Ogrody
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogrody
Ogrody Nottów są rozległe. Przy dworze eleganckie i zadbane, stale doglądane przez skrzaty, dalej stopniowo stają się coraz bardziej dzikie, by w końcu przejść płynnie w znajdujące się w bliskim sąsiedztwie lasy Sherwood. Reprezentacyjna część ogrodów w cieplejszych miesiącach bywa niekiedy miejscem niektórych rodzinnych wydarzeń i przyjęć, jest także lubianym miejscem spędzania czasu mieszkańców dworu. Przechadzanie się wypielęgnowanymi alejkami pełnymi roślin ma swój urok. Nawet zimą, pod cienką warstewką śniegu ogrody prezentują się malowniczo i aż zachęcają do zagłębienia się w nie. Niektóre ze ścieżek prowadzą w dalsze, bardziej odludne obszary, będące dobrym miejscem do szukania samotności i inspiracji, a także do zabaw młodszych członków rodziny. Znajdujące się jeszcze dalej lasy kuszą aurą tajemnicy i perspektywą obcowania z naturą nieskalaną wpływem mugoli.
Wiedział, że ciągnął ją za sobą w dół. Nieistotne, jak bardzo nie starałby się ukryć szarpiących umysłem myśli, i jak desperacko nie próbowałby oddzielić ich osobistego schronienia w Nottinghamshire od naszpikowanego niebezpieczeństwami świata, w który dobrowolnie się zagłębił, za każdym razem ponosił sromotną porażkę. Srebrnozielone lasy otaczające Ashfield Manor nie były na tyle gęste i nieprzebyte, by stworzyć wystarczająco wiarygodną iluzję bezpieczeństwa, a jego uśmiechy – na tyle szczere, żeby oszukać kogoś, kto znał go tak dobrze, jak Inara. Chociaż nigdy mu tego nie powiedziała, zdawał sobie sprawę, że nie pozostawała ślepa na zmiany w jego zachowaniu; że jej cichy oddech odprowadzający go nocą do drzwi sypialni, choć spokojny, był zbyt płytki jak na kogoś pogrążonego w błogim śnie; że jej czujne i zatroskane spojrzenie śledziło go częściej, niż zaczepiały słowa, i że w jej uważaj na siebie, szeptanym przy każdym pożegnaniu, było mniej przyzwyczajenia, a więcej obawy, niż oboje by sobie życzyli. Wiedział – a jednak do tej pory wciąż udawał, że wszystko było w porządku, mimo że od jakiegoś czasu nie miał już pojęcia, co właściwie oznaczało to wyrażenie. Czy kiedykolwiek cokolwiek było w porządku? Przypuszczał, że tak – ale mimo że próbował, nie był w stanie odnaleźć już w pamięci takiego momentu, tonąc bezpowrotnie w bagnie czarnych scenariuszy i niemożliwych wyborów, myślami coraz częściej wracając do kwietniowego popołudnia, gdy przysięgał jej przed wszystkimi, że ochroni ją przed wszelkim złem, jakie ośmieli się zagrozić jej zdrowiu i szczęściu. Do tej pory sądził, że właśnie to robił – ale czy trzymając ją w niewiedzy, nie dokładał jedynie zmartwień na jej drobne ramiona, skazując na domysły i ponure rozmyślania?
Zamknął odruchowo powieki, gdy się odezwała, czując piekący ból gdzieś za mostkiem, trącący wyrzutami sumienia i poczuciem winy, które w ostatnich dniach towarzyszyły mu tak nieustannie, że prawie się do nich przyzwyczaił, traktując je jako stan naturalny. Mięśnie ramion napięły się odruchowo, w reakcji na ciepły dotyk dłoni Inary, a jego samego owionął delikatny zapach bzu. Przez sekundę – krótką, cudowną, ulotną – miał ochotę zwyczajnie odchylić się do tyłu i odnaleźć jej twarz, wtulić głowę w załamanie szyi i tam już pozostać, ale ostatecznie nie poruszył się, zmuszając się do pozostania w miejscu. Zbyt łatwo byłoby po prostu zapomnieć o snutym od samego rana postanowieniu i dołożyć kolejną warstwę do budowanej od tygodni iluzji, pozwalając, by promieniujące od kobiecej sylwetki ciepło odegnało na chwilę napierającą ze wszystkich stron rzeczywistość. Chciał sobie na to pozwolić – ale nie mógł; już nie. Nawet jeżeli powtarzane jak echo słowo brzmiało jak najpiękniejsza obietnica.
– Co o nich myślisz? – zapytał, głosem nieznacznie tylko ściśniętym przez obawę, wyciągając dłoń i trącając palcami najnowszy egzemplarz Proroka. Tłuste litery, układające się w informację o ogłoszeniu stanu wojennego, choć czarne, zdawały się świecić w półmroku. – Rycerzach Walpurgii? O tym, co zrobili? – Dlaczego nigdy nie rozmawiali o tych rzeczach? Odwrócił się ostrożnie, nie chcąc zbyt gwałtownie strącić z siebie jej dłoni i odepchnąć sylwetki, ale jednocześnie czując naglącą potrzebę odnalezienia spojrzeniem jej oczu. Okręcił się na krześle, odwracając przodem do niej, ale nie ośmielając się sięgnąć po drobną dłoń; zamiast tego szukał spojrzenia, pragnąc by – tak, jak niezliczoną ilość razy wcześniej – wyczytała niedopowiedzenia wprost z jego twarzy. I do głębi bojąc się, że to właśnie zrobi. – O Czarnym Panu? – pytał dalej, teraz już prawie szepcząc, czując się źle ze względu na fakt, że w ogóle wypowiadał te słowa w jej obecności – zupełnie jakby rzucał najpaskudniejszymi przekleństwami albo obelgami pod jej adresem. Miał wrażenie, że był brudny, niegodny, by dotykała go delikatnymi dłońmi – ale jednocześnie boleśnie wręcz potrzebował przerwania tej sztucznej bariery milczenia, która upodobniała ich do marionetkowego, pustego małżeństwa z arystokratycznego obrazka, którym nigdy nie byli – tak samo jak Inara nie miała nic wspólnego ze stereotypową szlachcianką, z którą nie wypadało rozmawiać o polityce czy wojnie. Wiedział doskonale, że miała swoje zdanie, cenił je przecież niezwykle wysoko – a jednak z jakiegoś powodu (strachu, być może?) ani razu do tej pory jej o nie nie zapytał.
Robił to teraz, spoglądając na nią poważnym wzrokiem kogoś, kto miał do podjęcia być może najważniejszą decyzję w swoim życiu, i kto żałośnie potrzebował w tym pomocy, wbrew rozsądkowi licząc na to, że nie było jeszcze za późno. Otworzył usta, przez moment jakby planując zapytać o coś jeszcze – ale ostatecznie z powrotem je zamknął, milknąc i czekając na jej odpowiedź, raz po raz powstrzymując się przed wyciągnięciem w jej stronę rąk i wykradnięcia dla siebie okruchów bliskości, na które wcale nie zasługiwał.
Zamknął odruchowo powieki, gdy się odezwała, czując piekący ból gdzieś za mostkiem, trącący wyrzutami sumienia i poczuciem winy, które w ostatnich dniach towarzyszyły mu tak nieustannie, że prawie się do nich przyzwyczaił, traktując je jako stan naturalny. Mięśnie ramion napięły się odruchowo, w reakcji na ciepły dotyk dłoni Inary, a jego samego owionął delikatny zapach bzu. Przez sekundę – krótką, cudowną, ulotną – miał ochotę zwyczajnie odchylić się do tyłu i odnaleźć jej twarz, wtulić głowę w załamanie szyi i tam już pozostać, ale ostatecznie nie poruszył się, zmuszając się do pozostania w miejscu. Zbyt łatwo byłoby po prostu zapomnieć o snutym od samego rana postanowieniu i dołożyć kolejną warstwę do budowanej od tygodni iluzji, pozwalając, by promieniujące od kobiecej sylwetki ciepło odegnało na chwilę napierającą ze wszystkich stron rzeczywistość. Chciał sobie na to pozwolić – ale nie mógł; już nie. Nawet jeżeli powtarzane jak echo słowo brzmiało jak najpiękniejsza obietnica.
– Co o nich myślisz? – zapytał, głosem nieznacznie tylko ściśniętym przez obawę, wyciągając dłoń i trącając palcami najnowszy egzemplarz Proroka. Tłuste litery, układające się w informację o ogłoszeniu stanu wojennego, choć czarne, zdawały się świecić w półmroku. – Rycerzach Walpurgii? O tym, co zrobili? – Dlaczego nigdy nie rozmawiali o tych rzeczach? Odwrócił się ostrożnie, nie chcąc zbyt gwałtownie strącić z siebie jej dłoni i odepchnąć sylwetki, ale jednocześnie czując naglącą potrzebę odnalezienia spojrzeniem jej oczu. Okręcił się na krześle, odwracając przodem do niej, ale nie ośmielając się sięgnąć po drobną dłoń; zamiast tego szukał spojrzenia, pragnąc by – tak, jak niezliczoną ilość razy wcześniej – wyczytała niedopowiedzenia wprost z jego twarzy. I do głębi bojąc się, że to właśnie zrobi. – O Czarnym Panu? – pytał dalej, teraz już prawie szepcząc, czując się źle ze względu na fakt, że w ogóle wypowiadał te słowa w jej obecności – zupełnie jakby rzucał najpaskudniejszymi przekleństwami albo obelgami pod jej adresem. Miał wrażenie, że był brudny, niegodny, by dotykała go delikatnymi dłońmi – ale jednocześnie boleśnie wręcz potrzebował przerwania tej sztucznej bariery milczenia, która upodobniała ich do marionetkowego, pustego małżeństwa z arystokratycznego obrazka, którym nigdy nie byli – tak samo jak Inara nie miała nic wspólnego ze stereotypową szlachcianką, z którą nie wypadało rozmawiać o polityce czy wojnie. Wiedział doskonale, że miała swoje zdanie, cenił je przecież niezwykle wysoko – a jednak z jakiegoś powodu (strachu, być może?) ani razu do tej pory jej o nie nie zapytał.
Robił to teraz, spoglądając na nią poważnym wzrokiem kogoś, kto miał do podjęcia być może najważniejszą decyzję w swoim życiu, i kto żałośnie potrzebował w tym pomocy, wbrew rozsądkowi licząc na to, że nie było jeszcze za późno. Otworzył usta, przez moment jakby planując zapytać o coś jeszcze – ale ostatecznie z powrotem je zamknął, milknąc i czekając na jej odpowiedź, raz po raz powstrzymując się przed wyciągnięciem w jej stronę rąk i wykradnięcia dla siebie okruchów bliskości, na które wcale nie zasługiwał.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Udawanie ślepej byłoby łatwiejsze. Wpisana w rys stereotypowej szlachcianki, głuchej na toczące się wokół tragedie, zamknięta pod ciasnym kloszem złudnej opieki, którą powinien zapewniać jej ród. W końcu według konwenansów, jej wola sprowadzała się do obowiązku wydania na świat dziedzica i ozdobnej formy pokazowej. Obserwowała przecież arystokratki zbyt często, wpajano jej właściwe zasady od dziecka, by nie pamiętać iluzorycznego obrazu, który zamykał ją, jako porcelanową księżniczkę na wieży. Mogłaby się zaśmiać, bo wieże wysadziłaby w powietrze eliksirem, a smoki uwielbiała, nie dostrzegając w nich nienawistnych bestii - dumnych, potężnych istot - na pewno. Czy była to skaza w jej krwi, czy też może pielęgnowany przez ojca dar - nie umiała wpisać się w ideał szlacheckiej damy. Daleko jej było do grzecznej panienki, omdlewającej w pąsach na widok olśniewającego kawalera.
Ceniła wolność, a jeszcze bardziej tych, którzy na tę wolność jej pozwalali. Czy to dlatego, tylko Percy potrafił bez najmniejszego kłopotu otworzyć jej serce? Przecisnąć się przez ostre bramy i mury, które rozstawiła wokół, nie dając zajrzeć głębiej? A może po prostu dostrzegła światło tłukące się o śliskie ramy cieni, które z lubością próbowały je osaczyć i pożreć? Chociaż wyobraźnię miała nad wyraz wrażliwą, nie chciała wyobrażać sobie, co stałoby się, gdyby ciemność rzeczywiście rozdarła to światło.
Widziała to i teraz. Niewidzialna bitwa, dudniąca pod spojrzeniem dwóch jadeitów, rysująca cienie pod oczami, napinająca mięśnie, gdy przechodziła obok. Zmiany chaotycznie kreślące się na zmęczonej twarzy pod mimiczną maską spokoju. I milczenie, absurdalnie - najbardziej krzyczące, bolesne, rozrywające dzieloną przestrzeń na pół.
Chciała wiedzieć. A chaos, który panoszył się poza murami Nottinghamshire wcale nie był niewidzialny. Ponura aura zaścielała powietrze nawet nocą, podczas krótkich, podniebnych ucieczek, gdy z góry przyglądała się zanurzonym w nienaturalnej ciszy terenom. Słyszała to samo, bezdźwięczne wołanie. Ludzie się bali, nawet jeśli bzdurne pisemka ubierały tragedię w beztroską zabawę. Jak być piękną pomimo anomalii?.
Bezszelestnie wciągnęła powietrze, gdy w końcu znalazła sie blisko. Kojący zapach, jego zapach na moment pozwalał jej swobodniej odetchnąć, jakby posiadał wokół siebie niewidzialna dla oka sferę bezpieczeństwa. Zanurzyć jednak nie mogła, czując pod palcami rosnące napięcie, jak drgnienie impulsu, gdzieś z zewnątrz. Nie po to tu była. Egoistyczny, potworny głosik strachu szeptał, żeby zrezygnowała, odpuściła, zamknęła oczy, pozostając poza falą rażenia powagi. Zamiast tego przymknęła powieki, czekając na głos, który rozwiać miał wszystkie, budowane niepokojem scenariusze, w końcu scalone w prawdę. Bo o nią chodziło.
Milczała, gdy padły pierwsze słowa, podążając wzrokiem za uderzeniem palca, które odbiło się od szelestu kartek. Wiedziała co głosił tytuł. Czytała, ale zanim sie odezwała, padły kolejne wyrazy, zaplatające pytanie, które już próbowała zadawać. Odsunęła się miękko do tyłu, oddając zagarnianą na moment przestrzeń, boleśnie odczuwając dystans. Pozwoliła za to odnaleźć się spojrzeniu Percivala przez chaotyczne uderzenie serca pozostając tam nieruchomo. Wróciła powtórnie do leżącej - już za plecami męża - gazety - Napędza ich nienawiść - nie czuła strachu, mówiąc w końcu coś, co zrozumiała wcześniej. Ale nikt do tej pory, wprost nie powiedział jej o tym głośno. Ani nie zapytał. Jakby ci, którzy wiedzieli, ukrywali się z prawdą - A nienawiść, napędza tylko nienawiść. Urządzili i szykują zagładę nie tylko tym, których chcą zniszczyć, ale i sobie - mówiła dalej, wciąż wpatrzona w rysujące się wyraźnie na tle blatu litery, tylko kątem oka dostrzegając profil Łowcy. Głos zadrżał lekko, trącony plącząca się na języku nicią niepokoju - A On - Czarny Pan - budzi we mnie... przerażenie. Jest potężny, ale potęgą, której nie chciałabym znać - niby pustynia pełna kryjących się w nim bestii, gotowych rozszarpać każdego, kto pojawi się zbyt blisko. Władza budowana na strachu i nienawiści, nigdy nie kończyła się dobrze. Nie mogła. A czarnoksiężnik, który prowadził Rycerzy, dokładnie taką taktykę? obrał. Terroru i bezmyślnego okrucieństwa. Nie umiała znaleźć żadnego, racjonalnego powodu, który tłumaczyłby śmierć tylu czarodziei. Zginęli w męczarniach, zmiażdżeni, spaleni żywcem. Wierzyła w odkupienie win, ale czy ktokolwiek ze sprawców poczuwał się, nie - rozumiał - co uczynił?
Powoli wróciła spojrzeniem do wpatrzonych w nią tęczówek, wyłapując błądzące tam emocje, cała ich gama, wybijająca rytm zadawanych pytań, odsłaniająca i jasny ognik, zagłuszany wcześniej przez cienie. I było coś jeszcze. Wyznanie. Prawda, której wciąż nie rozumiała - Chcesz mi powiedzieć, co kryje się za tymi pytaniami? - mówiła cicho, ale nie umykała przed wzrokiem. Blade dłonie zaplotła przed sobą, w urwanym, nerwowym geście muskając palcami obrączkę.
Ceniła wolność, a jeszcze bardziej tych, którzy na tę wolność jej pozwalali. Czy to dlatego, tylko Percy potrafił bez najmniejszego kłopotu otworzyć jej serce? Przecisnąć się przez ostre bramy i mury, które rozstawiła wokół, nie dając zajrzeć głębiej? A może po prostu dostrzegła światło tłukące się o śliskie ramy cieni, które z lubością próbowały je osaczyć i pożreć? Chociaż wyobraźnię miała nad wyraz wrażliwą, nie chciała wyobrażać sobie, co stałoby się, gdyby ciemność rzeczywiście rozdarła to światło.
Widziała to i teraz. Niewidzialna bitwa, dudniąca pod spojrzeniem dwóch jadeitów, rysująca cienie pod oczami, napinająca mięśnie, gdy przechodziła obok. Zmiany chaotycznie kreślące się na zmęczonej twarzy pod mimiczną maską spokoju. I milczenie, absurdalnie - najbardziej krzyczące, bolesne, rozrywające dzieloną przestrzeń na pół.
Chciała wiedzieć. A chaos, który panoszył się poza murami Nottinghamshire wcale nie był niewidzialny. Ponura aura zaścielała powietrze nawet nocą, podczas krótkich, podniebnych ucieczek, gdy z góry przyglądała się zanurzonym w nienaturalnej ciszy terenom. Słyszała to samo, bezdźwięczne wołanie. Ludzie się bali, nawet jeśli bzdurne pisemka ubierały tragedię w beztroską zabawę. Jak być piękną pomimo anomalii?.
Bezszelestnie wciągnęła powietrze, gdy w końcu znalazła sie blisko. Kojący zapach, jego zapach na moment pozwalał jej swobodniej odetchnąć, jakby posiadał wokół siebie niewidzialna dla oka sferę bezpieczeństwa. Zanurzyć jednak nie mogła, czując pod palcami rosnące napięcie, jak drgnienie impulsu, gdzieś z zewnątrz. Nie po to tu była. Egoistyczny, potworny głosik strachu szeptał, żeby zrezygnowała, odpuściła, zamknęła oczy, pozostając poza falą rażenia powagi. Zamiast tego przymknęła powieki, czekając na głos, który rozwiać miał wszystkie, budowane niepokojem scenariusze, w końcu scalone w prawdę. Bo o nią chodziło.
Milczała, gdy padły pierwsze słowa, podążając wzrokiem za uderzeniem palca, które odbiło się od szelestu kartek. Wiedziała co głosił tytuł. Czytała, ale zanim sie odezwała, padły kolejne wyrazy, zaplatające pytanie, które już próbowała zadawać. Odsunęła się miękko do tyłu, oddając zagarnianą na moment przestrzeń, boleśnie odczuwając dystans. Pozwoliła za to odnaleźć się spojrzeniu Percivala przez chaotyczne uderzenie serca pozostając tam nieruchomo. Wróciła powtórnie do leżącej - już za plecami męża - gazety - Napędza ich nienawiść - nie czuła strachu, mówiąc w końcu coś, co zrozumiała wcześniej. Ale nikt do tej pory, wprost nie powiedział jej o tym głośno. Ani nie zapytał. Jakby ci, którzy wiedzieli, ukrywali się z prawdą - A nienawiść, napędza tylko nienawiść. Urządzili i szykują zagładę nie tylko tym, których chcą zniszczyć, ale i sobie - mówiła dalej, wciąż wpatrzona w rysujące się wyraźnie na tle blatu litery, tylko kątem oka dostrzegając profil Łowcy. Głos zadrżał lekko, trącony plącząca się na języku nicią niepokoju - A On - Czarny Pan - budzi we mnie... przerażenie. Jest potężny, ale potęgą, której nie chciałabym znać - niby pustynia pełna kryjących się w nim bestii, gotowych rozszarpać każdego, kto pojawi się zbyt blisko. Władza budowana na strachu i nienawiści, nigdy nie kończyła się dobrze. Nie mogła. A czarnoksiężnik, który prowadził Rycerzy, dokładnie taką taktykę? obrał. Terroru i bezmyślnego okrucieństwa. Nie umiała znaleźć żadnego, racjonalnego powodu, który tłumaczyłby śmierć tylu czarodziei. Zginęli w męczarniach, zmiażdżeni, spaleni żywcem. Wierzyła w odkupienie win, ale czy ktokolwiek ze sprawców poczuwał się, nie - rozumiał - co uczynił?
Powoli wróciła spojrzeniem do wpatrzonych w nią tęczówek, wyłapując błądzące tam emocje, cała ich gama, wybijająca rytm zadawanych pytań, odsłaniająca i jasny ognik, zagłuszany wcześniej przez cienie. I było coś jeszcze. Wyznanie. Prawda, której wciąż nie rozumiała - Chcesz mi powiedzieć, co kryje się za tymi pytaniami? - mówiła cicho, ale nie umykała przed wzrokiem. Blade dłonie zaplotła przed sobą, w urwanym, nerwowym geście muskając palcami obrączkę.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Nie był pewien, co przerażało go bardziej: czy cisza, która zapadła po jego pytaniu, przedłużająca się w nieskończoność, drgająca, wypełniona setką niewypowiedzianych słów i odpowiedzi, które nigdy nie miały paść – czy zdania, które nadeszły później, każde kolejne cięższe od poprzedniego, całą mocą uderzające prosto w jego klatkę piersiową. Wsłuchiwał się w nie z uwagą, bez skutku starając się skupić na wyrównaniu rwącego się oddechu i próbując nie myśleć o tym, że opowieść o nienawiści i cierpieniu, którą kreśliła przed nim Inara, obejmowała również i jego. Czy zdawała sobie już sprawę z tego, co próbował jej powiedzieć? Wpatrywał się w jej twarz uparcie, w jakiś desperacki i masochistyczny sposób chcąc wyczytać stamtąd prawdę, ale para ciemnych tęczówek nie była skierowana na niego, zamiast tego błądząc gdzieś na wysokości rozrzuconych po blacie pergaminów. Zastanawiał się, czy podejrzewała, że siedzący przed nią mężczyzna był jednym z bezimiennych złoczyńców, o których pisał Prorok; co zrobiłaby, wiedząc, że człowiek, którego poślubiła, miał w sobie tyle plugastwa?
Chociaż przez cały czas szukał jej spojrzenia, zamarł w bezruchu, gdy w końcu skierowała w jego stronę oczy, zamykając go w kontakcie wzrokowym, z którego nie potrafił ani nie ośmielał się uciec. Nie mógł powiedzieć, że nie spodziewał się pytania, które padło jako następne, ale nie sprawiło to wcale, że bał się go mniej; nie odpowiedział też na nie od razu, przez dłuższą chwilę pozwalając, by odbiło się kilkakrotnie o wnętrze jego czaszki, za każdym razem zwielokrotnione i głośniejsze. Chcesz mi powiedzieć, co kryje się za tymi pytaniami?
Nie chciał. Chciał zaprzeczyć, roześmiać się i zbyć wszystko lekkim żartem, a później wziąć ją za ręce i poprowadzić do dworku lub stajni, zabrać na przejażdżkę albo na beztroski spacer, albo poprosić, by nauczyła go wreszcie warzyć podstawowe eliksiry. Milczał więc, przerażony, że jeżeli tylko otworzy usta, to bezpowrotnie utraci szansę na zrobienie wszystkich tych rzeczy, których zrobić nie zdążył. Jak mógłby oczekiwać, że istota tak czysta jak Inara, nie odwróci się od niego, słysząc to, co miał do powiedzenia? Jakaś część jego nawet chciała, żeby to zrobiła, bo przecież od początku był świadomy tego, że na nią nie zasługiwał – ani na jej zrozumienie, ani dobroć, ani bijące od każdego jej gestu ciepło.
Odetchnął głęboko, opuszczając wreszcie spojrzenie na własne dłonie, dopiero teraz zauważając, że drżały jak w gorączce; przymknął powieki, kiwając głową – najpierw powoli, później gwałtowniej, wreszcie – znów nieruchomiejąc. – A co byś zrobiła – zaczął, dziwiąc się nieprzytomnie, że w ogóle był w stanie odnaleźć w sobie wystarczająco dużo silnej woli, by złożyć głoski w całość – gdybym ci powiedział, że też ponoszę winę za to wszystko? – Podniósł wzrok, po raz kolejny odnajdując jej oczy, teraz już przekonany, że zobaczy odbijające się w nich obrzydzenie. Jego własne zapiekły intensywnie, ale zamrugał szybko powiekami, odganiając stamtąd łzy, które groziły wypłynięciem. Kiedy odezwał się znowu, jego głos był nienaturalnie wręcz spokojny, pozbawiony emocji, które brutalnie zepchnął gdzieś poza granice świadomości. – Kiedy wróciłem tutaj w noc pożaru ministerstwa, nie wracałem wcale ze szpitala ani z późniejszej zmiany w biurze. – Był pewien, że pamiętała tę noc, długą i ciężką, gdy zjawił się w progu roztrzęsiony i słaniający się na nogach, z ranami po poparzeniach i ledwie zaleczonymi nogami, wymiotując prawie do samego rana, ale stanowczo odmawiając wezwania uzdrowiciela. On sam miał jej nigdy nie zapomnieć, chociaż wtedy wydawało mu się, że jego zakończenia nerwowe rwały się i płonęły z zupełnie innych powodów, nie dopuszczając do siebie świadomości, że przyłożył rękę do śmierci dziesiątek niewinnych czarodziejów i czarownic – tych samych, których do tej pory mijał na korytarzach. Zacisnął palce, zwijając dłonie w pięści, ale stary nawyk tym razem nie przyniósł mu ulgi. – Wykonywałem misję dla niego, żeby oni mogli uciec. Pomagałem im od miesięcy, wmawiając sobie, że służąc mu, chronię nas wszystkich. – Zamilkł na chwilę, chociaż następne słowa, które miał wypowiedzieć, już odnalazły drogę na jego usta, wkradając się tam powoli przez ostatnie tygodnie, stanowiąc zaprzeczenie wszystkiego, co wpajano mu od dziecka. Zdawał sobie sprawę z tego, że w sekundzie, w której je wypowie, zmieni się wszystko – że nie cofnie już skierowanych przeciwko swojemu własnemu stanowi bluźnierstw – ale być może tak naprawdę odwrotu nie było już dawno. Być może od zawsze znał prawdę, tylko tkwienie w fałszu było zbyt wygodne i bezpieczne, by z niego rezygnować. – Ale czysta i brudna krew to kłamstwo, które powtarzamy sobie, żeby udowodnić, że jesteśmy lepsi, i że należy nam się więcej. Ci ludzie… – Wyprostował się, wykonując nieokreślony gest ręką i wskazując gdzieś w stronę kamiennego stolika, na którym wciąż spoczywały listy poległych i zaginionych. – To byli dobrzy ludzie. Ludzie, którzy nie zasługiwali na to, żeby przeze mnie zginąć – dodał, prawie spluwając ostatnimi wyrazami, zlepiającymi się w jeden ciąg głosek, gdy jego głos załamał się nagle, uderzając w zbyt wysokie tony. Pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach i nerwowo przeczesując włosy palcami. Wiedział, że zachowywał się, jakby postradał zmysły, mówiąc urywanym tonem i trzęsąc się jak przy ciężkim przeziębieniu, ale nie dbał już o pozory; jeżeli Inara miała go znienawidzić, zasłużył na to, by się z tym zmierzyć.
Chociaż przez cały czas szukał jej spojrzenia, zamarł w bezruchu, gdy w końcu skierowała w jego stronę oczy, zamykając go w kontakcie wzrokowym, z którego nie potrafił ani nie ośmielał się uciec. Nie mógł powiedzieć, że nie spodziewał się pytania, które padło jako następne, ale nie sprawiło to wcale, że bał się go mniej; nie odpowiedział też na nie od razu, przez dłuższą chwilę pozwalając, by odbiło się kilkakrotnie o wnętrze jego czaszki, za każdym razem zwielokrotnione i głośniejsze. Chcesz mi powiedzieć, co kryje się za tymi pytaniami?
Nie chciał. Chciał zaprzeczyć, roześmiać się i zbyć wszystko lekkim żartem, a później wziąć ją za ręce i poprowadzić do dworku lub stajni, zabrać na przejażdżkę albo na beztroski spacer, albo poprosić, by nauczyła go wreszcie warzyć podstawowe eliksiry. Milczał więc, przerażony, że jeżeli tylko otworzy usta, to bezpowrotnie utraci szansę na zrobienie wszystkich tych rzeczy, których zrobić nie zdążył. Jak mógłby oczekiwać, że istota tak czysta jak Inara, nie odwróci się od niego, słysząc to, co miał do powiedzenia? Jakaś część jego nawet chciała, żeby to zrobiła, bo przecież od początku był świadomy tego, że na nią nie zasługiwał – ani na jej zrozumienie, ani dobroć, ani bijące od każdego jej gestu ciepło.
Odetchnął głęboko, opuszczając wreszcie spojrzenie na własne dłonie, dopiero teraz zauważając, że drżały jak w gorączce; przymknął powieki, kiwając głową – najpierw powoli, później gwałtowniej, wreszcie – znów nieruchomiejąc. – A co byś zrobiła – zaczął, dziwiąc się nieprzytomnie, że w ogóle był w stanie odnaleźć w sobie wystarczająco dużo silnej woli, by złożyć głoski w całość – gdybym ci powiedział, że też ponoszę winę za to wszystko? – Podniósł wzrok, po raz kolejny odnajdując jej oczy, teraz już przekonany, że zobaczy odbijające się w nich obrzydzenie. Jego własne zapiekły intensywnie, ale zamrugał szybko powiekami, odganiając stamtąd łzy, które groziły wypłynięciem. Kiedy odezwał się znowu, jego głos był nienaturalnie wręcz spokojny, pozbawiony emocji, które brutalnie zepchnął gdzieś poza granice świadomości. – Kiedy wróciłem tutaj w noc pożaru ministerstwa, nie wracałem wcale ze szpitala ani z późniejszej zmiany w biurze. – Był pewien, że pamiętała tę noc, długą i ciężką, gdy zjawił się w progu roztrzęsiony i słaniający się na nogach, z ranami po poparzeniach i ledwie zaleczonymi nogami, wymiotując prawie do samego rana, ale stanowczo odmawiając wezwania uzdrowiciela. On sam miał jej nigdy nie zapomnieć, chociaż wtedy wydawało mu się, że jego zakończenia nerwowe rwały się i płonęły z zupełnie innych powodów, nie dopuszczając do siebie świadomości, że przyłożył rękę do śmierci dziesiątek niewinnych czarodziejów i czarownic – tych samych, których do tej pory mijał na korytarzach. Zacisnął palce, zwijając dłonie w pięści, ale stary nawyk tym razem nie przyniósł mu ulgi. – Wykonywałem misję dla niego, żeby oni mogli uciec. Pomagałem im od miesięcy, wmawiając sobie, że służąc mu, chronię nas wszystkich. – Zamilkł na chwilę, chociaż następne słowa, które miał wypowiedzieć, już odnalazły drogę na jego usta, wkradając się tam powoli przez ostatnie tygodnie, stanowiąc zaprzeczenie wszystkiego, co wpajano mu od dziecka. Zdawał sobie sprawę z tego, że w sekundzie, w której je wypowie, zmieni się wszystko – że nie cofnie już skierowanych przeciwko swojemu własnemu stanowi bluźnierstw – ale być może tak naprawdę odwrotu nie było już dawno. Być może od zawsze znał prawdę, tylko tkwienie w fałszu było zbyt wygodne i bezpieczne, by z niego rezygnować. – Ale czysta i brudna krew to kłamstwo, które powtarzamy sobie, żeby udowodnić, że jesteśmy lepsi, i że należy nam się więcej. Ci ludzie… – Wyprostował się, wykonując nieokreślony gest ręką i wskazując gdzieś w stronę kamiennego stolika, na którym wciąż spoczywały listy poległych i zaginionych. – To byli dobrzy ludzie. Ludzie, którzy nie zasługiwali na to, żeby przeze mnie zginąć – dodał, prawie spluwając ostatnimi wyrazami, zlepiającymi się w jeden ciąg głosek, gdy jego głos załamał się nagle, uderzając w zbyt wysokie tony. Pochylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach i nerwowo przeczesując włosy palcami. Wiedział, że zachowywał się, jakby postradał zmysły, mówiąc urywanym tonem i trzęsąc się jak przy ciężkim przeziębieniu, ale nie dbał już o pozory; jeżeli Inara miała go znienawidzić, zasłużył na to, by się z tym zmierzyć.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Obraz się zmienił. Ten sam, widziany z boku, początkowo mógł być uznany za zwykłą rozmowę małżonków. Nawet - tych odległych, jakich wiele w czarodziejskim świecie arystokracji. On odwrócony, bardziej milczący. Ona pogrążona w cichej zadumie. Rozmowa lalek zakroplona człowieczeństwem. Ale obraz zmieniał się diametralnie, jak rozerwane burzą niebo. Powietrze syciło się padającymi wyrazami, tnąc niewidzialne więzy, tnąc też odsłonięte serce, które otwarło się, gotowe na cios.
Jej własne słowa, wypowiadane w cichym skupieniu, za każdą głoską odsłaniały prawdę, niby zaklejoną odłamkami szkła powierzchnię, odbijającą własne oblicze, by w końcu odkryć srebrzystą powłokę malowaną szkarłatem i cieniem. Albo jak żar, rzucony na żywe ciało, dymiące i wijące się pod siłą oparzeń, a mimo to - przyjmując je, jak więzień, który oczekiwał z góry wyroku skazującego.
Nie potrafiła - tylko początkowo - poskładać korelacji łączącej jej odpowiedź z burzącymi się - niemal gorączkowych - zmian w sylwetce Percivala. Od drżenia, które zakołysało dłońmi, przez płytki, chrapliwy oddech, po przeraźliwy ból, z którym zderzyła się, gdy w końcu dotarła do zielonych oczu. Pierwotny, narastający od jakiegoś czasu ucisk niepokoju, wzmógł się, wykręcając w piersi bolesną pętlę i zacieśniając objęcia, gdy w końcu ciężkie wyrazy opuściły usta Łowcy. I mogła przysiąc, że bardziej przerażała ją pulsująca bólem, rozdarta na strzępy aura, która pożerała Percivala, próbując zmusić do upadku. Niemal zachłysnęła się oddechem, słysząc wyznanie, obleczone tak olbrzymim ciężarem winy, że mogłaby objąć ich wszystkich. Przypominał postać z rycin, które kiedyś widziała w przeglądanych księgach, przedstawiających dręczonego demonami człowieka, które doskakiwały, szarpały ciało i z krwawym fragmentem odskakiwały, by za chwilę powtórzyć okrutny proces - Wiem, że wtedy kłamałeś - szeptała, przyznając się do własnego strachu, gdy tamtej nocy pojawił się, niosąc za sobą zapach śmierci. Wiedziała, a mimo to nie drążyła. Czując, że prawda przekraczała prostą odpowiedź.
W umyśle Inary nastąpiło drastyczne, rozległe zwarcie, gdy głos mężczyzny zmienił się, wywołując losowe w rozumieniu impulsy, które najpierw kazały jej wyciągnąć dłonie, próbując chwycić te należące do mężczyzny, potem, zatrzymać drżące, jak w paskudnej gorączce ciało, na koniec opaść na kolana, brudząc wilgotną zielenią, cienką materię sukienki. Nie widziała tego. Nie tylko dlatego, że nie chciała, ale - nie wiadomo kiedy - obraz rozmył się wraz z płynącymi łzami. Gorzka, cisnąca w krtani kula nie wypuściła jej, zaciskając znowu, mocniej - Percy - wargi drżały przeraźliwie i nie była pewna, czy imię wypowiedziała, czy też powstał niewyraźny zlepek głosek, gdy przesuwała palce z męskich dłoni, na twarz.
Skłamałby, gdyby powiedziała, że nie obchodziła ją świadomość wyznania. Coś gwałtownie wywróciło się w piersi Inary, jakby chciało przeorać serce na strzępy. Ale, widziała coś jeszcze. Coś, czego Łowca nie był świadomy, nie po tym, w jaki sposób na nią patrzył, czekając na karę, zadając ją sobie samemu po wielokroć.
Uniosła twarz wyżej, by pochyloną nad sobą postać przyciągnąć na wysokość oczu. Nigdy do tej pory, nie widziała go tak złamanym, roztrzęsionym. Pogrążonym w buchającym wokół oczu cieniem - Pamiętasz, co ci mówiłam w pracowni... - nie rozpoznawała własnego, zapłakanego głosu, który w końcu wyrwał się z więzów krtani. Jedna, dudniąca myśl i powtarzane jak dręczące echo wyrazy, kotłowały się w myślach, napływały do oczu, skraplając się łzami, z którymi zapomniała walczyć. Napięta do tej pory struna strachu, pękła, rozlewając całość nagromadzonej emocji. Uwalniając i oczyszczając myśl, która echem wróciła z serca. Chaotycznie, próbowała wytłumaczyć coś, co wiedzieć powinien - O co prosiłam, gdy dzieliłam się wieścią... - urwała powtórnie, przełykając piekący brakiem oddech.
Gdziekolwiek zawędrujesz, po prostu do mnie wracaj
- Wróciłeś - kontynuowała, nie pozwalając by wyrwał się z dziwacznego objęcia, z dłońmi oplatającymi twarz na wysokości drżącej szczęki i przede wszystkim oczu, które ciemną tęczówką próbowały przelać skołtunione w nieładzie uczucia - z bardzo daleka - głos zawirował, szukając ujścia, na nowo wracając do półszeptanej modlitwy - Kocham Cię - poruszyła ustami pewniej - ale nie dla tego co robisz, robiłeś, czy zrobisz - potok myśli ukształtował się w rzeczny nurt, pojąc na nowo przysięgą - kocham za to kim jesteś, tu - w końcu zsunęła jedną dłoń, sięgając koszuli na piersi i tam, zaciskając palce na materii - nie zmieni tego nic, bo widzę tam ciebie, światło - nawet jeśli sam tego nie dostrzegasz. Nawet jeśli dałeś się skusić mrocznej potędze. Nie obchodził ją zapadający wokół półmrok, ani jej własna postawa, ograniczając rzeczywistość do świata zatopionego w parze jadeitowych źrenic.
Jej własne słowa, wypowiadane w cichym skupieniu, za każdą głoską odsłaniały prawdę, niby zaklejoną odłamkami szkła powierzchnię, odbijającą własne oblicze, by w końcu odkryć srebrzystą powłokę malowaną szkarłatem i cieniem. Albo jak żar, rzucony na żywe ciało, dymiące i wijące się pod siłą oparzeń, a mimo to - przyjmując je, jak więzień, który oczekiwał z góry wyroku skazującego.
Nie potrafiła - tylko początkowo - poskładać korelacji łączącej jej odpowiedź z burzącymi się - niemal gorączkowych - zmian w sylwetce Percivala. Od drżenia, które zakołysało dłońmi, przez płytki, chrapliwy oddech, po przeraźliwy ból, z którym zderzyła się, gdy w końcu dotarła do zielonych oczu. Pierwotny, narastający od jakiegoś czasu ucisk niepokoju, wzmógł się, wykręcając w piersi bolesną pętlę i zacieśniając objęcia, gdy w końcu ciężkie wyrazy opuściły usta Łowcy. I mogła przysiąc, że bardziej przerażała ją pulsująca bólem, rozdarta na strzępy aura, która pożerała Percivala, próbując zmusić do upadku. Niemal zachłysnęła się oddechem, słysząc wyznanie, obleczone tak olbrzymim ciężarem winy, że mogłaby objąć ich wszystkich. Przypominał postać z rycin, które kiedyś widziała w przeglądanych księgach, przedstawiających dręczonego demonami człowieka, które doskakiwały, szarpały ciało i z krwawym fragmentem odskakiwały, by za chwilę powtórzyć okrutny proces - Wiem, że wtedy kłamałeś - szeptała, przyznając się do własnego strachu, gdy tamtej nocy pojawił się, niosąc za sobą zapach śmierci. Wiedziała, a mimo to nie drążyła. Czując, że prawda przekraczała prostą odpowiedź.
W umyśle Inary nastąpiło drastyczne, rozległe zwarcie, gdy głos mężczyzny zmienił się, wywołując losowe w rozumieniu impulsy, które najpierw kazały jej wyciągnąć dłonie, próbując chwycić te należące do mężczyzny, potem, zatrzymać drżące, jak w paskudnej gorączce ciało, na koniec opaść na kolana, brudząc wilgotną zielenią, cienką materię sukienki. Nie widziała tego. Nie tylko dlatego, że nie chciała, ale - nie wiadomo kiedy - obraz rozmył się wraz z płynącymi łzami. Gorzka, cisnąca w krtani kula nie wypuściła jej, zaciskając znowu, mocniej - Percy - wargi drżały przeraźliwie i nie była pewna, czy imię wypowiedziała, czy też powstał niewyraźny zlepek głosek, gdy przesuwała palce z męskich dłoni, na twarz.
Skłamałby, gdyby powiedziała, że nie obchodziła ją świadomość wyznania. Coś gwałtownie wywróciło się w piersi Inary, jakby chciało przeorać serce na strzępy. Ale, widziała coś jeszcze. Coś, czego Łowca nie był świadomy, nie po tym, w jaki sposób na nią patrzył, czekając na karę, zadając ją sobie samemu po wielokroć.
Uniosła twarz wyżej, by pochyloną nad sobą postać przyciągnąć na wysokość oczu. Nigdy do tej pory, nie widziała go tak złamanym, roztrzęsionym. Pogrążonym w buchającym wokół oczu cieniem - Pamiętasz, co ci mówiłam w pracowni... - nie rozpoznawała własnego, zapłakanego głosu, który w końcu wyrwał się z więzów krtani. Jedna, dudniąca myśl i powtarzane jak dręczące echo wyrazy, kotłowały się w myślach, napływały do oczu, skraplając się łzami, z którymi zapomniała walczyć. Napięta do tej pory struna strachu, pękła, rozlewając całość nagromadzonej emocji. Uwalniając i oczyszczając myśl, która echem wróciła z serca. Chaotycznie, próbowała wytłumaczyć coś, co wiedzieć powinien - O co prosiłam, gdy dzieliłam się wieścią... - urwała powtórnie, przełykając piekący brakiem oddech.
Gdziekolwiek zawędrujesz, po prostu do mnie wracaj
- Wróciłeś - kontynuowała, nie pozwalając by wyrwał się z dziwacznego objęcia, z dłońmi oplatającymi twarz na wysokości drżącej szczęki i przede wszystkim oczu, które ciemną tęczówką próbowały przelać skołtunione w nieładzie uczucia - z bardzo daleka - głos zawirował, szukając ujścia, na nowo wracając do półszeptanej modlitwy - Kocham Cię - poruszyła ustami pewniej - ale nie dla tego co robisz, robiłeś, czy zrobisz - potok myśli ukształtował się w rzeczny nurt, pojąc na nowo przysięgą - kocham za to kim jesteś, tu - w końcu zsunęła jedną dłoń, sięgając koszuli na piersi i tam, zaciskając palce na materii - nie zmieni tego nic, bo widzę tam ciebie, światło - nawet jeśli sam tego nie dostrzegasz. Nawet jeśli dałeś się skusić mrocznej potędze. Nie obchodził ją zapadający wokół półmrok, ani jej własna postawa, ograniczając rzeczywistość do świata zatopionego w parze jadeitowych źrenic.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Nie spodziewał się, że rozmowa, którą tak starannie zaplanował sobie w głowie, i którą po wielokroć przećwiczył, przybierze tak trudny obrót; że słowa powleką się ołowiem i staną się niemożliwe do wypowiedzenia, że zawiedzie go jego własne opanowanie i zdradzą gesty, wreszcie – że Inara nie odwróci się od niego, zamiast tego pozostając uparcie przy stoliku – i przy nim. Wpatrywał się w nią teraz, przyznającą, że już dawno przejrzała przez jego kłamstwa, i zastanawiał się, czy nie wolałby, żeby spełniły się wszystkie jego obawy, i żeby od niego odeszła, zbyt zawiedziona, by chociaż odwrócić się przez ramię. To wiele by uprościło; taką reakcję – logiczną, sensowną – byłby w stanie zrozumieć i pojąć, nawet jeżeli widok jej oddalającej się sylwetki zostałby już na zawsze wypalony w jego pamięci. Ale dłonie Inary nie wystrzeliły w jego kierunku, żeby obdarować go zasłużonym policzkiem; zacisnęły się na jego własnych palcach, zmuszając go do wynurzenia się na moment z otchłani skierowanych ku sobie oskarżeń. Spoglądał na nią w niedowierzaniu, prawie nie rozpoznając własnego imienia umykającego spomiędzy jej warg i nie poruszając się, gdy chłodne palce dotknęły jego twarzy; dopiero kiedy opadła na kolana, świadomie bądź nieświadomie naśladując jego gest sprzed tygodni, który wtedy wydawał się prawie magiczną celebracją, a obecnie wyglądał w jego oczach jak pozbawione humoru bluźnierstwo, zerwał się z miejsca, zsuwając się z granitowego krzesła i przykucając przy niej. – Inaro – odezwał się cicho, ale jeżeli go usłyszała, to zdawała się nie zwracać na niego uwagi, kontynuując wypowiedź, której brzmienie przerażało go bardziej niż wcześniejsze domysły. Jak mogła nadal w niego wierzyć – po tym, co właśnie jej powiedział? Opuścił spojrzenie w dół, na dłoń, która spoczęła na jego klatce piersiowej, nie mając pojęcia, jak Inara w ogóle była w stanie na niego patrzeć. On nie był – chociaż ta skierowana do wewnątrz odraza nie pojawiła się wcale natychmiast, dojrzewając raczej w ciągu tygodni niż godzin, końcem czerwca zupełnie jeszcze nieobecna, chowająca się sprytnie również w trakcie lipcowego spotkania Rycerzy, tak, że w pewnym momencie był niemal pewien, że nie nadejdzie. Nadzieja upadła jednak po powrocie do pracy, gdy po rozstawieniu namiotów na skraju Zakazanego Lasu, uderzył w niego widok pustych biurek; gdy jednego razu, wychodząc z tej tymczasowej siedziby i myśląc jedynie o ciepłej rezydencji, zderzył się z ramieniem z czarownicą, która widząc go, rozszlochała się gwałtownie i zamknęła go w niezdarnym objęciu chudych ramion, informując, że była wdową po łowcy, z którym jeździł na wyprawy, a który finalnie zginął nie w chmurze smoczego oddechu, a trawiącej ministerstwo, szatańskiej pożodze. Wspomniany człowiek nie był jego przyjacielem i prawdę mówiąc, Percival ledwo go kojarzył, ale wcale nie zamortyzowało to siły mentalnego upadku, którego doświadczył, gdy zapłakana kobiecina podziękowała mu (do tej pory nie rozumiał, za co) i życzyła powrotu do zdrowia, dostrzegając utykanie, którego nabawił się na misji Rycerzy. Ostateczne wiadro zimnej wody wylał mu na głowę Ben, zaledwie tydzień wcześniej otwarcie nazywając go mordercą. Dzisiaj tak właśnie siebie widział – i nie potrafił zrozumieć, jak Inara mogła dostrzegać w nim cokolwiek ponad to. Jak mogła mówić, że go kocha? – Inaro, przestań – odezwał się znowu, ciszej, ale w jakiś sposób bardziej stanowczo. – Wstań. – Wyciągnął ręce, najpierw łapiąc ją delikatnie za nadgarstki, a później zaciskając ostrożnie palce na jej przedramionach, chcąc pomóc jej podnieść się z chłodnej i wilgotnej ziemi. – Proszę – dodał prawie błagalnie, nie szarpiąc się z nią, jeżeli mu się opierała, ale starając się gestami namówić ją, żeby wstała, następnie w milczeniu prowadząc ją do krzesła, na którym sam siedział poprzednio.
Odwrócił się, nie mogąc znieść już dłużej przeszywającego go na wylot spojrzenia, przepełnionego emocjami, z którymi nie potrafił sobie w tamtej chwili poradzić. – Jak możesz tak mówić? – zapytał, nachylając się nad stolikiem i zaciskając dłonie na jego zakończonych ostro krawędziach, niewidzący wzrok zawieszając na piętrzących się tam pergaminach. – Po tym wszystkim, co usłyszałaś? – W jego głosie, obok niedowierzania, dźwięczała jakaś niewypowiedziana prośba. Odetchnął ciężko, zastanawiając się, jakich słów powinien użyć, żeby Inara zrozumiała, że enigmatyczne światło, które w nim widziała, należało już do martwej przeszłości; że było jedynie ułudą, fałszywą łuną czegoś, co niegdyś może i istniało, ale obecnie płonęło, spopielane ogniem jego własnych decyzji. – Wiesz, że Cassius nie żyje? Tamtej nocy był razem ze mną, został w tyle, gdy uciekaliśmy z walącego się budynku. Nie wróciłem po niego, tylko poszedłem dalej. – Wtedy było dla niego oczywiste, że misja była ważniejsza, dzisiaj – nie miał pojęcia, co takiego w niego wstąpiło, że postanowił posłuchać polecenia Marianny. Mógł przeciwstawić się jej bez problemu, najprawdopodobniej narażając się na późniejsze konsekwencje, ale być może ratując kuzyna od przykrej śmierci pod gruzami. Jak mógł być aż takim hipokrytą, skoro do tej pory z całego serca nienawidził Lestrange’a za to, że dokładnie tak samo postąpił z Juliusem?
Wspomnienie starszego brata, przemieszane z jego własnymi, znów rozgrzało przygaszone nerwy, sprawiając nagle, że wszystkie bodźce wydały się zwielokrotnione, a wymalowane czernią nazwiska wypełzały na niego z poruszanych wiatrem stronnic. Wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, ni to przekleństwo, ni to warknięcie, po czym – tknięty nagłym impulsem – przeciągnął po blacie zamaszystym gestem, strącając z niego wszystko: gazety, czyste pergaminy, niedokończone listy oraz atramentowy kałamarz, który rozbił się z trzaskiem o wyłożoną kamieniem alejkę. Dźwięk tłuczonego szkła przyniósł mu ulgę – ale tylko chwilową. Znieruchomiał, oddychając odrobinę ciężej, niż przed chwilą. – Nie mam pojęcia, jak mam do was wrócić, Inaro – odezwał się w końcu, dopiero teraz odwracając się z powrotem w jej kierunku i odszukując ją spojrzeniem. – Nie wiem, czy mam wystarczająco dużo siły, żeby zrobić to, co słuszne – dodał. Słowa Bena, te same, które ostatecznie przekonały go do odrzucenia kłamstw, którymi przez miesiące karmił samego siebie, wciąż obijały się boleśnie o jego czaszkę. Po prostu zrób to, co ty uważasz za słuszne. Jak to możliwe, że wtedy wydało mu się to takie proste do zrealizowania? – A nawet jeżeli to zrobię, ściągnę niebezpieczeństwo na was wszystkich. Nie rozumiesz tego? – zapytał prawie szeptem. Był pewien, że nie rozumiała – jak inaczej mogłaby mówić tak spokojnie i pewnie, kilkoma zdaniami wymazując całe tygodnie fałszu i okropności?
Odwrócił się, nie mogąc znieść już dłużej przeszywającego go na wylot spojrzenia, przepełnionego emocjami, z którymi nie potrafił sobie w tamtej chwili poradzić. – Jak możesz tak mówić? – zapytał, nachylając się nad stolikiem i zaciskając dłonie na jego zakończonych ostro krawędziach, niewidzący wzrok zawieszając na piętrzących się tam pergaminach. – Po tym wszystkim, co usłyszałaś? – W jego głosie, obok niedowierzania, dźwięczała jakaś niewypowiedziana prośba. Odetchnął ciężko, zastanawiając się, jakich słów powinien użyć, żeby Inara zrozumiała, że enigmatyczne światło, które w nim widziała, należało już do martwej przeszłości; że było jedynie ułudą, fałszywą łuną czegoś, co niegdyś może i istniało, ale obecnie płonęło, spopielane ogniem jego własnych decyzji. – Wiesz, że Cassius nie żyje? Tamtej nocy był razem ze mną, został w tyle, gdy uciekaliśmy z walącego się budynku. Nie wróciłem po niego, tylko poszedłem dalej. – Wtedy było dla niego oczywiste, że misja była ważniejsza, dzisiaj – nie miał pojęcia, co takiego w niego wstąpiło, że postanowił posłuchać polecenia Marianny. Mógł przeciwstawić się jej bez problemu, najprawdopodobniej narażając się na późniejsze konsekwencje, ale być może ratując kuzyna od przykrej śmierci pod gruzami. Jak mógł być aż takim hipokrytą, skoro do tej pory z całego serca nienawidził Lestrange’a za to, że dokładnie tak samo postąpił z Juliusem?
Wspomnienie starszego brata, przemieszane z jego własnymi, znów rozgrzało przygaszone nerwy, sprawiając nagle, że wszystkie bodźce wydały się zwielokrotnione, a wymalowane czernią nazwiska wypełzały na niego z poruszanych wiatrem stronnic. Wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, ni to przekleństwo, ni to warknięcie, po czym – tknięty nagłym impulsem – przeciągnął po blacie zamaszystym gestem, strącając z niego wszystko: gazety, czyste pergaminy, niedokończone listy oraz atramentowy kałamarz, który rozbił się z trzaskiem o wyłożoną kamieniem alejkę. Dźwięk tłuczonego szkła przyniósł mu ulgę – ale tylko chwilową. Znieruchomiał, oddychając odrobinę ciężej, niż przed chwilą. – Nie mam pojęcia, jak mam do was wrócić, Inaro – odezwał się w końcu, dopiero teraz odwracając się z powrotem w jej kierunku i odszukując ją spojrzeniem. – Nie wiem, czy mam wystarczająco dużo siły, żeby zrobić to, co słuszne – dodał. Słowa Bena, te same, które ostatecznie przekonały go do odrzucenia kłamstw, którymi przez miesiące karmił samego siebie, wciąż obijały się boleśnie o jego czaszkę. Po prostu zrób to, co ty uważasz za słuszne. Jak to możliwe, że wtedy wydało mu się to takie proste do zrealizowania? – A nawet jeżeli to zrobię, ściągnę niebezpieczeństwo na was wszystkich. Nie rozumiesz tego? – zapytał prawie szeptem. Był pewien, że nie rozumiała – jak inaczej mogłaby mówić tak spokojnie i pewnie, kilkoma zdaniami wymazując całe tygodnie fałszu i okropności?
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Chaotyczna część w jej umyśle, próbowała zapytać - samą siebie - czy wszystko co się działo, nie było tylko dzikim, wyrwanym z nocy, absurdalnym snem. Coś niespokojnie drgało pod skórą, jak egzotyczny, ale plugawy robal, który wdzierał sie coraz głębiej i głębiej, jednocześnie zajmując coraz większa przestrzeń jej ciała. Nawet w oddechu próżno było szukać spokoju, który na zmianę to zamierał, to wypuszczał gwałtowanie skumulowane w płucach powietrze. Zapętlona w dramatycznej pętli, prawdopodobnie kiedyś, zaśmiałaby się, patrząc na własną, rozedrganą wersję siebie. Tak niepodobną, słabszą? Popadającą z jednej skrajności w skrajność. Zupełnie, jak On. Zamknięty to w przeraźliwym wręcz spokoju, nie... pustce, by zdanie wcześniej trząść się niby ataku delirium.
Tym razem wyciągnięte dłonie, nie były ratunkiem, a ciepło zamykających jej dłonie palców, nie wracały jej spokoju. Budziły złość. Jednym słowem uderzając, niby siarczysty policzek.
- Co mam przestać, Percy? - zawiesiła głos, mając wrażenie, że na języku pojawiła się dziwna, pęczniejąca, pełna bólu masa. Za to w tonie zakiełkowała niebezpiecznie rozpalająca się iskra. Uparcie patrzyła w dół, na wilgotną od rosy sukienkę i ślady ziemi zdobiące jej brzegi - Być twoją żoną? Kochać cię? Czy w ogóle być? - odetchnęła spazmatycznie i chociaż pozwoliła się podnieść z klęczek, cofnęła się, nie dając usadzić na krześle. Jeszcze nie teraz. Skoro już zaczęła mówić, nie dała się tak łatwo uciszyć, czekając tylko, aż kilka kolejnych zdań, które rysowały coraz bardziej bolesną zadrę pod emocjonalna skórą. A tym samym, szarpiąc i tak nadgryzioną gniewem strunę uczuć. Zacisnęła blade palce, niemal rysując ślady paznokciami, we wnętrzu dłoni. Podniosła w końcu oblicze, zadzierając brodę wyżej, w wyzwaniu, które domagało się odzewu. I odpowiedzi, nim runie gdzieś w dół. Za nim.
- Na to liczysz? - siła głosu zachwiała się, zniżając się do kołaczącego wyrazy szeptu - Nie wiem co wyobrażasz sobie pod pojęciem miłości, ale na piekielne bahanki, czy uważasz, że powinnam teraz zwyzywać cię od morderców i odejść? Tak po prostu przestać? - zamknęła usta, czując jak bez końca cieknące łzy zbierają się w kącikach warg. Słony posmak wbił się w kolekcję goryczy, serwując jej cierpką mieszankę. Niezbyt płynnie szarpnęła lewą dłoń do góry, wycierając gniewnie nieszczęsny policzek. Nie mógł jej długo takiej widzieć. Nie kiedy odsuwał się od niej, patrząc gdzieś w kotłujące się za nim cienie, jakbym nie widział nic, oprócz nich. Nie widział jej.
- Jeśli uważasz, że powinna przestać, to jesteś skończonym idiotą - nie podniosła głosu, ale i tak wydawało się, że za chwilę sama będzie żałować, ale uwiesiła się spojrzenia jadeitów, wciąż szukając pogrążającego się w winie, percivalowego ja. Nie umiała zatrzymać ani płynących ścieżkami policzków łez, ani gniewnej pętli, która zaciskała żołądek w coraz większych mdłościach. I teraz to ona drżała, coraz bardziej przypominając kogoś w gorączce. Nic nie obchodziło ją, że mogła przesadzać, że malowała karykaturalny dramatyzm, a uczucia wylewały się z niej coraz gwałtowniejszą burzą. Miała dosyć, bez najmniejszego oporu dając się pociągnąć buzującym uczuciom i... hormonom.
- Jak?... - uniosła brwi i zakołysała się na piętach. Szaleńczy głosik chciał kazać jej się roześmiać, ale tylko poruszyła ustami, niemo, bez uśmiechu - Tak, jak to zrobiłam. Nie widziałeś? Tak, jak ty jesteś głuchy na to co mówiłam - zmarszczyła brwi i nos, powtórnie wycierając policzki. Ciało przestało tak szarpać się pod tłumiącą je wolą, ale nie znaczyło to, że przestała, że przestanie - Mam rozumieć, że twoja śmierć miałaby pomóc? - chwyciła palcami materiał sukienki, szukając płytkiego oparcia, czegokolwiek, co zatrzyma ją w pionie, nie tylko tym fizycznym. Dusiła się gdzieś w piersi jej wola, tak jak dusiło się serce. Ale uparcie, trwała w miejscu, nie dając sobie możliwości, ani, by pokonać dzielącą ich odległość, ani, by zniknąć gdzieś w cieniu wieczoru. A może bała się poruszyć, prawdopodobnie mając fałszywe wrażenie, że wystarczy podmuch, a rozsypie się na wietrze, jak popielna skorupa.
Uniosła dłonie wyżej, nadal nie wypuszczając zaciśniętych na materii palców. Drgnęła, gdy Percy najpierw niewyraźnie przeklął, potem gwałtownie zrzucił całą zawartość z kamiennego stolika. Jakoś bezmyślnie patrzyła, jak resztka atramentu rozlewa się na ziemi, a szklany kałamarz rozbija się, by kryształową zatyczką potoczyć się, aż do jej stóp. Opuściła głowę, wpatrując się w szklący granatem odłamek. O dziwo, pozostając w całości, jako jedyny. Bez namysłu kucnęła, chwytając go w palce, ignorując sine plamy atramentu, które zabarwiły wnętrze dłoni. Oddychała przez nos, z ustami zaciśniętymi w cienką linię gniewu. I z chwilą, gdy ostatnie słowa padły, zamachnęła się i cisnęła je wprost w plecy Percivala, który wciąż stał odwrócony do niej tyłem. Musiało zaboleć, nawet odrobinę - Jeśli nie chcesz, żebym rzucała kociołkiem. Odwróć się - głos kołysał się gdzieś na granicy skołtunionych w chaotyczny zlepek emocji. Chociaż z punktu widzenia obserwatora, zdanie mogło brzmieć żartem, Inarze daleko było do śmiechu, z ogniem, który gnał wokół źrenic, niby świetlna otoczka.
Poruszyła się najpierw chwiejnie, potem pokonując dzielącą ich przepaść dosłownie w kilku krokach, pozostawiając za sobą szeleszczący furkot zawijającej się przy kostkach sukienki. Zwiniętą w pieść dłoń uderzyła w pierś Percivala. Raz, potem drugi i trzeci. Wcale nie tak lekko. Świadomie - A nie możesz mi po prostu zaufać? - każde pojedyncze słowo mówiła po uderzeniu, ze spojrzeniem utkwionym gdzieś na wysokości męskich barków - Czy może mam ci wybić tu dziurę i pokazać, co widzę? - przestała uderzać, znieruchomiała, by w końcu podnieść spojrzenie wyżej. Wczepione w koszulę palce, wcale nie zelżały uścisku - Nazwij mnie naiwną. Pieprzę to - nie umiała przeklinać, i w dźwięcznym, chociaż zachrypniętym już od szlochu, brzmiało to dziwnie, boleśnie, żałośnie. A tych kilka siarczystych słów nauczyła się od samego Wrighta, za czasów, gdy jeszcze jej nie nienawidził - Masz siłę. Większą, niż myślisz - zgarbione ramiona rozluźniła, nie wiedząc już, czego właściwie szuka w równie rozognionym spojrzeniu mężczyzny - Jesteś Łowcą - umilkła i zniżyła wzrok, w końcu rozluźniając place, a dłonie opuszczając wzdłuż ciała.
Tym razem wyciągnięte dłonie, nie były ratunkiem, a ciepło zamykających jej dłonie palców, nie wracały jej spokoju. Budziły złość. Jednym słowem uderzając, niby siarczysty policzek.
- Co mam przestać, Percy? - zawiesiła głos, mając wrażenie, że na języku pojawiła się dziwna, pęczniejąca, pełna bólu masa. Za to w tonie zakiełkowała niebezpiecznie rozpalająca się iskra. Uparcie patrzyła w dół, na wilgotną od rosy sukienkę i ślady ziemi zdobiące jej brzegi - Być twoją żoną? Kochać cię? Czy w ogóle być? - odetchnęła spazmatycznie i chociaż pozwoliła się podnieść z klęczek, cofnęła się, nie dając usadzić na krześle. Jeszcze nie teraz. Skoro już zaczęła mówić, nie dała się tak łatwo uciszyć, czekając tylko, aż kilka kolejnych zdań, które rysowały coraz bardziej bolesną zadrę pod emocjonalna skórą. A tym samym, szarpiąc i tak nadgryzioną gniewem strunę uczuć. Zacisnęła blade palce, niemal rysując ślady paznokciami, we wnętrzu dłoni. Podniosła w końcu oblicze, zadzierając brodę wyżej, w wyzwaniu, które domagało się odzewu. I odpowiedzi, nim runie gdzieś w dół. Za nim.
- Na to liczysz? - siła głosu zachwiała się, zniżając się do kołaczącego wyrazy szeptu - Nie wiem co wyobrażasz sobie pod pojęciem miłości, ale na piekielne bahanki, czy uważasz, że powinnam teraz zwyzywać cię od morderców i odejść? Tak po prostu przestać? - zamknęła usta, czując jak bez końca cieknące łzy zbierają się w kącikach warg. Słony posmak wbił się w kolekcję goryczy, serwując jej cierpką mieszankę. Niezbyt płynnie szarpnęła lewą dłoń do góry, wycierając gniewnie nieszczęsny policzek. Nie mógł jej długo takiej widzieć. Nie kiedy odsuwał się od niej, patrząc gdzieś w kotłujące się za nim cienie, jakbym nie widział nic, oprócz nich. Nie widział jej.
- Jeśli uważasz, że powinna przestać, to jesteś skończonym idiotą - nie podniosła głosu, ale i tak wydawało się, że za chwilę sama będzie żałować, ale uwiesiła się spojrzenia jadeitów, wciąż szukając pogrążającego się w winie, percivalowego ja. Nie umiała zatrzymać ani płynących ścieżkami policzków łez, ani gniewnej pętli, która zaciskała żołądek w coraz większych mdłościach. I teraz to ona drżała, coraz bardziej przypominając kogoś w gorączce. Nic nie obchodziło ją, że mogła przesadzać, że malowała karykaturalny dramatyzm, a uczucia wylewały się z niej coraz gwałtowniejszą burzą. Miała dosyć, bez najmniejszego oporu dając się pociągnąć buzującym uczuciom i... hormonom.
- Jak?... - uniosła brwi i zakołysała się na piętach. Szaleńczy głosik chciał kazać jej się roześmiać, ale tylko poruszyła ustami, niemo, bez uśmiechu - Tak, jak to zrobiłam. Nie widziałeś? Tak, jak ty jesteś głuchy na to co mówiłam - zmarszczyła brwi i nos, powtórnie wycierając policzki. Ciało przestało tak szarpać się pod tłumiącą je wolą, ale nie znaczyło to, że przestała, że przestanie - Mam rozumieć, że twoja śmierć miałaby pomóc? - chwyciła palcami materiał sukienki, szukając płytkiego oparcia, czegokolwiek, co zatrzyma ją w pionie, nie tylko tym fizycznym. Dusiła się gdzieś w piersi jej wola, tak jak dusiło się serce. Ale uparcie, trwała w miejscu, nie dając sobie możliwości, ani, by pokonać dzielącą ich odległość, ani, by zniknąć gdzieś w cieniu wieczoru. A może bała się poruszyć, prawdopodobnie mając fałszywe wrażenie, że wystarczy podmuch, a rozsypie się na wietrze, jak popielna skorupa.
Uniosła dłonie wyżej, nadal nie wypuszczając zaciśniętych na materii palców. Drgnęła, gdy Percy najpierw niewyraźnie przeklął, potem gwałtownie zrzucił całą zawartość z kamiennego stolika. Jakoś bezmyślnie patrzyła, jak resztka atramentu rozlewa się na ziemi, a szklany kałamarz rozbija się, by kryształową zatyczką potoczyć się, aż do jej stóp. Opuściła głowę, wpatrując się w szklący granatem odłamek. O dziwo, pozostając w całości, jako jedyny. Bez namysłu kucnęła, chwytając go w palce, ignorując sine plamy atramentu, które zabarwiły wnętrze dłoni. Oddychała przez nos, z ustami zaciśniętymi w cienką linię gniewu. I z chwilą, gdy ostatnie słowa padły, zamachnęła się i cisnęła je wprost w plecy Percivala, który wciąż stał odwrócony do niej tyłem. Musiało zaboleć, nawet odrobinę - Jeśli nie chcesz, żebym rzucała kociołkiem. Odwróć się - głos kołysał się gdzieś na granicy skołtunionych w chaotyczny zlepek emocji. Chociaż z punktu widzenia obserwatora, zdanie mogło brzmieć żartem, Inarze daleko było do śmiechu, z ogniem, który gnał wokół źrenic, niby świetlna otoczka.
Poruszyła się najpierw chwiejnie, potem pokonując dzielącą ich przepaść dosłownie w kilku krokach, pozostawiając za sobą szeleszczący furkot zawijającej się przy kostkach sukienki. Zwiniętą w pieść dłoń uderzyła w pierś Percivala. Raz, potem drugi i trzeci. Wcale nie tak lekko. Świadomie - A nie możesz mi po prostu zaufać? - każde pojedyncze słowo mówiła po uderzeniu, ze spojrzeniem utkwionym gdzieś na wysokości męskich barków - Czy może mam ci wybić tu dziurę i pokazać, co widzę? - przestała uderzać, znieruchomiała, by w końcu podnieść spojrzenie wyżej. Wczepione w koszulę palce, wcale nie zelżały uścisku - Nazwij mnie naiwną. Pieprzę to - nie umiała przeklinać, i w dźwięcznym, chociaż zachrypniętym już od szlochu, brzmiało to dziwnie, boleśnie, żałośnie. A tych kilka siarczystych słów nauczyła się od samego Wrighta, za czasów, gdy jeszcze jej nie nienawidził - Masz siłę. Większą, niż myślisz - zgarbione ramiona rozluźniła, nie wiedząc już, czego właściwie szuka w równie rozognionym spojrzeniu mężczyzny - Jesteś Łowcą - umilkła i zniżyła wzrok, w końcu rozluźniając place, a dłonie opuszczając wzdłuż ciała.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Rzeczywistość wymykała mu się z rąk nieubłagalnie, wyszarpując się gwałtownie spomiędzy jego palców razem z resztkami złudnej kontroli, którą – jak mu się wydawało – kilkanaście minut wcześniej jeszcze posiadał. Starannie ułożone plany rozsypały się w drzazgi, a dialogi, napisane rzeczowo i konkretnie na tworzonych w głowie scenariuszach, powykrzywiały się i wywróciły do góry nogami, odbierając stopom stabilny grunt i sprawiając, że pozostało mu jedynie bezradne dryfowanie w chaosie. Z tym z kolei nigdy nie potrafił sobie radzić; nie radził sobie również teraz, miotając się coraz intensywniej i gwałtowniej, zamiast zwyczajnie dostosować się do nowej sytuacji i pozwolić sobie, by poprowadził go sens ukryty w płynących z ust Inary słowach. W tamtej chwili jeszcze go zresztą nie dostrzegał, zajęty desperackimi próbami utrzymania się na powierzchni, niweczonymi przez piętrzące się coraz wyżej emocje, zalewające go finalnie niemal po szyję i zmuszające do żałosnej walki o każdy oddech.
Być może nie powinien był aż tak bardzo się dziwić; znał ją przecież nie od dzisiaj i widział niejednokrotnie, jak sprawnie sprowadzała na ziemię wszystkich tych, którzy próbowali nagiąć ją według swojej woli; nigdy do tej pory nie znalazł się jednak na drugim końcu tego tragikomicznego widowiska, nigdy wcześniej nie musiał też radzić sobie z tak sprzecznymi uczuciami, które w nim wywoływała, przyzwyczajony raczej jedynie do tych pozytywnych. Podziwiał ją, śmiał się z jej żartów, szanował i kochał na sposób, którego nie potrafił jednoznacznie określić; gniew i złość, które ogarniały go minuta po minucie, płonąc coraz jaśniej wraz z każdą wypowiadaną sylabą, odcinały się od tego wszystkiego jak ciemnoczerwona krew rozlewająca się po śnieżnobiałym obrusie, albo fałszywa nuta w perfekcyjnie skomponowanej symfonii. Najgorsze było jednak to, że pomimo tego bijącego po oczach kontrastu, nie był w stanie rozdzielić już chłodnego rozsądku od chwilowych impulsów, a w pewnym momencie – przestał nawet próbować, pozwalając wreszcie, by zdania odnajdowały drogę na jego usta szybciej niż myśli. Najprawdopodobniej miał później żałować tej lekkomyślności, ale póki co chciał jedynie pozbyć się bezlitośnie uciskającego jego klatkę piersiową ciężaru, absolutnie pewien, że w innym wypadku udusi się odpowiedzialnością i konsekwencjami, gęstniejącymi w wieczornym powietrzu i zaciskającymi się wokół niego jak gruby sznur. – Udawać, że wszystko jest w porządku – odpowiedział, wcinając się gdzieś między jedną jej wypowiedź, a drugą, łapiąc się na tym, że mimowolnie przestaje odbierać je jako całość, zamiast tego wyłapując jedynie kluczowe elementy i nadając im własny kontekst. Gdyby był jeszcze w stanie myśleć jasno, zapewne od razu przywołałby się do porządku, rozpoznając bez problemu drogę ku nieuchronnym nieporozumieniom, ale w tamtej chwili nie chciał wcale łagodzących sprawę wyjaśnień; najgorsza część jego osobowości, zazwyczaj głęboko ukryta, tym razem uwolniła się z więzów i nie miała zamiaru odpuścić tak łatwo. – Próbować dopasować mnie do wyidealizowanego obrazka, który stworzyłaś sobie w głowie. Myślisz, że potrzebuję twojej litości? Że chcę, żeby ktoś ciągle przypominał mi, jak wielkim jestem rozczarowaniem? – Tracił panowanie nad własnym głosem, wyżej i głośniej wymawiając każdą kolejną głoskę; odwrócił się do niej plecami, częściowo dlatego, że bał się wytrącenia z równowagi, częściowo uciekając przed wwiercającym się do jego umysłu widokiem jej łez, ścieranych wściekle z zaczerwienionego policzka. Nienawidził siebie za to, że doprowadził ją do takiego stanu, ale jeszcze bardziej w tamtej chwili nienawidził tego, że potrafiła tak mocno na niego wpłynąć, sprawiając, że słowa zatrzymywały mu się w gardle, dławiąc go ich gorzkim posmakiem.
Nie wszystkie; prychnął ze złością, gdy nazwała go idiotą, nie odnajdując jej jednak spojrzeniem, a zamiast tego zatrzymując je gdzieś na wysokości rozlewającego się po kamieniach atramentu. Właśnie wtedy zauważył pierwsze krople skapującego z czerniejącego już nieba deszczu, rozcieńczającego granatowoczarne smugi i wdzierającego mu się lodowatymi palcami za kołnierz koszuli. Zignorował je, kręcąc głową. – Jak na kogoś, kto z taką niechęcią traktuje powinności, całkiem często używasz tego słowa – zauważył jadowicie, sznurując ramiona na klatce piersiowej. – Nie będę ci mówił, co powinnaś, a czego nie powinnaś robić Inaro, ale jeżeli chcesz znać moje zdanie, to tak – uważam, że najlepiej wyszłabyś na tym, gdybyś uciekła ode mnie jak najdalej. – Nie wierzył we własne słowa, czy może – w głębi ducha pragnął, by były nieprawdziwe, te wydostały się jednak spomiędzy jego warg zanim zdążył się nad nimi zastanowić. A gdy już to zrobiły – nie miał siły, żeby spróbować je cofnąć.
Zacisnął usta, milcząc przez dłuższą chwilę i skupiając się na uspokojeniu urywanego oddechu i łomoczącego nieregularnie serca, ignorując ją, gdy mówiła o śmierci i powrotach, i zaciskając mocno powieki, zupełnie jakby liczył, że cała ta scena samoistnie rozpłynie się w nicości, jeżeli tylko wystarczająco usilnie się postara. Nic takiego się nie stało; deszcz spływał mu po karku nadal, posyłając nieprzyjemne dreszcze wzdłuż kręgosłupa, a rzeczywistość postanowiła przypomnieć o sobie w postaci bolesnego ukąszenia w górną część pleców, po którym dotarły do niego gniewne słowa Inary. Odwrócił się – bardziej z zaskoczenia niż w wyniku posłuszeństwa – przenosząc wzrok najpierw na nią, a potem na toczący się u jego stóp, kryształowy odłamek. Gdyby atmosfera chowała w sobie mniej powagi, z całą pewnością by się roześmiał; tymczasem jedynie zacisnął zęby, dziwiąc się mimochodem, że nie skruszyły się o siebie.
Nie poruszył się, gdy zniwelowała dzielący ich dystans, nie zareagował też, kiedy go uderzyła, wymierzając kolejne ciosy w jego klatkę piersiową. Częściowo to rozumiał – tę odruchową i biorącą się znikąd potrzebę zadania drugiej osobie cierpienia, fizycznego lub nie; sam zaledwie kilka minut wcześniej ciskał w jej stronę ostrymi słowami, próbując osiągnąć mniej więcej ten sam efekt, chcąc popchnąć ją na krawędź i obserwować, jak się przez nią przetacza, tracąc podłoże pod nogami w dokładnie ten sam sposób, w który ona odbierała je jemu. Ale chociaż pilnował, by przez jego twarz nie przelały się żadne emocje, skłamałby twierdząc, że nie odczuwał bólu; jej uderzenia bolały, choć głównym źródłem nie cierpienia nie były wcale mięśnie ani siniejąca skóra.
Drgnął wreszcie, jakby obudzony z chwilowej apatii, chwytając ją za nadgarstki zanim zdążyła opuścić je ku ziemi i zamiast tego zatrzymując je tam, gdzie były – na wysokości jego mostka, pomiędzy nimi, nie pozwalając jej odsunąć się ani odwrócić. – Wulgaryzmy nie robią na mnie wrażenia – powiedział cicho, prawie mimochodem. – Nie jesteś naiwna, po prostu nie jesteś w stanie sobie wyobrazić powagi sytuacji, bo wychowałaś się w świecie, w którym nieporozumienia załatwia się debatami przy winie. – Nie mógł jej za to obwiniać; nie widziała w końcu zmasakrowanego ciała Samaela wiszącego nad drewnianym stołem, ani padającego bez życia mugola; nie rozumiała potęgi, z jaką zadarł i nie miała pojęcia, co wśród Rycerzy robiło się ze zdrajcami. Mógłby ją o tym uświadomić; pokazać jej swoje wspomnienia i zbrukać na zawsze jej czysty umysł, ale nie miał sumienia tego zrobić; były granice, których nawet on nie miał zamiaru przekraczać.
Nachylił się niżej, tym razem nie uciekając już przed jej spojrzeniem. – Jestem łowcą – powtórzył; określenie, tak często przez nią używane, w jego ustach nie brzmiało jak pisana wielką literą pochwała – który skazał na śmierć całą wioskę niewinnych mugoli. Jestem człowiekiem, który zdradził przyjaciół, dołączając do ludzi, którzy bez mrugnięcia okiem posłaliby ich na tamten świat. Jestem mężem i bratem, który ściągnął na swoją rodzinę śmiertelne niebezpieczeństwo, mimo że przysięgał chronić ich za wszelką cenę. Oto kim jestem – powiedział, wypuszczając wreszcie jej nadgarstki spomiędzy palców i cofając się o krok. Nie krzyczał już, wymawiając słowa powoli i z jakimś tchnącym ostatecznością spokojem. – I żadna miłość ani piękne słowa tego nie wymażą – dodał z goryczą. Chłodny, pachnący już jesienią deszcz rozpadał się na dobre, pozostawiając mokre ślady na ich ramionach. Wyciągnął różdżkę, machając nią prawie z irytacją. – Caelum – mruknął; w jego głosie pobrzmiewała kapitulacja.
Być może nie powinien był aż tak bardzo się dziwić; znał ją przecież nie od dzisiaj i widział niejednokrotnie, jak sprawnie sprowadzała na ziemię wszystkich tych, którzy próbowali nagiąć ją według swojej woli; nigdy do tej pory nie znalazł się jednak na drugim końcu tego tragikomicznego widowiska, nigdy wcześniej nie musiał też radzić sobie z tak sprzecznymi uczuciami, które w nim wywoływała, przyzwyczajony raczej jedynie do tych pozytywnych. Podziwiał ją, śmiał się z jej żartów, szanował i kochał na sposób, którego nie potrafił jednoznacznie określić; gniew i złość, które ogarniały go minuta po minucie, płonąc coraz jaśniej wraz z każdą wypowiadaną sylabą, odcinały się od tego wszystkiego jak ciemnoczerwona krew rozlewająca się po śnieżnobiałym obrusie, albo fałszywa nuta w perfekcyjnie skomponowanej symfonii. Najgorsze było jednak to, że pomimo tego bijącego po oczach kontrastu, nie był w stanie rozdzielić już chłodnego rozsądku od chwilowych impulsów, a w pewnym momencie – przestał nawet próbować, pozwalając wreszcie, by zdania odnajdowały drogę na jego usta szybciej niż myśli. Najprawdopodobniej miał później żałować tej lekkomyślności, ale póki co chciał jedynie pozbyć się bezlitośnie uciskającego jego klatkę piersiową ciężaru, absolutnie pewien, że w innym wypadku udusi się odpowiedzialnością i konsekwencjami, gęstniejącymi w wieczornym powietrzu i zaciskającymi się wokół niego jak gruby sznur. – Udawać, że wszystko jest w porządku – odpowiedział, wcinając się gdzieś między jedną jej wypowiedź, a drugą, łapiąc się na tym, że mimowolnie przestaje odbierać je jako całość, zamiast tego wyłapując jedynie kluczowe elementy i nadając im własny kontekst. Gdyby był jeszcze w stanie myśleć jasno, zapewne od razu przywołałby się do porządku, rozpoznając bez problemu drogę ku nieuchronnym nieporozumieniom, ale w tamtej chwili nie chciał wcale łagodzących sprawę wyjaśnień; najgorsza część jego osobowości, zazwyczaj głęboko ukryta, tym razem uwolniła się z więzów i nie miała zamiaru odpuścić tak łatwo. – Próbować dopasować mnie do wyidealizowanego obrazka, który stworzyłaś sobie w głowie. Myślisz, że potrzebuję twojej litości? Że chcę, żeby ktoś ciągle przypominał mi, jak wielkim jestem rozczarowaniem? – Tracił panowanie nad własnym głosem, wyżej i głośniej wymawiając każdą kolejną głoskę; odwrócił się do niej plecami, częściowo dlatego, że bał się wytrącenia z równowagi, częściowo uciekając przed wwiercającym się do jego umysłu widokiem jej łez, ścieranych wściekle z zaczerwienionego policzka. Nienawidził siebie za to, że doprowadził ją do takiego stanu, ale jeszcze bardziej w tamtej chwili nienawidził tego, że potrafiła tak mocno na niego wpłynąć, sprawiając, że słowa zatrzymywały mu się w gardle, dławiąc go ich gorzkim posmakiem.
Nie wszystkie; prychnął ze złością, gdy nazwała go idiotą, nie odnajdując jej jednak spojrzeniem, a zamiast tego zatrzymując je gdzieś na wysokości rozlewającego się po kamieniach atramentu. Właśnie wtedy zauważył pierwsze krople skapującego z czerniejącego już nieba deszczu, rozcieńczającego granatowoczarne smugi i wdzierającego mu się lodowatymi palcami za kołnierz koszuli. Zignorował je, kręcąc głową. – Jak na kogoś, kto z taką niechęcią traktuje powinności, całkiem często używasz tego słowa – zauważył jadowicie, sznurując ramiona na klatce piersiowej. – Nie będę ci mówił, co powinnaś, a czego nie powinnaś robić Inaro, ale jeżeli chcesz znać moje zdanie, to tak – uważam, że najlepiej wyszłabyś na tym, gdybyś uciekła ode mnie jak najdalej. – Nie wierzył we własne słowa, czy może – w głębi ducha pragnął, by były nieprawdziwe, te wydostały się jednak spomiędzy jego warg zanim zdążył się nad nimi zastanowić. A gdy już to zrobiły – nie miał siły, żeby spróbować je cofnąć.
Zacisnął usta, milcząc przez dłuższą chwilę i skupiając się na uspokojeniu urywanego oddechu i łomoczącego nieregularnie serca, ignorując ją, gdy mówiła o śmierci i powrotach, i zaciskając mocno powieki, zupełnie jakby liczył, że cała ta scena samoistnie rozpłynie się w nicości, jeżeli tylko wystarczająco usilnie się postara. Nic takiego się nie stało; deszcz spływał mu po karku nadal, posyłając nieprzyjemne dreszcze wzdłuż kręgosłupa, a rzeczywistość postanowiła przypomnieć o sobie w postaci bolesnego ukąszenia w górną część pleców, po którym dotarły do niego gniewne słowa Inary. Odwrócił się – bardziej z zaskoczenia niż w wyniku posłuszeństwa – przenosząc wzrok najpierw na nią, a potem na toczący się u jego stóp, kryształowy odłamek. Gdyby atmosfera chowała w sobie mniej powagi, z całą pewnością by się roześmiał; tymczasem jedynie zacisnął zęby, dziwiąc się mimochodem, że nie skruszyły się o siebie.
Nie poruszył się, gdy zniwelowała dzielący ich dystans, nie zareagował też, kiedy go uderzyła, wymierzając kolejne ciosy w jego klatkę piersiową. Częściowo to rozumiał – tę odruchową i biorącą się znikąd potrzebę zadania drugiej osobie cierpienia, fizycznego lub nie; sam zaledwie kilka minut wcześniej ciskał w jej stronę ostrymi słowami, próbując osiągnąć mniej więcej ten sam efekt, chcąc popchnąć ją na krawędź i obserwować, jak się przez nią przetacza, tracąc podłoże pod nogami w dokładnie ten sam sposób, w który ona odbierała je jemu. Ale chociaż pilnował, by przez jego twarz nie przelały się żadne emocje, skłamałby twierdząc, że nie odczuwał bólu; jej uderzenia bolały, choć głównym źródłem nie cierpienia nie były wcale mięśnie ani siniejąca skóra.
Drgnął wreszcie, jakby obudzony z chwilowej apatii, chwytając ją za nadgarstki zanim zdążyła opuścić je ku ziemi i zamiast tego zatrzymując je tam, gdzie były – na wysokości jego mostka, pomiędzy nimi, nie pozwalając jej odsunąć się ani odwrócić. – Wulgaryzmy nie robią na mnie wrażenia – powiedział cicho, prawie mimochodem. – Nie jesteś naiwna, po prostu nie jesteś w stanie sobie wyobrazić powagi sytuacji, bo wychowałaś się w świecie, w którym nieporozumienia załatwia się debatami przy winie. – Nie mógł jej za to obwiniać; nie widziała w końcu zmasakrowanego ciała Samaela wiszącego nad drewnianym stołem, ani padającego bez życia mugola; nie rozumiała potęgi, z jaką zadarł i nie miała pojęcia, co wśród Rycerzy robiło się ze zdrajcami. Mógłby ją o tym uświadomić; pokazać jej swoje wspomnienia i zbrukać na zawsze jej czysty umysł, ale nie miał sumienia tego zrobić; były granice, których nawet on nie miał zamiaru przekraczać.
Nachylił się niżej, tym razem nie uciekając już przed jej spojrzeniem. – Jestem łowcą – powtórzył; określenie, tak często przez nią używane, w jego ustach nie brzmiało jak pisana wielką literą pochwała – który skazał na śmierć całą wioskę niewinnych mugoli. Jestem człowiekiem, który zdradził przyjaciół, dołączając do ludzi, którzy bez mrugnięcia okiem posłaliby ich na tamten świat. Jestem mężem i bratem, który ściągnął na swoją rodzinę śmiertelne niebezpieczeństwo, mimo że przysięgał chronić ich za wszelką cenę. Oto kim jestem – powiedział, wypuszczając wreszcie jej nadgarstki spomiędzy palców i cofając się o krok. Nie krzyczał już, wymawiając słowa powoli i z jakimś tchnącym ostatecznością spokojem. – I żadna miłość ani piękne słowa tego nie wymażą – dodał z goryczą. Chłodny, pachnący już jesienią deszcz rozpadał się na dobre, pozostawiając mokre ślady na ich ramionach. Wyciągnął różdżkę, machając nią prawie z irytacją. – Caelum – mruknął; w jego głosie pobrzmiewała kapitulacja.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Nott' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - CZ' :
'Anomalie - CZ' :
Filary pewności, które tak długo budowała, wydawały się trzeszczeć groźnie, rysując na gładkim, chociaż symbolicznym marmurze, cieniutkie pajęczyny pęknięć. Nie, nie były w stanie zburzyć. Inara była uparta, ale nagłe stracie wytrącało z równowagi, rzucając ja o skrajne brzegi uczuć, które na zmianę popychały w swoje objęcia. To pożerając gniewem, by na kilka uderzeń serca rzucić obrazem jej własnej głupoty, dając sprowokować szarpiącym się w piersi impulsom. Ale i źródło było nowe.
Te same skrajności, wrzuciły i niemal każdego czarodzieja w wojenną zawieruchę dużo wcześniej, nim zostało to ogłoszone. Ta sama ciemność, coraz częstsze ataki i śmierci, których nie umiała już policzyć. Patrzyła, jak kolejne sylwetki znikają z listy żywych, wpisując imiona także i tych najbliższych. Przepłakała odejścia po cichu, zamknięta w pracowni, która ostatnimi czasy stała się osobista twierdzą, do której nie chciała wpuszczać każdego. Daleko od spojrzeń, daleko od milczenia, by w milczeniu zamknąć się samej. Tym większym, gdy w opozycji do ciemności, stawało kłamstwo. na porządku dziennym wydawało się udawać, że wszystko było w porządku z przerażeniem dostrzegając chichoty na salonach i plotki, które tak radośnie rozpisywała Czarownica. Czy rzeczywiście, wpisywała się w sztuczną pozę, wcielając się w rolę zamkniętej w mydlanej bańce lalki?
Być może czekała za długo. Dając tę sama wolność wyboru, którą otrzymywała od Niego. Bo wrócił. Czy za późno? I które z nich ostatecznie zawiniła? I czy... miała cokolwiek, co mogło go uratować? Wierzyła, że mogła. Ale pierwszy krok zawsze zostawiała jemu. Musiał chcieć.
Dziś tylko nie była pewna, czy rzeczywiście chciał pomocy od niej. I jej.
Widziała goi gniewnego. Widziała, do czego był zdolny mężczyzna, gdy uderzało się w jego siłę, gdy cięło się naciągnięte gniewem (lękiem?) struny. I mimo tej wiedzy, uderzyła, przerażona nie tylko słowami, które wypowiadał, ale i tymi, które zbyt szybko pięły się na drżące wargi. Chwiała się, rozpaczliwie szukając czegoś, czego mogła się chwycić. I podnieść - Mylisz pojęcia przypisując mi udawanie czegokolwiek - ale jak wytłumaczyć podstawę, gdy zaczynała od środka? rzucając zdaniami, które przeciekały przez język niby ognista z rozbitej butelki - Nic, nie jest w porządku - Znaczenie upadało i rozbijało się o ziemię, wsiąkając gdzieś pod ich stopy i zostawiając tylko z rozognionym strachem. I gniewem pulsującym, jak krew.
Nie pamiętała już momentu, w którym granice się starły, mieszając w chaosie, który nazywała swoim umysłem. Ten, zaczynał przypominać bitewne pole z napierającą siłą cieni, tych samych, które dostrzegała w źrenicach Percivala, te same, które ostatnim razem brudziły spojrzenie Bena, to samo, które próbowało wedrzeć się pod jej skórę, sącząc truciznę, którą karmił się strach - Jakiego obrazka? - rozchyliła wargi w niedowierzaniu, ale dudniące o czaszkę wyrazy, wcale nie ustępowały miejsca szeleszczącemu wiatru. Wcale nie rozpłynęły się w powietrzu, jak mgiełka oddechu, które pętli się wyraźniej przy ustach za każdym razem, gdy mówiła. Kręciło jej się w głowie, gdy próbowała poskładać w całość sens, który z taką precyzją poruszał coraz głębszymi partiami jej ciała - Aktualnie jedynym, który to powtarza, jesteś Ty sam - rzuciła chłodno, przez zęby, które stuknęły o siebie ze złością. Głos i tak przestał reagować na rozpaczliwe podszepty rozumu, wyszarpując niejednorodne szepty z krtani na raz, a na dwa wypluwając podniesioną falę niemal do krzyku. I ten sam gniew, który tak jasno trawił jej wnętrze, oślepiał, przysłaniając prawdę, która zdawała się wycofywać, zalewając twarz Percivala cieniem. Czy jej oblicze wyglądało tak samo? Czy zgubiła gdzieś prawdziwość, wplataną w szerzące się rany?
Nie dostrzegła pierwszych znamion deszczu. Zignorowała krople, które znaczyły się drobna siecią na zburzonych włosach, wsiąkły w materię sukienki, znaczyły chłodem gdzieś przy barku, spływając na plecy i zdecydowanie, nie była w stanie go rozróżnić, gdy kapały na policzki, z których ścierała je gwałtownym machnięciem dłoni. Dziś, nie należących do niej, trupio bladych, od zaciskanych wciąż palców, jakby drobne ciało chciało powstrzymać skołtunione uczucia, nim wydostaną się na zewnątrz.
Gdyby oddech miała równy, zakrztusiłaby się wciągniętym własnie, spazmatycznie powietrzem. Mruganie i tym razem nie pomogło, z rzęsami ciężkimi od słonych kropel i ustami, które poruszyły się bardziej przestraszone tone, niż sensem. Chociaż i ten zatańczył trupią galopadę do (być może) snu, który uznawała za wspomnienie. Powinności, które odrzucili w paryskim pokoju. Uniosła brodę wyżej, krzyżując spojrzenie jeszcze chwile przed tym, nim zaczęli się staczać po równi pochyłej - I kto to mówi - zabrzmiał głośniej, niż zamierzała, ale i te gdzieś po drodze zboczyły ze ścieżki, niebezpiecznie popychając ją (ich?) ku przepaści. Głowę opuściła chwile potem, opuszczając i dłonie niezmiennie drgające przy zaciśnięciu. I obrączka i pierścionek zaręczynowy wpijały się w skórę, niemal parząc i być może to wróciło ją powtórnie do wspomnienia - Chyba, nie możesz się zdecydować. Ostatnio prosiłeś, żebym nie uciekała - dodała już ciszej, zagryzając wargę i w końcu czując chłód i wilgoć, która nie miała nic wspólnego ani z łzami, ani z panującym wokół, wieczornym powietrzem.
Potem był ciąg krótkich, niemal wyrwanych z mugolskiego filmu, klatek filmowych, które w jednej kazały jej się schylić, w kolejnej już rzucała gniewny odłamek, a w następnej z zaciśniętymi w pieści dłońmi, przekraczała granice, której przekroczy nie powinna, gdzieś przez ułamek sekundy, gdy w końcu podniosła wzrok, złapać w zielonej źrenicy ten jeden, wymieszany ze złością - ból, który kruszył jej własny, jak lodowa kra.
Nie szarpnęła się, gdy męski uścisk rąk chwycił nadgarstki. Rozluźniła palce, chociaż te zdawały się dziwnie rozciągnięte. Nikłe wygięcie ust przypomniało o nieznacznym bólu, ale przyjęła go z groteskową ulgą - Nie miały robić - odchyliła się bardziej do tyłu, zahaczając łokciami i wilgotna już koszulę, która jeszcze przed momentem szarpała. Piekąca w gardło i pierś fala rozlała się powtórnie, gdy słowa rozcięły się raną, dodana do kolekcji dzisiejszych. I nie mogła już cofnąć wrażenia, że budowali naprzeciw siebie ostry mur, wciskając ostrza tam, gdzie bolało najbardziej. Robiło jej się coraz bardziej niedobrze, a ściśnięty do granic możliwości żołądek podpowiadał, że niedługo zwymiotuje. Słowami, które usłyszała. I tymi, które sama rzuciła.
- Jeśli tak uważasz, może nie znasz mnie tak dobrze - jak myślałam - to że nie przytakuję ci, gdy mówisz o tym wszystkim, to że nie wiję się jak żałobne płaczki, gdy mówisz o śmierci, to, że nigdy nie uznam cię za mordercę... - oddychała ciężko, coraz bardziej drżąc przy każdym słowie. Wilgoć wdzierała się coraz silniej, rysując zimne linie dreszczy - nie znaczy, że ignoruję zło i przyjmuję wszystko bezkrytycznie, bez bólu - uparcie, masochistycznie, szukała wzroku i twarzy pochylonej nad nią - to znaczy, że pośród brudu, w którym tak uparcie chcesz utonąć, będę widziała coś więcej. Niezależnie od tego, ile razy powiesz, że jest inaczej - ostatnie słowa, te padające z ust Łowcy, zagrały niczym fałszywe apogeum, dopinając bolesnej wymiany, cięciem na tyle ostrym, że Inara zachwiała się, gdy w końcu straciła oparcie w utrzymujących ją dłoniach. Cofnęła się niemal równocześnie. Nadgarstki pulsowały lekko, wracając krążenie. Coś pękło, przelało się i pozostawiło ją dziwnie pustą.
- Tylko tyle mam - to samo spojrzenie, które zadzierała wyżej, do oczu, teraz opuściła z otępiającą ruchy powolnością. Nie, nie mogła i nie umiała walczyć w pierwszej linii - zrobisz z tym, co zechcesz - Brakowało jej talentu do zaklęć, nie wybijała się w obronie, czarnej magii się brzydziła, nie była nawet biegła w mentalnej obronie przeciw legilimentom. Była kobietą. I jeśli walczyła, robiła to w ramach swojej natury. Na przekór głosom, które przyklejały jej metkę miałkiej, nieświadomej zagrożenia laleczki.
Na dźwięk zaklęcia, podniosła głowę, ale wzrok powędrował w stronę bladego światła, które biło od strony dworku - Jeśli to wszystko, co chciałeś mi powiedzieć. Odejdę - czuła się pusta, wyprana z emocji, które rozpłynęły się razem z deszczem. Ciałem szarpał coraz silniejszy chłód, zaciskając ostre pazury na spiętych do granic możliwości ramionach. Obróciła się powoli, tracąc z pola widzenia przygarbioną sylwetkę mężczyzny. Ruszyła do przodu, początkowo nie czekając na odpowiedź, szarpana wewnętrzną, paniczną wręcz potrzebą ucieczki w kojące progi pracowni, ale w połowie kroku zatrzymała się - W sypialni coś ci zostawiłam - dodała cicho, przypominając sobie o zakupach na jarmarku. Juchtowa szarfa i bursztyn z pazurem gryfa. Miał być prezentem na urodziny, ale nie potrafiła wymyślić niczego, co wybiegałoby dalej niż aktualny wieczór, którego brzemię próbowało powalić na kolana. I ją i... jego.
zt
Te same skrajności, wrzuciły i niemal każdego czarodzieja w wojenną zawieruchę dużo wcześniej, nim zostało to ogłoszone. Ta sama ciemność, coraz częstsze ataki i śmierci, których nie umiała już policzyć. Patrzyła, jak kolejne sylwetki znikają z listy żywych, wpisując imiona także i tych najbliższych. Przepłakała odejścia po cichu, zamknięta w pracowni, która ostatnimi czasy stała się osobista twierdzą, do której nie chciała wpuszczać każdego. Daleko od spojrzeń, daleko od milczenia, by w milczeniu zamknąć się samej. Tym większym, gdy w opozycji do ciemności, stawało kłamstwo. na porządku dziennym wydawało się udawać, że wszystko było w porządku z przerażeniem dostrzegając chichoty na salonach i plotki, które tak radośnie rozpisywała Czarownica. Czy rzeczywiście, wpisywała się w sztuczną pozę, wcielając się w rolę zamkniętej w mydlanej bańce lalki?
Być może czekała za długo. Dając tę sama wolność wyboru, którą otrzymywała od Niego. Bo wrócił. Czy za późno? I które z nich ostatecznie zawiniła? I czy... miała cokolwiek, co mogło go uratować? Wierzyła, że mogła. Ale pierwszy krok zawsze zostawiała jemu. Musiał chcieć.
Dziś tylko nie była pewna, czy rzeczywiście chciał pomocy od niej. I jej.
Widziała goi gniewnego. Widziała, do czego był zdolny mężczyzna, gdy uderzało się w jego siłę, gdy cięło się naciągnięte gniewem (lękiem?) struny. I mimo tej wiedzy, uderzyła, przerażona nie tylko słowami, które wypowiadał, ale i tymi, które zbyt szybko pięły się na drżące wargi. Chwiała się, rozpaczliwie szukając czegoś, czego mogła się chwycić. I podnieść - Mylisz pojęcia przypisując mi udawanie czegokolwiek - ale jak wytłumaczyć podstawę, gdy zaczynała od środka? rzucając zdaniami, które przeciekały przez język niby ognista z rozbitej butelki - Nic, nie jest w porządku - Znaczenie upadało i rozbijało się o ziemię, wsiąkając gdzieś pod ich stopy i zostawiając tylko z rozognionym strachem. I gniewem pulsującym, jak krew.
Nie pamiętała już momentu, w którym granice się starły, mieszając w chaosie, który nazywała swoim umysłem. Ten, zaczynał przypominać bitewne pole z napierającą siłą cieni, tych samych, które dostrzegała w źrenicach Percivala, te same, które ostatnim razem brudziły spojrzenie Bena, to samo, które próbowało wedrzeć się pod jej skórę, sącząc truciznę, którą karmił się strach - Jakiego obrazka? - rozchyliła wargi w niedowierzaniu, ale dudniące o czaszkę wyrazy, wcale nie ustępowały miejsca szeleszczącemu wiatru. Wcale nie rozpłynęły się w powietrzu, jak mgiełka oddechu, które pętli się wyraźniej przy ustach za każdym razem, gdy mówiła. Kręciło jej się w głowie, gdy próbowała poskładać w całość sens, który z taką precyzją poruszał coraz głębszymi partiami jej ciała - Aktualnie jedynym, który to powtarza, jesteś Ty sam - rzuciła chłodno, przez zęby, które stuknęły o siebie ze złością. Głos i tak przestał reagować na rozpaczliwe podszepty rozumu, wyszarpując niejednorodne szepty z krtani na raz, a na dwa wypluwając podniesioną falę niemal do krzyku. I ten sam gniew, który tak jasno trawił jej wnętrze, oślepiał, przysłaniając prawdę, która zdawała się wycofywać, zalewając twarz Percivala cieniem. Czy jej oblicze wyglądało tak samo? Czy zgubiła gdzieś prawdziwość, wplataną w szerzące się rany?
Nie dostrzegła pierwszych znamion deszczu. Zignorowała krople, które znaczyły się drobna siecią na zburzonych włosach, wsiąkły w materię sukienki, znaczyły chłodem gdzieś przy barku, spływając na plecy i zdecydowanie, nie była w stanie go rozróżnić, gdy kapały na policzki, z których ścierała je gwałtownym machnięciem dłoni. Dziś, nie należących do niej, trupio bladych, od zaciskanych wciąż palców, jakby drobne ciało chciało powstrzymać skołtunione uczucia, nim wydostaną się na zewnątrz.
Gdyby oddech miała równy, zakrztusiłaby się wciągniętym własnie, spazmatycznie powietrzem. Mruganie i tym razem nie pomogło, z rzęsami ciężkimi od słonych kropel i ustami, które poruszyły się bardziej przestraszone tone, niż sensem. Chociaż i ten zatańczył trupią galopadę do (być może) snu, który uznawała za wspomnienie. Powinności, które odrzucili w paryskim pokoju. Uniosła brodę wyżej, krzyżując spojrzenie jeszcze chwile przed tym, nim zaczęli się staczać po równi pochyłej - I kto to mówi - zabrzmiał głośniej, niż zamierzała, ale i te gdzieś po drodze zboczyły ze ścieżki, niebezpiecznie popychając ją (ich?) ku przepaści. Głowę opuściła chwile potem, opuszczając i dłonie niezmiennie drgające przy zaciśnięciu. I obrączka i pierścionek zaręczynowy wpijały się w skórę, niemal parząc i być może to wróciło ją powtórnie do wspomnienia - Chyba, nie możesz się zdecydować. Ostatnio prosiłeś, żebym nie uciekała - dodała już ciszej, zagryzając wargę i w końcu czując chłód i wilgoć, która nie miała nic wspólnego ani z łzami, ani z panującym wokół, wieczornym powietrzem.
Potem był ciąg krótkich, niemal wyrwanych z mugolskiego filmu, klatek filmowych, które w jednej kazały jej się schylić, w kolejnej już rzucała gniewny odłamek, a w następnej z zaciśniętymi w pieści dłońmi, przekraczała granice, której przekroczy nie powinna, gdzieś przez ułamek sekundy, gdy w końcu podniosła wzrok, złapać w zielonej źrenicy ten jeden, wymieszany ze złością - ból, który kruszył jej własny, jak lodowa kra.
Nie szarpnęła się, gdy męski uścisk rąk chwycił nadgarstki. Rozluźniła palce, chociaż te zdawały się dziwnie rozciągnięte. Nikłe wygięcie ust przypomniało o nieznacznym bólu, ale przyjęła go z groteskową ulgą - Nie miały robić - odchyliła się bardziej do tyłu, zahaczając łokciami i wilgotna już koszulę, która jeszcze przed momentem szarpała. Piekąca w gardło i pierś fala rozlała się powtórnie, gdy słowa rozcięły się raną, dodana do kolekcji dzisiejszych. I nie mogła już cofnąć wrażenia, że budowali naprzeciw siebie ostry mur, wciskając ostrza tam, gdzie bolało najbardziej. Robiło jej się coraz bardziej niedobrze, a ściśnięty do granic możliwości żołądek podpowiadał, że niedługo zwymiotuje. Słowami, które usłyszała. I tymi, które sama rzuciła.
- Jeśli tak uważasz, może nie znasz mnie tak dobrze - jak myślałam - to że nie przytakuję ci, gdy mówisz o tym wszystkim, to że nie wiję się jak żałobne płaczki, gdy mówisz o śmierci, to, że nigdy nie uznam cię za mordercę... - oddychała ciężko, coraz bardziej drżąc przy każdym słowie. Wilgoć wdzierała się coraz silniej, rysując zimne linie dreszczy - nie znaczy, że ignoruję zło i przyjmuję wszystko bezkrytycznie, bez bólu - uparcie, masochistycznie, szukała wzroku i twarzy pochylonej nad nią - to znaczy, że pośród brudu, w którym tak uparcie chcesz utonąć, będę widziała coś więcej. Niezależnie od tego, ile razy powiesz, że jest inaczej - ostatnie słowa, te padające z ust Łowcy, zagrały niczym fałszywe apogeum, dopinając bolesnej wymiany, cięciem na tyle ostrym, że Inara zachwiała się, gdy w końcu straciła oparcie w utrzymujących ją dłoniach. Cofnęła się niemal równocześnie. Nadgarstki pulsowały lekko, wracając krążenie. Coś pękło, przelało się i pozostawiło ją dziwnie pustą.
- Tylko tyle mam - to samo spojrzenie, które zadzierała wyżej, do oczu, teraz opuściła z otępiającą ruchy powolnością. Nie, nie mogła i nie umiała walczyć w pierwszej linii - zrobisz z tym, co zechcesz - Brakowało jej talentu do zaklęć, nie wybijała się w obronie, czarnej magii się brzydziła, nie była nawet biegła w mentalnej obronie przeciw legilimentom. Była kobietą. I jeśli walczyła, robiła to w ramach swojej natury. Na przekór głosom, które przyklejały jej metkę miałkiej, nieświadomej zagrożenia laleczki.
Na dźwięk zaklęcia, podniosła głowę, ale wzrok powędrował w stronę bladego światła, które biło od strony dworku - Jeśli to wszystko, co chciałeś mi powiedzieć. Odejdę - czuła się pusta, wyprana z emocji, które rozpłynęły się razem z deszczem. Ciałem szarpał coraz silniejszy chłód, zaciskając ostre pazury na spiętych do granic możliwości ramionach. Obróciła się powoli, tracąc z pola widzenia przygarbioną sylwetkę mężczyzny. Ruszyła do przodu, początkowo nie czekając na odpowiedź, szarpana wewnętrzną, paniczną wręcz potrzebą ucieczki w kojące progi pracowni, ale w połowie kroku zatrzymała się - W sypialni coś ci zostawiłam - dodała cicho, przypominając sobie o zakupach na jarmarku. Juchtowa szarfa i bursztyn z pazurem gryfa. Miał być prezentem na urodziny, ale nie potrafiła wymyślić niczego, co wybiegałoby dalej niż aktualny wieczór, którego brzemię próbowało powalić na kolana. I ją i... jego.
zt
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
| 05.10
Powietrze pachniało deszczem, który niedawno przestał padać. Teraz zza chmur przedzierały się smugi słonecznego światła, wydobywając połyskujące refleksy z kropelek rosy osadzonych na źdźbłach trawy. Było ciepło, cieplej niż w wiele tegorocznych letnich dni. Jej zakończenie edukacji i debiutancki sabat upłynęły pod znakiem śniegu (w czerwcu!), letnia pogoda również pozostawała rozkapryszona i chwiejna, i nawet sierpniowy Festiwal Lata nie był tak ciepły jak powinien. Jej pierwszy po skończeniu szkoły i bardzo możliwe, że ostatni, bo jeśli w przyszłym roku konserwatywne rody zrezygnują z uczestnictwa, i Elise nie zamierzała się tam pojawiać.
Nie wiadomo było, jak potoczą się najbliższe wydarzenia – już za cztery dni miał odbyć się szczyt w Stonehenge, choć najmłodszy klejnot rodu Nottów nawet nie mógł śnić, jak koszmarne będzie to wydarzenie. Gdyby tylko wiedziała, co się wydarzy, z chęcią wykręciłaby się i nie udała się tam wraz z rodzicami. Właściwie nie wiedziała, czemu ojciec chciał, żeby się tam pojawiła. Jako kobieta nie miała prawa głosu, mogła jedynie być i wyglądać. Mówił co prawda, że zależy mu na to, by córki mogły zobaczyć tak doniosłe wydarzenie na własne oczy i zrozumieć, jak ważne są odpowiednie rodowe sojusze i jedność szlachetnej krwi w obliczu kryzysu, ostatecznie te kwestie zawsze były dla Nottów ważne. Byli potomkami twórcy Skorowidzu Czystości Krwi. Niewykluczone też, że ojciec chciał pokazać córki dobrze sytuowanym kawalerom z rodzin o słusznych poglądach – miały wszak przysłużyć się korzystnym politycznie układom i przypieczętować któryś z istniejących sojuszy lub dać podstawę do zawarcia nowego. Bardzo możliwe, że Elise prędzej niż później miała zostać wykorzystana do takiego układu, który zdaniem jej ojca i nestora będzie najbardziej korzystny. Perseus Nott nigdy nie doczekał syna, miał tylko trzy córki, z których jedna już pożegnała się z tym światem, wydając ostatnie tchnienie w momencie sprowadzenia na świat swojego pierwszego i jedynego dziecka.
Elise wciąż bardzo tęskniła za Rosalind. Świat bez niej wydawał się jakby niepełny, i choć po czterech latach od tej tragedii blizna w jej sercu prawie się zagoiła, dotkliwie odczuła brak podczas swojego pierwszego sabatu, żałując, że Rose nie mogło być wtedy przy niej. Miała matkę, jeszcze jedną siostrę i kilka kuzynek, ale nie było jej i już nigdy nie będzie. Teraz zapewne miałyby jeszcze więcej wspólnych tematów, bo gdy Elise skończyła szkołę, różnica siedmiu lat z pewnością nie byłaby tak mocno odczuwalna jak dawniej.
Czasem doskwierało jej to, że wszyscy jej kuzynowie mieszkający wraz z nią w posiadłości Nottów byli od niej dużo starsi. Najmłodsza z dzieci brata jej ojca była od niej siedem lat starsza – jak Rose. Nic dziwnego, że Elise zżyła się blisko z bliższymi jej wiekiem krewnymi od strony matki, w rodzinnym domu zawsze będąc tą najmłodszą, która w dzieciństwie zostawała sama, gdy wszyscy wyjeżdżali do Hogwartu, a kiedy oni wrócili, to ona musiała się tam udać.
Kiedy jednak dowiedziała się o wizycie dawno nie widzianej kuzynki, od razu opuściła komnaty, zamierzając się z nią spotkać. Najpierw oddzielił je od siebie ostatni rok Elise w Hogwarcie, a wkrótce później, kilka dni po debiucie, nadarzyła się tragedia, w której zginął mąż Elaine, czyniąc ją samotną wdową w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat. Z perspektywy Elise było to coś strasznego – Elaine była wciąż młodą i piękną kobietą, a resztę swojego życia spędzi sama. Nigdy nie będzie mieć więcej dzieci ani towarzystwa męża. Jak to wyglądało? Elise miała nadzieję, że sama nie będzie musiała się przekonywać, czym jest młode wdowieństwo. Na ten moment marzyła o tym, by się zaręczyć i posmakować życia już nie panny, a narzeczonej. Pożądanej partii, której dłoń zdobił pierścionek, znaczący jej przynależność do jednego mężczyzny i budzący frustrację w innych, którzy nie zdążyli się jej oświadczyć, oraz zazdrość we wciąż wolnych pannach. Niestety pozostawało faktem, że kobieta, która straciła męża przed doczekaniem potomstwa, stawała się sylwetką niezręczną dla obu rodów, skazaną na samotność.
- Może przejdziemy się do ogrodów? Pozwolę sobie skraść cię na trochę, zbyt dawno nie miałyśmy okazji porozmawiać – zaproponowała; zdawała sobie sprawę, że niedługo Elaine zagarnie jej matka i bracia, chciała się nią trochę nacieszyć. Chociaż odrobinę. – Zdążyłam się za tobą stęsknić, droga Elaine. Tak się cieszę, że postanowiłaś nas odwiedzić.
Tak więc wyszły na zewnątrz, przed dwór, kierując się w stronę wciąż pachnących rosą i deszczem ogrodów, które wydawały się budzić do życia po trudnym lecie. Promienie słońca musnęły i jasną skórę Elise, więc dziewczę rozłożyło koronkową parasoleczkę. Nie mogła narazić się na zbyt intensywny blask słońca, tym bardziej, że wczoraj przeszła atak świniowstrętu wywołany anomalią i jej skóra, choć dzięki zastosowanym eliksirom już pozbawiona brzydkich plam, wciąż była delikatna, a Elise pragnęła uniknąć nawet najdrobniejszych przebarwień.
- Jak sobie radzisz z tą samotnością? – zapytała dość bezpośrednio, choć na jej młodej buzi rysował się pewien lęk. Samotność naprawdę jawiła się jak coś strasznego. Wdowieństwo, podobnie jak staropanieństwo, było naprawdę okropne, choć szczęście w nieszczęściu, że Elaine miała syna, więc nie powinna popaść w niełaskę towarzyską. – Tęsknisz... za nim? – kontynuowała zadawanie zapewne nieco niezręcznych pytań, choć jeśli kuzynka sobie ich nie życzyła, Elise zmieni temat. Z pewnością było wiele innych kwestii, które mogły poruszyć, choć Elise w oczywisty sposób nurtowało samopoczucie kuzynki po czymś tak traumatycznym, jak owdowienie. Czy było to dla niej tak bolesne, jak dla Elise niegdyś utrata siostry? Młodziutka Nottówna wiedziała już, jak to jest stracić kogoś bardzo ważnego. Był nawet czas, gdy po śmierci Rose próbowała szukać jej namiastki w kuzynce będącej jej rówieśnicą, co wówczas prowadziło do pewnych tarć – bo Elaine nie była Rose i nie mogła jej zastąpić. Z czasem jednak ich relacje zaczęły się uzdrawiać i normalizować. Elise dorastała. Nie była już czternastolatką obrażoną na cały świat o swoją stratę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Powietrze pachniało deszczem, który niedawno przestał padać. Teraz zza chmur przedzierały się smugi słonecznego światła, wydobywając połyskujące refleksy z kropelek rosy osadzonych na źdźbłach trawy. Było ciepło, cieplej niż w wiele tegorocznych letnich dni. Jej zakończenie edukacji i debiutancki sabat upłynęły pod znakiem śniegu (w czerwcu!), letnia pogoda również pozostawała rozkapryszona i chwiejna, i nawet sierpniowy Festiwal Lata nie był tak ciepły jak powinien. Jej pierwszy po skończeniu szkoły i bardzo możliwe, że ostatni, bo jeśli w przyszłym roku konserwatywne rody zrezygnują z uczestnictwa, i Elise nie zamierzała się tam pojawiać.
Nie wiadomo było, jak potoczą się najbliższe wydarzenia – już za cztery dni miał odbyć się szczyt w Stonehenge, choć najmłodszy klejnot rodu Nottów nawet nie mógł śnić, jak koszmarne będzie to wydarzenie. Gdyby tylko wiedziała, co się wydarzy, z chęcią wykręciłaby się i nie udała się tam wraz z rodzicami. Właściwie nie wiedziała, czemu ojciec chciał, żeby się tam pojawiła. Jako kobieta nie miała prawa głosu, mogła jedynie być i wyglądać. Mówił co prawda, że zależy mu na to, by córki mogły zobaczyć tak doniosłe wydarzenie na własne oczy i zrozumieć, jak ważne są odpowiednie rodowe sojusze i jedność szlachetnej krwi w obliczu kryzysu, ostatecznie te kwestie zawsze były dla Nottów ważne. Byli potomkami twórcy Skorowidzu Czystości Krwi. Niewykluczone też, że ojciec chciał pokazać córki dobrze sytuowanym kawalerom z rodzin o słusznych poglądach – miały wszak przysłużyć się korzystnym politycznie układom i przypieczętować któryś z istniejących sojuszy lub dać podstawę do zawarcia nowego. Bardzo możliwe, że Elise prędzej niż później miała zostać wykorzystana do takiego układu, który zdaniem jej ojca i nestora będzie najbardziej korzystny. Perseus Nott nigdy nie doczekał syna, miał tylko trzy córki, z których jedna już pożegnała się z tym światem, wydając ostatnie tchnienie w momencie sprowadzenia na świat swojego pierwszego i jedynego dziecka.
Elise wciąż bardzo tęskniła za Rosalind. Świat bez niej wydawał się jakby niepełny, i choć po czterech latach od tej tragedii blizna w jej sercu prawie się zagoiła, dotkliwie odczuła brak podczas swojego pierwszego sabatu, żałując, że Rose nie mogło być wtedy przy niej. Miała matkę, jeszcze jedną siostrę i kilka kuzynek, ale nie było jej i już nigdy nie będzie. Teraz zapewne miałyby jeszcze więcej wspólnych tematów, bo gdy Elise skończyła szkołę, różnica siedmiu lat z pewnością nie byłaby tak mocno odczuwalna jak dawniej.
Czasem doskwierało jej to, że wszyscy jej kuzynowie mieszkający wraz z nią w posiadłości Nottów byli od niej dużo starsi. Najmłodsza z dzieci brata jej ojca była od niej siedem lat starsza – jak Rose. Nic dziwnego, że Elise zżyła się blisko z bliższymi jej wiekiem krewnymi od strony matki, w rodzinnym domu zawsze będąc tą najmłodszą, która w dzieciństwie zostawała sama, gdy wszyscy wyjeżdżali do Hogwartu, a kiedy oni wrócili, to ona musiała się tam udać.
Kiedy jednak dowiedziała się o wizycie dawno nie widzianej kuzynki, od razu opuściła komnaty, zamierzając się z nią spotkać. Najpierw oddzielił je od siebie ostatni rok Elise w Hogwarcie, a wkrótce później, kilka dni po debiucie, nadarzyła się tragedia, w której zginął mąż Elaine, czyniąc ją samotną wdową w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat. Z perspektywy Elise było to coś strasznego – Elaine była wciąż młodą i piękną kobietą, a resztę swojego życia spędzi sama. Nigdy nie będzie mieć więcej dzieci ani towarzystwa męża. Jak to wyglądało? Elise miała nadzieję, że sama nie będzie musiała się przekonywać, czym jest młode wdowieństwo. Na ten moment marzyła o tym, by się zaręczyć i posmakować życia już nie panny, a narzeczonej. Pożądanej partii, której dłoń zdobił pierścionek, znaczący jej przynależność do jednego mężczyzny i budzący frustrację w innych, którzy nie zdążyli się jej oświadczyć, oraz zazdrość we wciąż wolnych pannach. Niestety pozostawało faktem, że kobieta, która straciła męża przed doczekaniem potomstwa, stawała się sylwetką niezręczną dla obu rodów, skazaną na samotność.
- Może przejdziemy się do ogrodów? Pozwolę sobie skraść cię na trochę, zbyt dawno nie miałyśmy okazji porozmawiać – zaproponowała; zdawała sobie sprawę, że niedługo Elaine zagarnie jej matka i bracia, chciała się nią trochę nacieszyć. Chociaż odrobinę. – Zdążyłam się za tobą stęsknić, droga Elaine. Tak się cieszę, że postanowiłaś nas odwiedzić.
Tak więc wyszły na zewnątrz, przed dwór, kierując się w stronę wciąż pachnących rosą i deszczem ogrodów, które wydawały się budzić do życia po trudnym lecie. Promienie słońca musnęły i jasną skórę Elise, więc dziewczę rozłożyło koronkową parasoleczkę. Nie mogła narazić się na zbyt intensywny blask słońca, tym bardziej, że wczoraj przeszła atak świniowstrętu wywołany anomalią i jej skóra, choć dzięki zastosowanym eliksirom już pozbawiona brzydkich plam, wciąż była delikatna, a Elise pragnęła uniknąć nawet najdrobniejszych przebarwień.
- Jak sobie radzisz z tą samotnością? – zapytała dość bezpośrednio, choć na jej młodej buzi rysował się pewien lęk. Samotność naprawdę jawiła się jak coś strasznego. Wdowieństwo, podobnie jak staropanieństwo, było naprawdę okropne, choć szczęście w nieszczęściu, że Elaine miała syna, więc nie powinna popaść w niełaskę towarzyską. – Tęsknisz... za nim? – kontynuowała zadawanie zapewne nieco niezręcznych pytań, choć jeśli kuzynka sobie ich nie życzyła, Elise zmieni temat. Z pewnością było wiele innych kwestii, które mogły poruszyć, choć Elise w oczywisty sposób nurtowało samopoczucie kuzynki po czymś tak traumatycznym, jak owdowienie. Czy było to dla niej tak bolesne, jak dla Elise niegdyś utrata siostry? Młodziutka Nottówna wiedziała już, jak to jest stracić kogoś bardzo ważnego. Był nawet czas, gdy po śmierci Rose próbowała szukać jej namiastki w kuzynce będącej jej rówieśnicą, co wówczas prowadziło do pewnych tarć – bo Elaine nie była Rose i nie mogła jej zastąpić. Z czasem jednak ich relacje zaczęły się uzdrawiać i normalizować. Elise dorastała. Nie była już czternastolatką obrażoną na cały świat o swoją stratę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Elise Nott dnia 28.12.18 21:15, w całości zmieniany 1 raz
W Nottinghamshire nawet deszcz wydawał się jej łagodniejszy, niż w innych stronach Anglii. Pojedyncze krople niespiesznie, niemal ospale opadały z liści drzew i krzewów, spływały po źdźbłach trawy, krótkotrwale nadając nieco już wypłowiałej, późno-letniej roślinności pozory wiosennej młodości. Lady Avery zastanawiała się, czy gdyby na ich podobieństwo poddała się kapryśnej pogodzie i pozwoliła dopiero co przeszłemu deszczowi zrujnować starannie wykonaną fryzurę i makijaż, przemoczyć i odkształcić kapelusz i suknię, efekt byłby podobny. A może wręcz przeciwnie? Dopiero wtedy widoczne stałyby się wszystkie lata i troski dzielące ją od wcześnie zażegnanego dzieciństwa? Zażegnanego... w tym kontekście wydawać by się mogło, że to niefortunnie dobrane słowo. Jej dzieciństwo było przecież z wszech miar udane, z jednej strony godne odrobiny melancholii, z drugiej zwieńczone pożądanym finałem osładzającym konieczność zmian – intratnym i w wystarczającym stopniu szczęśliwym zamążpójściem. Nawet głębsze uczucia i myśli Elaine dotyczące tego okresu w jej życiu, często niedoskonałe i egoistyczne, jakkolwiek brzemienne skutki, nie były powodem dla którego dzieciństwo stało się dla niej tak bliskie problemowi wartemu zażegnania. Jej doświadczenia zeszły na drugi plan względem kwestii bardziej aktualnych.
Dzieciństwo jej syna zostało – nie, pozostawało – skażone śmiercią. Śmiercią jego ojca, najważniejszej, nawet jeśli pod pewnymi względami odległej, osoby w jego życiu. Elaine widziała to w jego oczach. Nawet jeśli nie potrafił jeszcze w pełni pojąć zapośredniczonych wiadomości, właściwie przeżyć ponurych obrządków pogrzebowych, nawet jeśli nie miał możliwości odczuć jeszcze, że pozostający dotąd przez długie okresy poza posiadłością ojciec tym razem już nie wróci, coś zmieniło się w jego spojrzeniu, zwłaszcza gdy kierował je w stronę samej Elaine. A może to jej oczy nie potrafiły odnaleźć w nim tego, co dostrzegała dotąd…? Znajomy głos sprowadził ją na ziemię, uładził emocje. Na jej bladej twarzy pojawił się uśmiech – łagodny, ciepły, wystudiowany. Cieszył ją czas spędzony w rodzinnej siedzibie, była zadowolona ze spotkania z Elise. Mimo dalszego pokrewieństwa i znaczącej różnicy wieku, dziewczyna była na swój sposób bliska lady Avery. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że pamięta ją z dzieciństwa. Bardziej zainteresowana była jej starszą siostrą, a swoją rówieśnicą – Rosalind. Później rozdzieliła je szkoła, wreszcie – zamążpójście Elaine. Wiele zmieniła śmierć samej Rose jak i mijający czas. Elise nieodwołalnie zmieniała się z dziecka w kobietę. Z podlotka stała się debiutantką, a niedługo stanie się mężatką. Zapewne będzie cieszyć się tym stanem dłużej od niej.
– Oczywiście – przytaknęła na propozycję nieco machinalnie, poprawiając kapelusz tak, by osłaniał całą jej twarz od słońca – ruch dobrze mi zrobi. Zdążyłam stęsknić się za tobą i za Ashfield. Wszędzie indziej czas mija tak szybko…
Błądząc dotąd spojrzeniem od jednego miejsca do drugiego, jak gdyby widziała okolicę po raz pierwszy, Elaine spojrzała Elise bezpośrednio w oczy dopiero w odpowiedzi na jej pytania. Bezpośrednie, proste i trudne zarazem. Zdawać by się mogło, że to utkwione przez kilka sekund w kuzynce spojrzenie, na wpół napominające a na wpół zaciekawione, będzie jedyną odpowiedzią. – Nie brakuje mi towarzystwa – kąciki jej ust drgnęły, a brwi uniosły się nieznacznie w górę. Natychmiast przypomniał jej się dźwięk otwieranych pewnie drzwi, stawianej na kamiennej posadzce stopy, urwanego w pół wdechu i starannie wykonanej ciszy, poprzedzonej bardzo cichym skrzypnięciem przymykanych drzwi. Lord i lady Avery byli sobie towarzyszami zawsze wtedy, gdy było to słuszne i czasem wtedy, kiedy sprzyjały temu okoliczności. Bywali, owszem, w towarzystwie. Jednak, dość zgodnie, nie uważali siebie za towarzystwo. Na pewno nie w ostatnich latach małżeństwa. Wręcz przeciwnie, jednym budulcowych elementów ich związku było przyuczenie do tego, by wzajemnie szanować i chronić swoją samotność. Właściwie, Elaine stanęła przed odwrotnym dylematem po śmierci małżonka: przedstawiciele dwóch rodów do których teraz należała oraz przedstawicieli innych, pozostający w znaczących cokolwiek relacjach z państwem Avery czuli się w obowiązku przekazać jej w ten czy inny sposób swoje kondolencje, przemyślenia, rady. Niektórych z nich dotąd widziała tylko zapisanych czarnym atramentem w ministerialnych czy też rodowych archiwach. Do nich też powróciła, kiedy tylko miała okazję. – Zresztą, mógłby wrócić jako duch, a i tak nie znaleźlibyśmy pewnie czasu na spotkanie. Nauczyłam się rozłąki.
Dzieciństwo jej syna zostało – nie, pozostawało – skażone śmiercią. Śmiercią jego ojca, najważniejszej, nawet jeśli pod pewnymi względami odległej, osoby w jego życiu. Elaine widziała to w jego oczach. Nawet jeśli nie potrafił jeszcze w pełni pojąć zapośredniczonych wiadomości, właściwie przeżyć ponurych obrządków pogrzebowych, nawet jeśli nie miał możliwości odczuć jeszcze, że pozostający dotąd przez długie okresy poza posiadłością ojciec tym razem już nie wróci, coś zmieniło się w jego spojrzeniu, zwłaszcza gdy kierował je w stronę samej Elaine. A może to jej oczy nie potrafiły odnaleźć w nim tego, co dostrzegała dotąd…? Znajomy głos sprowadził ją na ziemię, uładził emocje. Na jej bladej twarzy pojawił się uśmiech – łagodny, ciepły, wystudiowany. Cieszył ją czas spędzony w rodzinnej siedzibie, była zadowolona ze spotkania z Elise. Mimo dalszego pokrewieństwa i znaczącej różnicy wieku, dziewczyna była na swój sposób bliska lady Avery. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że pamięta ją z dzieciństwa. Bardziej zainteresowana była jej starszą siostrą, a swoją rówieśnicą – Rosalind. Później rozdzieliła je szkoła, wreszcie – zamążpójście Elaine. Wiele zmieniła śmierć samej Rose jak i mijający czas. Elise nieodwołalnie zmieniała się z dziecka w kobietę. Z podlotka stała się debiutantką, a niedługo stanie się mężatką. Zapewne będzie cieszyć się tym stanem dłużej od niej.
– Oczywiście – przytaknęła na propozycję nieco machinalnie, poprawiając kapelusz tak, by osłaniał całą jej twarz od słońca – ruch dobrze mi zrobi. Zdążyłam stęsknić się za tobą i za Ashfield. Wszędzie indziej czas mija tak szybko…
Błądząc dotąd spojrzeniem od jednego miejsca do drugiego, jak gdyby widziała okolicę po raz pierwszy, Elaine spojrzała Elise bezpośrednio w oczy dopiero w odpowiedzi na jej pytania. Bezpośrednie, proste i trudne zarazem. Zdawać by się mogło, że to utkwione przez kilka sekund w kuzynce spojrzenie, na wpół napominające a na wpół zaciekawione, będzie jedyną odpowiedzią. – Nie brakuje mi towarzystwa – kąciki jej ust drgnęły, a brwi uniosły się nieznacznie w górę. Natychmiast przypomniał jej się dźwięk otwieranych pewnie drzwi, stawianej na kamiennej posadzce stopy, urwanego w pół wdechu i starannie wykonanej ciszy, poprzedzonej bardzo cichym skrzypnięciem przymykanych drzwi. Lord i lady Avery byli sobie towarzyszami zawsze wtedy, gdy było to słuszne i czasem wtedy, kiedy sprzyjały temu okoliczności. Bywali, owszem, w towarzystwie. Jednak, dość zgodnie, nie uważali siebie za towarzystwo. Na pewno nie w ostatnich latach małżeństwa. Wręcz przeciwnie, jednym budulcowych elementów ich związku było przyuczenie do tego, by wzajemnie szanować i chronić swoją samotność. Właściwie, Elaine stanęła przed odwrotnym dylematem po śmierci małżonka: przedstawiciele dwóch rodów do których teraz należała oraz przedstawicieli innych, pozostający w znaczących cokolwiek relacjach z państwem Avery czuli się w obowiązku przekazać jej w ten czy inny sposób swoje kondolencje, przemyślenia, rady. Niektórych z nich dotąd widziała tylko zapisanych czarnym atramentem w ministerialnych czy też rodowych archiwach. Do nich też powróciła, kiedy tylko miała okazję. – Zresztą, mógłby wrócić jako duch, a i tak nie znaleźlibyśmy pewnie czasu na spotkanie. Nauczyłam się rozłąki.
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Elise stała zaledwie u progu dorosłości. Z jej perspektywy dzielące ją i Elaine siedem lat doświadczeń to było dużo, ta różnica zapewne zatrze się dopiero z czasem. Teraz ona była debiutantką, która dopiero co skończyła szkołę, podczas gdy jej kuzynka zdążyła wyjść za mąż, urodzić dziecko i nawet owdowieć. A wszystko to dokonało się przez te siedem lat, które Elise dopiero miała przeżyć. Oby w jej przypadku obeszło się bez tak wczesnego owdowienia. Wolałaby móc cieszyć się statusem żony przez długie lata niż zostać skazaną na samotność do końca życia w wieku lat dwudziestu pięciu. Wiek Elaine z jednej strony jawił jej się jako stateczny i dojrzały (choć może gdy sama w nim będzie, spojrzy na to inaczej i wcale nie będzie się czuła staro), a z drugiej wydawało się, że to bardzo niedużo jak na status wdowy. W jej wyobrażeniach wdowy miały zmarszczki i posiwiałe włosy, a wciąż śliczna Elaine o gładkiej, mlecznej skórze nijak do tego smutnego obrazu nie pasowała.
Status Elaine napawał ją głębokim smutkiem i współczuciem odkąd usłyszała o śmierci jej małżonka. Były w końcu rodziną, niegdyś mieszkały pod tym samym dachem, w posiadłości którą właśnie opuściły, by udać się na krótką przechadzkę. Jednak już kilka lat temu najpierw Elaine, a potem Rose opuściły to miejsce. Z czasem z ich pokolenia pozostali tylko bracia Elaine, a także Elise i jej starsza o parę lat siostra. Ojciec Elise, Perseus Nott, zawsze zazdrościł swemu starszemu bratu doczekania czterech synów, podczas gdy on sam miał jedynie córki, które nigdy nie przekażą nazwiska Nott dalej. Ich relacje nie były więc idealne i było to wyczuwalne, gdy obaj mężczyźni przebywali w tym samym pomieszczeniu, jednak stosunki ojców nie przeszkadzały młodziutkiej Nottównie w szukaniu towarzystwa kuzynostwa, choć czasem zazdrościła Elaine, że miała braci, bo sama też chciałaby mieć choć jednego – koniecznie starszego, który mógłby się nią opiekować. Podobno niewiele brakowało, by go miała, niestety zmarł jeszcze przed jej narodzinami i dopiero kilka lat temu dowiedziała się o jego istnieniu.
Zawsze była mocno zżyta z rodziną, wychowana w przekonaniu, że ród jest najważniejszy i należało starannie pielęgnować więzi z bliskimi, także tymi, którzy już nie nosili nazwiska Nott.
- Też bym tęskniła. I na pewno będę, kiedy już wyjdę za mąż i zamieszkam gdzieś indziej. Moje serce zawsze jednak będzie czuć sentyment do tego pierwszego, prawdziwego domu – rzekła z iście młodzieńczym zapałem i przekonaniem. Tym domem było Ashfield Manor, choć żywiła także ciepłe uczucia do rodzinnych stron swojej matki. Czy odnajdzie je w sobie wobec posiadłości męża? Czy może do końca życia będzie się czuła tam nieszczęśliwa i z ulgą będzie wyrywać się w odwiedziny do posiadłości Nottów?
Pytania Elise były dość bezpośrednie, ale była ciekawa. Nie tylko przez wzgląd na kuzynkę; chciała również zrozumieć, jak to jest. Czy da się normalnie żyć z piętnem wdowieństwa? Jak wiele się zmienia poza tym, że męża już nie ma i nie będzie również żadnego kolejnego? Choć mężczyźni po utracie małżonki mogli ożenić się ponownie, kobietom nie było to dane. Pod tym względem miały zdecydowanie gorzej, dlatego Elise miała nadzieję, że uniknie podobnego losu. A nawet jeśli już zostanie wdową, stanie się to po tym, jak urodzi mężowi dzieci, najlepiej więcej niż jedno.
- Spędzisz resztę życia samotnie, a to brzmi tak smutno! – powiedziała z egzaltacją, prawdopodobnie przeżywając bardziej niż sama Elaine. – Dobrze, że na pocieszenie masz syna, choć żywię nadzieję, że rodzina małżonka również traktuje cię dobrze. – Avery nie kojarzyli jej się z ciepłem, jawili się jako ród wyjątkowo zimny i nieprzystępny. Dlatego tak rzadko odwiedzała Elaine tam i zwykle widywały się podczas jej wizyt w Ashfield Manor.
Elise była zapewne o wiele bardziej towarzyska niż Elaine i lubiła przebywać w gronie rodziny, dłuższa samotność ją męczyła i nużyła.
- Ostatnio coraz częściej rozmyślam o tym, co czeka mnie. Skończyłam już szkołę, tylko patrzeć, jak ojciec przedstawi mi kandydata na narzeczonego. Coraz więcej moich kuzynek oraz koleżanek się zaręcza. Trudno ignorować te kwestie – odezwała się, gdy już szły przez ogrody, spacerując wypielęgnowanymi alejkami. Jej czas panieństwa nie miał i nie mógł być zbyt długi. Nie chciałaby choćby otrzeć się o umowną granicę staropanieństwa i tym samym narazić się na niepochlebne plotki. Marzyło jej się młode zamążpójście, koniecznie z kimś odpowiednim, wyznającym jedyne słuszne wartości i funkcjonującym na salonach równie dobrze jak ona. Nie chciała zostać ani starą panną, ani żoną jakiegoś zramolałego zgreda, który nie pozwoliłby jej się cieszyć młodością, nie wspominając o zdrajcy krwi o promugolskich zapędach – ale wierzyła, że ojciec nie wybrałby kogoś, kogo poglądów nie byłby pewny.
- W dodatku zbliża się szczyt w Stonehenge. Mój ojciec będzie tam przedstawiać swoje stanowisko, chce zabrać również mnie i moją siostrę. Jak myślisz, czy to dobra okazja, by poznać odpowiedniego kandydata na męża i pokazać, jak bardzo mi zależy na wartościach krzewionych przez nasz ród? – Elise, jak przystało na płytką panienkę, nie była zbyt mądra i miała dość wąskie spojrzenie i priorytety. Jej główną życiową ambicją było dobre zamążpójście, ale ród nie był jej obojętny więc miała nadzieję, że cokolwiek się tam wydarzy, będzie to pomyślne dla Nottów. Świat zwykłych ludzi spoza wyższych sfer zupełnie jej nie obchodził, liczyły się tylko własne wygody. Nie miała jednak pojęcia, jak wielkim dramatem okaże się szczyt.
Status Elaine napawał ją głębokim smutkiem i współczuciem odkąd usłyszała o śmierci jej małżonka. Były w końcu rodziną, niegdyś mieszkały pod tym samym dachem, w posiadłości którą właśnie opuściły, by udać się na krótką przechadzkę. Jednak już kilka lat temu najpierw Elaine, a potem Rose opuściły to miejsce. Z czasem z ich pokolenia pozostali tylko bracia Elaine, a także Elise i jej starsza o parę lat siostra. Ojciec Elise, Perseus Nott, zawsze zazdrościł swemu starszemu bratu doczekania czterech synów, podczas gdy on sam miał jedynie córki, które nigdy nie przekażą nazwiska Nott dalej. Ich relacje nie były więc idealne i było to wyczuwalne, gdy obaj mężczyźni przebywali w tym samym pomieszczeniu, jednak stosunki ojców nie przeszkadzały młodziutkiej Nottównie w szukaniu towarzystwa kuzynostwa, choć czasem zazdrościła Elaine, że miała braci, bo sama też chciałaby mieć choć jednego – koniecznie starszego, który mógłby się nią opiekować. Podobno niewiele brakowało, by go miała, niestety zmarł jeszcze przed jej narodzinami i dopiero kilka lat temu dowiedziała się o jego istnieniu.
Zawsze była mocno zżyta z rodziną, wychowana w przekonaniu, że ród jest najważniejszy i należało starannie pielęgnować więzi z bliskimi, także tymi, którzy już nie nosili nazwiska Nott.
- Też bym tęskniła. I na pewno będę, kiedy już wyjdę za mąż i zamieszkam gdzieś indziej. Moje serce zawsze jednak będzie czuć sentyment do tego pierwszego, prawdziwego domu – rzekła z iście młodzieńczym zapałem i przekonaniem. Tym domem było Ashfield Manor, choć żywiła także ciepłe uczucia do rodzinnych stron swojej matki. Czy odnajdzie je w sobie wobec posiadłości męża? Czy może do końca życia będzie się czuła tam nieszczęśliwa i z ulgą będzie wyrywać się w odwiedziny do posiadłości Nottów?
Pytania Elise były dość bezpośrednie, ale była ciekawa. Nie tylko przez wzgląd na kuzynkę; chciała również zrozumieć, jak to jest. Czy da się normalnie żyć z piętnem wdowieństwa? Jak wiele się zmienia poza tym, że męża już nie ma i nie będzie również żadnego kolejnego? Choć mężczyźni po utracie małżonki mogli ożenić się ponownie, kobietom nie było to dane. Pod tym względem miały zdecydowanie gorzej, dlatego Elise miała nadzieję, że uniknie podobnego losu. A nawet jeśli już zostanie wdową, stanie się to po tym, jak urodzi mężowi dzieci, najlepiej więcej niż jedno.
- Spędzisz resztę życia samotnie, a to brzmi tak smutno! – powiedziała z egzaltacją, prawdopodobnie przeżywając bardziej niż sama Elaine. – Dobrze, że na pocieszenie masz syna, choć żywię nadzieję, że rodzina małżonka również traktuje cię dobrze. – Avery nie kojarzyli jej się z ciepłem, jawili się jako ród wyjątkowo zimny i nieprzystępny. Dlatego tak rzadko odwiedzała Elaine tam i zwykle widywały się podczas jej wizyt w Ashfield Manor.
Elise była zapewne o wiele bardziej towarzyska niż Elaine i lubiła przebywać w gronie rodziny, dłuższa samotność ją męczyła i nużyła.
- Ostatnio coraz częściej rozmyślam o tym, co czeka mnie. Skończyłam już szkołę, tylko patrzeć, jak ojciec przedstawi mi kandydata na narzeczonego. Coraz więcej moich kuzynek oraz koleżanek się zaręcza. Trudno ignorować te kwestie – odezwała się, gdy już szły przez ogrody, spacerując wypielęgnowanymi alejkami. Jej czas panieństwa nie miał i nie mógł być zbyt długi. Nie chciałaby choćby otrzeć się o umowną granicę staropanieństwa i tym samym narazić się na niepochlebne plotki. Marzyło jej się młode zamążpójście, koniecznie z kimś odpowiednim, wyznającym jedyne słuszne wartości i funkcjonującym na salonach równie dobrze jak ona. Nie chciała zostać ani starą panną, ani żoną jakiegoś zramolałego zgreda, który nie pozwoliłby jej się cieszyć młodością, nie wspominając o zdrajcy krwi o promugolskich zapędach – ale wierzyła, że ojciec nie wybrałby kogoś, kogo poglądów nie byłby pewny.
- W dodatku zbliża się szczyt w Stonehenge. Mój ojciec będzie tam przedstawiać swoje stanowisko, chce zabrać również mnie i moją siostrę. Jak myślisz, czy to dobra okazja, by poznać odpowiedniego kandydata na męża i pokazać, jak bardzo mi zależy na wartościach krzewionych przez nasz ród? – Elise, jak przystało na płytką panienkę, nie była zbyt mądra i miała dość wąskie spojrzenie i priorytety. Jej główną życiową ambicją było dobre zamążpójście, ale ród nie był jej obojętny więc miała nadzieję, że cokolwiek się tam wydarzy, będzie to pomyślne dla Nottów. Świat zwykłych ludzi spoza wyższych sfer zupełnie jej nie obchodził, liczyły się tylko własne wygody. Nie miała jednak pojęcia, jak wielkim dramatem okaże się szczyt.
Rzeczywiście, siedem ostatnich lat minęło Elaine bardzo szybko. Wydawały się też śmiesznie małą odległością od wejścia w dorosłość teraz, kiedy już ją przekroczyła. Oczywiście, zupełnie inaczej wyglądało to na starcie, kiedy była jeszcze w wieku Elise. Wyjście za mąż i urodzenie dziecka wydawało się in spe długim procesem. Tymczasem wszystko to miała już za sobą, a kolejne tygodnie, miesiące, lata zdawały się mijać tylko szybciej. Jej dziecko rosło, świat wokół niej się zmieniał, ona też nie mogła sobie pozwolić na brak rozwoju. Z każdego doświadczenia starała się czerpać naukę. Samej różnicy wieku między sobą a kuzynką Elaine nie poświęcała jednak szczególnej uwagi. Identyczna istniała przecież między nią a Percivalem, a byli sobie tak bliscy! Dużo starszy był również jej mąż, a co za tym idzie wielu ludzi, którymi była na co dzień otoczona. Pozwoliło to jej przyzwyczaić się do lawirowania wokół tych różnic, nawet jeśli znakomita większość z nich zniknęła z jej pola widzenia wraz ze śmiercią Médérica. Elaine nie widziała w tym nic dziwnego, sama też nie zabiegała o zachowanie z nimi bliższych stosunków. Byli związani z jej mężem, z nią mieli niewiele wspólnego. Zresztą, przez pewien czas młoda wdowa pozostawała poza zasięgiem większości tak zwanego towarzystwa. Początkowo były to problemy zdrowotne, później archiwa pod jej pieczą, po chwili przerwy domagające się przecież podwójnej uwagi. Jej nieobecność na salonach zdawała się być nie tylko akceptowana, ale i oczekiwana. Podobnie jak i stopniowy powrót. Jej syn może i miał dopiero kilka lat, ale o jego interesy w przyszłości należało zadbać jak najwcześniej. Podobnie zresztą jak i własne, z jednej strony splecione z pozycją rodu jako całości z drugiej - z wolą nestora. Avery słynęli (i nie bez powodu) z braku ciągot do subtelnych, politycznych zagrywek ale w sytuacji tak newralgicznej jak obecna nawet oni mogli czerpać pewne korzyści z działalności kogoś o nieco łagodniejszym obyciu, a jednocześnie oddanych ich wartościom i celom. Szczególnie, kiedy była to osoba od której tak łatwo było się w razie niepowodzenia odżegnać.
Dopiero uwaga Elise dotycząca tęsknoty za Ashfield Manor zwróciła uwagę Elaine na jej wcześniejsze słowa. Czy zaprzątnięta przez większość czasu myślami o Averych - w życiu codziennym ale i na arenie politycznej, czy myśląc coraz bardziej Averymi - słusznie czy nie stawiając się na równi z nimi, mogła uczciwie powiedzieć, że tęskni za byciem panną Nott? Oczywiście, jej życie było wtedy mniej skomplikowane, widoki na przyszłość zbyt mało określone, żeby budziły niepokój taki, który stał się jej bliskim znajomym w ostatnich latach, ale też droga przed nią nigdy nie była tak otwarta. Jako żona, zależała w pełni od swojego męża. Jako wdowa, odpowiedzialna była za decyzje na rzecz swojego syna. Podlegając w większym stopniu nestorowi, była bliżej rzeczywistego wpływu na swój los. Ashfield Manor było dobrym miejscem na to, by się wyciszyć ale tu rzeczywiście czas stał dla niej w miejscu, podczas gdy tam, w Ludlow, miała jeszcze szansę na coś więcej.
– Oczywiście, nikt nie zastąpi jego obecności – odpowiedziała na kolejne wspomnienie o mężu. – To jednak nie to samo, co samotność. Mam jeszcze kochających krewnych tutaj. Mam dziecko. Mam dom. Bardzo dziecinnie z mojej strony byłoby nie doceniać, mimo tragedii jaka się wydarzyła, fortunności mojego położenia. Bezpieczeństwa, jakie zapewnili mi Avery.
Rozumiała, że to do jej uczuć związanych bezpośrednio ze stratą męża chciała dokopać się Elise i nie mogła dziwić się jej zainteresowaniu. Kiedyś być może otworzyłaby się i pozwoliła jej poznać faktyczny obraz żałoby – taką, jaką była przeżywana na co dzień. Nie było w niej nic wzniosłego. Nie było planowania. Przychodziła niespodziewanie, wywołana obrazami, dźwiękami, zapachami, dotknięciem materiału o którym dotąd nie pamiętała, że było z nim związane. Wywoływała strach, złość, smutek. Ponad wszystko ból. Najpierw ostry, nie dający się zignorować, z upływem czasu coraz bardziej tępy, pozwalający żyć ale każący również podejrzewać, że pozostanie z nią już do końca. Może właśnie dlatego stawał się dla niej coraz bardziej prywatny. W ten sposób ostatni element tego kim był dla Elaine jej mąż stał się nieodwołalnie częścią niej. Niechęć do dzielenia się nim nie wynikała ze skrytości, ale wprost ze specyficznego rodzaju zaborczości.
Jej towarzyszka dotarła wreszcie do kwestii, która najpewniej stała za większością dotychczasowych pytań. Elise Nott miała za niedługo przyjąć inne nazwisko i zostać żoną. Uśmiech na twarzy Elaine, który wcześniej więcej wspólnego miał z uprzejmością, niż szczęściem, zaczął stopniowo zdradzać rozbawienie. Nie było w nim jednak szyderstwa, jedynie łagodna pobłażliwość. Zasadniczo miała rację. Trudno było ignorować kwestię tak ważną w życiu młodej szlachcianki. Wszelkie spotkania towarzyskie mogły okazać się istotne w wyborze kandydata, przede wszystkim zaś te ściśle polityczne. Jeśli jednak chodzi o zajmowanie w tych okolicznościach jakiejkolwiek pozycji, a co dopiero aktywne jej akcentowanie… cóż, dość powszechne a niestety w tym przypadku niespełnione pragnienie ojca Elise, by mieć syna niosło ze sobą różnego rodzaju konsekwencje ale myśl, że będzie on próbował kompensować ten brak pozwalając w zamian na faktyczne zaistnienie córki na szczycie wydawała jej się zupełnie nieprawdopodobna.
– Zapewne jeden z obecnych tam mężczyzn stanie się w przyszłości twoim mężem i oczywiście warto mieć to na uwadze. Tym bardziej jednak... myślę, że nie zaszkodzi nie angażować się szczególnie nawet w to, co ma do powiedzenia twój ojciec. Wierzę w twoje oddanie i posłuszeństwo i jestem pewna, że nikt przy zdrowych zmysłach by go nie zakwestionował. Skoro jednak nie znamy jeszcze kandydata – tu Elaine urwała myśl, a w jej spojrzeniu pojawiło się zaciekawienie – chyba, że pojawił się już ktoś wyjątkowy w twoim otoczeniu?
Dopiero uwaga Elise dotycząca tęsknoty za Ashfield Manor zwróciła uwagę Elaine na jej wcześniejsze słowa. Czy zaprzątnięta przez większość czasu myślami o Averych - w życiu codziennym ale i na arenie politycznej, czy myśląc coraz bardziej Averymi - słusznie czy nie stawiając się na równi z nimi, mogła uczciwie powiedzieć, że tęskni za byciem panną Nott? Oczywiście, jej życie było wtedy mniej skomplikowane, widoki na przyszłość zbyt mało określone, żeby budziły niepokój taki, który stał się jej bliskim znajomym w ostatnich latach, ale też droga przed nią nigdy nie była tak otwarta. Jako żona, zależała w pełni od swojego męża. Jako wdowa, odpowiedzialna była za decyzje na rzecz swojego syna. Podlegając w większym stopniu nestorowi, była bliżej rzeczywistego wpływu na swój los. Ashfield Manor było dobrym miejscem na to, by się wyciszyć ale tu rzeczywiście czas stał dla niej w miejscu, podczas gdy tam, w Ludlow, miała jeszcze szansę na coś więcej.
– Oczywiście, nikt nie zastąpi jego obecności – odpowiedziała na kolejne wspomnienie o mężu. – To jednak nie to samo, co samotność. Mam jeszcze kochających krewnych tutaj. Mam dziecko. Mam dom. Bardzo dziecinnie z mojej strony byłoby nie doceniać, mimo tragedii jaka się wydarzyła, fortunności mojego położenia. Bezpieczeństwa, jakie zapewnili mi Avery.
Rozumiała, że to do jej uczuć związanych bezpośrednio ze stratą męża chciała dokopać się Elise i nie mogła dziwić się jej zainteresowaniu. Kiedyś być może otworzyłaby się i pozwoliła jej poznać faktyczny obraz żałoby – taką, jaką była przeżywana na co dzień. Nie było w niej nic wzniosłego. Nie było planowania. Przychodziła niespodziewanie, wywołana obrazami, dźwiękami, zapachami, dotknięciem materiału o którym dotąd nie pamiętała, że było z nim związane. Wywoływała strach, złość, smutek. Ponad wszystko ból. Najpierw ostry, nie dający się zignorować, z upływem czasu coraz bardziej tępy, pozwalający żyć ale każący również podejrzewać, że pozostanie z nią już do końca. Może właśnie dlatego stawał się dla niej coraz bardziej prywatny. W ten sposób ostatni element tego kim był dla Elaine jej mąż stał się nieodwołalnie częścią niej. Niechęć do dzielenia się nim nie wynikała ze skrytości, ale wprost ze specyficznego rodzaju zaborczości.
Jej towarzyszka dotarła wreszcie do kwestii, która najpewniej stała za większością dotychczasowych pytań. Elise Nott miała za niedługo przyjąć inne nazwisko i zostać żoną. Uśmiech na twarzy Elaine, który wcześniej więcej wspólnego miał z uprzejmością, niż szczęściem, zaczął stopniowo zdradzać rozbawienie. Nie było w nim jednak szyderstwa, jedynie łagodna pobłażliwość. Zasadniczo miała rację. Trudno było ignorować kwestię tak ważną w życiu młodej szlachcianki. Wszelkie spotkania towarzyskie mogły okazać się istotne w wyborze kandydata, przede wszystkim zaś te ściśle polityczne. Jeśli jednak chodzi o zajmowanie w tych okolicznościach jakiejkolwiek pozycji, a co dopiero aktywne jej akcentowanie… cóż, dość powszechne a niestety w tym przypadku niespełnione pragnienie ojca Elise, by mieć syna niosło ze sobą różnego rodzaju konsekwencje ale myśl, że będzie on próbował kompensować ten brak pozwalając w zamian na faktyczne zaistnienie córki na szczycie wydawała jej się zupełnie nieprawdopodobna.
– Zapewne jeden z obecnych tam mężczyzn stanie się w przyszłości twoim mężem i oczywiście warto mieć to na uwadze. Tym bardziej jednak... myślę, że nie zaszkodzi nie angażować się szczególnie nawet w to, co ma do powiedzenia twój ojciec. Wierzę w twoje oddanie i posłuszeństwo i jestem pewna, że nikt przy zdrowych zmysłach by go nie zakwestionował. Skoro jednak nie znamy jeszcze kandydata – tu Elaine urwała myśl, a w jej spojrzeniu pojawiło się zaciekawienie – chyba, że pojawił się już ktoś wyjątkowy w twoim otoczeniu?
It goes on, this world
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Stupid and brutal
But I do not
I do not
Elise, mimo niewątpliwych więzi z kuzynostwem, zawsze czuła się w pewien sposób traktowana inaczej i niekiedy spychana na boczny tor. Nie była ich siostrą, a jedynie kuzynką, i to dużo młodszą. To Rose była bliższa wiekiem do Elaine i jej braci, Elise zawsze odstawała, będąc najmłodszą. Kiedy inni przedstawiciele jej pokolenia Nottów chodzili już do Hogwartu ona ledwie stawiała pierwsze kroki. Kiedy to ona poszła do szkoły, oni byli dorośli. Z jednej strony uwielbiała swoją pozycję najmłodszej i najbardziej rozpieszczanej przez rodzinę, z drugiej to poskąpiło jej wspólnych dziecięcych i nastoletnich przeżyć dzielonych z resztą, nawet z najukochańszą siostrą, Rose. Nie mogła też Elaine zastąpić Rosalind, nawet jeśli wyglądała jak jej młodsza kopia. Ani Elaine nie mogła zastąpić Rosalind jej. Niemniej jednak brakowało jej Elaine w murach Ashfield Manor, choć nie tak, jak brakowało jej Rose. Żywej i szczęśliwej.
Młodziutka Elise była osobą, która bardzo przejmowała się salonowymi nowinkami oraz tym jak sama była postrzegana – a chciała być postrzegana w jak najbardziej korzystny sposób. Jako idealna dama, uzdolniona pianistka, wymarzony materiał na narzeczoną i żonę dla mężczyzny, który będzie dość dobry, by zasłużyć na skarb, jakim była. Póki co była panną, ale dzień zaręczyn i zamążpójścia niewątpliwie nadejdzie i chciała sprostać swoim rolom jak najlepiej, w nadziei że jej los potoczy się lepiej niż Rosalind i Elaine. Pierwsza straciła własne życie, druga utraciła męża i została wdową. Ani ten, ani ten los nie był szczytem marzeń, bo Elise o wiele bardziej wolałaby, żeby jej historia zakończyła się słowami „i żyli długo i szczęśliwie”. I koniecznie bogato, pieniądze i pozycja były wszak ważniejsze niż miłość. W nią nie wierzyła; wszelkie dziecięce rojenia tego typu zostały zduszone w zarodku przez rozczarowaną własnym małżeństwem matkę, która nie chciała, żeby córka przeżywała podobne rozterki co ona w przeszłości i pogodziła się z tym, że małżeństwo to nie uczucia, a obowiązek wobec rodu.
Nie mogłaby sobie wyobrazić braku tęsknoty za Ashfield Manor. Była przekonana, że po ślubie będzie bardzo, ale to bardzo tęsknić za domem, w którym się urodziła i wychowała, i dom męża nigdy nie będzie tym prawdziwym. Miała jednak wrażenie, że Elaine z biegiem czasu stawała się od tego miejsca coraz bardziej odległa. Stawała się coraz bardziej Avery niż Nottem, co ją smuciło, choć wiedziała też, że jej matka dwadzieścia sześć lat po ślubie nadal była bardziej Lestrange niż Nottem, a z Nottami wiązało ją nawet nie tyle pozbawione uczuć małżeństwo, a przede wszystkim córki – duszą i sercem zaś przynależała do panieńskiego rodu, nawet jeśli była wzorową reprezentantką Nottów i godnie prezentowała się u boku męża na salonach. W posiadłości praktycznie nie sposób było zobaczyć ich razem. Elise podejrzewała, że ona sama również będzie bardziej Nottem niż członkiem rodu męża, bo była przywiązana do bliskich i systemu wartości, który jej wpojono. Przynajmniej tak jej się wydawało z obecnej perspektywy, a jak będzie naprawdę, to czas pokaże.
Młodej Nottównie w tym momencie życia wydawało się, że nie potrzebuje nic więcej niż bliskości rodziny, bogactwa, prestiżu i salonowego blichtru. Ambicje zawodowe nie leżały w kręgu jej zainteresowania, bo skupiała swoje aspiracje na spełnianiu ról przewidzianych dla lady – miała wyjść za mąż, by umożliwić Nottom korzystny politycznie układ. Była w tym bardzo ambitna i mierzyła wysoko, nie zamierzając satysfakcjonować się byle czym.
- To prawda, masz dziecko i nadal jesteś mile widziana tutaj, wśród rodziny, ale i tak spędzenie reszty życia samotnie, bez męża jawi mi się jako coś strasznego. Kto będzie się tobą teraz opiekował? – Była w końcu przykładem damy, która była zależna od męskiej opieki, nie wyobrażała sobie życia, w którym brakłoby męskich pleców, za którymi mogłaby się schować i silnego ramienia, na którym mogłaby się wspierać. Teraz tę rolę pełnił ojciec, bo braci nie miała, a kiedyś miał ją przejąć mąż. Oczywiście Elaine nadal była pod pieczą Averych, ale była już tylko wdową, choć fakt posiadania syna na pewno stawiał ją w dużo lepszym świetle, niż jakby była bezdzietna, Avery musieli troszczyć się o swego potomka, a więc i o jego matkę. Do tego dochodziła sama żałoba i tęsknota za kimś, do kogo być może była przywiązana. Ale może jednak nie? Nie wyglądała na bardzo zrozpaczoną, choć minęło tak niewiele czasu. A różnica wieku i doświadczeń sprawiała, że Elaine zapewne nie miała ochoty dzielić się uczuciami ze znacznie młodszą kuzynką, która była jeszcze zaledwie pisklęciem dopiero mającym za sobą pierwsze próby latania, dopiero oczekującym na spełnienie najważniejszej życiowej roli. Krocząc przez ogrody u boku owdowiałej Elaine czuła się, jakby ta różnica była znacznie większa niż tylko siedem lat, bo mentalnie zapewne dzieliło je dużo więcej. To zapewne też sprawiało, że starsza łatwiej panowała nad emocjami i ukrywała je pod warstwą pozorów.
Naturalnie Elise znała swoje kobiece miejsce i wiedziała, że nie będzie jej wypadało zabierać głosu. Miała się tam pojawić wyłącznie jako ozdoba i siedzieć cicho za plecami rodziców. Niczego więcej od dziewcząt nie oczekiwano i na nic więcej nie pozwalano.
- Znam swoją rolę i nie idę tam, by przemawiać, to postępowe i niegodne damy – skrzywiła się oburzona samą myślą o tym, że miałaby zrobić coś podobnego, kiedy pogardzała kobietami zapominającymi o swoim miejscu i próbującymi wcielać się w męską rolę. – Moim zadaniem będzie jedynie ładnie wyglądać u boku ojca i milcząco okazywać mu wsparcie. – Niestety, nie była wymarzonym synem, który mógłby poprzeć Perseusa słowem. Ojciec również o tym wiedział, a jako konserwatysta nie naraziłby się na podobną śmieszność, jak pozwolenie kobiecie przemawiać publicznie w męskich obradach. Musiał poradzić sobie sam razem z bratem i jego synami a także nestorem.
- Chciałabym wiedzieć, kto zostanie moim mężem. Jeśli ojciec już coś planuje, to o niczym mnie nie informuje. Trwam w nieświadomości i och, tak bardzo zazdroszczę Marine, że już nosi pierścionek i niedługo wyjdzie za mąż. – Pierwszeństwo kuzynki rówieśniczki budziło w niej pewną zazdrość. Zawsze skrycie marzyła o tym, że to ją wypatrzą jako pierwszą. Cóż, przynajmniej nacieszy się Ashfield Manor trochę dłużej. Oby tylko nie bardzo długo, co by nie musnąć skandalicznego wieku. – W moim otoczeniu chyba nie pojawił się ostatnio nikt wyjątkowy. Żaden z mężczyzn, którzy na sabacie pragnęli tańca ze mną, nie przypadł mi szczególnie do gustu, choć liczę na to, że kolejne wydarzenia towarzyskie przyniosą miłe i interesujące znajomości. – Elise miała wygórowane wymagania i w każdym z sabatowych adoratorów dopatrywała się mankamentów. – To znaczy... Jest jeden mężczyzna, który jawi mi się jako ideał tego, jaki powinien być młody lord, ale wiem, że nigdy nie będziemy razem. Poza tym... pewnie czułabym się bardzo dziwnie, gdyby to właśnie on miał zostać moim mężem, mimo że jego zalety mogłabym wymieniać godzinami.
Jej policzki nagle poróżowiały, kiedy pomyślała o kuzynie Flavienie. Ideale mężczyzny, który jednocześnie był dla niej prawie jak brat, więc jej uczucia były dość platoniczne i niegroźne, trzymane w ryzach faktem bliskiego pokrewieństwa i relacji, i tym, że małżeństwo z nim zapewne wbrew pozorom wcale aż tak by nie cieszyło. To jednak nie przeszkadzało jej w tym, by była w pewien sposób zaborcza i zazdrosna o kobiety krążące wokół niego, a także żeby porównywała z nim innych mężczyzn pojawiającym się w jej pobliżu. Nie lubiła dzielić się ukochanym kuzynem, a i tak dzielił on swoją uwagę na sporą liczbę krewniaczek i przyjaciółek. Elise zawsze traktowała bliskich jej ludzi z pewną zaborczością, niechętna do dzielenia się nimi z innymi i do bycia jedną z wielu. Lubiła być stawiana na wyjątkowej pozycji.
Młodziutka Elise była osobą, która bardzo przejmowała się salonowymi nowinkami oraz tym jak sama była postrzegana – a chciała być postrzegana w jak najbardziej korzystny sposób. Jako idealna dama, uzdolniona pianistka, wymarzony materiał na narzeczoną i żonę dla mężczyzny, który będzie dość dobry, by zasłużyć na skarb, jakim była. Póki co była panną, ale dzień zaręczyn i zamążpójścia niewątpliwie nadejdzie i chciała sprostać swoim rolom jak najlepiej, w nadziei że jej los potoczy się lepiej niż Rosalind i Elaine. Pierwsza straciła własne życie, druga utraciła męża i została wdową. Ani ten, ani ten los nie był szczytem marzeń, bo Elise o wiele bardziej wolałaby, żeby jej historia zakończyła się słowami „i żyli długo i szczęśliwie”. I koniecznie bogato, pieniądze i pozycja były wszak ważniejsze niż miłość. W nią nie wierzyła; wszelkie dziecięce rojenia tego typu zostały zduszone w zarodku przez rozczarowaną własnym małżeństwem matkę, która nie chciała, żeby córka przeżywała podobne rozterki co ona w przeszłości i pogodziła się z tym, że małżeństwo to nie uczucia, a obowiązek wobec rodu.
Nie mogłaby sobie wyobrazić braku tęsknoty za Ashfield Manor. Była przekonana, że po ślubie będzie bardzo, ale to bardzo tęsknić za domem, w którym się urodziła i wychowała, i dom męża nigdy nie będzie tym prawdziwym. Miała jednak wrażenie, że Elaine z biegiem czasu stawała się od tego miejsca coraz bardziej odległa. Stawała się coraz bardziej Avery niż Nottem, co ją smuciło, choć wiedziała też, że jej matka dwadzieścia sześć lat po ślubie nadal była bardziej Lestrange niż Nottem, a z Nottami wiązało ją nawet nie tyle pozbawione uczuć małżeństwo, a przede wszystkim córki – duszą i sercem zaś przynależała do panieńskiego rodu, nawet jeśli była wzorową reprezentantką Nottów i godnie prezentowała się u boku męża na salonach. W posiadłości praktycznie nie sposób było zobaczyć ich razem. Elise podejrzewała, że ona sama również będzie bardziej Nottem niż członkiem rodu męża, bo była przywiązana do bliskich i systemu wartości, który jej wpojono. Przynajmniej tak jej się wydawało z obecnej perspektywy, a jak będzie naprawdę, to czas pokaże.
Młodej Nottównie w tym momencie życia wydawało się, że nie potrzebuje nic więcej niż bliskości rodziny, bogactwa, prestiżu i salonowego blichtru. Ambicje zawodowe nie leżały w kręgu jej zainteresowania, bo skupiała swoje aspiracje na spełnianiu ról przewidzianych dla lady – miała wyjść za mąż, by umożliwić Nottom korzystny politycznie układ. Była w tym bardzo ambitna i mierzyła wysoko, nie zamierzając satysfakcjonować się byle czym.
- To prawda, masz dziecko i nadal jesteś mile widziana tutaj, wśród rodziny, ale i tak spędzenie reszty życia samotnie, bez męża jawi mi się jako coś strasznego. Kto będzie się tobą teraz opiekował? – Była w końcu przykładem damy, która była zależna od męskiej opieki, nie wyobrażała sobie życia, w którym brakłoby męskich pleców, za którymi mogłaby się schować i silnego ramienia, na którym mogłaby się wspierać. Teraz tę rolę pełnił ojciec, bo braci nie miała, a kiedyś miał ją przejąć mąż. Oczywiście Elaine nadal była pod pieczą Averych, ale była już tylko wdową, choć fakt posiadania syna na pewno stawiał ją w dużo lepszym świetle, niż jakby była bezdzietna, Avery musieli troszczyć się o swego potomka, a więc i o jego matkę. Do tego dochodziła sama żałoba i tęsknota za kimś, do kogo być może była przywiązana. Ale może jednak nie? Nie wyglądała na bardzo zrozpaczoną, choć minęło tak niewiele czasu. A różnica wieku i doświadczeń sprawiała, że Elaine zapewne nie miała ochoty dzielić się uczuciami ze znacznie młodszą kuzynką, która była jeszcze zaledwie pisklęciem dopiero mającym za sobą pierwsze próby latania, dopiero oczekującym na spełnienie najważniejszej życiowej roli. Krocząc przez ogrody u boku owdowiałej Elaine czuła się, jakby ta różnica była znacznie większa niż tylko siedem lat, bo mentalnie zapewne dzieliło je dużo więcej. To zapewne też sprawiało, że starsza łatwiej panowała nad emocjami i ukrywała je pod warstwą pozorów.
Naturalnie Elise znała swoje kobiece miejsce i wiedziała, że nie będzie jej wypadało zabierać głosu. Miała się tam pojawić wyłącznie jako ozdoba i siedzieć cicho za plecami rodziców. Niczego więcej od dziewcząt nie oczekiwano i na nic więcej nie pozwalano.
- Znam swoją rolę i nie idę tam, by przemawiać, to postępowe i niegodne damy – skrzywiła się oburzona samą myślą o tym, że miałaby zrobić coś podobnego, kiedy pogardzała kobietami zapominającymi o swoim miejscu i próbującymi wcielać się w męską rolę. – Moim zadaniem będzie jedynie ładnie wyglądać u boku ojca i milcząco okazywać mu wsparcie. – Niestety, nie była wymarzonym synem, który mógłby poprzeć Perseusa słowem. Ojciec również o tym wiedział, a jako konserwatysta nie naraziłby się na podobną śmieszność, jak pozwolenie kobiecie przemawiać publicznie w męskich obradach. Musiał poradzić sobie sam razem z bratem i jego synami a także nestorem.
- Chciałabym wiedzieć, kto zostanie moim mężem. Jeśli ojciec już coś planuje, to o niczym mnie nie informuje. Trwam w nieświadomości i och, tak bardzo zazdroszczę Marine, że już nosi pierścionek i niedługo wyjdzie za mąż. – Pierwszeństwo kuzynki rówieśniczki budziło w niej pewną zazdrość. Zawsze skrycie marzyła o tym, że to ją wypatrzą jako pierwszą. Cóż, przynajmniej nacieszy się Ashfield Manor trochę dłużej. Oby tylko nie bardzo długo, co by nie musnąć skandalicznego wieku. – W moim otoczeniu chyba nie pojawił się ostatnio nikt wyjątkowy. Żaden z mężczyzn, którzy na sabacie pragnęli tańca ze mną, nie przypadł mi szczególnie do gustu, choć liczę na to, że kolejne wydarzenia towarzyskie przyniosą miłe i interesujące znajomości. – Elise miała wygórowane wymagania i w każdym z sabatowych adoratorów dopatrywała się mankamentów. – To znaczy... Jest jeden mężczyzna, który jawi mi się jako ideał tego, jaki powinien być młody lord, ale wiem, że nigdy nie będziemy razem. Poza tym... pewnie czułabym się bardzo dziwnie, gdyby to właśnie on miał zostać moim mężem, mimo że jego zalety mogłabym wymieniać godzinami.
Jej policzki nagle poróżowiały, kiedy pomyślała o kuzynie Flavienie. Ideale mężczyzny, który jednocześnie był dla niej prawie jak brat, więc jej uczucia były dość platoniczne i niegroźne, trzymane w ryzach faktem bliskiego pokrewieństwa i relacji, i tym, że małżeństwo z nim zapewne wbrew pozorom wcale aż tak by nie cieszyło. To jednak nie przeszkadzało jej w tym, by była w pewien sposób zaborcza i zazdrosna o kobiety krążące wokół niego, a także żeby porównywała z nim innych mężczyzn pojawiającym się w jej pobliżu. Nie lubiła dzielić się ukochanym kuzynem, a i tak dzielił on swoją uwagę na sporą liczbę krewniaczek i przyjaciółek. Elise zawsze traktowała bliskich jej ludzi z pewną zaborczością, niechętna do dzielenia się nimi z innymi i do bycia jedną z wielu. Lubiła być stawiana na wyjątkowej pozycji.
Tupot dziecięcych stópek rozległ się echem po długim, eleganckim holu, gdzie ściany zdobiły liczne portrety słynnych członków szlachetnego rodu Nott. Drogi, misternie haftowany dywan nieco wygłuszał szybciutkie, liczne kroki; liczne, bo bardzo krótkie, stawiane przez dziecko. Jedną z najmłodszych pociech rodziny Nott - pięcioletnią lady Ursulę. Drobną dziewczynkę o jasnobrążowych włosach skręcających się w delikatne fale, zazwyczaj ufryzowanych w półupięcie wstązką, oraz dużych, sarnich oczach. Miała niezwykle rozczulające spojrzenie i uśmiech tak słodki, że stapiał nawet najzimniejsze serca. Pędziła po korytarzu rodowej posiadłości, goniąc za swym kotkiem, Lordem Romeo, który uciekał, zmęczony jej licznymi czułościami.
- Lordzie Romeo, czemuż ty jesteś taki niegrzeczny! - krzyknęła za nim sfrustrowana dziewczynka; chciała jedynie wziąć go w ramiona i zjeść z nim oraz swoimi licznymi porcelanowymi lalkami uroczy podwieczorek.
Biały, zachwycający kocur rasy angora turecka sprytnie czmychnął przed nią po schodach prowadzących do głównego holu, a później wyskoczył przed uchyloną przez skrzaty okiennicę.
- Panienko, nie biegaj! - krzyknęła za nią jedna ze służących, kiedy maleńka Ulla niemal na nią wpadła, biegnąc za kotem.
Elegancka sukienka o barwie bladego różu wszystko utrudniała, nie zdjęłaby jej jednak za nic we wszechświecie; to była jej ulubiona sukienka, taka, która przynosiła szczęście - a teraz zdecydowanie szczęścia potrzebowała. Kotek, którego odnalazła w pod bożonarodzeniowym drzewkiem w wiklinowym koszyku rok wcześniej, był dla niej zdecydowanie zbyt szybki. Naprawdę nie rozumiała dlaczego przed nią uciekał. Czy nie lubił być drapany za uszkiem?
- Milordzie! - zawołała na niego znów.
Mogła poprosić pana tatusia o pieska. Niektóre szlachetne damy trzymały przy sobie maleńkie, spokojne pieski o uroczych spojrzeniach i długiej, wypielęgnowanej sierści, słuchały każdego polecenia; matka jednak powtarzała, że kot będzie dla damy, czarownicy, bardziej właściwy, a ojciec uległ namowom małżonki. Teraz musiała za nim biegać!
Ursula wybiegła do ogrodów, głucha na krzyki służących, próbujących ją zatrzymać. Lord Romeo zniknął gdzieś w zaroślach, a różane usteczka dziewczynki zadrżały w wyrazie rozpaczy. Na jednej ze ścieżek ujrzała ukochane kuzynki - Elise i Elaine. Zaczekała grzecznie, aż skończą rozmowę i pożegnają się, nim podeszła do Elise; niegrzecznie byłoby przeszkadzać im w rozmowie, to Ursula już wiedziała.
- Lordzie Romeo, czemuż ty jesteś taki niegrzeczny! - krzyknęła za nim sfrustrowana dziewczynka; chciała jedynie wziąć go w ramiona i zjeść z nim oraz swoimi licznymi porcelanowymi lalkami uroczy podwieczorek.
Biały, zachwycający kocur rasy angora turecka sprytnie czmychnął przed nią po schodach prowadzących do głównego holu, a później wyskoczył przed uchyloną przez skrzaty okiennicę.
- Panienko, nie biegaj! - krzyknęła za nią jedna ze służących, kiedy maleńka Ulla niemal na nią wpadła, biegnąc za kotem.
Elegancka sukienka o barwie bladego różu wszystko utrudniała, nie zdjęłaby jej jednak za nic we wszechświecie; to była jej ulubiona sukienka, taka, która przynosiła szczęście - a teraz zdecydowanie szczęścia potrzebowała. Kotek, którego odnalazła w pod bożonarodzeniowym drzewkiem w wiklinowym koszyku rok wcześniej, był dla niej zdecydowanie zbyt szybki. Naprawdę nie rozumiała dlaczego przed nią uciekał. Czy nie lubił być drapany za uszkiem?
- Milordzie! - zawołała na niego znów.
Mogła poprosić pana tatusia o pieska. Niektóre szlachetne damy trzymały przy sobie maleńkie, spokojne pieski o uroczych spojrzeniach i długiej, wypielęgnowanej sierści, słuchały każdego polecenia; matka jednak powtarzała, że kot będzie dla damy, czarownicy, bardziej właściwy, a ojciec uległ namowom małżonki. Teraz musiała za nim biegać!
Ursula wybiegła do ogrodów, głucha na krzyki służących, próbujących ją zatrzymać. Lord Romeo zniknął gdzieś w zaroślach, a różane usteczka dziewczynki zadrżały w wyrazie rozpaczy. Na jednej ze ścieżek ujrzała ukochane kuzynki - Elise i Elaine. Zaczekała grzecznie, aż skończą rozmowę i pożegnają się, nim podeszła do Elise; niegrzecznie byłoby przeszkadzać im w rozmowie, to Ursula już wiedziała.
I show not your face but your heart's desire
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Ogrody
Szybka odpowiedź