przed domem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Otoczenie
Urocza, niewyróżniająca się na tle innych domostw znajdujących się w Ottery St. Catchpole chata, mieści się na uboczu miasteczka. Z dwóch stron otoczona lasem, z tyłu posiada dostęp do miejscowego jeziorka - największa atrakcja dla najmłodszych dzieci zarówno rodziny, jak i gości oraz sąsiadów. Do porośniętego bluszczem budynku prowadzi schludna, brukowana dróżka; niedawno Weasley'owie zadbali o jej obudowę. Podobno miało to miejsce po wizycie wuja Cadeyrna, który idąc ścieżką potknął się o wystający kamień i wybił sobie dwa przednie zęby. Do dziś odprawia egzorcyzmy przy każdej wizycie u krewnych.
Z powodu bliskiego sąsiedztwa mugoli, dom pozostaje wolny od większości czarów mogących realnie wpłynąć na niemagicznych znajomych i przyjaciół.
Z powodu bliskiego sąsiedztwa mugoli, dom pozostaje wolny od większości czarów mogących realnie wpłynąć na niemagicznych znajomych i przyjaciół.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Niebieskie tęczówki miałam zawieszone na Jimie, kiedy czekałam na odpowiedź. Ale zaprzeczenie wlało we mnie jednoczesne zaskoczenie i zrozumienie. Całkowicie absurdalne sprzeczne. Po prostu to przyjęłam, uśmiechając się łagodnie. Być nie musiał, to był wybór którego każdy sam się podejmował zwabiona zaraz ekscytacją padającą z jednego słowa Marcela słuchając z rosnącym przejęciem opowieści. Rozwierając oczy i mrugając kilka razy. Naprawdę to zrobili, rozdali zupę na Placu Śmierci, aż się prawie zapowietrzyłam kręcąc na to w zaprzeczeniu głową jakby się dało temu zaprzeczyć mimowolnie się na to burząc. A dalsza część historii była jeszcze bardziej zaskakująca. Na chwilę mnie zamroziło, ale zaraz parsknęłam śmiechem. - Ojej. - powiedziałam nie potrafiąc powstrzymać rozbawienia. - Dziwisz się? - zapytałam Marcela. - Cenią szaty bardziej niż życia. - wzruszyłam ramionami, ale ta historia mi zaimponowała. Wysłuchałam z powagą już jego odpowiedzi odnośnie nazwiska milknąc na chwilę. Zastanawiając się wydymając wargi, by cofnąć się kawałek i dygnąć krótko, pochylając głowę.
- To zaszczyt i szczęście móc cię poznać właściwie, Marcelu Sallow Carrington. - wyprostowałam się z uśmiechem. - Dumą napawa się me serce, mogąc obracać się w towarzystwie niebezpiecznego terrorysty - moje spojrzenie przesunęło się z Marcela na Jima do którego nachyliłam się trochę. - i poskramiacza szlachciców. - nie śmiałam się, byłam poważna bo poważnie cieszyłam się, że nasze drogi się zeszły. - Każda z księżniczek która stanie na waszej drodze, trafi na coś, czego na próżno szukać wśród tych co tytuły noszą lordowskie w większości. Odwagę, dobroć i żart niczego sobie… - uniosłam jedną z brwi. - …przeważnie. - dodałam odbierając odrobinę powagi. Temat księżniczek pozostawiając bo w sumie odpowiedź na pytanie dostałam. Falbany i jedwabie daleko ode mnie stały. A mój brat zły nie był wcale. Milknąć też dlatego, że Jim śpiewać zaczął mimowolnie uśmiechając się łagodnie - lubiłam jego głos. Zaśmiałam się odrzucając głowę na wymowne spojrzenie Jim. Ta, uwieść mnie, jasne. Zabawne. Spojrzałam z rozbawieniem na Marcela. - Wezmę go za ręce. - zgodziłam się w rytmie melodii, próbując koślawo zaśpiewać. - Zatańczę też. - zgodziłam się. - Ale mooooje serce, tylko moooje jest. - zaśmiałam się bo na tym przeciągnięciu nie wyszło za bardzo, odwróciłam zaraz wzrok speszona trochę że dałam się porwać nie powinnam śpiewać, nie umiałam tak dobrze jak Jim, ale ledwie chwilę później stałam patrząc jak oboje w wodę wskakują.
- Z wyboru! - weszłam. Nie zgodziłam się z nim. - To, że mnie potem wrzuciłeś nie jest żadnym przypadkiem tylko zamierzonym działaniem. - wywróciłam oczami, schylając się po swoją torbę którą zgarnęłam dość energicznym gestem. - Marcel ci ucieka! - dokrzyknęłam wskazując na niego brodą. Bo był już gdzieś dalej kawałek. Przez chwilę stałam patrząc i zastanawiając się jeszcze. Z jednej strony, chochlik podpowiadał, żeby poddać się zabawie. Po prostu iść do wody, z drugiej widziałam karcące spojrzenie nie tylko ciotki Matyldy, ale też te cioci E. jakby kąpiel w rzece naprawdę była zbrodnią. Uśmiechnęłam się do własnej myśli. Może była? Kto wie, tak naprawdę Wycofałam się w cień, przysiadając pod drzewem, podciągając nogi trochę, wyciągając dziennik, który ułożyłam na kolanach otwierając na pustej stronie, łapiąc za ołówek, zaczynając szkicować to, co rozciągało się przede mną, potem dodam do tej strony słowa. Jak do każdego dnia, każdego ważnego którego uwiecznić chciałam. Zapiszę słowa tamtej piosenki, żeby nie zapomnieć potem, najpierw to, co może za chwilę inaczej wyglądać.
- To zaszczyt i szczęście móc cię poznać właściwie, Marcelu Sallow Carrington. - wyprostowałam się z uśmiechem. - Dumą napawa się me serce, mogąc obracać się w towarzystwie niebezpiecznego terrorysty - moje spojrzenie przesunęło się z Marcela na Jima do którego nachyliłam się trochę. - i poskramiacza szlachciców. - nie śmiałam się, byłam poważna bo poważnie cieszyłam się, że nasze drogi się zeszły. - Każda z księżniczek która stanie na waszej drodze, trafi na coś, czego na próżno szukać wśród tych co tytuły noszą lordowskie w większości. Odwagę, dobroć i żart niczego sobie… - uniosłam jedną z brwi. - …przeważnie. - dodałam odbierając odrobinę powagi. Temat księżniczek pozostawiając bo w sumie odpowiedź na pytanie dostałam. Falbany i jedwabie daleko ode mnie stały. A mój brat zły nie był wcale. Milknąć też dlatego, że Jim śpiewać zaczął mimowolnie uśmiechając się łagodnie - lubiłam jego głos. Zaśmiałam się odrzucając głowę na wymowne spojrzenie Jim. Ta, uwieść mnie, jasne. Zabawne. Spojrzałam z rozbawieniem na Marcela. - Wezmę go za ręce. - zgodziłam się w rytmie melodii, próbując koślawo zaśpiewać. - Zatańczę też. - zgodziłam się. - Ale mooooje serce, tylko moooje jest. - zaśmiałam się bo na tym przeciągnięciu nie wyszło za bardzo, odwróciłam zaraz wzrok speszona trochę że dałam się porwać nie powinnam śpiewać, nie umiałam tak dobrze jak Jim, ale ledwie chwilę później stałam patrząc jak oboje w wodę wskakują.
- Z wyboru! - weszłam. Nie zgodziłam się z nim. - To, że mnie potem wrzuciłeś nie jest żadnym przypadkiem tylko zamierzonym działaniem. - wywróciłam oczami, schylając się po swoją torbę którą zgarnęłam dość energicznym gestem. - Marcel ci ucieka! - dokrzyknęłam wskazując na niego brodą. Bo był już gdzieś dalej kawałek. Przez chwilę stałam patrząc i zastanawiając się jeszcze. Z jednej strony, chochlik podpowiadał, żeby poddać się zabawie. Po prostu iść do wody, z drugiej widziałam karcące spojrzenie nie tylko ciotki Matyldy, ale też te cioci E. jakby kąpiel w rzece naprawdę była zbrodnią. Uśmiechnęłam się do własnej myśli. Może była? Kto wie, tak naprawdę Wycofałam się w cień, przysiadając pod drzewem, podciągając nogi trochę, wyciągając dziennik, który ułożyłam na kolanach otwierając na pustej stronie, łapiąc za ołówek, zaczynając szkicować to, co rozciągało się przede mną, potem dodam do tej strony słowa. Jak do każdego dnia, każdego ważnego którego uwiecznić chciałam. Zapiszę słowa tamtej piosenki, żeby nie zapomnieć potem, najpierw to, co może za chwilę inaczej wyglądać.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Historia o spłaszczonym pomidorze brzmiała dziś jak fantastyczna anegdota, zaśmiał się, kiedy Marcel zaczął ją przytaczać. Tyle mógł wtedy zrobić, nastraszyć ich szkaradną wizją. Niewiele potrafił, do niewielu rzeczy mógł się wtedy przydać, ale udało się. Pomyślał o tym, że rozwieszali wtedy podobiznę Celiny na murach. Czy wciąż o niej myślał? Teraz? Powstrzymał go przed napisaniem listu do niej w dzień po nocy spadających gwiazd, nie dbała o niego, on nie mógł rozmyślać o niej wiecznie.
— Było fajnie — przyznał krótko; było też niebezpiecznie. Nie do końca spodziewał się takiego obrotu spraw. Z perspektywy czasu musiał przyznać, że adrenalina i to, co wtedy czuł — że to miało naprawdę sens i nie było żartem, coś znaczyło, nawet w tej swojej śmiesznej formie, stało się symbolem, chwilą, momentem, który zapamięta do końca życia. — Wyglądali jakby spodziewali się armii z bombardami, ale zgniły pomidor to jedyne, co mieliśmy — przyznał jeszcze krótko, nie angażując się już potem w historię o tym, kim był. Sallow — takiego go poznał i choć Sallowem pewnie zawsze będzie, nigdy nie wiązał go z osobą okrutnego ojca. Nie nosił już jego nazwiska; dziś już nie, posługiwał się innym, przedstawiał innym, dokumenty miał zarejestrowane na inne. Poza pamięcią nic ich nie łączyło. Poza świadomością, że był spokrewniony z legilimentą i rzecznikiem ministra nic mu nie zostało. Poza nienawiścią może jeszcze. Otworzył się przed Nealą, nie przerywał im. Popatrzył na Weasley, kiedy z taką powagą i iście szlachecką pozą zwróciła się do nich. Czuł, że to już się kiedyś zdarzyło. Też nad rzeką, choć w półmroku, otoczeni ciepłem strzelającego ogniska. Przedstawiała im się z dumą wspominając wszystkie swoje imiona i rodzine przymioty. Była dumna z tego kim była. A teraz poznawali się jeszcze raz, niemalże dokładnie rok później, nad inną rzeką, niosąc ze sobą całkiem inny bagaż doświadczeń. — Minął rok — przypomniał im, nadając własnym myślę w końcu realnego brzmienia. — To był trudny rok, a my wciąż tu jesteśmy — zastanowił się nad tym. Nie było z nimi Anne, byli we trójkę. — Może powinniśmy się znowu spotkać za rok nad jakąś rzeką. — Czy będą wtedy żyć? Jak bardzo zmieni się świat przez następny rok?
Śpiewała, choć śpiewać nie umiała, ale nikomu to nie przeszkadzało. Bawili się i chciał, by mogli bawić tak samo za rok, mając więcej szczęśliwy wspomnień niż teraz. Woda budziła niepokój, choć była mętna, nie tak przejrzysta jak morze. Nie chciał myśleć z czego się to brało i dlaczego go tak trzymało; nie bardzo był świadom tego, co się wtedy wydarzyło, nie rozmawiał o tym z nikim, nie pytał, nie wracał, bo było czymś czego sam się wstydził. Wstydził się też własnych obaw i chęci ucieczki, bo pragnął się wycofać i stąd uciec. Był tchórzem, ale nie chciał być. Nigdy nie myślał o konsekwencjach jakie niosła ze sobą woda, nigdy nie miewał oporów, by skakać w nią, nie znając nawet dna. dlaczego teraz wolał czuć kamienie pod nogami, zamiast oddać się wodzie, która wypierała go wraz z oddechem na powierzchnię?
— Pieprzysz — zarzucił mu zaraz. — Więc zmyśliłeś tą klątwę pryszczy? — Rzucił z oburzeniem, rozciągając ręce na boki, powoli unosząc się na wodzie, dryfując. Rozejrzał się; nie czuł dna, dziwna nerwowość spływała mu po karku na ramiona; prąd wody był słaby, znosił ich lekko, ale Sallow był tuż obok. Powstrzymywał chęć chwycenia się go, uczepienia jak kłody; miał świadomość, że jeśli to zrobi pociągnie go na dno, zatopi go. — Aha — mruknął, słysząc tę bajkę o rudowłosej królewnie i skarbach, ale jego myśli były gdzieś indziej przez moment. Przecież potrafił pływać, choć pływał słabo. Dlaczego miałby tonąć, dlaczego miałby go pociągnąć za sobą Uśmiechnął się, słysząc jego śpiew, pokiwał głową; tonęli w morzu alkoholu śpiewając marynarskie przyśpiewki. Minęła chwila nim mu zawtórował, a potem poszło już gładko, spoglądając na niego, ogniskując spojrzenie na jego twarzy, którą co rusz oblewała woda.— Po dwóch tygodniach nadszedł dzień, ujrzeli wieloryba cień. Kapitan krzyknął – Harpuny w dłoń! Weźmiemy go na hol!— Odprężał się, unosił i opadał, podobnie jak Marcel, kiedy wypuszczał w śpiewie powietrze schodził niżej, ale nadrabiał rękami, nogami, nie łapczywym oddechem. Przepłynął dalej, pod prąd, Marcel wypłynął tuż przy nim, popatrzył na niego z bliska. Nie odpowiadał mu już na te bzdury o syrenie, wiedzieli, że nie było żadnej przecież. — Czekaj tu — rzucił do niego, ni to rozkazem ni prośbą, może żądaniem przyrzeczenia, że kiedy wypłynie tu będzie, w tym samym miejscu. Nie śmiał go poprosi, by nad nim czuwał, bo nie umiał przyznać przed samym sobą, że miał z tym problem i podskórnie wiedział dlaczego. Kilka głębszych wdechów i płytkich wydechów, zamiast go uspokoić, powoli przeradzały się w hiperwentylację potęgującą obawy. Ale zanim wezbrała w nim panika podjął decyzję, że to już, już teraz i zszedł pod wodę, od razu otwierając oczy; świat pod wodę wyglądał koszmarnie. Wynurzył się za chwilę, łapczywie łapiąc dech, chwycił się go dłonią, palce wbijając odruchowo w bark Marcela, drugą ręką przetarł twarz. — Gdzie... Gdzie ten skarb był? — spytał od razu, rozglądając się dookoła. Nim mu odpowiedział wziął kolejny wdech i znów zszedł pod wodę, jak nie teraz to nigdy, pomyślał. Niżej, niżej, do dna. Obrócił się głową w dół, walcząc z samym sobą, próbując dostrzec pod wodą to, o czym mówił, aż w końcu na mulistym podłożu dostrzegł samotnie wystawioną muszę. Nie dało się udawać, że zawsze tam była taka; zbyt wyraźna, zbyt na wierzchu, by można było uznać to za dzieło przypadku i natury. Odepchnął się od wody schodząc niżej i sięgnął po nią, zamykając ją w swojej dłoni i dopiero wtedy przeraziła go wizja bycia pod wodą. Odepchnął się nogami od dna, szybko wypływając na powierzchnię nieco dalej od Marcela. Wypluł wodę, krztusząc się przy tym, ale uniósł muszlę pond taflę. — Mam — poinformował go, opuszczając rękę, by drugą odgarnąć ciemne włosy z oczu. — Kłamałeś— zarzucił mu bez powagi na twarzy, odkaszlując jeszcze.— Ma nogi jak tancerka, nie ogon porośnięty glonami. Odczarowałem ją dla ciebie, ale chyba teraz brakuje jej powietrza, płyń po nią — Zakaszlał i cisnął pięścią w wodę, chlapiąc go przy tym.
— Było fajnie — przyznał krótko; było też niebezpiecznie. Nie do końca spodziewał się takiego obrotu spraw. Z perspektywy czasu musiał przyznać, że adrenalina i to, co wtedy czuł — że to miało naprawdę sens i nie było żartem, coś znaczyło, nawet w tej swojej śmiesznej formie, stało się symbolem, chwilą, momentem, który zapamięta do końca życia. — Wyglądali jakby spodziewali się armii z bombardami, ale zgniły pomidor to jedyne, co mieliśmy — przyznał jeszcze krótko, nie angażując się już potem w historię o tym, kim był. Sallow — takiego go poznał i choć Sallowem pewnie zawsze będzie, nigdy nie wiązał go z osobą okrutnego ojca. Nie nosił już jego nazwiska; dziś już nie, posługiwał się innym, przedstawiał innym, dokumenty miał zarejestrowane na inne. Poza pamięcią nic ich nie łączyło. Poza świadomością, że był spokrewniony z legilimentą i rzecznikiem ministra nic mu nie zostało. Poza nienawiścią może jeszcze. Otworzył się przed Nealą, nie przerywał im. Popatrzył na Weasley, kiedy z taką powagą i iście szlachecką pozą zwróciła się do nich. Czuł, że to już się kiedyś zdarzyło. Też nad rzeką, choć w półmroku, otoczeni ciepłem strzelającego ogniska. Przedstawiała im się z dumą wspominając wszystkie swoje imiona i rodzine przymioty. Była dumna z tego kim była. A teraz poznawali się jeszcze raz, niemalże dokładnie rok później, nad inną rzeką, niosąc ze sobą całkiem inny bagaż doświadczeń. — Minął rok — przypomniał im, nadając własnym myślę w końcu realnego brzmienia. — To był trudny rok, a my wciąż tu jesteśmy — zastanowił się nad tym. Nie było z nimi Anne, byli we trójkę. — Może powinniśmy się znowu spotkać za rok nad jakąś rzeką. — Czy będą wtedy żyć? Jak bardzo zmieni się świat przez następny rok?
Śpiewała, choć śpiewać nie umiała, ale nikomu to nie przeszkadzało. Bawili się i chciał, by mogli bawić tak samo za rok, mając więcej szczęśliwy wspomnień niż teraz. Woda budziła niepokój, choć była mętna, nie tak przejrzysta jak morze. Nie chciał myśleć z czego się to brało i dlaczego go tak trzymało; nie bardzo był świadom tego, co się wtedy wydarzyło, nie rozmawiał o tym z nikim, nie pytał, nie wracał, bo było czymś czego sam się wstydził. Wstydził się też własnych obaw i chęci ucieczki, bo pragnął się wycofać i stąd uciec. Był tchórzem, ale nie chciał być. Nigdy nie myślał o konsekwencjach jakie niosła ze sobą woda, nigdy nie miewał oporów, by skakać w nią, nie znając nawet dna. dlaczego teraz wolał czuć kamienie pod nogami, zamiast oddać się wodzie, która wypierała go wraz z oddechem na powierzchnię?
— Pieprzysz — zarzucił mu zaraz. — Więc zmyśliłeś tą klątwę pryszczy? — Rzucił z oburzeniem, rozciągając ręce na boki, powoli unosząc się na wodzie, dryfując. Rozejrzał się; nie czuł dna, dziwna nerwowość spływała mu po karku na ramiona; prąd wody był słaby, znosił ich lekko, ale Sallow był tuż obok. Powstrzymywał chęć chwycenia się go, uczepienia jak kłody; miał świadomość, że jeśli to zrobi pociągnie go na dno, zatopi go. — Aha — mruknął, słysząc tę bajkę o rudowłosej królewnie i skarbach, ale jego myśli były gdzieś indziej przez moment. Przecież potrafił pływać, choć pływał słabo. Dlaczego miałby tonąć, dlaczego miałby go pociągnąć za sobą Uśmiechnął się, słysząc jego śpiew, pokiwał głową; tonęli w morzu alkoholu śpiewając marynarskie przyśpiewki. Minęła chwila nim mu zawtórował, a potem poszło już gładko, spoglądając na niego, ogniskując spojrzenie na jego twarzy, którą co rusz oblewała woda.— Po dwóch tygodniach nadszedł dzień, ujrzeli wieloryba cień. Kapitan krzyknął – Harpuny w dłoń! Weźmiemy go na hol!— Odprężał się, unosił i opadał, podobnie jak Marcel, kiedy wypuszczał w śpiewie powietrze schodził niżej, ale nadrabiał rękami, nogami, nie łapczywym oddechem. Przepłynął dalej, pod prąd, Marcel wypłynął tuż przy nim, popatrzył na niego z bliska. Nie odpowiadał mu już na te bzdury o syrenie, wiedzieli, że nie było żadnej przecież. — Czekaj tu — rzucił do niego, ni to rozkazem ni prośbą, może żądaniem przyrzeczenia, że kiedy wypłynie tu będzie, w tym samym miejscu. Nie śmiał go poprosi, by nad nim czuwał, bo nie umiał przyznać przed samym sobą, że miał z tym problem i podskórnie wiedział dlaczego. Kilka głębszych wdechów i płytkich wydechów, zamiast go uspokoić, powoli przeradzały się w hiperwentylację potęgującą obawy. Ale zanim wezbrała w nim panika podjął decyzję, że to już, już teraz i zszedł pod wodę, od razu otwierając oczy; świat pod wodę wyglądał koszmarnie. Wynurzył się za chwilę, łapczywie łapiąc dech, chwycił się go dłonią, palce wbijając odruchowo w bark Marcela, drugą ręką przetarł twarz. — Gdzie... Gdzie ten skarb był? — spytał od razu, rozglądając się dookoła. Nim mu odpowiedział wziął kolejny wdech i znów zszedł pod wodę, jak nie teraz to nigdy, pomyślał. Niżej, niżej, do dna. Obrócił się głową w dół, walcząc z samym sobą, próbując dostrzec pod wodą to, o czym mówił, aż w końcu na mulistym podłożu dostrzegł samotnie wystawioną muszę. Nie dało się udawać, że zawsze tam była taka; zbyt wyraźna, zbyt na wierzchu, by można było uznać to za dzieło przypadku i natury. Odepchnął się od wody schodząc niżej i sięgnął po nią, zamykając ją w swojej dłoni i dopiero wtedy przeraziła go wizja bycia pod wodą. Odepchnął się nogami od dna, szybko wypływając na powierzchnię nieco dalej od Marcela. Wypluł wodę, krztusząc się przy tym, ale uniósł muszlę pond taflę. — Mam — poinformował go, opuszczając rękę, by drugą odgarnąć ciemne włosy z oczu. — Kłamałeś— zarzucił mu bez powagi na twarzy, odkaszlując jeszcze.— Ma nogi jak tancerka, nie ogon porośnięty glonami. Odczarowałem ją dla ciebie, ale chyba teraz brakuje jej powietrza, płyń po nią — Zakaszlał i cisnął pięścią w wodę, chlapiąc go przy tym.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Śmiał się na wspomnienie i śmiał się ze słów Neali, więcej niż raz poczuł, o ile mocniej bogacze cenili własne szaty od jego życia. Ale tamten moment, wielki moment zgniłego pomidora, był wart więcej, niż cokolwiek innego - z tym samym śmiechem spojrzał na Jamesa, z podziwem mieszającym się ze szczerą serdecznością, bo umniejszał sobie, mówiąc, że nie był bohaterem - tamten moment był momentem herosa. Z tym samym uśmiechem spojrzał na Nealę, kiedy przedstawiła go oficjalnie, jego dwa nazwiska w jej ustach brzmiały dziwnie - jakby miały znaczenie. - Marceliusie - podsunął. - Nazywam się Marcelius - Jak już chciała oficjalnie, powinna w ten sposób. Ale nie czuł się ani Marceliusem, ani Sallowem, ani nawet Carringtonem, żadne z tych imion nie miało dla niego znaczenia. W jej ustach nie brzmiały jak obelga, brzmiały jak coś, z czego miał powody być dumny. Był dumny z tego, że nazwała go niebezpiecznym terrorystą, chciałby, by pewnego dnia stało się to prawdą. Skłonił się przed nią teatralnie, wyuczonym odruchem, jak zwykle kłaniał się, gdy na Arenie wypowiadano jego imię i nazwisko, Marcelius Carrington. Wzruszył ramionami. - Skoro mówi nam to specjalistka od książąt, to tak już musi być - odparł z rozbawieniem, wychwytując spojrzenie Jima. Neala nie była jedyną arystokratką, jaką znali, ale była jedyną dobrą, nawet jeśli nie nosiła jedwabi i nie wyglądała jak Imogen. - Może - zgodził się z Jamesem, choć zastanawiał się nad tym, czy będzie ich dwoje, czy troje. Ich drogi z Anne się rozeszły, nawet nie wiedział kiedy. Sytuacja z jej bratem, była na wiankach, pamiętał ją, potem już nic nie pamiętał, jakby wciągnął w morskie głębiny nie tylko Jamesa, ale i część swojego życia. Było mu za to wstyd. - Ale nad inną. Mówią, że nie wolno wchodzić dwa razy do tej samej. - Nie o to w tym powiedzeniu chodziło, ale nie do końca je rozumiał. Po prostu nie chciał stać w miejscu. - Wszystko jest tylko bardziej pogmatwane niż było. Wtedy, to też była jesień? - Nie pamiętał dobrze, ale nie lezał jeszcze śnieg, a było już za chłodno na upały. Dziewczyny miały ładne sukienki, ale on nosił kurtkę, którą oddał Anne. Pomyślał, że fajnie, że na siebie wpadli. Że Neala była dla Jima ważna i że dużo włożyła w jego życie, że pomogła mu to przetrwać, choć częściej było trudno niż łatwo.
- Sprawdź mnie - odparł z powagą - z pryszczami nie było żartów. Kiedy pojawił się jeden, roznosił się potem jak ospa. Był wciąż tuż obok, unosił się na wodzie lekko, nie wiedział, czy podoła, kiedy Jim go chwyci, ale chciał wierzyć, że tak. - Gdy opuszczali na wodę łódź wieloryb ogonem zaczął tłuc, harpuny jednak dosięgły go, gdy zanurkował w głąb - śpiewał z nim dalej, mniej skupiając się na tym co robił, mocniej na nim samym, pilnował go, obserwował go, chciał być obok, dać mu oparcie, wyciągnąć go na brzeg, jeśli będzie trzeba. Dalej, Jim, nie bałeś się nigdy wcześniej. Nie bój się i teraz. - Nigdzie się nie ruszam, stary, myślisz, że odpuszczę sobie taki łup? Jak tobie się nie uda, to idę po to sam - zapowiedział, chcąc zapewnić go, że będzie obok, nie mówiąc o tym. Ściągnął głowę pod wodę zaraz po nim, na krótko, upewniając się, że pod wodą jego ruchy były spokojne, powoli przesuwał się w jego kierunku, nie pozwalając, by rozdzielił ich nurt - i uśmiechnął się szeroko, kiedy wynurzył się obok, pomimo dłoni ściskającej jego bark i łapczywie nabranego oddechu. - Tam - zaczął odpowiadać, ale nim to zrobił, Jim znalazł się już pod wodą, roześmiał się głośno, gdy triumfalnym gestem wyłowił muszlę, zawył jak wilk, odchylając głowę w tył, do nieba, zrobił to! - Masz to! Masz! Masz relikwię pryszczatej syreny! - Może trochę mu się pomieszały historie. - Jest i skarb z najgłębszego dna rzeki dla pięknej królewny! - zawołał do Neali na brzegu, po czym podciągnął kolana pod brodę i obrócił się w wodzie do góry nogami, aż wynurzył się po pełnym przewrocie, chwytając w usta powietrze. - Żadnych zgrabnych nóg, uciekła! Gonimy ją! Tam! - zarządził, rzucając się wpław z nurtem, nie odpłynął jednak daleko, czekając na jego towarzystwo; okrężną drogą wrócą do Neali.
- Sprawdź mnie - odparł z powagą - z pryszczami nie było żartów. Kiedy pojawił się jeden, roznosił się potem jak ospa. Był wciąż tuż obok, unosił się na wodzie lekko, nie wiedział, czy podoła, kiedy Jim go chwyci, ale chciał wierzyć, że tak. - Gdy opuszczali na wodę łódź wieloryb ogonem zaczął tłuc, harpuny jednak dosięgły go, gdy zanurkował w głąb - śpiewał z nim dalej, mniej skupiając się na tym co robił, mocniej na nim samym, pilnował go, obserwował go, chciał być obok, dać mu oparcie, wyciągnąć go na brzeg, jeśli będzie trzeba. Dalej, Jim, nie bałeś się nigdy wcześniej. Nie bój się i teraz. - Nigdzie się nie ruszam, stary, myślisz, że odpuszczę sobie taki łup? Jak tobie się nie uda, to idę po to sam - zapowiedział, chcąc zapewnić go, że będzie obok, nie mówiąc o tym. Ściągnął głowę pod wodę zaraz po nim, na krótko, upewniając się, że pod wodą jego ruchy były spokojne, powoli przesuwał się w jego kierunku, nie pozwalając, by rozdzielił ich nurt - i uśmiechnął się szeroko, kiedy wynurzył się obok, pomimo dłoni ściskającej jego bark i łapczywie nabranego oddechu. - Tam - zaczął odpowiadać, ale nim to zrobił, Jim znalazł się już pod wodą, roześmiał się głośno, gdy triumfalnym gestem wyłowił muszlę, zawył jak wilk, odchylając głowę w tył, do nieba, zrobił to! - Masz to! Masz! Masz relikwię pryszczatej syreny! - Może trochę mu się pomieszały historie. - Jest i skarb z najgłębszego dna rzeki dla pięknej królewny! - zawołał do Neali na brzegu, po czym podciągnął kolana pod brodę i obrócił się w wodzie do góry nogami, aż wynurzył się po pełnym przewrocie, chwytając w usta powietrze. - Żadnych zgrabnych nóg, uciekła! Gonimy ją! Tam! - zarządził, rzucając się wpław z nurtem, nie odpłynął jednak daleko, czekając na jego towarzystwo; okrężną drogą wrócą do Neali.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Trochę mimowolnie niepokoiłam się nadal - i niepokoić się miałam. Londyn nie budził we mnie dobrych skojarzeń w tych czasach. Inaczej sprawa się miała, kiedy sięgałam pamięcią do wspomnień i do tego, co działo się tam wcześniej. Do życia, do miejsc i do ludzi. Opowieść tylko potwierdzała to co już wiedziałam słuchając jej z uśmiechem, które przeradzało się w zaskoczenie kiedy zerknęłam na Jima.
- Marceliusie. - zgodziłam się, poprawiając szybko. Nie było w moich słowach fałszu. Bo naprawdę wierzyłam, że serce oboje mieli dobre. Rozciągnęłam wargi kiedy nazwał mnie specjalistką.
Minął rok.
Spojrzałam na Jima z początku nie wiedząc do czego się odnosi, ale kiedy tak się zastanowiłam, to chyba rzeczywiście rok minął. - Oh. - wydarło się z moim warg razem z nadejściem świadomości, gdy ta uformowała się w mojej głowie dokładnie. Bo faktycznie. Rok minął. Od momentu w którym wpadłam do strumienia, a potem z Anne wymknęłyśmy się w Lynmouth i tam trafiłyśmy na nich dwóch. Minął rok od nocy w lesie i tamtego strumienia. Przez chwilę zastanawiałam się nad jego propozycją.
- Była. - potwierdziłam potaknięciem głowy. I wszystko rzeczywiście było mniej pogmatwane niż teraz. Wojna trwała, ale życie zdawało się inne, jakby wraz z rokiem jedynym ledwie wszystko pokomplikowało się bardziej. - Podoba mi się - zgodziłam się. - Niezależnie od tego, co ten rok nam przyniesie - czy razem, czy osobno 14 września będzie naszym dniem; następna niech będzie rzeka Exe, w okolicy Silverton. Do tego czasu wymyślę sposób na wyznaczanie kolejnych miejsc. - wybrałam więc od razu od razu też decydując że sposób trzeba było znaleźć i datę. Bo inaczej każdy mógł nad inną rzekę pójść albo w inny dzień. Ten powinien być dla nas - bo dlaczego nie. Wargi rozciągnęły mi się w uśmiechu.
Zaśpiewałam, choć nie mogłam brzmieć tak dobrze jak brzmiał Jim gdy śpiewał, ale z nim przejmowałam się jakoś mnie, śmiejąc się i bawiąc dobrze po prostu. Do wody mimo wszystko nie wchodząc jednak. Pozostając na brzegu znajdując dla siebie miejsce. Wyciągając dziennik i ołówek co jakiś czas unosząc znad kartek spojrzenie, żeby naszkicować kawałek zmieniających się póz. Ćwiczyć trzeba było, szybko, krótkimi pociągnięciami nie skupiając się już dalej ani na ich rozmowie, ani na kolejnych działaniach. Głowę uniosł mi dopiero okrzyk radości.
- Czego?! - krzyknęłam z brzegu marszcząc brwi trochę. Uniosłam brwi wyżej. Skarb? - A ta syrena?! - zawołałam do Marcela, bo coś tam o niej wcześniej krzyczał chyba. On, albo Jim. O, to nie był zły pomysł. Odwróciłam stronę decydując się na rysunek właśnie w tym kierunku. Sięgnęłam do torby wyciągając jedno z jabłek w które się wgryzłam, nucąc pod nosem piosenkę, którą wcześniej mi zaśpiewał. Raz na jakiś czas w przerwie na zastanowienie końcówką ołówka uderzając w dolną wargę.
- Marceliusie. - zgodziłam się, poprawiając szybko. Nie było w moich słowach fałszu. Bo naprawdę wierzyłam, że serce oboje mieli dobre. Rozciągnęłam wargi kiedy nazwał mnie specjalistką.
Minął rok.
Spojrzałam na Jima z początku nie wiedząc do czego się odnosi, ale kiedy tak się zastanowiłam, to chyba rzeczywiście rok minął. - Oh. - wydarło się z moim warg razem z nadejściem świadomości, gdy ta uformowała się w mojej głowie dokładnie. Bo faktycznie. Rok minął. Od momentu w którym wpadłam do strumienia, a potem z Anne wymknęłyśmy się w Lynmouth i tam trafiłyśmy na nich dwóch. Minął rok od nocy w lesie i tamtego strumienia. Przez chwilę zastanawiałam się nad jego propozycją.
- Była. - potwierdziłam potaknięciem głowy. I wszystko rzeczywiście było mniej pogmatwane niż teraz. Wojna trwała, ale życie zdawało się inne, jakby wraz z rokiem jedynym ledwie wszystko pokomplikowało się bardziej. - Podoba mi się - zgodziłam się. - Niezależnie od tego, co ten rok nam przyniesie - czy razem, czy osobno 14 września będzie naszym dniem; następna niech będzie rzeka Exe, w okolicy Silverton. Do tego czasu wymyślę sposób na wyznaczanie kolejnych miejsc. - wybrałam więc od razu od razu też decydując że sposób trzeba było znaleźć i datę. Bo inaczej każdy mógł nad inną rzekę pójść albo w inny dzień. Ten powinien być dla nas - bo dlaczego nie. Wargi rozciągnęły mi się w uśmiechu.
Zaśpiewałam, choć nie mogłam brzmieć tak dobrze jak brzmiał Jim gdy śpiewał, ale z nim przejmowałam się jakoś mnie, śmiejąc się i bawiąc dobrze po prostu. Do wody mimo wszystko nie wchodząc jednak. Pozostając na brzegu znajdując dla siebie miejsce. Wyciągając dziennik i ołówek co jakiś czas unosząc znad kartek spojrzenie, żeby naszkicować kawałek zmieniających się póz. Ćwiczyć trzeba było, szybko, krótkimi pociągnięciami nie skupiając się już dalej ani na ich rozmowie, ani na kolejnych działaniach. Głowę uniosł mi dopiero okrzyk radości.
- Czego?! - krzyknęłam z brzegu marszcząc brwi trochę. Uniosłam brwi wyżej. Skarb? - A ta syrena?! - zawołałam do Marcela, bo coś tam o niej wcześniej krzyczał chyba. On, albo Jim. O, to nie był zły pomysł. Odwróciłam stronę decydując się na rysunek właśnie w tym kierunku. Sięgnęłam do torby wyciągając jedno z jabłek w które się wgryzłam, nucąc pod nosem piosenkę, którą wcześniej mi zaśpiewał. Raz na jakiś czas w przerwie na zastanowienie końcówką ołówka uderzając w dolną wargę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mówił, żeby się spotkali nad inną rzeką, mówił, że takie było powiedzenie. Zadumał się nad tym na chwilę, ale ostatecznie, nie wnikając w interpretację przytaknął. Za rok, gdziekolwiek, było mu wszystko jedno, byle to mogło się wydarzyć. Nigdy nie był dobry w zasady i sztywne harmonogramy, wiedział, że Marcel też nie. Nim słońce zajdzie zapomną o tym planie, nawet jeśli im się podobał i chcieli go zrealizować. Ale przez chwilę dobrze było myśleć o tym, że można było mieć jakąś stałą w życiu, coś pewnego. jak to, że za rok się spotkają, a przynajmniej spróbują, cokolwiek miałoby się zdarzyć.
— Niech będzie Exe — potwierdził i wzruszył ramionami, uśmiechając się i do niej i do niego. — Tak, było zimno, nie pamiętasz? — Grzali się nocą przy ognisku, pilnowali, by nie dogasało przez pewien czas. Byli przemoczeni, rzeka zimna, a ich koszule z krwi.— Tuliłeś się do Ani jak głodny szczeniak do matki — wytknął mu, szczerząc się. Teraz woda wydawała się cieplejsza, bo i słońce grzało im w twarze, a mimo to nie opuszczało go uczucie niepokoju. Głębokie, pierwotne. Nie był sam. Dryfował, unosił się na wodzie podświadomie wiedząc, że nie mogło mu się nic stać, ale równie dobrze wiedział, bo pamiętał, że jeśli zawładnie nim to uczucie paniki, nie będzie w stanie odpuścić i puścić, puścić Marcela, wciągając go pod wodę. I może ta obawa paraliżowała go mocniej niż lęk o to, że się zachłyśnie. Dużo gorsza była niepewność dotycząca jego samego, a jednocześnie niezwykły wstyd przejmował go wraz z myślą, że bał się choć nie miał czego. Nie przyznawał się do tego, nie mówił o tym, nie protestował, długo grając na zwłokę, ale przecież Marcel znał go zbyt dobrze, by nie widzieć tego na jego twarzy. Marynarska przyśpiewka pomagała się odprężyć, skierować myśli w bezpieczną stronę. Więc śpiewał, wtórował mu jak za starych, dobrych czasów, gdy tonęli w kolejnych kuflach rozcieńczonego wodą piwa w Parszywym Pasażerze. — Co? — spytał, gubiąc wątek; czy ta syrena nie miała być piękna? Przetarł twarz. — Ale po dnie spacerują raki. Widziałeś? — To one musiały odpowiadać za tę muszlę, być może kiedyś któremuś z nich posłużyła za schronienie. — Takie byki — dodał zaraz wyciągając obie dłonie nad wodę, by pokazać mu co najmniej kilkunastocalowego potwora, trochę rozmijając się z prawdą. — Pieprzyć ją. Nie chcesz pryszczatej dziewuchy, nawet nóg przed tobą nie rozchyli — zastanowił się. — Nurkuj to upieczemy je na ogniu — zaczepił go, kiedy nakazał pogoń za syreną. Ruszył za nim, swobodniej i pewniej, blisko powierzchni. Z ust wypuścił wodę, która mu wpłynęła podczas tych kilku jardów w ruchu. Obrócił się w kierunku Neali, jadła jabłko, notowała coś na pergaminie. Nagle poczuł, że zrobiło się przyjemnie; było lekko, rześko, spokojnie. Promienie wrześniowego słońca przyjemnie tańczyły na twarzach. — Myślisz, że te raki z restauracyjnego akwarium różnią się czymś od tych? Nie walą mułem? — spytał, zerkając na blondyna. Nie wyszedł z wody od razu, nie podpłynął jeszcze do brzegu. Przyglądał mu się chwilę, schodząc niżej w wodę, aż falująca lekko rzeka przykryła go pod nos. Zastanawiał się, czy powiedzieć głośno to, co chodziło mi po głowie; był mu wdzięczny i cieszył się, że tu był. Ostatecznie nie przerwał milczenia, chlusnął wodą w kierunku Marcela, uśmiechając się pod nosem szelmowsko i ruszył do brzegu. — Mamy skarb! — pochwalił się głośno, choć Marcel zrobił to już wcześniej. Gdy znalazł się na brzegu poczuł się potwornie ciężki; ciążyło mu nasiąknięte wodą ubranie, ale też ciało, które chwilę wcześniej było lekkie jak piórko i unosiło się na wodzie samo. — Zaklęta muszla. Legendy mówią, że można zakląć w niej piosenkę. Kiedy się przyłoży do niej ucho można ją usłyszeć — zachwalał znalezisko i podał dziewczynie,. — Spróbuj. Zatrzymaj ją — skinął lekko głową, uśmiechając się przy tym zaczepnie. Chwilę kapał na nią, ociekał wodą. Przetarł obiema rękami włosy, wytrącając z nich całą wodę — żałował, że nie potrafi się otrzepać jak zwierzę, pozbywając w mgnieniu oka całego nadmiaru. Zrobił to celowo przy niej, mocząc ją znowu, choć ledwie się wysuszyła i ze śmiechem na ustach podszedł znów do brzegu. — I? — spytał, zerkając w wodę, kiedy wszedł znów po kostki.— Masz coś?
— Niech będzie Exe — potwierdził i wzruszył ramionami, uśmiechając się i do niej i do niego. — Tak, było zimno, nie pamiętasz? — Grzali się nocą przy ognisku, pilnowali, by nie dogasało przez pewien czas. Byli przemoczeni, rzeka zimna, a ich koszule z krwi.— Tuliłeś się do Ani jak głodny szczeniak do matki — wytknął mu, szczerząc się. Teraz woda wydawała się cieplejsza, bo i słońce grzało im w twarze, a mimo to nie opuszczało go uczucie niepokoju. Głębokie, pierwotne. Nie był sam. Dryfował, unosił się na wodzie podświadomie wiedząc, że nie mogło mu się nic stać, ale równie dobrze wiedział, bo pamiętał, że jeśli zawładnie nim to uczucie paniki, nie będzie w stanie odpuścić i puścić, puścić Marcela, wciągając go pod wodę. I może ta obawa paraliżowała go mocniej niż lęk o to, że się zachłyśnie. Dużo gorsza była niepewność dotycząca jego samego, a jednocześnie niezwykły wstyd przejmował go wraz z myślą, że bał się choć nie miał czego. Nie przyznawał się do tego, nie mówił o tym, nie protestował, długo grając na zwłokę, ale przecież Marcel znał go zbyt dobrze, by nie widzieć tego na jego twarzy. Marynarska przyśpiewka pomagała się odprężyć, skierować myśli w bezpieczną stronę. Więc śpiewał, wtórował mu jak za starych, dobrych czasów, gdy tonęli w kolejnych kuflach rozcieńczonego wodą piwa w Parszywym Pasażerze. — Co? — spytał, gubiąc wątek; czy ta syrena nie miała być piękna? Przetarł twarz. — Ale po dnie spacerują raki. Widziałeś? — To one musiały odpowiadać za tę muszlę, być może kiedyś któremuś z nich posłużyła za schronienie. — Takie byki — dodał zaraz wyciągając obie dłonie nad wodę, by pokazać mu co najmniej kilkunastocalowego potwora, trochę rozmijając się z prawdą. — Pieprzyć ją. Nie chcesz pryszczatej dziewuchy, nawet nóg przed tobą nie rozchyli — zastanowił się. — Nurkuj to upieczemy je na ogniu — zaczepił go, kiedy nakazał pogoń za syreną. Ruszył za nim, swobodniej i pewniej, blisko powierzchni. Z ust wypuścił wodę, która mu wpłynęła podczas tych kilku jardów w ruchu. Obrócił się w kierunku Neali, jadła jabłko, notowała coś na pergaminie. Nagle poczuł, że zrobiło się przyjemnie; było lekko, rześko, spokojnie. Promienie wrześniowego słońca przyjemnie tańczyły na twarzach. — Myślisz, że te raki z restauracyjnego akwarium różnią się czymś od tych? Nie walą mułem? — spytał, zerkając na blondyna. Nie wyszedł z wody od razu, nie podpłynął jeszcze do brzegu. Przyglądał mu się chwilę, schodząc niżej w wodę, aż falująca lekko rzeka przykryła go pod nos. Zastanawiał się, czy powiedzieć głośno to, co chodziło mi po głowie; był mu wdzięczny i cieszył się, że tu był. Ostatecznie nie przerwał milczenia, chlusnął wodą w kierunku Marcela, uśmiechając się pod nosem szelmowsko i ruszył do brzegu. — Mamy skarb! — pochwalił się głośno, choć Marcel zrobił to już wcześniej. Gdy znalazł się na brzegu poczuł się potwornie ciężki; ciążyło mu nasiąknięte wodą ubranie, ale też ciało, które chwilę wcześniej było lekkie jak piórko i unosiło się na wodzie samo. — Zaklęta muszla. Legendy mówią, że można zakląć w niej piosenkę. Kiedy się przyłoży do niej ucho można ją usłyszeć — zachwalał znalezisko i podał dziewczynie,. — Spróbuj. Zatrzymaj ją — skinął lekko głową, uśmiechając się przy tym zaczepnie. Chwilę kapał na nią, ociekał wodą. Przetarł obiema rękami włosy, wytrącając z nich całą wodę — żałował, że nie potrafi się otrzepać jak zwierzę, pozbywając w mgnieniu oka całego nadmiaru. Zrobił to celowo przy niej, mocząc ją znowu, choć ledwie się wysuszyła i ze śmiechem na ustach podszedł znów do brzegu. — I? — spytał, zerkając w wodę, kiedy wszedł znów po kostki.— Masz coś?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kiwnął głową, zgadzając się z pozostałymi: mogło być Exe. Nie do końca wiedział, która to rzeka, nie znał dobrze tych terenów, ale nim minie rok i tak zapomni tę nazwę, James znał te tereny lepiej, pokieruje ich przecież. Nie wątpił, że wciąż będą razem, zawsze byli. Nie wydawało mu się też prawdopodobne, żeby Neala mogła się do tego czasu zagubić, jej szczególne pochodzenie było gwarantem tego, ze tu będzie. Tacy jak ona byli tu od zawsze. Nad horyzontem majaczył wojenny front, który mógł porwać każdego z nich, ale o tym teraz nie myślał. O tym właściwie rzadko myślał, wierząc w siłę skrzydeł feniksa. Nie zależało mu na tym, jak wyznaczać kolejne miejsca, symbolika była ważna dla Neali, ale nie dla niego, on żył tym, co miał tu i teraz, tym, co było w zasięgu ręki, nie planami rozciągniętymi na lata, które mogły się nie zdarzyć. Nie do końca brał to na poważnie, ale nie chciał odbierać Neali tej radości. Zaśmiał się na wspomnienie przywołane przez Jamesa, uderzając ramieniem w wodę, żeby obryzgnąć go wodą - tylko trochę, nie chcąc prowokować u niego strachu, w który sam go wpędził; dobrze się wtedy bawili, z Anne. Miał nadzieję, że wyjechała z Anglii, że jest bezpieczna, że śladami brata wróciła gdzieś na daleki wschód kontynentu. Skłamałby, mówiąc, że o niej myślał, ale lubił ją i dobrze ją wspominał. Była mu dużym wsparciem w paru trudnych chwilach, a tamta potańcówka z perspektywy czasu była świetnym wspomnieniem nawet pomimo dręczącej go wtedy kompromitującej przypadłości. Łagodnie ułożył się na wodzie na plecach, wzrok łatwo odczytał nerwowość z jego twarzy; wyciągnął jeszcze rękę w gorę, wskazując na niesione wiatrem nad nimi chmury.
- Widziałeś? - spytał, z szerokim uśmiechem. - Ta wygląda jak Steffen, nawet ma ogon - podsunął, lekko dryfując między jednym tematem a drugim, szukając na tafli wody spokoju, który pozwoliłby Jimowi odnaleźć pewność, z jaką poruszał się na niej dawniej. Wciąż nie wierzył, że naprawdę mu to zrobił. Że to on - go do tego doprowadził. W imię czego? Kogo? - Nie widziałem - rzucił z roztargnieniem, nie zauważył wcześniej raków. Zmarszczył brwi, gdy zaczął mówić o rozkładaniu nóg. - Jak to robią syreny? - spytał ze zdezorientowaniem, wabiły mężczyzn, więc jakoś to robiły, jak? Szkoda, że w okolicy nie było prawdziwej - może by się przekonali. Westchnął. - Pewnie je perfumują żeby panienki nie marszczyły nosków - zaśmiał się, czym mógł się różnić rak od raka? Wielkością, kolorem, usposobieniem? Pewnie łapali całe stada, a do akwariów wrzucali te najpiękniejsze, te, które trafiały się jak jeden na dziesięć. Nie potrzebowali bogactw, żeby cieszyć się tym samym, mieli wolność, która pozwalała im po to sięgnąć. Zwinął nogi pod brodę, koziołkując w dół jeziora, podążając za jego wskazówkami - aż na dnie rzeczywiście nie dostrzegł raków. Nie miał sieci ani patyka, do ręki mógł wziąć tylko jednego, ale najwyżej się wróci. Niech będzie, owoce morza dla damy. Podpłynął niżej, wyciągając dłoń po jedno ze stworzonek i pochwycił je delikatnie za pancerzyk, od razu wynurzając się na powierzchnię, wypluł wodę. Dostrzegając po wynurzeniu, że Jim znalazł się już obok Neali, wrócił pod wodę, chcąc zabrać do ręki jeszcze jednego. Dał im chwilę, nim wygrzebał się na brzeg z żyjątkami w obu rękach.
- Mam! - zawołał triumfalnie w kierunku Jima, z wodą po pas zamierzając przebrodzić przez mulisty brzeg do ognia. Ubranie wydawało się teraz niesamowicie ciężkie.
1 - drugi krab mnie uszczypnął, ale udało mi się go przytrzymać
2 - złapałem kraby bezbłędnie i bez trudu z nimi wracam
3 - drugi krab ścisnął mi palca szczypcami i nie chce puścić
- Widziałeś? - spytał, z szerokim uśmiechem. - Ta wygląda jak Steffen, nawet ma ogon - podsunął, lekko dryfując między jednym tematem a drugim, szukając na tafli wody spokoju, który pozwoliłby Jimowi odnaleźć pewność, z jaką poruszał się na niej dawniej. Wciąż nie wierzył, że naprawdę mu to zrobił. Że to on - go do tego doprowadził. W imię czego? Kogo? - Nie widziałem - rzucił z roztargnieniem, nie zauważył wcześniej raków. Zmarszczył brwi, gdy zaczął mówić o rozkładaniu nóg. - Jak to robią syreny? - spytał ze zdezorientowaniem, wabiły mężczyzn, więc jakoś to robiły, jak? Szkoda, że w okolicy nie było prawdziwej - może by się przekonali. Westchnął. - Pewnie je perfumują żeby panienki nie marszczyły nosków - zaśmiał się, czym mógł się różnić rak od raka? Wielkością, kolorem, usposobieniem? Pewnie łapali całe stada, a do akwariów wrzucali te najpiękniejsze, te, które trafiały się jak jeden na dziesięć. Nie potrzebowali bogactw, żeby cieszyć się tym samym, mieli wolność, która pozwalała im po to sięgnąć. Zwinął nogi pod brodę, koziołkując w dół jeziora, podążając za jego wskazówkami - aż na dnie rzeczywiście nie dostrzegł raków. Nie miał sieci ani patyka, do ręki mógł wziąć tylko jednego, ale najwyżej się wróci. Niech będzie, owoce morza dla damy. Podpłynął niżej, wyciągając dłoń po jedno ze stworzonek i pochwycił je delikatnie za pancerzyk, od razu wynurzając się na powierzchnię, wypluł wodę. Dostrzegając po wynurzeniu, że Jim znalazł się już obok Neali, wrócił pod wodę, chcąc zabrać do ręki jeszcze jednego. Dał im chwilę, nim wygrzebał się na brzeg z żyjątkami w obu rękach.
- Mam! - zawołał triumfalnie w kierunku Jima, z wodą po pas zamierzając przebrodzić przez mulisty brzeg do ognia. Ubranie wydawało się teraz niesamowicie ciężkie.
1 - drugi krab mnie uszczypnął, ale udało mi się go przytrzymać
2 - złapałem kraby bezbłędnie i bez trudu z nimi wracam
3 - drugi krab ścisnął mi palca szczypcami i nie chce puścić
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Potaknęłam z zadowoleniem głową kiedy oboje się zgodzili rozciągając wargi zadowolonym uśmiechem. Dobrze, idealnie, więc za rok gdyby świat rozdzielić nas postanowił zobaczymy się znowu - choćby na jeden dzień, który dla nas tylko będzie. Do tego czasu wymyślę jak kontynuować - czy przekazywać - gdzie spotkamy się następnie. Potaknęłam głową raz jeszcze - rzeczywiście już było, było później w miesiącach niż dzisiaj. Noce były chłodne, a my nie mieliśmy nawet kurtek ze sobą. Ale rozpaliliśmy ognisko. Na padające przez Jima słowa ułożyłam na kilka chwil dłonie na bokach ale w końcu wywróciłam oczami spoglądając gdzieś ponad nimi. Zastanawiając się, co działo się z Anne teraz. Ne Festiwalu została tylko chwilę znikając znów. Toczyła ją żałoba i wiedziałam, że każdy swoją na własny sposób przejść musi, ale miałam nadzieję, że wszystko z nią w porządku. Ubrałam znów uśmiech, znaczy, spróbowałam. Ale nie było mi łatwo, ostatni czas przyniósł dużo strat - dla tych których znałam, ale nie tylko przecież oni tracili. Wojna nie była dobrym miejscem, nie była miejscem przyjemnym.
Zostałam na trochę sama, pochylając się nad notatnikiem z ołówkiem, co jakiś czas unosząc wzrok by zebrać miary. Zostawiając go na dłużej na Jimie, kiedy pochwalił się wyłowionym skarbem. Nie odłożyłam notatnika na bok, obserwując jego powrót z rozbawieniem, przekrzywiając na bok głowę, unosząc brwi kiedy obwieszczał, że to zaklęta muszla. Z powątpiewaniem spojrzałam na muszę, a potem uniosłam tęczówki na Jima. Zmarszczyłam trochę brwi w zastanowieniu. Brzmiało znajomo jakoś mimo wszystko. Słyszałam gdzieś o tym wcześniej? Zastanowiłam się, odkładając notes obok siebie, ołówek rzucając zaraz przy nim. Wyciągając ręce, żeby odebrać znalezisko. Palce dotknęły tych jego. - Na pewno? - zapytałam, nie wolał podarować jej komuś innemu? Nie powinien? - Zaklniesz w niej ją? - zapytałam tą piosenkę, którą śpiewał wcześniej. Unosząc muszlę chcąc przytknąć ją do ucha, ale zaraz moje tęczówki odciągnęły kapiące na mnie krople, uniosłam mimowolnie ręce. - Oh, Jim. Jim! - wypowiedziałam mimowolnie z naganą i rozbawieniem. - Dopiero obeschłam jako tako. - zamarudziłam, ale jego już właściwie nie było obok. Wychyliłam się sama odrobinę spoglądając na Marcela. - Kraba-y? - poprawiłam wszystko dostrzegając zajęte obie ręce. - Na co ci one - zamierzacie każdy wziąć swojego i urządzić krabie wyścigi? - zapytałam przekrzywiając głowę. Cóż, zawsze byłoby to coś nowego. Moglibyśmy zbudować im tor, czy coś takiego. - Tego ciasta - chcecie trochę? - zapytałam, kiedy łaskawcy na brzeg choć kawałek wyszli.
Zostałam na trochę sama, pochylając się nad notatnikiem z ołówkiem, co jakiś czas unosząc wzrok by zebrać miary. Zostawiając go na dłużej na Jimie, kiedy pochwalił się wyłowionym skarbem. Nie odłożyłam notatnika na bok, obserwując jego powrót z rozbawieniem, przekrzywiając na bok głowę, unosząc brwi kiedy obwieszczał, że to zaklęta muszla. Z powątpiewaniem spojrzałam na muszę, a potem uniosłam tęczówki na Jima. Zmarszczyłam trochę brwi w zastanowieniu. Brzmiało znajomo jakoś mimo wszystko. Słyszałam gdzieś o tym wcześniej? Zastanowiłam się, odkładając notes obok siebie, ołówek rzucając zaraz przy nim. Wyciągając ręce, żeby odebrać znalezisko. Palce dotknęły tych jego. - Na pewno? - zapytałam, nie wolał podarować jej komuś innemu? Nie powinien? - Zaklniesz w niej ją? - zapytałam tą piosenkę, którą śpiewał wcześniej. Unosząc muszlę chcąc przytknąć ją do ucha, ale zaraz moje tęczówki odciągnęły kapiące na mnie krople, uniosłam mimowolnie ręce. - Oh, Jim. Jim! - wypowiedziałam mimowolnie z naganą i rozbawieniem. - Dopiero obeschłam jako tako. - zamarudziłam, ale jego już właściwie nie było obok. Wychyliłam się sama odrobinę spoglądając na Marcela. - Kraba-y? - poprawiłam wszystko dostrzegając zajęte obie ręce. - Na co ci one - zamierzacie każdy wziąć swojego i urządzić krabie wyścigi? - zapytałam przekrzywiając głowę. Cóż, zawsze byłoby to coś nowego. Moglibyśmy zbudować im tor, czy coś takiego. - Tego ciasta - chcecie trochę? - zapytałam, kiedy łaskawcy na brzeg choć kawałek wyszli.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Popatrzył w górę, choć jeszcze nie do końca wiedział na co i po co, dopiero szukając w górze Steffena za jego namową — zobaczył. A potem zerknął znów na Marcela, uśmiechał się szeroko, on sam też się zaśmiał i wrócił spojrzeniem w uciekające nad ich głowami chmury. Wydawało mu się przez chwilę, że cofnęli się w czasie — do dni sprzed wojny, sprzed katastrof, podziałów, tych wszystkich tragedii. Kąciki ust zastygły nieruchomo, nie pozwalając uśmiechowi zgasnąć. Wycofał się ku niemu, głębiej w wodę znów.
— Na niebie wygląda jakoś bardziej uroczo — w rzeczywistości w szczurach nie było nic ani słodkiego, ani ładnego. Nie przerażały go, był do nich przyzwyczajony, ale to nie sprawiało, że miały urok kociąt lub małych piesków. I nie dało się ukryć, że były związane ze śmieciami, brudem i wilgocią. Wszystkim, czego ludzie nienawidzili. Ale to nie był Steff. On tylko przybierał tę wygodną i bezpieczną w Londynie formę. — Czemu szczur? Czy ta zmiana formy nie wiązała się z... charakterem i wyglądem? Jakby... Serio? — Zaśmiał się, patrząc jak szczur z chmur zaczyna się rozmywać. W życiu nie pomyślałby w ten sposób o Cattermole'u. Obejrzał się jeszcze za siebie, patrząc na spokojnego Marceliusa unoszącego się na tafli, długie włosy falowały w wodzie. Cofnął dalej, a potem zrobił to samo, ostrożnie. Powoli nabrał powietrza w płuca. Prąd był tak słaby, że prawie niewyczuwalny, jego obecność uspokajała. Mimo wszystko wiedział, że gdyby coś się stało, gdyby nie dał rady — był przy nim, by pomóc. Bo robił to cały czas. Kąciki ust uniosły się w górę odrobinę, błogość wygładziła twarz obsypaną kroplami wody wcześniej kąpiącej z włosów. — Jest dobrze, prawda? — spytał w końcu na chwilę przymykając oczy. Kiedy otworzył je znowu obraz przed nimi się zmienił. Lato było ciepłe, mogło być doskonałe, gdyby nie to wszystko co się stało, ale miał wrażenie, że ta chwila i ten moment to było wszystko czego potrzebował. Czego mu brakowało. Na chwilę przypomniał sobie jak smakowało szczęście. To był dobry dzień. Dlaczego nie mogli mieć takich więcej? — Nie jestem pewien. Może wcale tego nie robią? A może składają jaja, jak ryby? — gdybał, marszcząc brwi, ale ta wizja zaczynała się robić coraz bardziej przerażająca. Zaśmiał się i powoli uniósł głowę. Parsknął drugi raz, gdy Marcel zanurkował koziołkując. Wrócił na brzeg, by pełen wody ochlapać samotnie czekającą na nich dziewczynę. — Och, Jim, Jim!— sparodiował jej ton głosu, siląc się przy tym na bardziej piskliwy i pretensjonalny, ale zaraz zaśmiał się, patrząc na nią z góry. — Obe- obeschłaś? Czyli jeszcze raz cię trzeba wrzucić do wody? Teraz jest nas dwóch, cóż... Marcel za nogi? — Obrócił się za przyjacielem, ale nie ruszył się z miejsca. — Uważaj, one... — Szczypią, chciał powiedzieć, ale nie zdążył. — Zaklnę, jeśli chcesz — przytaknął, łapiąc jej spojrzenie, wracając do muszli między słowami. — Raki. Kraby chyba żyją w morzu, to raki rzeczne. Chcieliśmy je usmażyć na ogniu, ale dwoma się nie najemy. Wyścigi to całkiem niezły pomysł. — Pokiwał głową, odwracając się w kierunku przyjaciela, by powitać go na brzegu z tryumfalnym uśmiechem, ale propozycja ciasta go skusiła, na tyle by wycofał się do niej z powrotem. — Pewnie, że chcemy, pytasz! Umieramy z głodu. — Usiadł na ziemi obok niej, powoli rozpinając mokra koszulę, żeby rzucić ją za siebie i móc potem się na niej położyć. — Czemu takie małe? — spytał Marcela, grymasząc się z niezadowolenia, gdy wychodził z wody. Uporał się z koszulą, rozłożył ją za sobą do częściowego wyschnięcia i rozszerzył nogi, żeby między nimi zacząć robić kopczyki z kamieni na wzór muru, który ograniczy — jak sądził — ruchomość stworzeń. — Dawaj je tu — polecił, dopiero kiedy odgrodził się częściowo od potencjalnego źródła zagrożenia.
— Na niebie wygląda jakoś bardziej uroczo — w rzeczywistości w szczurach nie było nic ani słodkiego, ani ładnego. Nie przerażały go, był do nich przyzwyczajony, ale to nie sprawiało, że miały urok kociąt lub małych piesków. I nie dało się ukryć, że były związane ze śmieciami, brudem i wilgocią. Wszystkim, czego ludzie nienawidzili. Ale to nie był Steff. On tylko przybierał tę wygodną i bezpieczną w Londynie formę. — Czemu szczur? Czy ta zmiana formy nie wiązała się z... charakterem i wyglądem? Jakby... Serio? — Zaśmiał się, patrząc jak szczur z chmur zaczyna się rozmywać. W życiu nie pomyślałby w ten sposób o Cattermole'u. Obejrzał się jeszcze za siebie, patrząc na spokojnego Marceliusa unoszącego się na tafli, długie włosy falowały w wodzie. Cofnął dalej, a potem zrobił to samo, ostrożnie. Powoli nabrał powietrza w płuca. Prąd był tak słaby, że prawie niewyczuwalny, jego obecność uspokajała. Mimo wszystko wiedział, że gdyby coś się stało, gdyby nie dał rady — był przy nim, by pomóc. Bo robił to cały czas. Kąciki ust uniosły się w górę odrobinę, błogość wygładziła twarz obsypaną kroplami wody wcześniej kąpiącej z włosów. — Jest dobrze, prawda? — spytał w końcu na chwilę przymykając oczy. Kiedy otworzył je znowu obraz przed nimi się zmienił. Lato było ciepłe, mogło być doskonałe, gdyby nie to wszystko co się stało, ale miał wrażenie, że ta chwila i ten moment to było wszystko czego potrzebował. Czego mu brakowało. Na chwilę przypomniał sobie jak smakowało szczęście. To był dobry dzień. Dlaczego nie mogli mieć takich więcej? — Nie jestem pewien. Może wcale tego nie robią? A może składają jaja, jak ryby? — gdybał, marszcząc brwi, ale ta wizja zaczynała się robić coraz bardziej przerażająca. Zaśmiał się i powoli uniósł głowę. Parsknął drugi raz, gdy Marcel zanurkował koziołkując. Wrócił na brzeg, by pełen wody ochlapać samotnie czekającą na nich dziewczynę. — Och, Jim, Jim!— sparodiował jej ton głosu, siląc się przy tym na bardziej piskliwy i pretensjonalny, ale zaraz zaśmiał się, patrząc na nią z góry. — Obe- obeschłaś? Czyli jeszcze raz cię trzeba wrzucić do wody? Teraz jest nas dwóch, cóż... Marcel za nogi? — Obrócił się za przyjacielem, ale nie ruszył się z miejsca. — Uważaj, one... — Szczypią, chciał powiedzieć, ale nie zdążył. — Zaklnę, jeśli chcesz — przytaknął, łapiąc jej spojrzenie, wracając do muszli między słowami. — Raki. Kraby chyba żyją w morzu, to raki rzeczne. Chcieliśmy je usmażyć na ogniu, ale dwoma się nie najemy. Wyścigi to całkiem niezły pomysł. — Pokiwał głową, odwracając się w kierunku przyjaciela, by powitać go na brzegu z tryumfalnym uśmiechem, ale propozycja ciasta go skusiła, na tyle by wycofał się do niej z powrotem. — Pewnie, że chcemy, pytasz! Umieramy z głodu. — Usiadł na ziemi obok niej, powoli rozpinając mokra koszulę, żeby rzucić ją za siebie i móc potem się na niej położyć. — Czemu takie małe? — spytał Marcela, grymasząc się z niezadowolenia, gdy wychodził z wody. Uporał się z koszulą, rozłożył ją za sobą do częściowego wyschnięcia i rozszerzył nogi, żeby między nimi zacząć robić kopczyki z kamieni na wzór muru, który ograniczy — jak sądził — ruchomość stworzeń. — Dawaj je tu — polecił, dopiero kiedy odgrodził się częściowo od potencjalnego źródła zagrożenia.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaśmiał się głośno, gdy Jim nazwał Steffena - tego na niebie - uroczym, miał rację, o szczurach można było powiedzieć wiele, ale nigdy to, że były urocze. Cuchnęły, przenosiły choroby, nikt ich nie lubił, żyły pomimo wszystkiego i na przekór wszystkiemu, miejskie pasożyty, kanałowe gnidy, Steffen taki nie był nigdy. - Są mądre, chyba - próbował zgadnąć, każdy w porcie to wiedział, szczury nie były głupie. Leniwie obrócił głowę w jego stronę, z uśmiechem, kiedy położył się na tafli wody - i czuł, że zaczynał się uspokajać, a napięcie zaczynało powoli opuszczać ciało, spływać do tej ciepłej wody. Tak bardzo było mu wstyd za to, co mu zrobił. Tak bardzo zawalił. Tak bardzo nie potrafił sobie tego wybaczyć. Jim nie był na niego zły ani przez chwilę, ale nie musiał być, żeby rozumiał, ile złego zrobił tamtego dnia. Odbiło mu. Kompletnie. Nie był sobą. Krzyczały w nim emocje, krzyczał żal, krzyczała złość i krzyczał gniew. Nie powinien był obracać tego przeciwko niemu, wiedział, że Jim zawsze chciał dla niego dobrze. I tak bardzo się cieszył - że miał go obok całego. Odrzucał od siebie myśli o tym, co mogło się stać. Nie chciał tego pamiętać.
- Tak - odpowiedział, przymykając powieki samemu. - Jest dobrze - przytaknął mu powoli, oddając się tej biegłości samemu, ciepłe promienie słońca przyjemnie łaskotały wilgotną skórę twarzy. - Jak ryba składa jaja? - zapytał, marszcząc jasną brew, gdy pierwsza skaza zburzyła tę błogość; kącik ust uniósł się z rozbawieniem. Zastanawiał się nad tym kiedyś? Przecież ryba nie przypominała kury w niczym. I ten sam śmiech towarzyszył mu, kiedy wychodził już z wody.
- Co on-ała! - Jim nie zdążył go uprzedzić, syknął z bólu, odrywając szczypce z własnego palca i cisnął stworzonka - trochę niedelikatnie - wewnątrz kopczyka ułożonego przez Jima. - Mam tylko dwie ręce - podkreślił z wyrzutem. - Daj to, wrócę się po więcej. Skołuj patyki - zastanowił się, przechwytując jego koszulę jeszcze nim ją do końca z siebie zsunął. Mogła robić za siatkę. A przynajmniej... mogła spróbować. Już trzymał ją w ręku, kiedy zrzucił z ramion też swoją, porzucając ją na trawie. - Tego, który wygra, usmażymy jako pierwszego. - Różnicy pomiędzy pieczeniem a smażeniem chyba nie znał. - A w nagrodę zje go królewna - dodał po chwili, kiwając brodą na Nealę. Od niechcenia rozsmarował palcami ranę po szczypcach, wciąż piekła. - Ty za nogi, ja za ręce. Rozhuśtamy i wrzucimy ją do wody jak syrenę, prosto w głębiny. Przyjmą ją jak swoją, bo ma już ich skarb - oznajmił bez zająknięcia, przenosząc rozbawione spojrzenie na Nealę, był gotów pomóc Jimowi, ale kiedy on się do tego nie palił - i on żadnego gestu nie wykonał. Nie był pewien, czy by się odważył, Neala nie była taką dziewczyną. Czuł do niej szacunek.
- Nie, dzięki - odpowiedział z roztargnieniem na propozycję poczęstunku. Neala zawsze miała pod ręką pyszności, ale wiedział, ze proponowała z grzeczności - nie chciał, zeby sie przy nim krępowali. Zwinął w rękach koszulę Jima i na chwilę jeszcze wrócił do wody - kierując się z powrotem do lęgu raków; rozpostarł ją pod wodą, jak rybacką sieć, łapiąc w nią to, co się akurat nawinęło. Wynurzywszy się na powierzchnię - raki żerowały na płytkiej wodzie - zwinął materiał w tobołek, zawiązał go od góry i odciągnął kawałek od siebie, sądząc, że to zabezpieczy go przed kolejnym szczypnięciem. Wrócił do nich powoli, ciskając prowizoryczny tobołek do pozostałych stworzonek. Zgarnął mokre włosy na tył głowy, otrzepując się z wody.
1 - Zebrałem dorodne i soczyste raki, które szamoczą się w zwiniętej koszuli
2 - Raków nie jest dużo, ale zaplątała w nie też nadgryziona rybka upolowana przez jedno z żyjątek i pół ropuchy
3 - Zebrałem parę małych raczków nieboraczków
- Tak - odpowiedział, przymykając powieki samemu. - Jest dobrze - przytaknął mu powoli, oddając się tej biegłości samemu, ciepłe promienie słońca przyjemnie łaskotały wilgotną skórę twarzy. - Jak ryba składa jaja? - zapytał, marszcząc jasną brew, gdy pierwsza skaza zburzyła tę błogość; kącik ust uniósł się z rozbawieniem. Zastanawiał się nad tym kiedyś? Przecież ryba nie przypominała kury w niczym. I ten sam śmiech towarzyszył mu, kiedy wychodził już z wody.
- Co on-ała! - Jim nie zdążył go uprzedzić, syknął z bólu, odrywając szczypce z własnego palca i cisnął stworzonka - trochę niedelikatnie - wewnątrz kopczyka ułożonego przez Jima. - Mam tylko dwie ręce - podkreślił z wyrzutem. - Daj to, wrócę się po więcej. Skołuj patyki - zastanowił się, przechwytując jego koszulę jeszcze nim ją do końca z siebie zsunął. Mogła robić za siatkę. A przynajmniej... mogła spróbować. Już trzymał ją w ręku, kiedy zrzucił z ramion też swoją, porzucając ją na trawie. - Tego, który wygra, usmażymy jako pierwszego. - Różnicy pomiędzy pieczeniem a smażeniem chyba nie znał. - A w nagrodę zje go królewna - dodał po chwili, kiwając brodą na Nealę. Od niechcenia rozsmarował palcami ranę po szczypcach, wciąż piekła. - Ty za nogi, ja za ręce. Rozhuśtamy i wrzucimy ją do wody jak syrenę, prosto w głębiny. Przyjmą ją jak swoją, bo ma już ich skarb - oznajmił bez zająknięcia, przenosząc rozbawione spojrzenie na Nealę, był gotów pomóc Jimowi, ale kiedy on się do tego nie palił - i on żadnego gestu nie wykonał. Nie był pewien, czy by się odważył, Neala nie była taką dziewczyną. Czuł do niej szacunek.
- Nie, dzięki - odpowiedział z roztargnieniem na propozycję poczęstunku. Neala zawsze miała pod ręką pyszności, ale wiedział, ze proponowała z grzeczności - nie chciał, zeby sie przy nim krępowali. Zwinął w rękach koszulę Jima i na chwilę jeszcze wrócił do wody - kierując się z powrotem do lęgu raków; rozpostarł ją pod wodą, jak rybacką sieć, łapiąc w nią to, co się akurat nawinęło. Wynurzywszy się na powierzchnię - raki żerowały na płytkiej wodzie - zwinął materiał w tobołek, zawiązał go od góry i odciągnął kawałek od siebie, sądząc, że to zabezpieczy go przed kolejnym szczypnięciem. Wrócił do nich powoli, ciskając prowizoryczny tobołek do pozostałych stworzonek. Zgarnął mokre włosy na tył głowy, otrzepując się z wody.
1 - Zebrałem dorodne i soczyste raki, które szamoczą się w zwiniętej koszuli
2 - Raków nie jest dużo, ale zaplątała w nie też nadgryziona rybka upolowana przez jedno z żyjątek i pół ropuchy
3 - Zebrałem parę małych raczków nieboraczków
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 01.09.24 14:06, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
- Co? - wypadło w nagłym zaskoczeniu z nadal zmarszczonym w niezadowoleniu nosem na to jak mnie brał i parodiował przed chwilą. - Znaczy słucham. - poprawiłam się od razu. - Nie, nie, nie. - wypadło od razu wraz z głową która pokręciła się w zaprzeczeniu. - Wcale a wcale nie trzeba. Nawet bym powiedziała że nie można, zakaz całkowity. - mówiłam dalej szybko jakby to miało go do czegokolwiek przekonać. Znaczy wierzyłam że tak. Skupiając się bardziej na muszli i płynącej za nią historii na chwilę odrywając od niej samej kiedy Marcel wyszedł na brzeg. - Raki. - powtórzyłam unosząc rękę żeby przytknąć ją do czoła, no tak. Kraby były w morzu, rzeczywiście. Milczałam przez chwilę w zastanowieniu.
- Chciałabym. - powiedziałam, szukając spojrzeniem tęczówek Jima. Oczywiście, że bym chciała. Miał miły głos, lubiłam jak śpiewał. A ta piosenka, była szczególna jego własna. Rozciągnęłam wargi w uśmiechu. Zaśmiałam się zaraz kiedy Jim potwierdził, że i owszem ciasta chcieli - nie zdziwiło mnie to jakoś za bardzo. Potaknęłam głową sięgając po torbę którą przyniosłam już wcześniej bliżej siebie. - Marcel! Chodź. - zawołałam go unosząc rękę, wyciągając zawinięte w brązowy papier dwa kawałki jagodowego ciasta, wysuwające je w górę w stronę Jima, drugi odkładając na bok dla Marcela, sama sięgnęłam po jabłko w które wgryzłam się od razu. Patrząc na to, co robił Jim, a potem podnosząc głowę. - Za żadne nogi i ręce. Muszę wyschnąć na obiad. - znalazłam jakąś marną wymówkę, bo przecież zaklęcia od tego były, ale może miało to wziąć i pomóc. - Naprawdę zamierzacie je upiec? - zapytałam przesuwając spojrzeniem od jednego do drugiego. Że raki? Jakoś nie paliłam się do tego pomysłu. Popatrzyłam też na to, co Marcel przytargał z sobą później wgryzając się znów - a może planując - w jabłko, nim zatrzymałam się w pół gestu odsuwając owoc by odsunąć z kolan dziennik w którym rysowałam wcześniej otwarty nie robiąc z tego sekretu, zainteresowana czymś innym bardziej. Znaleziskiem. Uniosłam się spoglądając dokładniej a gdy w końcu pojęłam o co chodzi moje wargi wykrzywiły się. - Fuuuj. - wypadło bo oto przed nami leżało pół ropuchy. Totalnie pół. Okropieństwo straszne. - Okropieństwo. - powiedziałam wracając na swoje miejsce. - Raki ją tak załatwiły? Jesteście pewni że bawienie się nimi jest bezpieczne? - zapytałam przesuwając po nich spojrzeniami.
- Chciałabym. - powiedziałam, szukając spojrzeniem tęczówek Jima. Oczywiście, że bym chciała. Miał miły głos, lubiłam jak śpiewał. A ta piosenka, była szczególna jego własna. Rozciągnęłam wargi w uśmiechu. Zaśmiałam się zaraz kiedy Jim potwierdził, że i owszem ciasta chcieli - nie zdziwiło mnie to jakoś za bardzo. Potaknęłam głową sięgając po torbę którą przyniosłam już wcześniej bliżej siebie. - Marcel! Chodź. - zawołałam go unosząc rękę, wyciągając zawinięte w brązowy papier dwa kawałki jagodowego ciasta, wysuwające je w górę w stronę Jima, drugi odkładając na bok dla Marcela, sama sięgnęłam po jabłko w które wgryzłam się od razu. Patrząc na to, co robił Jim, a potem podnosząc głowę. - Za żadne nogi i ręce. Muszę wyschnąć na obiad. - znalazłam jakąś marną wymówkę, bo przecież zaklęcia od tego były, ale może miało to wziąć i pomóc. - Naprawdę zamierzacie je upiec? - zapytałam przesuwając spojrzeniem od jednego do drugiego. Że raki? Jakoś nie paliłam się do tego pomysłu. Popatrzyłam też na to, co Marcel przytargał z sobą później wgryzając się znów - a może planując - w jabłko, nim zatrzymałam się w pół gestu odsuwając owoc by odsunąć z kolan dziennik w którym rysowałam wcześniej otwarty nie robiąc z tego sekretu, zainteresowana czymś innym bardziej. Znaleziskiem. Uniosłam się spoglądając dokładniej a gdy w końcu pojęłam o co chodzi moje wargi wykrzywiły się. - Fuuuj. - wypadło bo oto przed nami leżało pół ropuchy. Totalnie pół. Okropieństwo straszne. - Okropieństwo. - powiedziałam wracając na swoje miejsce. - Raki ją tak załatwiły? Jesteście pewni że bawienie się nimi jest bezpieczne? - zapytałam przesuwając po nich spojrzeniami.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Mądre — powtórzył po nim powoli, jakby szukał odniesienia do Steffena. Rzeczywiście, Cattermole był mądry, zawsze mu się taki wydawał. Miał dużą wiedzę, lubił się uczyć. W pewien sposób kojarzył mu się z Cecilem, obaj mieli dryg do tego. Spokój przepływał przez niego cały, to był naprawdę dobry dzień. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz doświadczył podobnego, mimo tego wszystkiego, co się stało, tego, co mieli za sobą. Nie myślał ani o przeszłości ani o przyszłości, niczym się nie martwił, a jego myśli krążyły tylko wokół nich. Czuł, że nie potrzebował w tej chwili niczego więcej. Mieli wolny dzień, słońce świeciło nad ich głowami, wciąż było ciepło i przyjemnie. Miał go tu obok, była tu też Neala. Wszystko było w porządku, wszystko było w tej chwili tak jak być powinno. — Ryba składa ikrę, ale nie wiem jak, tak jak kura chyba. Nie wiem. Nie siada, to może w trakcie pływania. Srać jakoś też muszą chyba — odpowiedział bez wątpliwości, ale te naszły go dopiero później. Fakt, że nie znał tych procesów sprawiał, że nie był pewien już prawdziwości zasłyszanych teorii. — Żaby też składają jaja w wodzie, a potem wykluwają się z nich kijanki. Nie łowiłeś nigdy kijanek? — spytał, zerkając na niego, na moment zapominając, że Sallow był dzieckiem wychowanym w mieście. Nigdy go właściwie nie pytał o to. — Ślimaków pewnie też nie zbierałeś — dodał zaraz zerkając już na kopczyk z kamieni, w których wylądował rak. Rzucił mu koszulę, nie zastanawiając się nawet, że niewiele z niej może zostać, kiedy potrzepią ją raki, nie myślał tez o tym, że koszula Marcela leżała na ziemi. Oddal mu ją naturalnie, gdy tylko o to poprosił, od razu zajmując się swoim grodem dla małych stworzeń. Jedną ręką chwycił ciasto, pozbawiając się w palca zbędnego papierka, który mógłby przez nieuwagę zjeść i wgryzł się. — Szyfiluj ho — poprosił ją, mając pełne usta, gdy zabrał się za poszukiwanie trzech patyków. Będą musieli je jeszcze naostrzyć zanim nabiją na nie raki, ale Marcel zawsze miał nożyk przy sobie, powinno im pójść szybko. — Fyszne — wyznał zajadając się. W drugą rękę chwytał patyki, a kiedy skończył, rzucił je na kamienie tuż obok kamiennego murka, spoglądając na znalezisko. — Asz. Am — zaproponował Marcelowi, podając mu swój niezjedzony do końca kawałek, serwując prosto do ust. Część jagód zdążyła zabarwić mu już palce na ciemnofioletowo. Obrócił w tym czasie głowę i popatrzył na ropuchę i przełknął ciasto. — No a jak? Chcesz je zjeść na surowo? — Przyjrzał jej się badawczo. Nie sądził, by jedzenie mięsa na surowo było szczególnie bezpieczne, nigdy tego nie robili u siebie, zakładał, że nie bez przyczyny. Przeniósł spojrzenie z Neali na Marcela, a potem znów na Nealę. — Przyniosę trochę chrustu na ognisko, rozpalimy je, nabijemy raki na patyki i upieczemy. Co w tym niebezpiecznego? A, jeszcze wyścigi, to przygotujcie im tor, akurat ognisko się rozpali w trakcie — Uśmiechnął się uradowany i podekscytowany tym pomysłem. — Ale nie myśl, że minie cię kąpiel. Co się wlecze nie uciecze — przypomniał jej, i zerknął porozumiewawczo na Marcela. — Ej, zaraz będę miał to pod pachą — jęknął, kiedy jagody zaczęły spływać mu po nadgarstku. Nie czekając aż się namyśli, co wyjątkowo opornie mu szło, zbliżył się jeszcze bardziej i otworzył usta, zachęcając go do naśladowania i przystawił mu ciasto do ust, brudząc mu już twarz — z lekkim, stałym naporem tak, by wiedział, że za sekundę lub dwie po prostu popchnie dłoń albo wpychając mu ciasto do gardła, albo wycierając mu nim całą twarz.
| zt wszyscy
| zt wszyscy
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
datę dogadamy jeszcze
Od paru dni nic nie było takie samo. Wieczorne zmiany w Parszywym sprowadzały się do wiecznego oglądania przez ramię, wzrok poszukiwał po lokalu znajomej sylwetki tylko po to, by przygotować umysł na ewentualność rozpoznania intruza. Nie chciała go tu widzieć. Nie chciała z nim rozmawiać. Wydarzenia z tamtego zaułka położyły się cieniem na ich dziwnej relacji, a narastający mętlik w głowie nie sprzyjał spokojnemu rozłożeniu sytuacji na czynniki pierwsze. Zresztą – nie chciała nawet tego rozkładać. Chciała przestać myśleć.
Celowo zaczęła brać poranne zmiany, byleby zwiększyć szanse na rozminięcie. Równie celowo przestała bywać wśród wspólnych znajomych, a z akrobatą urwała kontakt tak samo celowo, co złośliwie. (Ciekawe, czy będzie się zastanawiał co się z nią stało). Miała przecież innych znajomych, mogła robić co chciała, z kim chciała i kiedy chciała. (Zresztą, kogo to obchodzi?). Wśród tych znajomych znajdowało się wiele osób, którym warto było poświęcić czas, choć nie z każdym było to takie proste. Z Nealą łączył ją głównie dług, którego szlachcianka zdawała się nie uznawać, co rzecz jasna nie przeszkadzało Yulii w traktowaniu go śmiertelnie poważnie. Neala nie wpisywała się w standardowy profil typowej koleżanki, była porządna. I mądra. I sprytna. I na pewno nigdy nie kopnęła nikogo w… (Przecież miała o tym nie myśleć!).
Problem z Nealą był jednak taki, że nie do końca wiedziała gdzie może ją znaleźć. Oczywiście, było Sanorobtium (wciąż miała wrażenie, że nie wymawia tej nazwy poprawnie), ale przecież tam nie mieszkała. Nie chciała jej nachodzić w pracy, bo praca Neali wydawała się równie porządna i mądra co ona sama – uzdrowicielstwo to w końcu nie w kij dmuchał – a Yulia nie czuła się jak ktoś, kto ma coś mądrego do powiedzenia. Zresztą, celem tej niezapowiedzianej wizyty miał być okruch spędzonego wspólnie czasu; Yulia była jej trochę ciekawa i trochę wdzięczna. Zdawało jej się, że Neala reprezentuje całkowicie inny świat, ten, który mgliście pamiętała z domu. Dobre wychowanie, wyprasowany kołnierzyk, jakąś przyszłość. Jej życie zdawało się ukierunkowane i pod kontrolą, a Yulii wydawało się, że Neala ma jakiś cel, który jej przyświeca. Może… może pomogłaby jej też taki znaleźć? Coś… coś, co nie miało związku z ulicą? Czy jeszcze była na to szansa?
Nie wiedziała gdzie zacząć poszukiwania, więc pierwsze co przyszło jej do głowy, to pytanie po ludziach. Nie był to najszybszy sposób pod słońcem, przez pół dnia błąkała się od Merlina do Roweny, aż w końcu udało jej się trafić na niejakiego Waltera – kojarzyła mgliście to imię, Neala wspominała coś o nim podczas ich poprzedniego spotkania. Nakłonienie go do współpracy nie było ani szczególnie trudne, ani szczególnie łatwe. Gość – mimo tego, że nie wyglądał wcale staro – miał ekstremalnego kija w dupie, więc po drugiej próbie nawiązania czegoś w rodzaju niezobowiązującej pogawędki, po prostu odpuściła. Niezręczne milczenie też było sposobem na spędzenie podróży.
W towarzystwie czarodzieja, konno – Funcik był anielską krówką, że nie ugryzł szkapy Waltera w zadek – dotarła w końcu do Ottery. Fakt, że Neala nie mieszkała w pałacu był pewnym rozczarowaniem, ale Yulia szybko doszła do wniosku, że może żyć z tym zawodem i kiedyś ją o to zapyta.
Zsunęła się zgrabnie z grzbietu Funta, miękko wylądowała na ziemi. Od razu przygładziła dłonią materiał zwiewnej bluzki z luźnymi rękawami, którą pożyczyła od Róży (to była jedna z lepszych sztuk w jej szafie!), kontrolnie spojrzała na buty, ale nie, wciąż były czyste, nieubłocone. Spódnicę na miejscu trzymał cienki pasek, który całkiem zmyślnie korespondował z kolorem niewielkiej torebki przewieszonej przez ramię. Wystroiła się; nie chciała sprawiać złego wrażenia.
– Płacą ci za milczenie? – zagadnęła Waltera, obserwując chłopaka spod oka, ale ten nie palił się do odpowiedzi. Na szczęście, chwilę potem pojawiła się sama Neala i odprawiła czarodzieja. Yulia odruchowo zacisnęła mocniej palce na wodzach Funta i uśmiechnęła się, z całej siły starając się nie wyglądać nerwowo.
– Ja… cześć. – Funt przechylił łeb, spróbował skubnąć ją za warkocz. Yulia uchyliła się bezwiednie, jakby unikanie końskiej paszczy weszło jej już w nawyk – Chciałam… myślałam… – co za porażka, wysłów się, Yulia! – …masz może chwilę? Bo… może chciałabyś pogadać?... Albo…
Rozmowy z chłopakami były zdecydowanie prostsze. Yulia przestąpiła z nogi na nogę.
– Chciałam… chciałam ci podziękować za tamto. Wiesz. W lecznicy. Nadal… czasem nadal o tym myślę – dodała, spuszczając wzrok na ziemię. Nagle wydawała jej się szalenie interesująca. – Masz… mam taką książkę – ożywiła się nagle i zanurkowała wolną dłonią w torebce – i ona jest o numerologii i miałam nadzieję, że… że wiesz, pomożesz mi. – Ruch urwał się w połowie wydobywania książki z torebki, a Yulia zwątpiła we własne pomysły. Co ona właściwie robiła? Przecież to głupie. – Jest… jest po angielsku i o ile mówię dobrze, to z czytaniem mam trochę problemów. Szczególnie z tymi mądrymi słowami i jakimiś dziwnymi opisami, diagramami…
Chwila niezręcznej ciszy.
– Ja…
Ukradłam tę książkę, żeby mieć pretekst by tu przyjść.
– Pouczysz się ze mną, Neala?
Ale nie musisz o tym wiedzieć.
I wasn't born a freak
I was born who I am
I was born who I am
the circus came later
Yulia Dyatlova
Zawód : złodziejka, kombinatorka
Wiek : 19/20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
I've got a million things that I can say to you
But that doesn't mean that I'm going to
But that doesn't mean that I'm going to
OPCM : 6 +3
UROKI : 6 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 26
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dzień jak co dzień wyglądał. Do pana Teda dopiero na po obiedzie szłam, ale przed obiadem czasu i tak na nic nie było. Bo trzeba było pomóc w stajni - bez Jima to nadal bez sensu - a potem usiąść do nauki (bo szkoła może zamknieta, ale ja i tak do niej nigdy nie chodziłam więc obowiązywał mnie plan cioteczki). A dzisiaj, jak na złość chyba dla mojej własnej udręki eliksiry mi robiła. To to była dopiero magia, to jak pojąć tego nie mogłam właściwie za bardzo. Nawet te prostsze mi tak szły że średnio raczej. A dzisiaj, to fatalnie. Coś do czegoś nie tak rzuciłam, to pewne było, bo nim się spostrzegłam to wielka mgła się uniosła i - tyle o ile - nie wybuchła całkiem, ale moje włosy? Tragedia, całe takie się zrobiły napuszone jakoś szkaradnie i kiedy myłam już kociołek - bo ciocia sprzątanie zarządziła jednocześnie wyjaśniając mi co i jak źle zrobiłam po domu poniosło się pukanie.
- Otworzę. - powiedziałam kiedy nasze spojrzenia spotkały się na chwilę i ze ścierką w ręce ruszyłam do drzwi właśnie. Uchyliłam drzwi unosząc brwi do góry kiedy zobaczyłam za nimi Waltera. To uniesienie zaraz zmieniło się w zmarszczenie, bo właściwie to czego chcieć mógł? Nie szliśmy na tą samą godzinę do Plymouth dzisiaj, a potem znów uniosłam brwi w zaskoczeniu kiedy uchyliłam je bardziej już mając zapytać o co chodzi, i wtedy dostrzegłam rude włosy. Yulia? Przesunęłam tęczówki od niej do Waltera i z powrotem na nią i na niego a na mojej twarzy było tylko jedno zdanie: co jest grane? Dłoń ze ścierką miałam uniesioną, a wargi rozchylone lekko. Wróciłam jasnym spojrzeniem do dziewczyny kiedy się odezwała.
- Cześć? - odpowiedziałam, ale wokół słowa mimowolnie owinęło się pytanie. Zerknęłam na Funta, a potem na ten unik - zgrabnie całkiem - na niej już z uwagą zostając, opuszczając rękę. Stojąc na boso całkiem, dopiero teraz sobie to uświadamiając. - Poradzimy sobie dalej, dziękuję Walter. - powiedziałam, mając przeczucie jakieś, że Yulia raczej mówić woli bez niego, wyglądała jakoś inaczej. Przesunęłam spojrzeniem po niej od góry do dołu. Ubranie? A może fakt, że krew z niej nie leciała sprawiał że tak mi się zdawało właśnie. - Chwilę mam. - potaknęłam bo trudno było powiedzieć ile ona trwać miała. Na zamienienie kilku zdań z pewnością miałam.
- Oh. Nie musisz. - powiedziałam marszcząc odrobinę brwi. Pomagałam, bo należało i moja pomoc była przydatna, niekoniecznie dla podziękowań - choć one zawsze miłe były. Uniosłam wolną rękę, żeby podrapać się po policzku. Dziwacznie. Tylko mi się wydawało? Brwi uniosły mi się wyżej. Książkę? Spojrzałam na jej torbekę, a potem twarz i na ręce, ale nic się nie pojawiało. Książkę o n u m e r o l o g i i? Na wiele bym postawiła swoje oszczędności, ale raczej nie na to. Uniosłam na nią tęczówki słuchając dalszych słów. - W sensie… - zastanowiłam się przekrzywiając głowę. - potrzebujesz żeby wyjaśnić je innymi słowami? - upewniłam się. Z numerolgii byłam raczej taka sobie. Coś tam wiedziałam, ale ostatni czas najmocniej skupiałam się na anatomii. - …raczej mogę, właśnie skończyłam zajęcia z eliksirów. Znaczy, muszę zapytać cioci. - powiedziałam oglądając się za ramię do wnętrza domu. Przestąpiłam z nogi na nogę. - Może go uwiążesz i wejdziemy? - zaproponowałam wskazując ręką miejsce. - Chyba że wolałabyś zostawić go w stajni. - zastanowiłam się. Nowe początki i zgody. Tak jakoś szło. Nie zapomniałam, ale wolałam jednak budować niż burzyć.
A potem wyjaśniłam cioci wpuszczając Yulię co i jak. Brendan by mnie pewnie pacnął, ale Marcel znów gadał że ona w porządku była. Mieszane uczucia miałam, ale jak budować jak się od kogoś zamierza odgrodzić. Nie bardzo jest jak. Ciocia zmierzyła uważnym spojrzeniem Yulię, a potem powiedziała że nie więcej niż godzina, bo musze pomóc przy obiedzie i potem na staż. Potaknęłam jej głową, prowadząc do swojego pokoju na piętro by w końcu pchnąć drzwi. Nie był za duży. Łóżko, biurko na którym leżało trochę książek i trochę suszonych roślin przywieszonych do tablicy opartej o ścianę. Do tego wazon z bukietem. - Więc, czego nie rozumiesz? - zapytałam jej, wpuszczając do środka.
- Otworzę. - powiedziałam kiedy nasze spojrzenia spotkały się na chwilę i ze ścierką w ręce ruszyłam do drzwi właśnie. Uchyliłam drzwi unosząc brwi do góry kiedy zobaczyłam za nimi Waltera. To uniesienie zaraz zmieniło się w zmarszczenie, bo właściwie to czego chcieć mógł? Nie szliśmy na tą samą godzinę do Plymouth dzisiaj, a potem znów uniosłam brwi w zaskoczeniu kiedy uchyliłam je bardziej już mając zapytać o co chodzi, i wtedy dostrzegłam rude włosy. Yulia? Przesunęłam tęczówki od niej do Waltera i z powrotem na nią i na niego a na mojej twarzy było tylko jedno zdanie: co jest grane? Dłoń ze ścierką miałam uniesioną, a wargi rozchylone lekko. Wróciłam jasnym spojrzeniem do dziewczyny kiedy się odezwała.
- Cześć? - odpowiedziałam, ale wokół słowa mimowolnie owinęło się pytanie. Zerknęłam na Funta, a potem na ten unik - zgrabnie całkiem - na niej już z uwagą zostając, opuszczając rękę. Stojąc na boso całkiem, dopiero teraz sobie to uświadamiając. - Poradzimy sobie dalej, dziękuję Walter. - powiedziałam, mając przeczucie jakieś, że Yulia raczej mówić woli bez niego, wyglądała jakoś inaczej. Przesunęłam spojrzeniem po niej od góry do dołu. Ubranie? A może fakt, że krew z niej nie leciała sprawiał że tak mi się zdawało właśnie. - Chwilę mam. - potaknęłam bo trudno było powiedzieć ile ona trwać miała. Na zamienienie kilku zdań z pewnością miałam.
- Oh. Nie musisz. - powiedziałam marszcząc odrobinę brwi. Pomagałam, bo należało i moja pomoc była przydatna, niekoniecznie dla podziękowań - choć one zawsze miłe były. Uniosłam wolną rękę, żeby podrapać się po policzku. Dziwacznie. Tylko mi się wydawało? Brwi uniosły mi się wyżej. Książkę? Spojrzałam na jej torbekę, a potem twarz i na ręce, ale nic się nie pojawiało. Książkę o n u m e r o l o g i i? Na wiele bym postawiła swoje oszczędności, ale raczej nie na to. Uniosłam na nią tęczówki słuchając dalszych słów. - W sensie… - zastanowiłam się przekrzywiając głowę. - potrzebujesz żeby wyjaśnić je innymi słowami? - upewniłam się. Z numerolgii byłam raczej taka sobie. Coś tam wiedziałam, ale ostatni czas najmocniej skupiałam się na anatomii. - …raczej mogę, właśnie skończyłam zajęcia z eliksirów. Znaczy, muszę zapytać cioci. - powiedziałam oglądając się za ramię do wnętrza domu. Przestąpiłam z nogi na nogę. - Może go uwiążesz i wejdziemy? - zaproponowałam wskazując ręką miejsce. - Chyba że wolałabyś zostawić go w stajni. - zastanowiłam się. Nowe początki i zgody. Tak jakoś szło. Nie zapomniałam, ale wolałam jednak budować niż burzyć.
A potem wyjaśniłam cioci wpuszczając Yulię co i jak. Brendan by mnie pewnie pacnął, ale Marcel znów gadał że ona w porządku była. Mieszane uczucia miałam, ale jak budować jak się od kogoś zamierza odgrodzić. Nie bardzo jest jak. Ciocia zmierzyła uważnym spojrzeniem Yulię, a potem powiedziała że nie więcej niż godzina, bo musze pomóc przy obiedzie i potem na staż. Potaknęłam jej głową, prowadząc do swojego pokoju na piętro by w końcu pchnąć drzwi. Nie był za duży. Łóżko, biurko na którym leżało trochę książek i trochę suszonych roślin przywieszonych do tablicy opartej o ścianę. Do tego wazon z bukietem. - Więc, czego nie rozumiesz? - zapytałam jej, wpuszczając do środka.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
przed domem
Szybka odpowiedź