Ogrody
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Ogrody
Ogrody Nottów są rozległe. Przy dworze eleganckie i zadbane, stale doglądane przez skrzaty, dalej stopniowo stają się coraz bardziej dzikie, by w końcu przejść płynnie w znajdujące się w bliskim sąsiedztwie lasy Sherwood. Reprezentacyjna część ogrodów w cieplejszych miesiącach bywa niekiedy miejscem niektórych rodzinnych wydarzeń i przyjęć, jest także lubianym miejscem spędzania czasu mieszkańców dworu. Przechadzanie się wypielęgnowanymi alejkami pełnymi roślin ma swój urok. Nawet zimą, pod cienką warstewką śniegu ogrody prezentują się malowniczo i aż zachęcają do zagłębienia się w nie. Niektóre ze ścieżek prowadzą w dalsze, bardziej odludne obszary, będące dobrym miejscem do szukania samotności i inspiracji, a także do zabaw młodszych członków rodziny. Znajdujące się jeszcze dalej lasy kuszą aurą tajemnicy i perspektywą obcowania z naturą nieskalaną wpływem mugoli.
| 10.07
Dobrze było być z powrotem w rodzinnym domu. Gdy w czerwcu wróciła z Hogwartu po ostatnim roku, długo nie mogła się nasycić myślą, że to już koniec, że od września już nie będzie musiała tam wracać, przywdziewać nijakich czarnych worków udających szaty i dzielić pokoju z innymi dziewczętami, z których nie wszystkie były tak szlachetne jak ona czy Marine. Pobyt w Hogwarcie niósł za sobą blaski, jakimi były pewne znajomości czy nauczenie się czarów, ale i cienie w postaci niegodnych warunków i ujednolicenia uczniów bez względu na ich pochodzenie, co bardzo jej się nie podobało, bo prędzej odgryzłaby sobie język, niż powiedziała, że jakakolwiek szlama może być jej równa. Przez całą swoją edukację czuła dumę z tego, że Nottowie wydali Skorowidz Czystości Krwi, który dla niej stanowił swego rodzaju wyrocznię, jeśli chodzi o szufladkowanie ludzi. Może było to płytkie i krzywdzące, ale niespełna osiemnastoletnia Elise była osóbką płytką i próżną, pełną dumy ze swojego statusu.
Była bardzo stęskniona za Ashfield Manor, za swoim prawdziwym domem. Cudownie było budzić się we własnej sypialni – samotnie, bez innych dziewcząt wokół. Tylko za Marine tęskniła, ale mogła odwiedzać ją na wyspie Wight, stanowiącej swego rodzaju drugi dom za sprawą matki z rodu Lestrange, która, gdyby mogła spędzałaby tam więcej czasu niż tutaj. Cudownie było chodzić po dworskich korytarzach i otulać swe ciało pięknymi sukniami, jakich nie mogła nosić w Hogwarcie. Ale już nigdy nie będzie musiała ginąć w szarej masie i wyglądać tak samo, jak mugolaczki.
Oczywiście początki jej dorosłości niosły za sobą i cienie. Anomalie dotykały każdego bez względu na krew. Przejawiały się kaprysami pogody i magii w różdżkach, przez co musiała znacząco ograniczyć czarowanie. Wybitną czarownicą nigdy nie była, ale lubiła poczucie, że jest magiczna i nie musi wykonywać czynności jak byle mugol, a może posłużyć się różdżką. Teraz została tego pozbawiona, bo matka przestrzegła ją przed konsekwencjami używania czarów i pouczyła, by była ostrożna. Wyglądała przy tym na tyle poważnie, że Elise, niechętnie bo niechętnie, ale usłuchała jej.
Postanowiła przejść się po ogrodach. I tutaj zalegały te dziwne mgły, a aura nie przypominała typowo lipcowej. Było na tyle chłodno, że musiała otulić się płaszczykiem, ale potrzebowała odetchnąć świeżym powietrzem, zanim znów wróci do komnat.
Ogrody nie wyglądały tak pięknie, jak rok temu o tej samej porze, ale mimo wszystko dało się znaleźć jakieś kwiaty. Marniejsze niż zwykle, ale przy pogodzie ostatnich miesięcy nie miały szans rozkwitnąć w pełni. Musnęła palcami kwiat pobliskiej róży, by po chwili usiąść na ławeczce obok krzewu. Usiadła tak, widząc stąd dwór; gdy odwróciła głowę w drugą stronę, widziała majaczący dalej skraj lasu zasnuty nieco mgłą, przez co sprawiał dość tajemnicze i złowieszcze wrażenie.
Dobrze było być z powrotem w rodzinnym domu. Gdy w czerwcu wróciła z Hogwartu po ostatnim roku, długo nie mogła się nasycić myślą, że to już koniec, że od września już nie będzie musiała tam wracać, przywdziewać nijakich czarnych worków udających szaty i dzielić pokoju z innymi dziewczętami, z których nie wszystkie były tak szlachetne jak ona czy Marine. Pobyt w Hogwarcie niósł za sobą blaski, jakimi były pewne znajomości czy nauczenie się czarów, ale i cienie w postaci niegodnych warunków i ujednolicenia uczniów bez względu na ich pochodzenie, co bardzo jej się nie podobało, bo prędzej odgryzłaby sobie język, niż powiedziała, że jakakolwiek szlama może być jej równa. Przez całą swoją edukację czuła dumę z tego, że Nottowie wydali Skorowidz Czystości Krwi, który dla niej stanowił swego rodzaju wyrocznię, jeśli chodzi o szufladkowanie ludzi. Może było to płytkie i krzywdzące, ale niespełna osiemnastoletnia Elise była osóbką płytką i próżną, pełną dumy ze swojego statusu.
Była bardzo stęskniona za Ashfield Manor, za swoim prawdziwym domem. Cudownie było budzić się we własnej sypialni – samotnie, bez innych dziewcząt wokół. Tylko za Marine tęskniła, ale mogła odwiedzać ją na wyspie Wight, stanowiącej swego rodzaju drugi dom za sprawą matki z rodu Lestrange, która, gdyby mogła spędzałaby tam więcej czasu niż tutaj. Cudownie było chodzić po dworskich korytarzach i otulać swe ciało pięknymi sukniami, jakich nie mogła nosić w Hogwarcie. Ale już nigdy nie będzie musiała ginąć w szarej masie i wyglądać tak samo, jak mugolaczki.
Oczywiście początki jej dorosłości niosły za sobą i cienie. Anomalie dotykały każdego bez względu na krew. Przejawiały się kaprysami pogody i magii w różdżkach, przez co musiała znacząco ograniczyć czarowanie. Wybitną czarownicą nigdy nie była, ale lubiła poczucie, że jest magiczna i nie musi wykonywać czynności jak byle mugol, a może posłużyć się różdżką. Teraz została tego pozbawiona, bo matka przestrzegła ją przed konsekwencjami używania czarów i pouczyła, by była ostrożna. Wyglądała przy tym na tyle poważnie, że Elise, niechętnie bo niechętnie, ale usłuchała jej.
Postanowiła przejść się po ogrodach. I tutaj zalegały te dziwne mgły, a aura nie przypominała typowo lipcowej. Było na tyle chłodno, że musiała otulić się płaszczykiem, ale potrzebowała odetchnąć świeżym powietrzem, zanim znów wróci do komnat.
Ogrody nie wyglądały tak pięknie, jak rok temu o tej samej porze, ale mimo wszystko dało się znaleźć jakieś kwiaty. Marniejsze niż zwykle, ale przy pogodzie ostatnich miesięcy nie miały szans rozkwitnąć w pełni. Musnęła palcami kwiat pobliskiej róży, by po chwili usiąść na ławeczce obok krzewu. Usiadła tak, widząc stąd dwór; gdy odwróciła głowę w drugą stronę, widziała majaczący dalej skraj lasu zasnuty nieco mgłą, przez co sprawiał dość tajemnicze i złowieszcze wrażenie.
Po spotkaniu z Inarą czuła się zdecydowanie lepiej, niż dotychczas, gdy miała wrażenie, że świat wymknął się spod jej pozornej kontroli. Matka snuła plany, ojciec milczał, bracia udawali, że nie wiedzą o niczym, z kolei do niej nie docierały już żadne informacje, poza tą, że jej mąż został wybrany i nie ma nawet sensu próbować zrażać go do siebie. Nie wiedziała też co było głównym punktem kontraktu małżeńskiego, o ile takowy w ogóle już istniał, czy może nie było żadnego powodu, lecz chęć połączenia dwóch samotnych osób i podratowanie ich opinii wśród osób z towarzystwa.
Nim jednak opuściła posiadłość, zadecydowała się odwiedzić ogrody. Zawsze je lubiła, odnajdując spokój wśród roślinności, lecz pogoda utrzymująca się od pewnego czasu uśmiercała większość z nich jak pożoga. Nie była zadowolona z tego faktu, wszak przez to traciła cenny materiał do tworzenia pięknych bukietów a jednocześnie przyjemność ze spacerów po okolicznych lasach Sandal Castle została jej odbierana przez zwiędnięty obraz nędzy i rozpaczy. Spacerując pomiędzy alejkami, krytycznym okiem oceniała stan utrzymujących się jeszcze przy życiu roślin, gdy ciemne tęczówki szlachcianki natrafiły na drobną postać, siedzącą nieopodal. Podeszła więc do dziewczyny, nie śpiesząc się jednocześnie wcale. Nie chciała jej przecież w niczym przeszkodzić, chociaż nie wyglądała na szczególnie zajętą; może kontemplowała naturę?
– Elise – przywitała się z ciepłym uśmiechem tańczących na różowych wargach a zaraz potem dodała: – jak się miewasz? – Nie mogła przecież przejść obok, udając, że nie zauważyła młodszej lady, której towarzystwo nie sprawiało Aurelii żadnych problemów. Wprawdzie nie miała okazji rozmawiać z nią zbyt często, a jeśli już, to nie poruszała żadnych ważnych i skomplikowanych tematów, ot, jedynie te, które zazwyczaj poruszano w gronie dam a które męczyły szlachciankę od pewnego czasu aż za bardzo. Liczyła więc na mały przełom w ich znajomości. – Niestety pogoda nie dopisuje powrotom do domu, prawda? – Wiedziała, że szlachcianka była świeżo upieczoną absolwentką Hogwartu, była więc ciekawa jak się czuła w pierwszych dniach prawdziwie dorosłego życia. Sama swoich nie wspominała najlepiej, choć tylko ze względu na dziwny splot nieprzyjemnych wydarzeń.
Nim jednak opuściła posiadłość, zadecydowała się odwiedzić ogrody. Zawsze je lubiła, odnajdując spokój wśród roślinności, lecz pogoda utrzymująca się od pewnego czasu uśmiercała większość z nich jak pożoga. Nie była zadowolona z tego faktu, wszak przez to traciła cenny materiał do tworzenia pięknych bukietów a jednocześnie przyjemność ze spacerów po okolicznych lasach Sandal Castle została jej odbierana przez zwiędnięty obraz nędzy i rozpaczy. Spacerując pomiędzy alejkami, krytycznym okiem oceniała stan utrzymujących się jeszcze przy życiu roślin, gdy ciemne tęczówki szlachcianki natrafiły na drobną postać, siedzącą nieopodal. Podeszła więc do dziewczyny, nie śpiesząc się jednocześnie wcale. Nie chciała jej przecież w niczym przeszkodzić, chociaż nie wyglądała na szczególnie zajętą; może kontemplowała naturę?
– Elise – przywitała się z ciepłym uśmiechem tańczących na różowych wargach a zaraz potem dodała: – jak się miewasz? – Nie mogła przecież przejść obok, udając, że nie zauważyła młodszej lady, której towarzystwo nie sprawiało Aurelii żadnych problemów. Wprawdzie nie miała okazji rozmawiać z nią zbyt często, a jeśli już, to nie poruszała żadnych ważnych i skomplikowanych tematów, ot, jedynie te, które zazwyczaj poruszano w gronie dam a które męczyły szlachciankę od pewnego czasu aż za bardzo. Liczyła więc na mały przełom w ich znajomości. – Niestety pogoda nie dopisuje powrotom do domu, prawda? – Wiedziała, że szlachcianka była świeżo upieczoną absolwentką Hogwartu, była więc ciekawa jak się czuła w pierwszych dniach prawdziwie dorosłego życia. Sama swoich nie wspominała najlepiej, choć tylko ze względu na dziwny splot nieprzyjemnych wydarzeń.
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie spodziewała pojawienia się kogoś spoza rodziny, mając w pamięci utrudnienia w przemieszczaniu się. Trudniej było teraz prowadzić życie towarzyskie, kiedy nie można było się teleportować, a korzystanie z kominka było ryzykowne, bo nie wiadomym było, czy wyląduje się we właściwym miejscu, czy może zupełnie gdzieś indziej.
Siedząc pośród ogrodu dalekiego od swego zwykłego blasku nagle usłyszała cichy głos i odwróciła się w tamtą stronę, dostrzegając Aurelię. Znała ją, choć słabo. Kojarzyła ją z tego, że była kuzynką Flaviena, tyle że od drugiej strony, przez jego matkę z Carrowów. Różnica wieku nie pozwoliła im się lepiej poznać w Hogwarcie, bo Aurelii było bliżej wiekiem do Rosalind niż do niej, ale mając w pamięci, że Percival poślubił lady Carrow, spodziewała się tego, że Aurelia będzie się czasem pojawiać w rezydencji Nottów.
- Witaj, Aurelio – powitała ją grzecznie. – Może usiądziesz? Pewnie odwiedzałaś Inarę, prawda? – przesunęła się, by zrobić jej miejsce, wyraźnie spragniona towarzystwa kogoś spoza najbliższej rodziny, którą widywała na co dzień, a z racji ograniczonych możliwości opuszczania dworu ostatnimi czasy nieczęsto miała okazję porozmawiać z kimś, kto nie nosiłby nazwiska Nott lub Lestrange. Kochała swoją rodzinę i była dla niej ważniejsza niż wszyscy inni, ale nie do końca tak wyobrażała sobie start w dorosłość. Nie tak miało to wszystko wyglądać, nie miała zostać uziemiona w dworze, zmuszona do bardzo ostrożnego korzystania z magii.
- Miewam się dobrze, dziękuję. O ile można tak powiedzieć w tych czasach – powiedziała, ponuro zerkając na ogród, który powinien teraz tonąć w kwiatach i zieleni. Słysząc kolejne pytanie zdecydowała się wypowiedzieć na głos część swoich żali. – Nie tak miało to wszystko wyglądać. Nie tak wyobrażałam sobie upragniony koniec Hogwartu i powrót do świata, do którego należę.
Zdecydowanie nie tak. Miały być bale, przyjęcia i korzystanie z uroków życia pełnymi garściami. Czuła się zawiedziona, niemal zła, że ktoś spalił ministerstwo, choć bardziej niż tragedią tych obcych ludzi przejmowała się własnymi niedogodnościami, choć pewnie byłoby inaczej, gdyby zginął tam ktoś jej bliski. Tylko bliskimi się przejmowała, tragedie obcych zwykle spływały po niej jak woda po kaczce. Była jeszcze zbyt młoda i zbyt skupiona na sobie, żeby dojrzeć coś więcej niż koniec własnego nosa. Na razie czuła się rozżalona tym, że rzeczywistość okazała się inna od wyobrażeń, które snuła, jeśli chodzi o wymarzony pierwszy sabat i życie po nim.
- A ty, Aurelio? Co o tym myślisz? – zapytała nagle. – Chyba nie widziałam cię na czerwcowym sabacie. – A może była tak skupiona na swoim debiucie, że po prostu przegapiła ją w tłumie?
Siedząc pośród ogrodu dalekiego od swego zwykłego blasku nagle usłyszała cichy głos i odwróciła się w tamtą stronę, dostrzegając Aurelię. Znała ją, choć słabo. Kojarzyła ją z tego, że była kuzynką Flaviena, tyle że od drugiej strony, przez jego matkę z Carrowów. Różnica wieku nie pozwoliła im się lepiej poznać w Hogwarcie, bo Aurelii było bliżej wiekiem do Rosalind niż do niej, ale mając w pamięci, że Percival poślubił lady Carrow, spodziewała się tego, że Aurelia będzie się czasem pojawiać w rezydencji Nottów.
- Witaj, Aurelio – powitała ją grzecznie. – Może usiądziesz? Pewnie odwiedzałaś Inarę, prawda? – przesunęła się, by zrobić jej miejsce, wyraźnie spragniona towarzystwa kogoś spoza najbliższej rodziny, którą widywała na co dzień, a z racji ograniczonych możliwości opuszczania dworu ostatnimi czasy nieczęsto miała okazję porozmawiać z kimś, kto nie nosiłby nazwiska Nott lub Lestrange. Kochała swoją rodzinę i była dla niej ważniejsza niż wszyscy inni, ale nie do końca tak wyobrażała sobie start w dorosłość. Nie tak miało to wszystko wyglądać, nie miała zostać uziemiona w dworze, zmuszona do bardzo ostrożnego korzystania z magii.
- Miewam się dobrze, dziękuję. O ile można tak powiedzieć w tych czasach – powiedziała, ponuro zerkając na ogród, który powinien teraz tonąć w kwiatach i zieleni. Słysząc kolejne pytanie zdecydowała się wypowiedzieć na głos część swoich żali. – Nie tak miało to wszystko wyglądać. Nie tak wyobrażałam sobie upragniony koniec Hogwartu i powrót do świata, do którego należę.
Zdecydowanie nie tak. Miały być bale, przyjęcia i korzystanie z uroków życia pełnymi garściami. Czuła się zawiedziona, niemal zła, że ktoś spalił ministerstwo, choć bardziej niż tragedią tych obcych ludzi przejmowała się własnymi niedogodnościami, choć pewnie byłoby inaczej, gdyby zginął tam ktoś jej bliski. Tylko bliskimi się przejmowała, tragedie obcych zwykle spływały po niej jak woda po kaczce. Była jeszcze zbyt młoda i zbyt skupiona na sobie, żeby dojrzeć coś więcej niż koniec własnego nosa. Na razie czuła się rozżalona tym, że rzeczywistość okazała się inna od wyobrażeń, które snuła, jeśli chodzi o wymarzony pierwszy sabat i życie po nim.
- A ty, Aurelio? Co o tym myślisz? – zapytała nagle. – Chyba nie widziałam cię na czerwcowym sabacie. – A może była tak skupiona na swoim debiucie, że po prostu przegapiła ją w tłumie?
Usiadła bardzo chętnie, jeszcze długą chwilę wodząc nieco smutnym spojrzeniem po zwiędniętych roślinach, a na pytanie o powód jej wizyty w progach Ashfield Manor przytaknęła krótkim kiwnięciem głowy. Nie zjawiła się tu przecież dla nikogo innego, jak dla swojej siostry, która wreszcie podzieliła się z nią nowiną o noszoną pod sercem istotą. Oczywiście milczała, nie mając zamiaru zdradzić tego nikomu, skoro sama pozyskała tę informację w sekrecie. Dlatego z całej siły skupiła się na słowach młodszej lady, uznając, że podobna okazja do odwrócenia natrętnych rozważań prędko się jej może nie trafić.
– A jak sobie wyobrażałaś powrót do domu? – Spytała łagodnie, uśmiechając się doń przyjaźnie; chciała wiedzieć, ot, po prostu, z czystej ciekawości i chęci sprawdzenia, czy każda arystokratka myślała podobnie o starcie w dorosłość. Sama pamiętała, że gdy tylko wróciła, nie mogła opędzić się od namów matki na wyjścia po nowe kreacje, pantofelki, do kosmetyczek i na smakowite ciasta serwowane w komplecie z aromatycznymi herbatami; pamiętała bale i przyjęcia, jednak te sprawiały jej przyjemność przez krótki czas. Była samotnikiem, wycofanym z tłumu, preferującym obecność aetonanów obok a najlepiej jakby mogła zamieszkać w lesie; to właśnie spędzało sen z jej powiek od pewnego czasu. Czy wraz ze ślubem zostaną odebrane jej skrzydlate stworzenia i możliwość swobodnych, pojedynczych spacerów? Czy zostanie zamknięta na prywatnym piętrze w centrum miasta? Wizja takiego losu wywołała na jej bladej skórze gęsią skórkę, która na szczęście skryła się pod materiałem płaszcza. Była w stanie znieść wszystko, tylko nie odebranie jej tego, co kochała – nawet jeśli nie podejrzewała lorda Blacka o tak nieprzyjemny czyn jak zakazywanie jej owej pracy.
– Staram się nie przejmować, Elise, na niektóre rzeczy po prostu nie mamy wpływu – jak na przymusowe śluby i toczące się rozmowy nestorów, czy tę paskudną pogodę i szereg dziwnych zjawisk wokół – a na sabacie rzeczywiście nie byłam. Nie dopisywało mi zdrowie, ale już jest lepiej. – Skłamała gładko, przywdziewając na twarz kolejny, niewymuszony uśmiech. Nie pojawiła się na sabacie z prostego powodu: była sama, nie chciała widzieć Lupusa bawiącego się dobrze w towarzystwie swojej narzeczonej, ani innych par, które przypominały jej tylko o tragedii sprzed lat i komediodramacie, który rozgrywał się w jej życiu teraz. – Działo się coś ciekawego? – Dodała szybko, mając na myśli oczywiście plotki; chociaż wypierała się ich, zawsze była chętna do zaznajomienia się z każdą nowością, wszak to sprawiało, że z taką a nie inną wiedzą była ponad tamtymi osobami.
– A jak sobie wyobrażałaś powrót do domu? – Spytała łagodnie, uśmiechając się doń przyjaźnie; chciała wiedzieć, ot, po prostu, z czystej ciekawości i chęci sprawdzenia, czy każda arystokratka myślała podobnie o starcie w dorosłość. Sama pamiętała, że gdy tylko wróciła, nie mogła opędzić się od namów matki na wyjścia po nowe kreacje, pantofelki, do kosmetyczek i na smakowite ciasta serwowane w komplecie z aromatycznymi herbatami; pamiętała bale i przyjęcia, jednak te sprawiały jej przyjemność przez krótki czas. Była samotnikiem, wycofanym z tłumu, preferującym obecność aetonanów obok a najlepiej jakby mogła zamieszkać w lesie; to właśnie spędzało sen z jej powiek od pewnego czasu. Czy wraz ze ślubem zostaną odebrane jej skrzydlate stworzenia i możliwość swobodnych, pojedynczych spacerów? Czy zostanie zamknięta na prywatnym piętrze w centrum miasta? Wizja takiego losu wywołała na jej bladej skórze gęsią skórkę, która na szczęście skryła się pod materiałem płaszcza. Była w stanie znieść wszystko, tylko nie odebranie jej tego, co kochała – nawet jeśli nie podejrzewała lorda Blacka o tak nieprzyjemny czyn jak zakazywanie jej owej pracy.
– Staram się nie przejmować, Elise, na niektóre rzeczy po prostu nie mamy wpływu – jak na przymusowe śluby i toczące się rozmowy nestorów, czy tę paskudną pogodę i szereg dziwnych zjawisk wokół – a na sabacie rzeczywiście nie byłam. Nie dopisywało mi zdrowie, ale już jest lepiej. – Skłamała gładko, przywdziewając na twarz kolejny, niewymuszony uśmiech. Nie pojawiła się na sabacie z prostego powodu: była sama, nie chciała widzieć Lupusa bawiącego się dobrze w towarzystwie swojej narzeczonej, ani innych par, które przypominały jej tylko o tragedii sprzed lat i komediodramacie, który rozgrywał się w jej życiu teraz. – Działo się coś ciekawego? – Dodała szybko, mając na myśli oczywiście plotki; chociaż wypierała się ich, zawsze była chętna do zaznajomienia się z każdą nowością, wszak to sprawiało, że z taką a nie inną wiedzą była ponad tamtymi osobami.
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tak przypuszczała, zakładając, że Aurelię i Inarę musiała łączyć silna więź. Ona po ślubie Rosalind też ją odwiedzała, przynajmniej wtedy, kiedy nie była uziemiona w Hogwarcie. Przez szkołę straciła wiele cennego czasu, bo siostra zmarła ledwie rok po swoim ślubie. Tęskniła za nią, nikt inny nie mógł zastąpić Rosie w roli idealnej starszej siostry i przewodniczki, która przecierała szlaki dla Elise.
Aurelia zapewne tęskniła za Inarą, tak jak ona tęskniła za Rosalind kiedy ta wyprowadziła się do dworu męża. A Elise nawet się ucieszyła z tego spotkania.
- Cóż... Nie tak – odpowiedziała, wzdychając. – Bez anomalii i tych dziwnych zdarzeń. Sabat miał być zaledwie początkiem mojego dorosłego życia, tak opowiadała matka i Rosalind. Czekałam na ten dzień od lat. Teraz już wszystko miało być tak, jak należy.
Nie przejmowała się, że to płytkie, bo w ogóle nie patrzyła na to w takich kategoriach. Było dla niej naturalne i oczywiste, jak to miało wyglądać – zgodnie z wyobrażeniami, które kształtowano w jej głowie odkąd była dzieckiem. Zawsze przygotowywano ją do określonej roli damy brylującej na salonach, Nottówny idealnej. Nigdy nie brała pod uwagę możliwości, że w ich świecie może się stać coś tak złego i niewytłumaczalnego jak anomalie. Zawsze uważała, że magia po prostu jest obecna w ich świecie i nic nie może się z nią stać. Była niemal obrażona na świat, że rzeczywistość okazała się inna od marzeń.
Elise uwielbiała to szlacheckie życie. Bale, przyjęcia, podwieczorki, wydarzenia artystyczne, nowe kreacje, ploteczki towarzyskie... Bardzo na to czekała, bo w Hogwarcie tego nie miała, i chciałaby korzystać z tego w pełni, poużywać tego życia zanim zostanie czyjąś żoną, choć miała nadzieję, że przyszły mąż będzie mieć podobne zapatrywania i nie będzie jej utrudniał salonowego życia.
- Szkoda, że nie mamy – westchnęła. Rzecz jasna nie w głowie jej były jakieś brednie o niezależności i unikaniu obowiązków wobec rodziny, wiedziała że jej los leżał w rękach ojca i nestora, ale uważała, że ktoś powinien coś zrobić z anomaliami i z tą pogodą. Oczywiście nie ona, była przecież tylko delikatną damą, która potrzebowała opieki. Zresztą co niby miałaby zrobić poza narzekaniem na czym świat stoi? – Och, żałuj, że cię nie było. To był piękny sabat choć... no cóż, śnieżny. Ale lady Nott wykorzystała to w odpowiedni sposób, bo prócz tradycyjnych tańców odbyły się tańce na lodzie. – Jej zacna krewna z jakiegoś powodu lubiła łyżwiarstwo, choć Elise za nim nie przepadała, woląc normalny taniec na podłożu, które nie grozi zapadnięciem się w lodowatą toń. – Ja nie tańczyłam na lodzie, ale twój brat tańczył. I Flavien – wspomniała akurat o nim, bo wiedziała, że Aurelia go zna. – I Percival z Inarą, oczywiście. Świetnie im poszło, lady Adelaide na pewno była z nich bardzo dumna. Później aż żałowałam, że sama się nie odważyłam, ale jakbym miała tańczyć z tym nudziarzem, lordem Bulstrode, który deptał mi po stopach i ciągle opowiadał o nieśmiałkach... Na lodowisku jego niezgrabność na pewno skończyłaby się gorzej, prawda?
Lubiła rozmawiać o swoim pierwszym sabacie, nawet o konkurencji, w której nie wzięła udziału. Ale lubiła przeżywać to wszystko jeszcze raz w swoich myślach: tańce, dobrą muzykę, znakomite towarzystwo całkowicie wolne od plebsu... Nie mogła doczekać się kolejnego takiego wydarzenia, chciała by jej życie było ich pełne.
Aurelia zapewne tęskniła za Inarą, tak jak ona tęskniła za Rosalind kiedy ta wyprowadziła się do dworu męża. A Elise nawet się ucieszyła z tego spotkania.
- Cóż... Nie tak – odpowiedziała, wzdychając. – Bez anomalii i tych dziwnych zdarzeń. Sabat miał być zaledwie początkiem mojego dorosłego życia, tak opowiadała matka i Rosalind. Czekałam na ten dzień od lat. Teraz już wszystko miało być tak, jak należy.
Nie przejmowała się, że to płytkie, bo w ogóle nie patrzyła na to w takich kategoriach. Było dla niej naturalne i oczywiste, jak to miało wyglądać – zgodnie z wyobrażeniami, które kształtowano w jej głowie odkąd była dzieckiem. Zawsze przygotowywano ją do określonej roli damy brylującej na salonach, Nottówny idealnej. Nigdy nie brała pod uwagę możliwości, że w ich świecie może się stać coś tak złego i niewytłumaczalnego jak anomalie. Zawsze uważała, że magia po prostu jest obecna w ich świecie i nic nie może się z nią stać. Była niemal obrażona na świat, że rzeczywistość okazała się inna od marzeń.
Elise uwielbiała to szlacheckie życie. Bale, przyjęcia, podwieczorki, wydarzenia artystyczne, nowe kreacje, ploteczki towarzyskie... Bardzo na to czekała, bo w Hogwarcie tego nie miała, i chciałaby korzystać z tego w pełni, poużywać tego życia zanim zostanie czyjąś żoną, choć miała nadzieję, że przyszły mąż będzie mieć podobne zapatrywania i nie będzie jej utrudniał salonowego życia.
- Szkoda, że nie mamy – westchnęła. Rzecz jasna nie w głowie jej były jakieś brednie o niezależności i unikaniu obowiązków wobec rodziny, wiedziała że jej los leżał w rękach ojca i nestora, ale uważała, że ktoś powinien coś zrobić z anomaliami i z tą pogodą. Oczywiście nie ona, była przecież tylko delikatną damą, która potrzebowała opieki. Zresztą co niby miałaby zrobić poza narzekaniem na czym świat stoi? – Och, żałuj, że cię nie było. To był piękny sabat choć... no cóż, śnieżny. Ale lady Nott wykorzystała to w odpowiedni sposób, bo prócz tradycyjnych tańców odbyły się tańce na lodzie. – Jej zacna krewna z jakiegoś powodu lubiła łyżwiarstwo, choć Elise za nim nie przepadała, woląc normalny taniec na podłożu, które nie grozi zapadnięciem się w lodowatą toń. – Ja nie tańczyłam na lodzie, ale twój brat tańczył. I Flavien – wspomniała akurat o nim, bo wiedziała, że Aurelia go zna. – I Percival z Inarą, oczywiście. Świetnie im poszło, lady Adelaide na pewno była z nich bardzo dumna. Później aż żałowałam, że sama się nie odważyłam, ale jakbym miała tańczyć z tym nudziarzem, lordem Bulstrode, który deptał mi po stopach i ciągle opowiadał o nieśmiałkach... Na lodowisku jego niezgrabność na pewno skończyłaby się gorzej, prawda?
Lubiła rozmawiać o swoim pierwszym sabacie, nawet o konkurencji, w której nie wzięła udziału. Ale lubiła przeżywać to wszystko jeszcze raz w swoich myślach: tańce, dobrą muzykę, znakomite towarzystwo całkowicie wolne od plebsu... Nie mogła doczekać się kolejnego takiego wydarzenia, chciała by jej życie było ich pełne.
Uśmiechnęła się łagodnie, chociaż tak naprawdę nie wiedziała co ma jej powiedzieć. Że wszystko się ułoży i będzie jak dawniej? Nie, to nie było w jej stylu, szczególnie, że z autopsji wiedziała, iż plany nigdy nie wychodzą tak, jak należy. Mogła więc dodać swoje kilka słów, ale miała świadomość, że to nie spodoba się młodszej lady i być może tylko bardziej zepsuje jej humor. Wysunęła więc dłoń i pogłaskała dziewczynę czule po policzku.
– Na pewno jeszcze poczujesz co to znaczy dorosłe życie, nie śpiesz się do tego, Elise, bo gdy ten czas nadejdzie, szybko zaczniesz żałować, że nie wykorzystałaś w pełni swojej beztroski. – Nie była najlepsza w udzielaniu rad, jednak miała nadzieję, że ów słowa pocieszenia nie urażą w żaden sposób dziewczyny i podniosą ją na duchu; pamiętała bowiem, jak sama śpieszyła się do dorosłego życia, które bardzo szybko skonfrontowało ją z goryczą, smutkiem, rozdrażnieniem i niebezpieczeństwem, gdy została zaatakowana przez przeklęte chochliki a potem z depresją i żałobą, którą długo nosiła po śmierci narzeczonego zaledwie na kilka dni przed weselem. Szybko zabrała dłoń i poprawiła się na ławeczce, ruchem dłoni wygładzając materiał sukni; musiała odrzucić natrętne wspomnienia i równie natrętne rozważania, gdy wciąż nie wiedziała, kiedy nadejdzie kolejny dzień konfrontujący ją z dorosłością i noszonymi od urodzenia obowiązkami. Skupiła się więc na opowieści Elise, chociaż tak naprawdę nieszczególnie interesowała się wydarzeniem, na którym nie pojawiła się celowo; nie sądziła, że straciła cokolwiek, gdy każdy sabat wyglądał niemal tak samo. Zresztą, jak wiele innych uroczystych wydarzeń w ich świecie. Nie od dzisiaj było wiadomo, że Aurelia nie należy do szczególnych fanek pokazywania się wśród reszty rodów, właściwie od czasu, w którym uświadomiła sobie co te spotkania mają na celu; ciągłe prześciganie się w niemej grze o piękniejszą suknię, fryzurę, majątek, osiągnięcia, targ żon i mężów, loża szyderców wyśmiewająca panny i kawalerów, którzy nie grzeszyli wyglądem i zbliżali się do granicy ostracyzmu... gdy zaczęła omijać część ze spotkań poczuła nieodpartą ulgę.
– Lord Bulstrode dalej nie nauczył się tańczyć? – Westchnęła z pozorną pobłażliwością; cóż, przynajmniej mówił ciekawe rzeczy o jednych z najmniejszych stworzeń zamieszkujących lasy – nie rozumiała dlaczego ktoś uznawał to za nudzenie. – Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś. Nie było nikogo godnego twojej uwagi? – Kontynuowała swobodnie, zastanawiając się jak dyskretnie może poruszyć temat Blacków, którzy zapewne byli obecni na sabacie.
– Na pewno jeszcze poczujesz co to znaczy dorosłe życie, nie śpiesz się do tego, Elise, bo gdy ten czas nadejdzie, szybko zaczniesz żałować, że nie wykorzystałaś w pełni swojej beztroski. – Nie była najlepsza w udzielaniu rad, jednak miała nadzieję, że ów słowa pocieszenia nie urażą w żaden sposób dziewczyny i podniosą ją na duchu; pamiętała bowiem, jak sama śpieszyła się do dorosłego życia, które bardzo szybko skonfrontowało ją z goryczą, smutkiem, rozdrażnieniem i niebezpieczeństwem, gdy została zaatakowana przez przeklęte chochliki a potem z depresją i żałobą, którą długo nosiła po śmierci narzeczonego zaledwie na kilka dni przed weselem. Szybko zabrała dłoń i poprawiła się na ławeczce, ruchem dłoni wygładzając materiał sukni; musiała odrzucić natrętne wspomnienia i równie natrętne rozważania, gdy wciąż nie wiedziała, kiedy nadejdzie kolejny dzień konfrontujący ją z dorosłością i noszonymi od urodzenia obowiązkami. Skupiła się więc na opowieści Elise, chociaż tak naprawdę nieszczególnie interesowała się wydarzeniem, na którym nie pojawiła się celowo; nie sądziła, że straciła cokolwiek, gdy każdy sabat wyglądał niemal tak samo. Zresztą, jak wiele innych uroczystych wydarzeń w ich świecie. Nie od dzisiaj było wiadomo, że Aurelia nie należy do szczególnych fanek pokazywania się wśród reszty rodów, właściwie od czasu, w którym uświadomiła sobie co te spotkania mają na celu; ciągłe prześciganie się w niemej grze o piękniejszą suknię, fryzurę, majątek, osiągnięcia, targ żon i mężów, loża szyderców wyśmiewająca panny i kawalerów, którzy nie grzeszyli wyglądem i zbliżali się do granicy ostracyzmu... gdy zaczęła omijać część ze spotkań poczuła nieodpartą ulgę.
– Lord Bulstrode dalej nie nauczył się tańczyć? – Westchnęła z pozorną pobłażliwością; cóż, przynajmniej mówił ciekawe rzeczy o jednych z najmniejszych stworzeń zamieszkujących lasy – nie rozumiała dlaczego ktoś uznawał to za nudzenie. – Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś. Nie było nikogo godnego twojej uwagi? – Kontynuowała swobodnie, zastanawiając się jak dyskretnie może poruszyć temat Blacków, którzy zapewne byli obecni na sabacie.
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Elise chciałaby, żeby było tak, jak sobie wyobrażała. Żeby jej największym problemem był kolor sukienki wybieranej na nadchodzący bal albo to, kogo ojciec wybierze na jej narzeczonego. Po Hogwarcie miało zacząć się dla niej lepsze, ciekawsze życie. Nie brała pod uwagę możliwości, że ich świat może zadrżeć w posadach, że może wcale nie być tak kolorowo jak myślała. Nie wiedziała, jak odnaleźć się w rzeczywistości innej od swoich wyobrażeń, więc póki co głównie snuła się po dworku i szukała dla siebie zajęć w jego obrębie, a kiedy pogoda pozwalała wychodziła do ogrodów. I czekała na jakieś wyjście po nowe suknie, w miejsce związane ze sztuką w jakiejkolwiek formie lub dowolną okazję towarzyską, na której wręcz powinna się pojawić.
Z konsternacją patrzyła, jak Aurelia wyciąga ku niej rękę i głaszcze ją po jasnym policzku.
Jak przystało na nastolatkę nie lubiącą szkoły spieszyła się do upragnionego wejścia w dorosłość, cieszyło ją to, że już nie będzie musiała wracać do Hogwartu i dzielić przestrzeni z mugolakami, a będzie mogła wybierać, co chce robić, a czego już nie musi. Po swoim ostatecznym powrocie pozwoliła skrzatowi spalić jej okropne szkolne szaty, co miało być symbolicznym zamknięciem tamtego etapu. Nie przeżyła jednak tego co Aurelia, która, choć kiedyś tak jej podobna, szybko przekonała się, że wcale nie jest tak pięknie i wspaniale jak w marzeniach. Wciąż była młoda, więc marzyła i była przekonana, że sama wie najlepiej, co dla niej dobre.
- Opuszczenia Hogwartu nie żałuję i chyba jeszcze długo nie będę żałować – rzekła z pełnym przekonaniem, dumnie unosząc podbródek. – Wcale za nim nie tęsknię. Ani trochę.
Elise, jak większość panien poza tymi, które ostentacyjnie próbowały się buntować, chciała się kiedyś zaręczyć, bo uważała to za obowiązek każdej panny. Należała do tych dam, które bardzo ochoczo wytykałyby palcami stare panny lub kobiety parające się niegodnymi zajęciami, całkowicie przekonana, że ona w tym znaczącym (z jej obecnej perspektywy) wieku dwudziestu pięciu lat będzie dawno mężatką. Chętnie czytała ploteczki z „Czarownicy”, zapoznając się z salonowymi rewelacjami i odnotowując, towarzystwa których kobiet lepiej unikać. Chciała uczestniczyć w tej rywalizacji i udowodnić swoją wartość, skoro przestała być już uczennicą i stała się dorosłą kobietą.
Ale Aurelia wydawała się całkiem przyjemną damą o zajęciu jakże odpowiednim dla lady Carrow, więc Elise przyglądała jej się z pewnym zaciekawieniem. Zwłaszcza że była krewną Flaviena.
- Jeśli mówimy o tym samym to tak, tańczył beznadziejnie – przytaknęła. I chociaż lubiła magiczne stworzenia, to uważała, że taniec na balu to nie jest dobry moment na wywody o nieśmiałkach, które mogła zbywać tylko potakiwaniem w odpowiednich momentach, bo mężczyzna nie dał jej dojść do słowa. Zdecydowanie nie. – Bawiłam się dobrze, latami czekałam na ten dzień. Niestety żaden z kawalerów, którzy poprosili mnie do tańca nie wydawał się... odpowiedni. – Elise miała bardzo wysokie wymagania i jeszcze większe ego, więc byle kto by jej nie zadowolił. – Pozostaje czekać na to, co przyniosą kolejne sabaty, na pewno jeszcze poznam kogoś interesującego. – Przynajmniej do tańca i spędzenia czasu, bo jeśli chodzi o jej przyszłość, ta była w rękach ojca i nestora. – Żałuj, że cię nie było, Aurelio. – Elise na ten moment naprawdę trudno było sobie wyobrazić, że można nie lubić takich wydarzeń. – Ale może robiłaś ostatnio coś innego interesującego? – zapytała po chwili, ot tak, w ramach lepszego poznania rozmówczyni.
Z konsternacją patrzyła, jak Aurelia wyciąga ku niej rękę i głaszcze ją po jasnym policzku.
Jak przystało na nastolatkę nie lubiącą szkoły spieszyła się do upragnionego wejścia w dorosłość, cieszyło ją to, że już nie będzie musiała wracać do Hogwartu i dzielić przestrzeni z mugolakami, a będzie mogła wybierać, co chce robić, a czego już nie musi. Po swoim ostatecznym powrocie pozwoliła skrzatowi spalić jej okropne szkolne szaty, co miało być symbolicznym zamknięciem tamtego etapu. Nie przeżyła jednak tego co Aurelia, która, choć kiedyś tak jej podobna, szybko przekonała się, że wcale nie jest tak pięknie i wspaniale jak w marzeniach. Wciąż była młoda, więc marzyła i była przekonana, że sama wie najlepiej, co dla niej dobre.
- Opuszczenia Hogwartu nie żałuję i chyba jeszcze długo nie będę żałować – rzekła z pełnym przekonaniem, dumnie unosząc podbródek. – Wcale za nim nie tęsknię. Ani trochę.
Elise, jak większość panien poza tymi, które ostentacyjnie próbowały się buntować, chciała się kiedyś zaręczyć, bo uważała to za obowiązek każdej panny. Należała do tych dam, które bardzo ochoczo wytykałyby palcami stare panny lub kobiety parające się niegodnymi zajęciami, całkowicie przekonana, że ona w tym znaczącym (z jej obecnej perspektywy) wieku dwudziestu pięciu lat będzie dawno mężatką. Chętnie czytała ploteczki z „Czarownicy”, zapoznając się z salonowymi rewelacjami i odnotowując, towarzystwa których kobiet lepiej unikać. Chciała uczestniczyć w tej rywalizacji i udowodnić swoją wartość, skoro przestała być już uczennicą i stała się dorosłą kobietą.
Ale Aurelia wydawała się całkiem przyjemną damą o zajęciu jakże odpowiednim dla lady Carrow, więc Elise przyglądała jej się z pewnym zaciekawieniem. Zwłaszcza że była krewną Flaviena.
- Jeśli mówimy o tym samym to tak, tańczył beznadziejnie – przytaknęła. I chociaż lubiła magiczne stworzenia, to uważała, że taniec na balu to nie jest dobry moment na wywody o nieśmiałkach, które mogła zbywać tylko potakiwaniem w odpowiednich momentach, bo mężczyzna nie dał jej dojść do słowa. Zdecydowanie nie. – Bawiłam się dobrze, latami czekałam na ten dzień. Niestety żaden z kawalerów, którzy poprosili mnie do tańca nie wydawał się... odpowiedni. – Elise miała bardzo wysokie wymagania i jeszcze większe ego, więc byle kto by jej nie zadowolił. – Pozostaje czekać na to, co przyniosą kolejne sabaty, na pewno jeszcze poznam kogoś interesującego. – Przynajmniej do tańca i spędzenia czasu, bo jeśli chodzi o jej przyszłość, ta była w rękach ojca i nestora. – Żałuj, że cię nie było, Aurelio. – Elise na ten moment naprawdę trudno było sobie wyobrazić, że można nie lubić takich wydarzeń. – Ale może robiłaś ostatnio coś innego interesującego? – zapytała po chwili, ot tak, w ramach lepszego poznania rozmówczyni.
Była całkowitym przeciwieństwem Elise, dlatego też teraz sama uniosła skonsternowana brwi. Nie mogła zrozumieć radości z ukończenia szkoły, gdy ta malowała się w oczach arystokratki jako bardzo przyjemny, prawie beztroski, czas. Wprawdzie nie tylko ze względu na większą swobodę, jaką oferowały jej mury Hogwartu, a również ze względu na Lupusa, przy którym jej uczucie kwitło prawie od samego początku. Wyjątkiem był ostatni rok szkoły, gdy problemy prywatne – miłosne – wzięły górę nad jej życiem, czego z perspektywy czasu trochę żałowała. Od tamtej pory miała wrażenie, że stała się mieszanką nietypowych uczuć, kipiących pod osłoną stworzoną z emocjonalnego lodu – zwątpiła więc jeszcze bardziej w próbę połączenia jej węzłem małżeńskim z Alphardem, któremu po prostu współczuła siebie jako kandydatki na żonę. Nie wiedziała jednak, że ów lord podobnie myślał o sobie jako kandydacie na jej męża i że koniec końców za nieco mniej niż miesiąc zmieni zdanie w tej kwestii.
Westchnęła cicho, wyrzucając z siebie coś na kształt potakującego pomruku, dziwiąc się w duchu, że nikt nie podjął próby uformowania Elise na myślącą i miłą w obyciu pannę – sama nie była z nią na tyle blisko, by jakkolwiek interweniować, choć przemknęło jej to przez myśl już dwukrotnie. Nie sądziła zresztą, żeby jej słowa i rady były przydatne: od pewnego czasu nosiła łatkę zgorzkniałego dzikusa, palącego za sobą mosty, co nie było do końca prawdą. Przestała się tym jednak przejmować.
– Na pewno w końcu nadejdzie taki dzień, że któryś lord zawróci ci w głowie. A może już to zrobił? – Uśmiechnęła się, pytanie wypowiadając ciszej i pochylając konspiracyjnie nieco w stronę Elise. – Z kim tańczył Flavien? – Była ciekawa kogóż tym razem na oku miał jej kuzyn, chociaż obawiała się, że po raz kolejny jego wybór będzie nieodpowiedni.
– Nie sądzę, żeby oswajanie buntowniczego aetonana było dla ciebie interesujące – z pewnością nie – ale pod koniec czerwca wysłano mnie na spotkanie z Alphardem Blackiem. – Zdawała sobie sprawę z tego, że Elise była obeznana z każdą najświeższą plotką, więc postanowiła wykorzystać tę okazję do poznania wszelkich możliwych rzeczy o swoim przyszłym mężu. Ciekawiło ją też to, czy o ich wprost absurdalnym zachowaniu w operze wiedzieli już wszyscy, chociaż podejrzewała, że większość informacji dotyczyła tylko ich sprzeczki w loży, nie tego, co było później, gdy korytarze były puste.
Westchnęła cicho, wyrzucając z siebie coś na kształt potakującego pomruku, dziwiąc się w duchu, że nikt nie podjął próby uformowania Elise na myślącą i miłą w obyciu pannę – sama nie była z nią na tyle blisko, by jakkolwiek interweniować, choć przemknęło jej to przez myśl już dwukrotnie. Nie sądziła zresztą, żeby jej słowa i rady były przydatne: od pewnego czasu nosiła łatkę zgorzkniałego dzikusa, palącego za sobą mosty, co nie było do końca prawdą. Przestała się tym jednak przejmować.
– Na pewno w końcu nadejdzie taki dzień, że któryś lord zawróci ci w głowie. A może już to zrobił? – Uśmiechnęła się, pytanie wypowiadając ciszej i pochylając konspiracyjnie nieco w stronę Elise. – Z kim tańczył Flavien? – Była ciekawa kogóż tym razem na oku miał jej kuzyn, chociaż obawiała się, że po raz kolejny jego wybór będzie nieodpowiedni.
– Nie sądzę, żeby oswajanie buntowniczego aetonana było dla ciebie interesujące – z pewnością nie – ale pod koniec czerwca wysłano mnie na spotkanie z Alphardem Blackiem. – Zdawała sobie sprawę z tego, że Elise była obeznana z każdą najświeższą plotką, więc postanowiła wykorzystać tę okazję do poznania wszelkich możliwych rzeczy o swoim przyszłym mężu. Ciekawiło ją też to, czy o ich wprost absurdalnym zachowaniu w operze wiedzieli już wszyscy, chociaż podejrzewała, że większość informacji dotyczyła tylko ich sprzeczki w loży, nie tego, co było później, gdy korytarze były puste.
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dla Elise Hogwart nie był zbyt przyjemnym czasem choćby z tego względu, że była tam odcięta od dworskiego życia i zmuszona do obcowania z pospólstwem. Nauczyciele traktowali ją tak samo, jak mugolaków, co uwłaczało jej godności, musiała też wyglądać tak samo jak inni, nosząc te okropne, czarne szaty zlewające ją z tłumem zamiast z niego wybijać. Musiała się też uczyć mnóstwa rzeczy, które w ogóle jej nie interesowały i nie uważała ich za niezbędne w swoim życiu, bo przecież nie zamierzała nigdy szukać normalnej pracy tak jak ci, którzy nie mieli tyle szczęścia co ona i urodzili się w zwyczajnych rodzinach. Uważała, że o wiele bardziej przydałaby jej się edukacja artystyczna niż informacje o wojnach goblinów i tym podobne. Nie mogła liczyć na wyjątkowe traktowanie i przywileje, jakie miała w domu. Miłostki nie interesowały jej zbytnio, gdyż nikt z rówieśników nie wydawał się godny jej osoby, poza tym wiedziała przecież, że to ojciec wybierze jej narzeczonego, oby starszego od niej, bo chłopcy w jej wieku byli tacy dziecinni i niedojrzali, wystarczyło wspomnieć znienawidzonego w czasach szkolnych szlamolubnego Ollivandera, który w Hogwarcie zupełnie się rozbestwił i zboczył na złą drogę. To na salonach wypatrywała szansy na poznanie kogoś wartościowego.
Nikt nie próbował uczynić Elise miłą i wrażliwą na innych ludzi osobę. Matka rozpieściła ją i wychowała na swoje podobieństwo, na osobę próżną, kapryśną i egoistyczną. Elise była niezwykle płytka i łatwo przychodziło jej ocenianie i szufladkowanie ludzi na podstawie tak przyziemnych kryteriów, jak pochodzenie. Czasem zapewne była to ocena pochopna, ale Elise bardzo poważnie traktowała to, że jest Nottem, potomkinią wydawców Skorowidzu Czystości Krwi. Może z czasem, gdy dorośnie i dojrzeje, spojrzy na pewne sprawy inaczej. Teraz wciąż była głupiutką nastolatką, która nie wiedziała jeszcze o życiu tego, co mogła wiedzieć Aurelia i inne starsze o kilka lub więcej lat dziewczęta.
- Może kiedyś? Kto wie – rzekła. – Właściwie nie wiem, jak to jest, nie przypominam sobie, żeby ktoś kiedykolwiek zawrócił mi w głowie. – Jak więc rozpozna to uczucie, jeśli jednak by go kiedyś doświadczyła?
Słysząc pytanie o Flaviena zadane konspiracyjnym tonem mimowolnie zachichotała, chętna na ploteczki. To ożywiło ją na tyle, że szybko się rozpogodziła i niemal zapomniała o przygnębieniu sprzed chwili.
- Tańczył na lodzie z Fantine Rosier – wyznała równie konspiracyjnym tonem. – Lady Adelaide najwyraźniej uznała, że będą do siebie świetnie pasować. Jestem zresztą pewna, że do mężczyzny takiego jak Flavien wzdycha wiele panien, musiały być zazdrosne – dodała. Bardzo możliwe, że gdyby Flavien nie był jej bliskim kuzynem, sama też by do niego wzdychała, bo w przeciwieństwie do jej rówieśników wydawał się niezwykle interesującym i przystojnym mężczyzną, w dodatku z dobrego rodu i o bardzo odpowiednim zajęciu. Sama chętnie by z nim zatańczyła. Współczuła jednak Marine, że lady Nott kazała jej tańczyć z tym okropnym, niewychowanym Titusem.
- Chciałabym kiedyś pojeździć na ateonanie, tak dawno tego nie robiłam – rzekła. Jak przystało na lady Nott nauczyła się jeździć konno, choć z całą pewnością nie tak dobrze jak Aurelia. Ateonany były zresztą o wiele godniejszym środkiem transportu niż miotły, Elise bardzo je zresztą lubiła.
- Oooch, co to było za spotkanie? – zapytała; nie znała członków rodu Black zbyt dobrze, ale i tak ją to zaciekawiło. Może rody planowały ich zaręczyny? Zwróciła uwagę na to, jak Aurelia zaakcentowała słowo „spotkanie”, co pchnęło jej myśli we właśnie takim kierunku.
Nikt nie próbował uczynić Elise miłą i wrażliwą na innych ludzi osobę. Matka rozpieściła ją i wychowała na swoje podobieństwo, na osobę próżną, kapryśną i egoistyczną. Elise była niezwykle płytka i łatwo przychodziło jej ocenianie i szufladkowanie ludzi na podstawie tak przyziemnych kryteriów, jak pochodzenie. Czasem zapewne była to ocena pochopna, ale Elise bardzo poważnie traktowała to, że jest Nottem, potomkinią wydawców Skorowidzu Czystości Krwi. Może z czasem, gdy dorośnie i dojrzeje, spojrzy na pewne sprawy inaczej. Teraz wciąż była głupiutką nastolatką, która nie wiedziała jeszcze o życiu tego, co mogła wiedzieć Aurelia i inne starsze o kilka lub więcej lat dziewczęta.
- Może kiedyś? Kto wie – rzekła. – Właściwie nie wiem, jak to jest, nie przypominam sobie, żeby ktoś kiedykolwiek zawrócił mi w głowie. – Jak więc rozpozna to uczucie, jeśli jednak by go kiedyś doświadczyła?
Słysząc pytanie o Flaviena zadane konspiracyjnym tonem mimowolnie zachichotała, chętna na ploteczki. To ożywiło ją na tyle, że szybko się rozpogodziła i niemal zapomniała o przygnębieniu sprzed chwili.
- Tańczył na lodzie z Fantine Rosier – wyznała równie konspiracyjnym tonem. – Lady Adelaide najwyraźniej uznała, że będą do siebie świetnie pasować. Jestem zresztą pewna, że do mężczyzny takiego jak Flavien wzdycha wiele panien, musiały być zazdrosne – dodała. Bardzo możliwe, że gdyby Flavien nie był jej bliskim kuzynem, sama też by do niego wzdychała, bo w przeciwieństwie do jej rówieśników wydawał się niezwykle interesującym i przystojnym mężczyzną, w dodatku z dobrego rodu i o bardzo odpowiednim zajęciu. Sama chętnie by z nim zatańczyła. Współczuła jednak Marine, że lady Nott kazała jej tańczyć z tym okropnym, niewychowanym Titusem.
- Chciałabym kiedyś pojeździć na ateonanie, tak dawno tego nie robiłam – rzekła. Jak przystało na lady Nott nauczyła się jeździć konno, choć z całą pewnością nie tak dobrze jak Aurelia. Ateonany były zresztą o wiele godniejszym środkiem transportu niż miotły, Elise bardzo je zresztą lubiła.
- Oooch, co to było za spotkanie? – zapytała; nie znała członków rodu Black zbyt dobrze, ale i tak ją to zaciekawiło. Może rody planowały ich zaręczyny? Zwróciła uwagę na to, jak Aurelia zaakcentowała słowo „spotkanie”, co pchnęło jej myśli we właśnie takim kierunku.
– Kiedy już się tak stanie, będziesz wiedzieć od razu. – Zapewniła młodszą lady, wszak wiedziała przecież co mówi. Chociaż na początku mogła śmiało przyznać, że nie cierpiała Lupusa a jego obecność do pewnego czasu ją drażniła, to pomiędzy tym wszystkim ciągle szukała możliwości, by być blisko niego; domagała się kontaktu, nawet jeśli przekomarzali się ze sobą i nie wynikało z tego nic pożytecznego. Z czasem jednak zaczęli poruszać poważniejsze tematy, rozmawiać jak ludzie i nawet nie spostrzegła, kiedy poczuła jak na jego widok jej serce przyśpiesza a on stał się osobą, o której myślała po przebudzeniu i gdy kładła się spać. Kiedy dostała tamten list, miała wrażenie, że świat zawalił jej się na głowę, serce zaś wypadło i kiedy pozbierała je w całość, otoczyło się grubym murem. Miłość była piękna, do czasu. Tego jednak nie dodała, nie chcąc wybijać Elise z głowy snutych wizji tego pięknego uczucia. Każdy musiał uczyć się na swoich błędach.
Po chwili zresztą niemal sparaliżowało ją, gdy usłyszała kto był partnerką Flaviena na sabacie. Wypowiedziane przez Elise nazwisko szybko zmyło z jej twarzy przyjazny wyraz, kiedy samo wspomnienie wrogiego rodu przyprawiało ją o mdłości. Nie dodała też, że spośród tylu wolnych dam trafiło na jedną z najbardziej próżnych, bo w gruncie rzeczy Flavien niejednokrotnie udowodnił jej, że sam aspiruje do tego miana.
– Fantine Rosier, to interesujące – szybko przypomniała sobie, że od pewnego czasu jej szanowny kuzyn chodził częściej uśmiechnięty i rozmarzony, nie dopytywała jednak o powód, wiedząc, że prędzej czy później i tak go pozna. I poznała, ale wcale nie była z tego powodu zadowolona.
Podniosła się z miejsca, ruchem dłoni wygładzając materiał sukni a potem zerknęła z góry na młodszą arystokratkę.
– Wracajmy już, zrobiło się zimno. – Żadna z nich przecież nie chciała się rozchorować, prawda? Spacerowym krokiem ruszyły więc w stronę posiadłości. – Powinnaś mnie odwiedzić, z chęcią zabiorę cie na przejażdżkę. Niestety, tylko wokół zamku, bo las nie wygląda zbyt przyjemnie w tym miesiącu. Od pewnego czasu wolę go omijać. – Zaproponowała szczerze, wiedząc już nawet, który aetonan nadawałby się dla początkującej osoby; najbardziej potulny i przyjazny, młody i nie tak duży jak Neptun, który zresztą stał się niezwykle zaborczym stworzeniem. – Rodziny wysłały nas do opery. Sam spektakl był... nudny – bo go nie widziałam – a Alphard okazał się niezwykle miły. Wiesz może coś więcej na jego temat? – Spytała zaciekawiona, odrzucając zainteresowanie roślinami i poświęcając je w pełni swojej towarzyszce.
Po chwili zresztą niemal sparaliżowało ją, gdy usłyszała kto był partnerką Flaviena na sabacie. Wypowiedziane przez Elise nazwisko szybko zmyło z jej twarzy przyjazny wyraz, kiedy samo wspomnienie wrogiego rodu przyprawiało ją o mdłości. Nie dodała też, że spośród tylu wolnych dam trafiło na jedną z najbardziej próżnych, bo w gruncie rzeczy Flavien niejednokrotnie udowodnił jej, że sam aspiruje do tego miana.
– Fantine Rosier, to interesujące – szybko przypomniała sobie, że od pewnego czasu jej szanowny kuzyn chodził częściej uśmiechnięty i rozmarzony, nie dopytywała jednak o powód, wiedząc, że prędzej czy później i tak go pozna. I poznała, ale wcale nie była z tego powodu zadowolona.
Podniosła się z miejsca, ruchem dłoni wygładzając materiał sukni a potem zerknęła z góry na młodszą arystokratkę.
– Wracajmy już, zrobiło się zimno. – Żadna z nich przecież nie chciała się rozchorować, prawda? Spacerowym krokiem ruszyły więc w stronę posiadłości. – Powinnaś mnie odwiedzić, z chęcią zabiorę cie na przejażdżkę. Niestety, tylko wokół zamku, bo las nie wygląda zbyt przyjemnie w tym miesiącu. Od pewnego czasu wolę go omijać. – Zaproponowała szczerze, wiedząc już nawet, który aetonan nadawałby się dla początkującej osoby; najbardziej potulny i przyjazny, młody i nie tak duży jak Neptun, który zresztą stał się niezwykle zaborczym stworzeniem. – Rodziny wysłały nas do opery. Sam spektakl był... nudny – bo go nie widziałam – a Alphard okazał się niezwykle miły. Wiesz może coś więcej na jego temat? – Spytała zaciekawiona, odrzucając zainteresowanie roślinami i poświęcając je w pełni swojej towarzyszce.
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Elise naprawdę nie wiedziała, jak to jest – zakochać się. Najbardziej na świecie kochała siebie samą i luksusy, kochała też rodzinę. Ale obcych ludzi? Do tej pory się to nie zdarzyło, może dlatego, że nie chciała doświadczyć tego co matka, której uczucia nie miały dla jej ojca żadnego znaczenia kiedy wydawał ją za Perseusa Notta, i sama blokowała się przed tego typu doznaniami, pomna na to, o czym kiedyś opowiedziała jej Cassiopeia. Większość swojego czasu w Hogwarcie spędzała wśród szlachetnie urodzonych dziewcząt, wyśmiewając po kryjomu nieporadnych, dziecinnych jeszcze młodzieńców, których większość budziła w niej raczej politowanie niż mocniejsze bicie serca.
Wyczuła, że wspomnienie o lady Rosier nie zostało szczególnie dobrze przyjęte; najwyraźniej Aurelia nie przepadała za Fantine, ale Elise na ten moment nie przychodziło do głowy wyjaśnienie inne niż rodowa niechęć, bo jako Nottówna została zapoznana z zawiłościami relacji i powiązań między rodami. Sama też nie darzyła zbytnią sympatią członków tych kilku rodów, z którymi Nottowie mieli na pieńku, a Weasleyów wręcz nie cierpiała, głęboko nimi gardząc. Większość rodzin jednak starała się podtrzymywać przynajmniej neutralne relacje z rodem tak znaczącym jak ród Nott, który był odpowiedzialny za wydanie Skorowidzu i organizował najbardziej elitarne bale i przyjęcia. Oczywiście zdarzały się i sytuacje, kiedy nie cierpiała kogoś z teoretycznie zaprzyjaźnionego rodu, jak na przykład Titusa Ollivandera. Wolałaby zostać starą panną niż go poślubić.
- No cóż, poszło im całkiem nieźle, ale ostatecznie Percival i Inara okazali się lepsi – powiedziała. Wydawało jej się jednak, że Flavien dobrze się bawił. I naprawdę była ciekawa, czy może miał już na oku jakąś młodą damę.
Chwilę po Aurelii także wstała. Cóż, robiło się coraz chłodniej, a niebo było szare, zwiastując rychłe spadnięcie deszczu.
- Tak... Chodźmy do środka – przytaknęła, owijając się płaszczykiem narzuconym na suknię. Ruszyły w stronę dworku. – Jak kiedyś będę mieć okazję, z przyjemnością cię odwiedzę – rzekła, ale szybko jej uwagę przykuły słowa o Blacku. – Nie znam Blacków zbyt dobrze, byli ode mnie sporo starsi i nie mieliśmy okazji się poznać – taka była prawda, nie poznali się w Hogwarcie, a podczas jedynego jak dotąd sabatu nie natknęła się na żadnego Blacka. Kiedy zaś po sabacie siedziała zamknięta w dworku, nie było jak słuchać najświeższych ploteczek z salonów, dlatego niestety nie mogła się popisać żadną niezwykłą informacją, przynajmniej na razie. – Ale to dobrze, jeśli był miły. Słyszałam, że Blackowie bywają dość... poważni i skostniali. I mieszkają w mieście – dodała, cicho chichocząc, ale w gruncie rzeczy naprawdę im współczuła życia tak blisko mugoli, bez zieleni lasów i pięknych terenów, jakie mieli Nottowie.
Wyczuła, że wspomnienie o lady Rosier nie zostało szczególnie dobrze przyjęte; najwyraźniej Aurelia nie przepadała za Fantine, ale Elise na ten moment nie przychodziło do głowy wyjaśnienie inne niż rodowa niechęć, bo jako Nottówna została zapoznana z zawiłościami relacji i powiązań między rodami. Sama też nie darzyła zbytnią sympatią członków tych kilku rodów, z którymi Nottowie mieli na pieńku, a Weasleyów wręcz nie cierpiała, głęboko nimi gardząc. Większość rodzin jednak starała się podtrzymywać przynajmniej neutralne relacje z rodem tak znaczącym jak ród Nott, który był odpowiedzialny za wydanie Skorowidzu i organizował najbardziej elitarne bale i przyjęcia. Oczywiście zdarzały się i sytuacje, kiedy nie cierpiała kogoś z teoretycznie zaprzyjaźnionego rodu, jak na przykład Titusa Ollivandera. Wolałaby zostać starą panną niż go poślubić.
- No cóż, poszło im całkiem nieźle, ale ostatecznie Percival i Inara okazali się lepsi – powiedziała. Wydawało jej się jednak, że Flavien dobrze się bawił. I naprawdę była ciekawa, czy może miał już na oku jakąś młodą damę.
Chwilę po Aurelii także wstała. Cóż, robiło się coraz chłodniej, a niebo było szare, zwiastując rychłe spadnięcie deszczu.
- Tak... Chodźmy do środka – przytaknęła, owijając się płaszczykiem narzuconym na suknię. Ruszyły w stronę dworku. – Jak kiedyś będę mieć okazję, z przyjemnością cię odwiedzę – rzekła, ale szybko jej uwagę przykuły słowa o Blacku. – Nie znam Blacków zbyt dobrze, byli ode mnie sporo starsi i nie mieliśmy okazji się poznać – taka była prawda, nie poznali się w Hogwarcie, a podczas jedynego jak dotąd sabatu nie natknęła się na żadnego Blacka. Kiedy zaś po sabacie siedziała zamknięta w dworku, nie było jak słuchać najświeższych ploteczek z salonów, dlatego niestety nie mogła się popisać żadną niezwykłą informacją, przynajmniej na razie. – Ale to dobrze, jeśli był miły. Słyszałam, że Blackowie bywają dość... poważni i skostniali. I mieszkają w mieście – dodała, cicho chichocząc, ale w gruncie rzeczy naprawdę im współczuła życia tak blisko mugoli, bez zieleni lasów i pięknych terenów, jakie mieli Nottowie.
Niechęć do Fantine wynikała z zawiłości pomiędzy ich rodami i niezbyt przyjaznych, podszytych fałszywością, uśmiechów wymienianych na każdym uroczystym spotkaniu. Nie miała jednak nigdy z nią bliższej styczności – na szczęście – ale mimo to, była doń uprzedzona. Z góry założyła, że lady Rosier jest próżną istotą, poszukującą poklasku i domyślała się, że ta zapewne uważała ją za dzikusa, skoro wykonywała nieodpowiednie dla jakiejkolwiek damy zajęcie. Cóż, jej zajęcie było w pełni odpowiednie i ściśle związane z rodem, w którym się narodziła a duma i zadowolenie ojca była dla niej ważniejsze, niż niewybredne plotki, których tematem była. Nie powiedziała już nic więcej, uznając, że tę kwestię musi poruszyć z Flavienem i dowiedzieć się o co chodzi.
Powstrzymała się od śmiechu i nawet uśmiechu, gdy Elise wspomniała o Blackach jako osobach poważnych i skostniałych, bo faktycznie, nie myliła się. Tacy byli na pierwszy rzut oka, nie było w tym nic dziwnego, zważając na ich wychowanie i wkładane im do głowy nauki. Zapewne nie znali czegoś takiego jak czułość na poziomie rodzic–dziecko, tak sądziła, gdy sama była wychowana przecież w podobnej rodzinie. W dzieciństwie nie zaznała serdecznych uczuć i wielokrotnie była pod wrażeniem lodowatości pocałunku składanego na jej czole przed snem przez matkę, nigdy przez ojca, pozbawionego szczególnych emocji. A jednak sprawdziła na własnej skórze, że Blackowie po głębszym poznaniu wcale nie byli ani poważni ani sztywni – o tym nie zamierzała nikomu mówić. Nie chciała podważyć opinii, którą sobie wyrobili, tak jak nie chciała, by oni mówili o jej notorycznym podważaniu manier. Mieli tę tajemną wiedzę.
– Nie słyszałaś o nim żadnych plotek? – Zdziwiła się; w końcu Alphard zapewniał ją, że krąży o nim wiele niewybrednych i nieprawdziwych informacji, ale najwidoczniej się pomylił, skoro nawet Elise nic nie wiedziała na ten temat. – Są całkiem mili, mogę cię zapewnić. – Dodała. Szybko dotarły do wyjścia z ogrodu, gdzie Aurelia zaproponowała wspólne wypicie herbaty i kontynuowanie męczącego jej myśli tematu w zdecydowanie przyjemniejszych okolicznościach, niż chłodny ogród.
zt obie
Powstrzymała się od śmiechu i nawet uśmiechu, gdy Elise wspomniała o Blackach jako osobach poważnych i skostniałych, bo faktycznie, nie myliła się. Tacy byli na pierwszy rzut oka, nie było w tym nic dziwnego, zważając na ich wychowanie i wkładane im do głowy nauki. Zapewne nie znali czegoś takiego jak czułość na poziomie rodzic–dziecko, tak sądziła, gdy sama była wychowana przecież w podobnej rodzinie. W dzieciństwie nie zaznała serdecznych uczuć i wielokrotnie była pod wrażeniem lodowatości pocałunku składanego na jej czole przed snem przez matkę, nigdy przez ojca, pozbawionego szczególnych emocji. A jednak sprawdziła na własnej skórze, że Blackowie po głębszym poznaniu wcale nie byli ani poważni ani sztywni – o tym nie zamierzała nikomu mówić. Nie chciała podważyć opinii, którą sobie wyrobili, tak jak nie chciała, by oni mówili o jej notorycznym podważaniu manier. Mieli tę tajemną wiedzę.
– Nie słyszałaś o nim żadnych plotek? – Zdziwiła się; w końcu Alphard zapewniał ją, że krąży o nim wiele niewybrednych i nieprawdziwych informacji, ale najwidoczniej się pomylił, skoro nawet Elise nic nie wiedziała na ten temat. – Są całkiem mili, mogę cię zapewnić. – Dodała. Szybko dotarły do wyjścia z ogrodu, gdzie Aurelia zaproponowała wspólne wypicie herbaty i kontynuowanie męczącego jej myśli tematu w zdecydowanie przyjemniejszych okolicznościach, niż chłodny ogród.
zt obie
FreedomThere is more than one kind of freedom. Freedom to and freedom from.
Don't underrate it.
Don't underrate it.
Aurelia Carrow
Zawód : opiekunka aetonanów
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
It is part of her beauty, this quality of being not quite there, dreamlike.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 15 sierpnia
Znów szukał samotności. Zielona kurtyna, utkana z drzew i przesyconych zapachem niedawnej burzy żywopłotów, od lat stanowiła jedną z jego ulubionych kryjówek, w której zazwyczaj udawało mu się odnaleźć utracony w czasie rodzinnych sprzeczek spokój. Miejsce było niepozorne: okrągły, kamienny stolik o lekko wyszczerbionym przez czas blacie, przycupnięty za załomem szmaragdowego korytarza, który – stopniowo dziczejąc i wymykając się spod starannej opieki domowych skrzatów – płynnie przekształcał się w ciemniejący na horyzoncie las. To właśnie tam zawiesił spojrzenie Percival, myślami wracając (nie po raz pierwszy) do innych drzew, innego dnia i innej sceny, rozgrywającej się zaledwie tydzień wcześniej, ale całkiem skutecznie wywracającej całe jego życie do góry nogami. Pozornie; chociaż nie miał wątpliwości, że słowa, które wypowiedział, schowany za silnym zaklęciem niewidzialności, niosły za sobą ciężką obietnicę nieuchronnych konsekwencji, to teraz nie mógł pozbyć się złudnego wrażenia, że tak naprawdę nic się nie zmieniło. Świat nie zatrząsł się w posadach, Nottinghamshire nie spłonęło do gołej ziemi, a w niego nie uderzył grom z jasnego nieba; być może powinien był się cieszyć i korzystać z ostatnich chwil ciszy, nie potrafił jednak zapomnieć, że była to cisza przed burzą – nieznośna, pełna napięcia i niewypowiedzianej, wiszącej w powietrzu groźby, która nieustannie sprawiała, że nie był w stanie znaleźć sobie miejsca. Czuł się trochę jak oczekujący na wyrok skazaniec, zdający sobie sprawę, że jego dni były policzone – ale nie mający pojęcia kiedy, ani w jakiej formie nadejdzie spodziewana kara. Świadomość, obca i niewygodna, była nie do wytrzymania; nie umiał też już dłużej ukrywać jej wyniszczających skutków, ani okiełznać myśli, wyrywających go z łóżka w środku nocy i zmuszających do bezcelowego snucia się po opustoszałych komnatach, jak pozbawiony zmysłów lunatyk. Były chwile, w których był niemal pewien, że oszalał; przerażające momenty oślepiającej jasności, kiedy już prawie postanawiał spakować siebie i Inarę, i uciec gdzieś daleko; zdarzało się też, że tracił wiarę w absolutnie wszystko, i jedynie biernie czekał na rozwój wypadków, nie odzywając się do nikogo przez długie godziny. Czasami też znikał, dokładnie tak, jak teraz, chowając się na rozległych terenach rodzinnej rezydencji i odnajdując dziecięce schronienia, jedno po drugim, licząc na to, że ich magiczna aura naprawi jego problemy równie łatwo, jak robiła to w przeszłości. Póki co – bezskutecznie.
Zamrugał kilkakrotnie, czując, jak oczy zaczynają łzawić mu od chłodnego, wieczornego powietrza, i oderwał wreszcie spojrzenie od ciemnozielonych drzew, przenosząc je na rozłożone na blacie pergaminy. Większość z nich pozostawała pusta – schludne arkusze, które planował zapełnić przekonującym listem do szefa departamentu, przytłaczały go ponaglającym szelestem kartek, niosącym się wzdłuż krawędzi żywopłotu jakby oskarżająco. Z jednej strony boleśnie wręcz chciał tego awansu, czując, że powrót do pracy w terenie pozwoliłby mu na odzyskanie utraconego poczucia przynajmniej częściowej kontroli nad swoim własnym życiem, z drugiej – wyzierający spod spodu, najnowszy egzemplarz Proroka Codziennego zdawał się promieniować wręcz wyczuwalnym gorącem, a czarne litery przyciągały jego spojrzenie raz po raz, jak ogromne, błyszczące drogowskazy. Nie był w stanie określić, ile razy już przeczytał te linijki, ani ile razy wzdrygał się na widok wytłuszczonych nazw, uderzających go niczym najbardziej dotkliwie kąsające zaklęcia: Lord Voldemort, rycerze walpurgii, śmierciożercy. Najprawdopodobniej pochodzący z arystokratycznych rodzin, winowajcy, mordercy; kakofonia epitetów, rozlegająca się w jego głowie, zdawała się nie mieć końca, wyjąc przeraźliwie w akompaniamencie wciąż drukowanych list poległych i zaginionych, niekończących się ciągów nazwisk, które znał, kojarzył, potrafił przypisać do twarzy i uśmiechów, oraz kiepskich żartów opowiadanych przy parzonej w południe kawie. A to wszystko przeplatane trafnymi zdaniami, wypowiadanymi oskarżycielskim i przepełnionym zawodem głosem Bena, sprawiającym, że żołądek podchodził mu do gardła; gdyby nie to, że od jakiegoś czasu prawie nie jadał, zwymiotowałby poczuciem winy.
Słysząc za sobą ciche kroki, zamarł w bezruchu, wciąż ściskając w palcach niezamoczone w atramencie pióro. Wszędzie rozpoznałby cichy, lekki chód Inary; nie odwrócił się jednak, przepełniony obawą, że jeżeli zobaczyłaby teraz jego twarz, wyczytałaby z niej każdą myśl i każdy lęk, które planował zrzucić wkrótce na jej ramiona. Przymknął na moment powieki, wciągając powoli powietrze do płuc. – Musimy porozmawiać – odezwał się cicho; słowa, powtarzane wielokrotnie przez ostatnią godzinę, zabrzmiały w jego uszach dziwnie nienaturalnie, i stanowczo nie tak, jak zabrzmieć miały. W jego głowie wypowiadał je zawsze z pewnością siebie i odpowiednią do poruszanego tematu stanowczością; w rzeczywistości wypadły z jego ust w formie zakończonej znakiem zapytania prośby, roznosząc się po ciemniejącej okolicy jednocześnie zbyt głucho i zbyt głośno.
Znów szukał samotności. Zielona kurtyna, utkana z drzew i przesyconych zapachem niedawnej burzy żywopłotów, od lat stanowiła jedną z jego ulubionych kryjówek, w której zazwyczaj udawało mu się odnaleźć utracony w czasie rodzinnych sprzeczek spokój. Miejsce było niepozorne: okrągły, kamienny stolik o lekko wyszczerbionym przez czas blacie, przycupnięty za załomem szmaragdowego korytarza, który – stopniowo dziczejąc i wymykając się spod starannej opieki domowych skrzatów – płynnie przekształcał się w ciemniejący na horyzoncie las. To właśnie tam zawiesił spojrzenie Percival, myślami wracając (nie po raz pierwszy) do innych drzew, innego dnia i innej sceny, rozgrywającej się zaledwie tydzień wcześniej, ale całkiem skutecznie wywracającej całe jego życie do góry nogami. Pozornie; chociaż nie miał wątpliwości, że słowa, które wypowiedział, schowany za silnym zaklęciem niewidzialności, niosły za sobą ciężką obietnicę nieuchronnych konsekwencji, to teraz nie mógł pozbyć się złudnego wrażenia, że tak naprawdę nic się nie zmieniło. Świat nie zatrząsł się w posadach, Nottinghamshire nie spłonęło do gołej ziemi, a w niego nie uderzył grom z jasnego nieba; być może powinien był się cieszyć i korzystać z ostatnich chwil ciszy, nie potrafił jednak zapomnieć, że była to cisza przed burzą – nieznośna, pełna napięcia i niewypowiedzianej, wiszącej w powietrzu groźby, która nieustannie sprawiała, że nie był w stanie znaleźć sobie miejsca. Czuł się trochę jak oczekujący na wyrok skazaniec, zdający sobie sprawę, że jego dni były policzone – ale nie mający pojęcia kiedy, ani w jakiej formie nadejdzie spodziewana kara. Świadomość, obca i niewygodna, była nie do wytrzymania; nie umiał też już dłużej ukrywać jej wyniszczających skutków, ani okiełznać myśli, wyrywających go z łóżka w środku nocy i zmuszających do bezcelowego snucia się po opustoszałych komnatach, jak pozbawiony zmysłów lunatyk. Były chwile, w których był niemal pewien, że oszalał; przerażające momenty oślepiającej jasności, kiedy już prawie postanawiał spakować siebie i Inarę, i uciec gdzieś daleko; zdarzało się też, że tracił wiarę w absolutnie wszystko, i jedynie biernie czekał na rozwój wypadków, nie odzywając się do nikogo przez długie godziny. Czasami też znikał, dokładnie tak, jak teraz, chowając się na rozległych terenach rodzinnej rezydencji i odnajdując dziecięce schronienia, jedno po drugim, licząc na to, że ich magiczna aura naprawi jego problemy równie łatwo, jak robiła to w przeszłości. Póki co – bezskutecznie.
Zamrugał kilkakrotnie, czując, jak oczy zaczynają łzawić mu od chłodnego, wieczornego powietrza, i oderwał wreszcie spojrzenie od ciemnozielonych drzew, przenosząc je na rozłożone na blacie pergaminy. Większość z nich pozostawała pusta – schludne arkusze, które planował zapełnić przekonującym listem do szefa departamentu, przytłaczały go ponaglającym szelestem kartek, niosącym się wzdłuż krawędzi żywopłotu jakby oskarżająco. Z jednej strony boleśnie wręcz chciał tego awansu, czując, że powrót do pracy w terenie pozwoliłby mu na odzyskanie utraconego poczucia przynajmniej częściowej kontroli nad swoim własnym życiem, z drugiej – wyzierający spod spodu, najnowszy egzemplarz Proroka Codziennego zdawał się promieniować wręcz wyczuwalnym gorącem, a czarne litery przyciągały jego spojrzenie raz po raz, jak ogromne, błyszczące drogowskazy. Nie był w stanie określić, ile razy już przeczytał te linijki, ani ile razy wzdrygał się na widok wytłuszczonych nazw, uderzających go niczym najbardziej dotkliwie kąsające zaklęcia: Lord Voldemort, rycerze walpurgii, śmierciożercy. Najprawdopodobniej pochodzący z arystokratycznych rodzin, winowajcy, mordercy; kakofonia epitetów, rozlegająca się w jego głowie, zdawała się nie mieć końca, wyjąc przeraźliwie w akompaniamencie wciąż drukowanych list poległych i zaginionych, niekończących się ciągów nazwisk, które znał, kojarzył, potrafił przypisać do twarzy i uśmiechów, oraz kiepskich żartów opowiadanych przy parzonej w południe kawie. A to wszystko przeplatane trafnymi zdaniami, wypowiadanymi oskarżycielskim i przepełnionym zawodem głosem Bena, sprawiającym, że żołądek podchodził mu do gardła; gdyby nie to, że od jakiegoś czasu prawie nie jadał, zwymiotowałby poczuciem winy.
Słysząc za sobą ciche kroki, zamarł w bezruchu, wciąż ściskając w palcach niezamoczone w atramencie pióro. Wszędzie rozpoznałby cichy, lekki chód Inary; nie odwrócił się jednak, przepełniony obawą, że jeżeli zobaczyłaby teraz jego twarz, wyczytałaby z niej każdą myśl i każdy lęk, które planował zrzucić wkrótce na jej ramiona. Przymknął na moment powieki, wciągając powoli powietrze do płuc. – Musimy porozmawiać – odezwał się cicho; słowa, powtarzane wielokrotnie przez ostatnią godzinę, zabrzmiały w jego uszach dziwnie nienaturalnie, i stanowczo nie tak, jak zabrzmieć miały. W jego głowie wypowiadał je zawsze z pewnością siebie i odpowiednią do poruszanego tematu stanowczością; w rzeczywistości wypadły z jego ust w formie zakończonej znakiem zapytania prośby, roznosząc się po ciemniejącej okolicy jednocześnie zbyt głucho i zbyt głośno.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Narastające napięcie, pozornie nie było widoczne. Wszystko działo się przecież jak zawsze, toczyło rytmem znajomych już korytarzy Nottinghamshire. Tych zamkniętych w rozległym dworku, jak i ścieżek nie tak widocznych, ukrytych pośród zielonych ogrodów, labirynty dróżek, które momentami przypominały te, wydeptywane przez niewidzialne wróżki. Inara wcale nie zdziwiłby się, gdy tak było. bliskość lasów, w których mieszkały driady, naznaczały Ashfield Manor ulotną, magiczna aurą. Zupełnie inną od tej naturalnej dla czarodziei. Leśne ostępy wypełniały przecież dalekie szepty i urwany śmiech. Nawet w dworku dało się je czasem usłyszeć. Jeśli tylko skierowało się na nie wolę.
Płynność myśli częściej jednak odbijała się od ścian umykała przed tańczącymi cieniami i nawet magiczny świat fauny wydawał się zamierać pod naporem czarnych chmur wieści, jakie zawisły nad Anglią. Jeśli ktokolwiek jeszcze łudził się, że wszystko wróci do magicznej normy, miał oto przed sobą wyraźne znamiona kłamstwa, w jakim trwał. Nic nie miało być już normalne, tym bardziej przez ciężkie krople słów, które zdążyła nie tylko przeczytać, ale po wielokroć usłyszeć - szeptane przez kuzynki, huczące głosem arystokratów, a przede wszystkim pełne lęku wśród zwykłych ludzi.
Inara czuła nieprzyjemną lepkość dudniących w uszach słów nie tylko przyjmując przerażający sens składających się na nagłówek gazety wyrazów, ale bolesnego przeczucia, że to nie jedyna tragedia, która zawisła nad jej głową. Zmiany czołgały sie u podnóża potworności, jakie działy się w przeciągu ostatnich tygodni. Napierające ze wszystkich stron cienie potęgował, a może też centrował fakt, że Percy oddalał się od niej. Oddzielał milczeniem, pogrążał w samotności, budując niewidzialny mur, znikając nawet w nocy, gdy zrywał się nagle, pozostawiając ją samą z dłońmi zaciśniętymi na pościeli. Blada podnosiła się, w ciemności szukając znajomej, ukochanej sylwetki. Boso wychodziła na balkon i patrzyła jak zgarbiona postać znika w ogrodowych ścieżkach, stapiając się z mrokiem nie tylko należącym do nocy.
Sama milczała również, częściej zamykając się w pracowni, starając się dać mu to, czego widocznie potrzebował - przestrzeni. I chociaż serce rwało się za każdym razem, by pobiec za Łowcą, zagryzała wargi i - czekała. Przecież obiecał zawsze do niej wracać. Czuwała jednak w pobliżu. Z sercem podchodzącym do gardła i nieprzerwanie dudniącym niepokojem, który paskudnym, złośliwym głosem podpowiadał scenariusza coraz bardziej absurdalne. Gdzie tym razem zawędrował Percy? Jak daleko musiał odejść, by do niej wrócić? Czym były błyski mroku, które dostrzegała w tych ulotnych chwilach, gdy na nią patrzył? A kobieca wyobraźnia podsycana napierającym strachem, przerysowywała i wyolbrzymiała źródła i powody. Nawet tak absurdalne, jak fakt, że po prostu miał jej dosyć, że stała się obowiązkiem, który wypełnił i teraz szukał... wyjścia. Nie. Nie mogła w to uwierzyć. Ciemność sięgała głębiej.
Sypialnia była pusta, gdy otworzyła wejście i stanęła na miękkim dywanie. Bez pospiechu podeszła do balkonowych drzwi i pchnęła je, pozwalając by wiatr szarpnął cienką firaną, mieniącą się tym głębszą zielenią, że zalaną dogasającymi promieniami słońca. Wystarczyło kilka cichych kroków, by znalazła się przy balustradzie i to z tej wysokości dostrzegła Łowcę. Samotna postać wyraźnie odcinająca się od równo przyciętych żywopłotów. Nieprzyjemny ucisk w piersi zerwał się do tańca, gdy alchemiczka opierała dłonie o marmurową barierkę, ale ciche imię, które wypowiedziała, porwał szemrzący wiatr. Chłód szarpnął krawędziami ciemnozielonej sukni, oplatając się wokół kostek. Tupnięcie obcasem i nagły obrót złamał pierwotne postanowienie. Tym razem, wiedziona intuicją, czy też zwykłą, rozpaloną już tęsknotą, przemknęła schodami na dół, wymykając się ewentualnym spojrzeniom i pytaniom.
Bała. Nie dlatego, że przestałą wierzyć. Bała się utraty. I cienia, który pogrążał wszystko wokoło. Razem z nimi.
Zakątek w ogrodzie znalazła już wcześniej. Osłonięty przed ciekawskim okiem i dający pewną swobodę. Oddech? Samotność? Z bijącym zbyt szybo sercem, z dłońmi zaciśniętymi nieco zbyt mocno i policzkami smaganymi chmurnym powietrzem. Rozpuszczone włosy, mimo próby ujarzmienia, wciąż żyły własnym życiem, co chwilę unoszone wietrznym dmuchnięciem niczym czarna aureola. Zatrzymała się w półkroku, dostrzegając w końcu pochyloną sylwetkę. I choćby chciała, nie mogła pozbyć się wrażenia, że barki Percivala gięły się w dół, pod niewidzialnym dla niej ciężarem, ciężarem, który nosił sam. A ona stała na uboczu.
Ciche słowa, które uniosły się w powietrze, dotarły chwile później. Zgarbione plecy, dłonie oparte o gładki, marmurowy blat i szeleszczący pergamin, kartkowany przez zimne powietrze. Obraz, który wgryzał się w rzeczywistość zapowiedzią czegoś ważnego - Jestem - odpowiedziała równie cicho, chociaż doskonale wiedziała, że dotrą do Łowcy. Przez moment wahała się, czy pozostać w miejscu, ale pchnięta impulsem, postawiła kilka lekkich kroków, zatrzymując się za plecami Percivala - Jestem - powtórzyła, tym razem wyraźniej, naznaczając ten jeden wyraz pewnością, ciepłem i rzeczywistą obecnością. Rozluźniła dłonie, najpierw układając je na plecach mężczyzny, potem opierając się także czołem - Jestem.
Płynność myśli częściej jednak odbijała się od ścian umykała przed tańczącymi cieniami i nawet magiczny świat fauny wydawał się zamierać pod naporem czarnych chmur wieści, jakie zawisły nad Anglią. Jeśli ktokolwiek jeszcze łudził się, że wszystko wróci do magicznej normy, miał oto przed sobą wyraźne znamiona kłamstwa, w jakim trwał. Nic nie miało być już normalne, tym bardziej przez ciężkie krople słów, które zdążyła nie tylko przeczytać, ale po wielokroć usłyszeć - szeptane przez kuzynki, huczące głosem arystokratów, a przede wszystkim pełne lęku wśród zwykłych ludzi.
Inara czuła nieprzyjemną lepkość dudniących w uszach słów nie tylko przyjmując przerażający sens składających się na nagłówek gazety wyrazów, ale bolesnego przeczucia, że to nie jedyna tragedia, która zawisła nad jej głową. Zmiany czołgały sie u podnóża potworności, jakie działy się w przeciągu ostatnich tygodni. Napierające ze wszystkich stron cienie potęgował, a może też centrował fakt, że Percy oddalał się od niej. Oddzielał milczeniem, pogrążał w samotności, budując niewidzialny mur, znikając nawet w nocy, gdy zrywał się nagle, pozostawiając ją samą z dłońmi zaciśniętymi na pościeli. Blada podnosiła się, w ciemności szukając znajomej, ukochanej sylwetki. Boso wychodziła na balkon i patrzyła jak zgarbiona postać znika w ogrodowych ścieżkach, stapiając się z mrokiem nie tylko należącym do nocy.
Sama milczała również, częściej zamykając się w pracowni, starając się dać mu to, czego widocznie potrzebował - przestrzeni. I chociaż serce rwało się za każdym razem, by pobiec za Łowcą, zagryzała wargi i - czekała. Przecież obiecał zawsze do niej wracać. Czuwała jednak w pobliżu. Z sercem podchodzącym do gardła i nieprzerwanie dudniącym niepokojem, który paskudnym, złośliwym głosem podpowiadał scenariusza coraz bardziej absurdalne. Gdzie tym razem zawędrował Percy? Jak daleko musiał odejść, by do niej wrócić? Czym były błyski mroku, które dostrzegała w tych ulotnych chwilach, gdy na nią patrzył? A kobieca wyobraźnia podsycana napierającym strachem, przerysowywała i wyolbrzymiała źródła i powody. Nawet tak absurdalne, jak fakt, że po prostu miał jej dosyć, że stała się obowiązkiem, który wypełnił i teraz szukał... wyjścia. Nie. Nie mogła w to uwierzyć. Ciemność sięgała głębiej.
Sypialnia była pusta, gdy otworzyła wejście i stanęła na miękkim dywanie. Bez pospiechu podeszła do balkonowych drzwi i pchnęła je, pozwalając by wiatr szarpnął cienką firaną, mieniącą się tym głębszą zielenią, że zalaną dogasającymi promieniami słońca. Wystarczyło kilka cichych kroków, by znalazła się przy balustradzie i to z tej wysokości dostrzegła Łowcę. Samotna postać wyraźnie odcinająca się od równo przyciętych żywopłotów. Nieprzyjemny ucisk w piersi zerwał się do tańca, gdy alchemiczka opierała dłonie o marmurową barierkę, ale ciche imię, które wypowiedziała, porwał szemrzący wiatr. Chłód szarpnął krawędziami ciemnozielonej sukni, oplatając się wokół kostek. Tupnięcie obcasem i nagły obrót złamał pierwotne postanowienie. Tym razem, wiedziona intuicją, czy też zwykłą, rozpaloną już tęsknotą, przemknęła schodami na dół, wymykając się ewentualnym spojrzeniom i pytaniom.
Bała. Nie dlatego, że przestałą wierzyć. Bała się utraty. I cienia, który pogrążał wszystko wokoło. Razem z nimi.
Zakątek w ogrodzie znalazła już wcześniej. Osłonięty przed ciekawskim okiem i dający pewną swobodę. Oddech? Samotność? Z bijącym zbyt szybo sercem, z dłońmi zaciśniętymi nieco zbyt mocno i policzkami smaganymi chmurnym powietrzem. Rozpuszczone włosy, mimo próby ujarzmienia, wciąż żyły własnym życiem, co chwilę unoszone wietrznym dmuchnięciem niczym czarna aureola. Zatrzymała się w półkroku, dostrzegając w końcu pochyloną sylwetkę. I choćby chciała, nie mogła pozbyć się wrażenia, że barki Percivala gięły się w dół, pod niewidzialnym dla niej ciężarem, ciężarem, który nosił sam. A ona stała na uboczu.
Ciche słowa, które uniosły się w powietrze, dotarły chwile później. Zgarbione plecy, dłonie oparte o gładki, marmurowy blat i szeleszczący pergamin, kartkowany przez zimne powietrze. Obraz, który wgryzał się w rzeczywistość zapowiedzią czegoś ważnego - Jestem - odpowiedziała równie cicho, chociaż doskonale wiedziała, że dotrą do Łowcy. Przez moment wahała się, czy pozostać w miejscu, ale pchnięta impulsem, postawiła kilka lekkich kroków, zatrzymując się za plecami Percivala - Jestem - powtórzyła, tym razem wyraźniej, naznaczając ten jeden wyraz pewnością, ciepłem i rzeczywistą obecnością. Rozluźniła dłonie, najpierw układając je na plecach mężczyzny, potem opierając się także czołem - Jestem.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Ogrody
Szybka odpowiedź