramię w ramię – podniósł się niczym feniks z popiołów, teraz moja kolej. Wykonuję gest, za którym podąża dźwięk podobny gromom. Pobliskie szuwary trzęsą się groźnie, po czym unoszą się i momentalnie pędzą w stronę pyska drugiej głowy. Zanim do niej docierają są już ostre jak ogromne szpile i wbijają się w jego paszczę, zszywając ją od góry do dołu. To nie jest dla mnie zabawa. Stworzenie nie może wydać z siebie dźwięku, tylko krople zielonkawej krwi uderzają z cichym pluskiem o taflę bajora, do którego to coś się cofnęło.
— Na twój znak — szepczę dziwnie zmienionym głosem. Napinam mięśnie, celuję. I czekam.
Może nasze życzenia nie były dopracowane, może nasze intencje świeciły o jeden ton zbyt ponuro; może, tylko może, to my niszczyliśmy go, przekonani, iż byliśmy na ścieżce, która miała go naprawić. Z biegiem lat narosły mi te pióra cynizmu, uzbroiłem się w cierpliwość, twardy pancerz chroniący mnie przed oskarżeniami moich bliskich. Moje długie zniknięcia. Rany niczym z najciemniejszych koszmarów, które znikały na następny dzień. Zaniki pamięci, zaniki chęci do opuszczania moich komnat, gdy nie pędziłem akurat na wezwanie. Padało wiele pytań, nie umiem przyznać czy kiedyś na któreś z nich odpowiedziałem szczerze. Robiłem to by ich chronić, nie musieli dźwigać brzemienia moich wyrzeczeń, mogli pozostać wolni od poświęceń. Moje życie za ich przyszłość. Podjąłem za nich decyzję. Nie było mi przez to łatwiej oglądać jak odchodzą. Wtedy jeszcze się bałem, pamiętam, że na spotkaniu zobaczę ich twarze, że to wszystko będzie na nic. Jakież małe tragedie rządziły wtedy moimi emocjami, jaki sens wznosiłem ze stert chaosu. Właściwie to nic nigdy nie było proste. Przeczesać rezerwat goblinów-mutantów, czy tak myślał, na tym kończąc tory rozważań? Czy chciał być bohaterem i zakładał, że nam się powiedzie? Ktokolwiek mówi, iż liczy się sama podróż, same doświadczenie, próbuje ci pewnie coś sprzedać. Oczywiście, że ważne jest co się znajdzie po drodze, lecz najważniejszy jest cel. Jeśli się go straci, równie dobrze można na zawsze błądzić po manowcach.
Czy tam się spieszysz? Na to przyjdzie czas.
Otwieram usta, by je zamknąć zanim dodałbym coś na swoją niekorzyść. Wykrzywiam je za to w uśmiechu przesyconym przesadną pobłażliwością; profesor jest już gotowy do drogi, nie zauważa więc pewnie tego protekcjonalnego gestu. W pewnym sensie osiągam sukces, nie pyta już o szczegóły związane z naszą wyprawą, godzi się z tym, co sam ułożył sobie w głowie i nie potrzebuje nic więcej. Spełniam jego p r o ś b ę, choć zastanawiam się, co spodziewał się usłyszeć. Byłem ledwie posłańcem, z moim niegdyś kiepskim zdrowiem nie dopchałem się na szczyty hierarchii; poniekąd mogłem zrozumieć jego reakcje, ale nie próbowałem. Lubie zdolni są zawierać niecodzienne przyjaźnie, gdy są wrzuceni razem do jednego kotła sytuacji – wspierają się, bo muszą na kimś polegać. Nie oznacza to, że gdyby do spotkania doszło w innych okolicznościach to rezultat byłby ten sam. Tak zapewne było z nami. Choć może drugi ja, zanim to wszystko legło w gruzach, naprawdę podziwiał starszego mężczyznę, który mimo tego, że był niższy to w tej jednej krótkiej chwili zdawał się nade mną górować. To mu zostało z pasji do gwiazd, do których jednak nie dotarł. Odwrócony, przygarbiony, kogoś mi przypomina. Nie pozwalam sobie się nad tym rozwodzić, nie przełamię bariery budowanej przez obojętność. Patrzę tylko przed siebie, wykorzystując każdą strunę czujności w tym zdradzieckim miejscu. Bagna chyba to rozumieją, zdejmują z siebie wdzianko pięknych iluzji, ukazując nam sylwetki swoich plugawych, samozwańczych strażników. Moje działania mają w sobie odcienie teatralności; ćwiczyłem je we wspomnieniach, może rzeczywiście stałem się frontem niektórych operacji. Nie oznacza to, że wszystko było na pokaz. Miałem sporą skuteczność, zależną pewnie od stopnia zaangażowania, który byłem w stanie pobudzić. Z tymi dwoma miałem osobiste porachunki.
— Los do mnie śmieje się... — zaczynam, wznosząc podbródek, rozkładając ręce i ukazując moją różdżkę. Nie była moją pierwszą, nie będzie ostatnią. Ale lubiłem ją, była przyjemnie chłodna w dotyku, a moje palce wyjątkowo łatwo zaciskały się na jej kościstym trzonie. Moją przemowę przerywają mi dźwięki wydobywające się z ich gardzieli, gdy cielska rozrastają się łączą, drgają niebezpiecznie, by uformować masę, której w takiej formie jeszcze nie oglądałem. Pozostaję niewzruszony, taką mam nadzieję, nie patrząc na stan profesora. Oby podniósł się z tej ziemi, jeśli teraz go stracę to wszystko przepadnie. Moje buty nasiąkają wilgocią, niestety nie przynosi ona ulgi mojemu rozgrzanemu ciału. Moje szaty trzepoczą jednokrotnie, uderzone podmuchem, który towarzyszy przemianie bestii. Gdyby się nad tym zastanowić, to mogłoby być piekło. Paląca ironia z każdej strony, bo kiedy patrzę w twoje oczy dwoje, drogi potworze, widzę lodowatą pewność i żałuję, iż na tym etapie satysfakcja z pokonywania podobnych pomiotów jest znikoma. Odstępuję pierwszy ruch dla mojego towarzysza, cofam się, by stanąć z nim ramię w ramię – podniósł się niczym feniks z popiołów, teraz moja kolej. Wykonuję gest, za którym podąża dźwięk podobny gromom. Pobliskie szuwary trzęsą się groźnie, po czym unoszą się i momentalnie pędzą w stronę pyska drugiej głowy. Zanim do niej docierają są już ostre jak ogromne szpile i wbijają się w jego paszczę, zszywając ją od góry do dołu. To nie jest dla mnie zabawa. Stworzenie nie może wydać z siebie dźwięku, tylko krople zielonkawej krwi uderzają z cichym pluskiem o taflę bajora, do którego to coś się cofnęło.
— Na twój znak — szepczę dziwnie zmienionym głosem. Napinam mięśnie, celuję. I czekam.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Byliśmy reliktami minionego wieku, o którym nie chciano już pamiętać. Zbyt brutalny, zbyt ciemny, przypominający o tym, gdzie popełniali błędy. Nie mieliśmy strugać bohaterów, lecz niektórzy nie potrafili odnaleźć się w życiu wycofanych sługusów. Preferowali taplanie się w tym, co mieli - a kiedyś ludzie postrzegali nas jako jedyny ratunek. Jedyną drogę do osiągnięcia własnych celów. Celu pokoju. Myślałem, że wiemy, co robimy. Ale walka z ludźmi, którzy byli żywymi istotami, nie potworami, powoli mnie wyniszczała. Spotykałem na swej drodze kanalie. Tępych osiłków. Chorych sadystów. Pedofilów i degeneratów. Lgnęli do tego pozbawionego litości czarnoksiężnika, wierząc w jego opatrzność. Myśmy też wierzyli. A przynajmniej część znacznie dłużej niż powinna. Ale było już za późno. Za późno i nie było już stron. Była jedna wielka, cholerna masakra. Nie wiedziałem, gdzie zaczynali się nasi a tamci. Zlaliśmy się w całość. W okrucieństwie. Głupocie. Wierze. Zaufaniu. Podobno to my wygraliśmy. To trwało już tak długo, że nie pamiętam nawet dokładnie o co chodziło. Już na początku wojny wszyscy mieli inne zmartwienia. Oszalałe stworzenia pod władzą wylewającej się z wnętrza ziemi magii atakowały wszystkich. Pierwszy etap. Gdy sądziliśmy, że była to ich sprawka. Drugi etap. Gdy widzieliśmy jak atakowały również i tamte siły. Musieliśmy działać na dwóch frontach, licząc na to, że nie dojdzie już kolejny. Ale zawsze musi pójść coś nie po naszej myśli, prawda? Dołączyli się mugole. Wiedzieli już o nas i nienawidzili za całe zło, które ich dopadło. Nie liczyło się, że walczyliśmy za nich. Trzy strony, cztery armie, setki tysiące kotłujących się ludzi i magicznych stworzeń oraz istot. Przyjaciel przeciwko przyjacielowi. Wróg z wrogiem przeciwko innym. Raz zawieraliśmy sojusze, by po minucie strzelić sobie nawzajem w plecy. Zrozumiałem, że wszystko się spieprzyło, gdy wymierzyłem w centaura. Samoobrona można by powiedzieć, ale widok ich szalejących niczym zwierzęta pod wpływem złej siły, był nie do zniesienia. Dopiero gdy uciekało w nim życie, zobaczyłem zdziwienie, boleść i strach. Przed nieznanym. Przed śmiercią. Wszyscy nosiliśmy swoje własne blizny. Ale nie on. Szedł obok mnie i nie miał na twarzy dawnych ran, a krok wciąż miał sprężysty i pewny jak dziesięć, dwadzieścia lat temu. Nie wiedziałem, dlaczego mnie wtajemniczył w te swoje tajniki wiecznej młodości. Nie pytałem. Nie chciałem wiedzieć. Może to była pycha? A może miał w tym inne intencje? Jeśli tak to znałem jego słaby punkt, a on podał mi go na talerzu. Czy w ogóle potrzebował mojej pomocy, skoro nie dało się go pokonać? Podejrzewam, że nie. Ale winny całemu zamieszaniu upodobał sobie rozmowę ze mną. Mogę się jedynie domyślać jak bardzo musiało go to wkurzyć. Gdy staje przed nami zielonkawe monstrum, wypadają mu z cielska ciała. Zmodyfikowane. Zdeformowane. Części jego samego. Miały mu dać siłę. Miały straszyć przeciwników. Ale jestem za stary, żeby się bać. Obserwuję jak rośliny wiążą bestię bezlitośnie. Kolce niczym pazury przebijają się przez wodnistą skórę. Kiedyś może i bym się zawahał. Nie teraz. Słysząc obok głos, rzucam zaklęcie, a brzuch rozcina się smokowi na pół. Tam, gdzie skóra jest najdelikatniejsza. Przez chwilę nic się nie dzieje. Dopiero po sekundzie wystrzela fontanna krwi. Czuję przypływ adrenaliny. Jak za dawnych lat. Serce mi mocniej bije. Zielone krople rozbryzgują się na boki. Kilka upada zaraz przede mną, lecz ziemia szybko je pochłania. Cały teren dokoła drży od ruchów bestii. Cofa się ku bagnom. Zaraz ją uwięzimy. Lodowe promienie powinny załatwić sprawę. W końcu bandytów powalam ciosem w szyję, smoka należy nieco ośmielić. Zerkam na partnera obok. Wspólnie potrafimy uwięzić potwora. Po chwili można podziwiać lodową rzeźbę. Musimy iść dalej. Wieża już niedaleko. I tak zmarnowaliśmy czas. Widzę ją przed sobą. Wejście jest tuż tuż. To jest zbyt proste, ale milczę. Nie chce mi się gadać. Zamiast tego zaciskam dłoń na różdżce. Rezerwat nie jest przyjazny o tej porze. Gdyby był kiedykolwiek, głupi starcze.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Taka była pamięć – wybierała, polerowała wygodne prawdy, pod dywan wmiatając te niechciane, te moralnie wątpliwe fragmenty formujące całokształt przeszłości. Tak było łatwiej, nie chcieliśmy przypominać sobie o brzemieniu, które wiązało się z niewybaczalnymi grzechami. Przede wszystkim to o n i, pragnęli jak najszybszego sposoby pozbycia się świadectw błędów. Umywali ręce, broniąc się decyzjami, odwracali twarze w cień, kryjąc je pod kapturami i unikając spoglądania wprost na swoje dzieło. Oczywiście, że zdawałem sobie sprawę z tego, iż byli tchórzami, żyjącymi w ciągłej obawie, że ktoś pociągnie ich do konsekwencji. Wymachiwali na różne strony złożonymi odmianami Obliviate, czasem uciekając się nawet do celowania w lustro. Budowali opinie nieskazitelnych dowódców, tylko my wiedzieliśmy, iż ich ręce były tak samo splamione krwią jak nasze. A może bardziej. Ja patrzyłem jak zarówno tym stającym mi na przeciw jak i tym, wspierającym mnie ramię w ramię, powieki zamykają się po raz ostatni. Poznałem wszystkie odcienie czerwieni, wypłakałem za nich i za siebie łzy wszystkich emocji; wbrew powszechnej opinii tylko ci, którzy upadli na polu bitwy znaleźli pokój. My go nie zaprowadziliśmy. Już wtedy linia pomiędzy dobrem i złem rysowała się w moim przekonaniu znacznie wyraźniej niż potrafili to sobie wyobrazić moi szefowie. Phi, nawet moi partnerzy. Wszyscy popełniliśmy błąd myśląc, że jesteśmy bohaterami. Tu, na ziemi, nie ma herosów, są jedynie straceńcy. By coś zyskać musieliśmy poświęcić coś w zamian. Czas. Zdrowie. Miłość życia. Rodzinę. Trzeźwość umysłu. A co jest twoją trucizną?
Zapach papierosów wymieszał się z odorem bagien. Jeśli po takich doświadczeniach ktoś nie sięgnął po używki, po łatwą ucieczkę w ramiona śnieżki czy drażniącego smaku ognistej, był największym przegranym z nas wszystkich. Każdy radził sobie z tym na swój sposób, choćby oznaczało to stryczek. Ja miałem swoje drogi, botaniczne eksperymenty, ryzyko zawodowe. Kiedyś za to zapłacę. Ale nie dziś. Dziś niebo pozostaje smołą. Powietrze dusi, pomagając mi wspomnieć pustkę w środku. Nic dla mnie nie znaczyła. Różdżka dawnego przyjaciela, dzikie ostępy przyrody, obecność profesora... Coś mi umykało. Powinienem coś czuć, na pewno, aczkolwiek goniąc majaczący się wśród oparów koncept, sam się bardziej gubiłem. Wciąż, nie był to zawód. To była zabawa. Krople potu zbierały się na mojej górnej wardze, wytarłem je rękawem. Małe rzeczy. Nasze oddechy, buty plaskające z każdym krokiem; wydawało mi się to snem, choć przecież nie sypiałem już tak jak dawniej. Nie wędrowałem myślami do tego, co nas kiedyś łączyło. Dlaczego miałbym nagle? To, że teraz byliśmy razem nie stanowiło zaproszenia do mojej teraźniejszości, a i jego drzwi pozostawały przede mną zamknięte. Nie liczyło się nic poza tym momentem. Nie to, czy miał do czego wrócić, gdy rozprawimy się z zadaniem. Nawet nie to, czy w ogóle miał wrócić. Przelotnie zastanawiam się jakich czynów dopuścili się Pay i Bay pod moją nieobecność, że emanuje z nich tak silna, plugawa magia. Sypią się jak pająki, wykrzywiają jak zbolałe dusze. Pomyłki są zbyt kosztowne, je też musieli wykorzystać, pakując je w siebie jak wystrzelone strzały, których srebrne groty mogą się przydać w innej sytuacji. Prawie czuję wobec nich respekt, lecz nie są ludźmi, nie w moim rozumieniu. Są brudem na tle obrazu, który niegdyś malowaliśmy wspólnie. Między ich szyjami niczym trzecia odnoga majaczy się wieża. Próbują, stają na tylnych kończynach zamachując się ku naszym sylwetkom, tak wątłym przy koszmarze ich istnienia. Moją silniejszą stroną jest ogień, to on zarówno niszczy jak i tworzy, on zachowuje się jak żywa istota, choć serce nie pompuje w nim życia; przy tej temperaturze zgadzam się jednak, że lodowa chmura spełni lepiej naszą wolę. Podnoszę mój płaszcz i go otrzepuję, z pewną uwagą studiując zamarłą w ruchu kreaturę. Wcześniej wyglądała jakby wyszła do toalety i zapomniała tam przypudrować nos; teraz zmrożona sylwetka miała w sobie coś nieuchwytnego. Upewniam się, że nie będzie nam przeszkadzać w naszej misji, po czym podnoszę i strzepuję płaszcz. Nie dociera do mnie zmęczenie, nie było też przypływu adrenaliny, wykonałem po prostu swoją pracę. Wskakuję na kolejny tryb, gdy wracamy na tory wędrówki. To tam ją trzyma. Z daleka budowla wydawała się bardziej wzniosła, ale tak jest chyba ze wszystkim. Detale psują naszą idealną formę. Mrużę oczy, chcę coś powiedzieć i nagle ziemia zapada się pode mną. Staram się utrzymać różdżkę, chcę skoczyć do przodu, schwycić się kęp trawy, pociągnąć za kołnierz mojego partnera, acz zapada ciemność.
I spadam, spadam, spadam.
Budzę się, bo ktoś wylewa na mnie kubeł zimnej wody. Nie wiem, gdzie jestem, ale zapach przypomina mi ten tydzień, kiedy przedzieraliśmy się bez wytchnienia przez zniszczone przez zarazę rejony Niemiec. Wtedy podobno śmierdziły mi skarpety, no cóż, teraz mam nadzieję, iż zapach nie pochodzi ode mnie... zanim zdążyłem się jednak przekonać, moja świadomość wyciągnęła mnie ze snu.
| koniec x 2
Zapach papierosów wymieszał się z odorem bagien. Jeśli po takich doświadczeniach ktoś nie sięgnął po używki, po łatwą ucieczkę w ramiona śnieżki czy drażniącego smaku ognistej, był największym przegranym z nas wszystkich. Każdy radził sobie z tym na swój sposób, choćby oznaczało to stryczek. Ja miałem swoje drogi, botaniczne eksperymenty, ryzyko zawodowe. Kiedyś za to zapłacę. Ale nie dziś. Dziś niebo pozostaje smołą. Powietrze dusi, pomagając mi wspomnieć pustkę w środku. Nic dla mnie nie znaczyła. Różdżka dawnego przyjaciela, dzikie ostępy przyrody, obecność profesora... Coś mi umykało. Powinienem coś czuć, na pewno, aczkolwiek goniąc majaczący się wśród oparów koncept, sam się bardziej gubiłem. Wciąż, nie był to zawód. To była zabawa. Krople potu zbierały się na mojej górnej wardze, wytarłem je rękawem. Małe rzeczy. Nasze oddechy, buty plaskające z każdym krokiem; wydawało mi się to snem, choć przecież nie sypiałem już tak jak dawniej. Nie wędrowałem myślami do tego, co nas kiedyś łączyło. Dlaczego miałbym nagle? To, że teraz byliśmy razem nie stanowiło zaproszenia do mojej teraźniejszości, a i jego drzwi pozostawały przede mną zamknięte. Nie liczyło się nic poza tym momentem. Nie to, czy miał do czego wrócić, gdy rozprawimy się z zadaniem. Nawet nie to, czy w ogóle miał wrócić. Przelotnie zastanawiam się jakich czynów dopuścili się Pay i Bay pod moją nieobecność, że emanuje z nich tak silna, plugawa magia. Sypią się jak pająki, wykrzywiają jak zbolałe dusze. Pomyłki są zbyt kosztowne, je też musieli wykorzystać, pakując je w siebie jak wystrzelone strzały, których srebrne groty mogą się przydać w innej sytuacji. Prawie czuję wobec nich respekt, lecz nie są ludźmi, nie w moim rozumieniu. Są brudem na tle obrazu, który niegdyś malowaliśmy wspólnie. Między ich szyjami niczym trzecia odnoga majaczy się wieża. Próbują, stają na tylnych kończynach zamachując się ku naszym sylwetkom, tak wątłym przy koszmarze ich istnienia. Moją silniejszą stroną jest ogień, to on zarówno niszczy jak i tworzy, on zachowuje się jak żywa istota, choć serce nie pompuje w nim życia; przy tej temperaturze zgadzam się jednak, że lodowa chmura spełni lepiej naszą wolę. Podnoszę mój płaszcz i go otrzepuję, z pewną uwagą studiując zamarłą w ruchu kreaturę. Wcześniej wyglądała jakby wyszła do toalety i zapomniała tam przypudrować nos; teraz zmrożona sylwetka miała w sobie coś nieuchwytnego. Upewniam się, że nie będzie nam przeszkadzać w naszej misji, po czym podnoszę i strzepuję płaszcz. Nie dociera do mnie zmęczenie, nie było też przypływu adrenaliny, wykonałem po prostu swoją pracę. Wskakuję na kolejny tryb, gdy wracamy na tory wędrówki. To tam ją trzyma. Z daleka budowla wydawała się bardziej wzniosła, ale tak jest chyba ze wszystkim. Detale psują naszą idealną formę. Mrużę oczy, chcę coś powiedzieć i nagle ziemia zapada się pode mną. Staram się utrzymać różdżkę, chcę skoczyć do przodu, schwycić się kęp trawy, pociągnąć za kołnierz mojego partnera, acz zapada ciemność.
I spadam, spadam, spadam.
Budzę się, bo ktoś wylewa na mnie kubeł zimnej wody. Nie wiem, gdzie jestem, ale zapach przypomina mi ten tydzień, kiedy przedzieraliśmy się bez wytchnienia przez zniszczone przez zarazę rejony Niemiec. Wtedy podobno śmierdziły mi skarpety, no cóż, teraz mam nadzieję, iż zapach nie pochodzi ode mnie... zanim zdążyłem się jednak przekonać, moja świadomość wyciągnęła mnie ze snu.
| koniec x 2
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
[sen] machete kills again in space
Szybka odpowiedź