Karczma "U Bobby'ego"
Strona 16 z 17 • 1 ... 9 ... 15, 16, 17
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Karczma "U Bobby'ego"
Karczma ta znajduje się w samym środku gęstego lasu na obrzeżach Londynu, słynącego z ogromnej ilości grzybów, które w nim rosną. Jest to nieco obskurny budynek z zapadającym się dachem, zbudowany z kamieni i drewna, otoczony gęstą ścianą drzew, która skrywa go przed niepowołanymi oczami. Jego wnętrze jest jasne, swojskie i duszne, zwykle zadymione papierosami lub zasnute dymem wydobywającym się z kominka. Na prawo od wejścia, przy pokrytej boazerią ścianie, stoi stara szafa grająca. Bójki, śpiewy, tańce i krzyki są tu już niemalże tradycją, acz mimo wszystko trudno oprzeć się uroczej atmosferze panującej dookoła, nieco mrocznej, jakby z westernu.
Karczma to istna kopalnia wszelkich informacji - bywają tu bowiem zwolennicy przeciwstawnych stron konfliktu, jak i pracownicy wszelakich instytucji, gazet, a nawet przedstawicie prawa, wszyscy oczywiście pod przebraniem, w ukryciu. To tutaj rozkwita czarnomagiczny interes, to tutaj można kupić truciznę, zakazaną księgę lub smocze jajo. Nigdy nie wiadomo, co tutaj znajdziesz, ta karczma stanowi prawdziwy moralny rynsztok, więc miej to na uwadze.
Kominek podpięty jest do Sieci Fiuu.
Karczma to istna kopalnia wszelkich informacji - bywają tu bowiem zwolennicy przeciwstawnych stron konfliktu, jak i pracownicy wszelakich instytucji, gazet, a nawet przedstawicie prawa, wszyscy oczywiście pod przebraniem, w ukryciu. To tutaj rozkwita czarnomagiczny interes, to tutaj można kupić truciznę, zakazaną księgę lub smocze jajo. Nigdy nie wiadomo, co tutaj znajdziesz, ta karczma stanowi prawdziwy moralny rynsztok, więc miej to na uwadze.
Kominek podpięty jest do Sieci Fiuu.
Możliwość gry w kościanego pokera
Przeciągnąłem po niej spojrzenie od stóp po czubek głowy zatrzymując się na taniej biżuteria ciążącej wszędzie tam gdzie była tylko w stanie zaciążyć, oble zwisających na biodrach spodniach, brakowało jeszcze tylko firmowego peta między palcami, lecz do uzupełnienia tego braku nie potrzebowałem za dużo wyobraźni - wystarczy że stałem na przeciwko, a wiatr zawiewał lekko w moim kierunku Przymrużyłem jedno oko zaczynając kołysać wyciągniętą przed siebie dłonią. No prawie, prawie, jako-tako, jako-tako...
- No prawie wyglądasz na taką cygankę co to za odmowę powróżenia mogłaby wcisnąć znienacka w plecy kawałek noża czy innego krzesła... - wyceniłem w ostrożnym zamyśleniu tak chyba całkiem względnie politycznie unikając jednoznacznego nie bądź sakramentalnego tak. Ostatecznie nie wyglądała na taką. Nie umiałem sobie też jej wyobrazić jako bezwzględnego kata. Ulica jednak swoje szeptała sprawiając, że nie byłem koniec końców przekonany do jakiejkolwiek wersji. I tak właściwie nie czułem potrzeby weryfikowania którejkolwiek. W przeciwieństwie do niej.
- W sensie, że jaaaa...? - podjąłem wątek z lekkim zaskoczeniem i już otwierałem usta, kiedy to jednak postanowiłem je zamknąć ze zmieszaniem. Nasunąłem ku sobie krzaczaste brwi tak, że pomiędzy nimi pojawiła się pionowa zmarszczka. Momentalnie poczułem się jak prawiczek który bez względu na wszystko musiał skrywać prawdę, że jeszcze nie ruchał - Khm, tak, pewnie, wielokrotnie - bąknąłem z dupy w stronę ciemnej głuszy tak sztucznie, że no wiadomo jednak było, że jedyne co zabijałem wielokrotnie i z pasją to szare komórki w Parszywym. Jeszcze przez chwilę obopólnego milczenia podtrzymywałem tę farsę by zaraz westchnąć i rozłożyć ręce - No dobra, nie - ale to się zmieni jeżeli zaczniesz ćwierkać o tym w porcie - przestrzegłem - Sprzątałem jednak ciała - zareklamowałem się jednak na koniec. Wiedziałem co robić. Miała przed sobą prawie profesjonalistę.
Kiwnąłem głową potakująco kiedy ostatecznie zadecydowała zabierając się w pierwszej kolejności za szabrunek. Ja w tym czasie stojąc lekko chwiejnie (tak, byłem już po kilku piwach U Bobbiego) dumałem nad wynagrodzeniem. Szczęśliwie dla niej byłem prostym człowiekiem przylegającym z ochotą do tego czego potrzebował w danej chwili, a tak się składało, że chciałem jeszcze wychylić szklankę lub trzy, lecz nie miałem już na to pieniędzy. Pertraktacje prowadziłem więc z powagą prawdziwego rekina ciesząc się jak dziecko które dostało od wujka alkoholika lizaka kiedy to przystanęła na moją propozycję. Mina mi jednak zrzedła. Dwudziestominutowy spacerek... Sapnąłem zapierając się pięściami o biodra udając ból w plecach chociaż dla mnie to tak właściwie nie był żaden wysiłek.
- Nie no...w porządku, ciepło jest to w bagnie szybko pójdzie. Na dzikie zwierzaki tak blisko przedmieścia nie ma co liczyć - podrapałem się po głowie - Ale weź ją przetrzep dokładniej, a nie różdżki się czepiasz tylko. Jakieś charakterystyczne błyskotki, naszywki, ozdoby we włosach nie wiem, buty... ja pierdolę, z facetem byłoby łatwiej ona to wygląda na taką co i majtki mogłaby mieć z jakiejś limitowanej produkcji - trochę narzekałem ale to tak ja miałem z urodzenia więc nie bardzo trzeba było się tym przejmować. Koniec końców przykucnąłem przy nieboszczce przyglądając się uważniej czy nie ma jakichś otwartych ran na torsie, ramionach. Przed przerzuceniem ją przez bark jak szmacianej lali zawinąłem ją skrawkiem jej peleryny tak by mnie nie umorusała. Podrzuciłem ja na plecach poprawiając rozłożenie ciężaru - No to siup... Weź mi trochę poświeć. Ale trochę. I pilnuj czy nikt nie podchodzi - dodałem na koniec wysuwając w jej stronę palca na którym miałem artefakt pod postacią sygnetu - Oko ślepego. Na pewno bez większej trudności była w stanie rozpoznać przedmiot. Chciałem by go wzięła, użyła i pilnowała czy aby na kogoś się nie natkniemy - Nie mam zbyt podzielnej uwagi... - dodałem wyjaśniając. Lawirowanie między drzewami prawie w ciemności po kilku piwach z trupem na plecach wyczerpywało moje talenty.
- No prawie wyglądasz na taką cygankę co to za odmowę powróżenia mogłaby wcisnąć znienacka w plecy kawałek noża czy innego krzesła... - wyceniłem w ostrożnym zamyśleniu tak chyba całkiem względnie politycznie unikając jednoznacznego nie bądź sakramentalnego tak. Ostatecznie nie wyglądała na taką. Nie umiałem sobie też jej wyobrazić jako bezwzględnego kata. Ulica jednak swoje szeptała sprawiając, że nie byłem koniec końców przekonany do jakiejkolwiek wersji. I tak właściwie nie czułem potrzeby weryfikowania którejkolwiek. W przeciwieństwie do niej.
- W sensie, że jaaaa...? - podjąłem wątek z lekkim zaskoczeniem i już otwierałem usta, kiedy to jednak postanowiłem je zamknąć ze zmieszaniem. Nasunąłem ku sobie krzaczaste brwi tak, że pomiędzy nimi pojawiła się pionowa zmarszczka. Momentalnie poczułem się jak prawiczek który bez względu na wszystko musiał skrywać prawdę, że jeszcze nie ruchał - Khm, tak, pewnie, wielokrotnie - bąknąłem z dupy w stronę ciemnej głuszy tak sztucznie, że no wiadomo jednak było, że jedyne co zabijałem wielokrotnie i z pasją to szare komórki w Parszywym. Jeszcze przez chwilę obopólnego milczenia podtrzymywałem tę farsę by zaraz westchnąć i rozłożyć ręce - No dobra, nie - ale to się zmieni jeżeli zaczniesz ćwierkać o tym w porcie - przestrzegłem - Sprzątałem jednak ciała - zareklamowałem się jednak na koniec. Wiedziałem co robić. Miała przed sobą prawie profesjonalistę.
Kiwnąłem głową potakująco kiedy ostatecznie zadecydowała zabierając się w pierwszej kolejności za szabrunek. Ja w tym czasie stojąc lekko chwiejnie (tak, byłem już po kilku piwach U Bobbiego) dumałem nad wynagrodzeniem. Szczęśliwie dla niej byłem prostym człowiekiem przylegającym z ochotą do tego czego potrzebował w danej chwili, a tak się składało, że chciałem jeszcze wychylić szklankę lub trzy, lecz nie miałem już na to pieniędzy. Pertraktacje prowadziłem więc z powagą prawdziwego rekina ciesząc się jak dziecko które dostało od wujka alkoholika lizaka kiedy to przystanęła na moją propozycję. Mina mi jednak zrzedła. Dwudziestominutowy spacerek... Sapnąłem zapierając się pięściami o biodra udając ból w plecach chociaż dla mnie to tak właściwie nie był żaden wysiłek.
- Nie no...w porządku, ciepło jest to w bagnie szybko pójdzie. Na dzikie zwierzaki tak blisko przedmieścia nie ma co liczyć - podrapałem się po głowie - Ale weź ją przetrzep dokładniej, a nie różdżki się czepiasz tylko. Jakieś charakterystyczne błyskotki, naszywki, ozdoby we włosach nie wiem, buty... ja pierdolę, z facetem byłoby łatwiej ona to wygląda na taką co i majtki mogłaby mieć z jakiejś limitowanej produkcji - trochę narzekałem ale to tak ja miałem z urodzenia więc nie bardzo trzeba było się tym przejmować. Koniec końców przykucnąłem przy nieboszczce przyglądając się uważniej czy nie ma jakichś otwartych ran na torsie, ramionach. Przed przerzuceniem ją przez bark jak szmacianej lali zawinąłem ją skrawkiem jej peleryny tak by mnie nie umorusała. Podrzuciłem ja na plecach poprawiając rozłożenie ciężaru - No to siup... Weź mi trochę poświeć. Ale trochę. I pilnuj czy nikt nie podchodzi - dodałem na koniec wysuwając w jej stronę palca na którym miałem artefakt pod postacią sygnetu - Oko ślepego. Na pewno bez większej trudności była w stanie rozpoznać przedmiot. Chciałem by go wzięła, użyła i pilnowała czy aby na kogoś się nie natkniemy - Nie mam zbyt podzielnej uwagi... - dodałem wyjaśniając. Lawirowanie między drzewami prawie w ciemności po kilku piwach z trupem na plecach wyczerpywało moje talenty.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Było ciemno, ale czułam, że zaczął mi się przyglądać - i zanim zawyrokował, musiał chwilę myśleć, a ja bardzo żałowałam, że nie było mi dane zobaczyć jak wygląda myślący Bott.
Który na szczęście nie osuszył mi kieszeni na starcie. Dopiero zamierzał. Sama chciałam.
- Mhm, a powróżyć ci? - Zapytałam lekko, chwytając się wątku, który może nawet miał w sobie jakieś ziarno prawdy. Zwłaszcza w tym fragmencie o krzesłach. W rzeczywistości, gdyby nie rozdmuchane pogłoski o tym, że zabiłam własnego męża i duża ilość tatuaży na ciele, każdy w porcie by się poznał, że serce to mam miękkie jak budyń. Za to dupsko zdecydowanie twardsze. W sensie to mentalne. I to właśnie ono zdecydowało o pogrzebaniu nieboszczki w bagnie. Trochę miałam przeczucie, że jak już ją tam wrzucimy, to spróbuje nas pociągnąć za sobą. Nie była to przygoda, na którą byłam gotowa, dlatego w swojej kobiecej niezależności znowu przyszło mi się zdawać na faceta, bo przecież gdyby ta nieboszczka oplotła się wokół mojej kostki, to ja bym równo z nią poszła na dno. Ale taki Bott miał silne ramiona i należało zrobić z nich użytek.
- W sensie, że ty. - Powtórzyłam za nim krótko, już po samym głosie wyczuwając jak niewygodnie było mu odpowiadać. Takie pytania lubiłam najbardziej. Ale prawie nie kręcił i nie mącił, nie licząc tych trzydziestu sekund zawahania, po których doczekałam się riposty. - Zacznę, jeśli będę chciała zostać twoją pierwszą. - Odparłam dziarsko, bawiąc się słowami i zamierzając raczej zachować tę tajemnicę dla siebie. W ogóle nie opłacało mi się psuć reputacji Botta, lepiej dla mnie, kiedy wszyscy mieli go za łachudrę i typa spod ciemnej gwiazdy. Jak na moje oko, a o astronomii coś tam wiedziałam, to był co najwyżej spod przygaszonej. Takiej karłowatej. Trochę przypominał w tym mnie samą, może dlatego czułam się w jego towarzystwie jakoś tak po prostu swobodnie - nawet teraz, tu, nad trupem, gdzie się ważyły losy mojej moralności, to się kilka razy przez niego uśmiechnęłam. Przez moment rozważałam, czy to przypadkiem nie profanacja, ale im bardziej rozluźnione było moje ciało i umysł, tym większa szansa na pokonanie potencjalnych przeszkód podczas naszego spaceru.
- Świetnie. - Był doświadczony, to wiedział, co mówi. - Bott, ty to jednak myślisz sakiewką. - Zganiłam go, chociaż na dobrą sprawę sama nie byłam tutaj lepsza, bo gdyby nie biznesy, prawdopodobnie w ogóle nie musiałbym krążyć po Londynie. I czuć się jak sęp, który z tego krążenia dopadł jeszcze ciepłe truchło. - Kiedyś zaczną jej szukać. I może znajdą. I zaczną szukać sprawcy. Nie chcę, żeby ktokolwiek widział mnie z jej biżuterią. Ani w jej majtkach. - Wyjaśniłam dosadnie, dochodząc do wniosku, że jednak poza sakiewką musiały kierować nim też inne pobudki.
Poważni ludzie nie rozmawiali o bieliźnie nieboszczki. Na dodatek takiej, którą szabrowali. Niemniej, poczułam ulgę, kiedy wziął trupa, nie dopraszając się o pomoc. Nie chodziło o to, że się brzydziłam, bo trup jakoś nieszczególnie mnie odstręczał. Zabrał z moich barków to okropne poczucie winy, które nadal mnie tam uciskało, ale już jakoś tak mniej. To dopiero był szarmancki gest. Widać, że Gryfon.
Zgodnie z poleceniem rozjarzyłam koniec różdżki subtelnym światłem, w pierwszej chwili odsuwając się w konsternacji, kiedy zaczął sięgać dłonią w moim kierunku. Tak machał tym palcem, że prawie wybił mi oko, zanim dostrzegłam sygnet, którą to chwilę skwitowałam krótkim i elokwentnym ach. Ostrożnie zdjęłam pierścień z jego palca, zakładając go sobie na kciuk, bo tylko tam był w stanie jakoś się utrzymać. - Czuję, Bott, czuję. - Zawtórowałam głosem, który prawie poklepał go po pleckach. Narzuciłam szybkie tempo wędrówki - w głowie cay czas miałam czekającego klienta, i choć pojawiłam się przed czasem, nie miałam go aż tyle w zapasie, żeby dotrzeć do karczmy punktualnie. Oko ślepego zdecydowanie dodało mi odwagi - całe nocne życie rozkwitło drobnymi plamami poruszającymi się w gąszczach. - Ty to chyba nosisz dla fazy. - Skomentowałam, nie mając na myśli trupa, tylko Botta, który jak tak po kilku piwach wszedł w las, to z tym pierścieniem mógł po nim chodzić godzinami. Ja bym pewnie tak robiła.
Nad bagno udało się dotrzeć bez przeszkód, nie licząc kilku saren, które przecięły nam drogę. Moja wyobraźnia od razu zaczęła snuć przypuszczenia, że to śledzący nas animagowie, ale tą kompromitującą myśl zachowałam dla siebie. Kiedy ciało kobiety znalazło się na bagiennej tafli, czas zatrzymał się dla mnie w miejscu - albo po prostu nieboszczka przeczyła wszelkim prawom ziemskim, utrzymując się na powierzchni. Zanim się cała zanurzyła, dla mnie trwało to wieki, a pamiętałam słowa Botta, który jako profesjonalista zapewniał mnie, że szybko pójdzie. No nie poszło. W tym pełnym napięciu oczekiwania przychodziły mi do głowy dziwne myśli. Jak na przykład takie, że może wypadałoby powiedzieć chociaż coś na pożegnanie. Ale myślałam też o Solasie, którego bardzo w tej chwili potrzebowałam, bo zawsze wiedział, co robić, jak mnie uspokoić, i wiedział jeszcze lepiej, że ludzka natura bywa zmienna, i że nie musiało to od razu oznaczać całkowitego upadku moralności. Chciałam, żeby tu był - albo żebym przynajmniej mogła wrócić do domu, opowiedzieć mu o wszystkim, trochę pokrzyczeć, a później zasnąć w jego ramionach. Już spokojna. Bez wyrzutów sumienia. Ale to był moment, w którym dopadły mnie ze zdwojoną siłą. Może i dało się wyczuć mój niepokój, ale Bott miał w sobie tyle alkoholu, że prawdopodobnie nie wyczułby nawet, gdyby ugryzł go żądlibąk.
- Już? Możemy? Do widzenia pani? - Im szybciej mieliśmy być u Bobby'ego tym lepiej.
Który na szczęście nie osuszył mi kieszeni na starcie. Dopiero zamierzał. Sama chciałam.
- Mhm, a powróżyć ci? - Zapytałam lekko, chwytając się wątku, który może nawet miał w sobie jakieś ziarno prawdy. Zwłaszcza w tym fragmencie o krzesłach. W rzeczywistości, gdyby nie rozdmuchane pogłoski o tym, że zabiłam własnego męża i duża ilość tatuaży na ciele, każdy w porcie by się poznał, że serce to mam miękkie jak budyń. Za to dupsko zdecydowanie twardsze. W sensie to mentalne. I to właśnie ono zdecydowało o pogrzebaniu nieboszczki w bagnie. Trochę miałam przeczucie, że jak już ją tam wrzucimy, to spróbuje nas pociągnąć za sobą. Nie była to przygoda, na którą byłam gotowa, dlatego w swojej kobiecej niezależności znowu przyszło mi się zdawać na faceta, bo przecież gdyby ta nieboszczka oplotła się wokół mojej kostki, to ja bym równo z nią poszła na dno. Ale taki Bott miał silne ramiona i należało zrobić z nich użytek.
- W sensie, że ty. - Powtórzyłam za nim krótko, już po samym głosie wyczuwając jak niewygodnie było mu odpowiadać. Takie pytania lubiłam najbardziej. Ale prawie nie kręcił i nie mącił, nie licząc tych trzydziestu sekund zawahania, po których doczekałam się riposty. - Zacznę, jeśli będę chciała zostać twoją pierwszą. - Odparłam dziarsko, bawiąc się słowami i zamierzając raczej zachować tę tajemnicę dla siebie. W ogóle nie opłacało mi się psuć reputacji Botta, lepiej dla mnie, kiedy wszyscy mieli go za łachudrę i typa spod ciemnej gwiazdy. Jak na moje oko, a o astronomii coś tam wiedziałam, to był co najwyżej spod przygaszonej. Takiej karłowatej. Trochę przypominał w tym mnie samą, może dlatego czułam się w jego towarzystwie jakoś tak po prostu swobodnie - nawet teraz, tu, nad trupem, gdzie się ważyły losy mojej moralności, to się kilka razy przez niego uśmiechnęłam. Przez moment rozważałam, czy to przypadkiem nie profanacja, ale im bardziej rozluźnione było moje ciało i umysł, tym większa szansa na pokonanie potencjalnych przeszkód podczas naszego spaceru.
- Świetnie. - Był doświadczony, to wiedział, co mówi. - Bott, ty to jednak myślisz sakiewką. - Zganiłam go, chociaż na dobrą sprawę sama nie byłam tutaj lepsza, bo gdyby nie biznesy, prawdopodobnie w ogóle nie musiałbym krążyć po Londynie. I czuć się jak sęp, który z tego krążenia dopadł jeszcze ciepłe truchło. - Kiedyś zaczną jej szukać. I może znajdą. I zaczną szukać sprawcy. Nie chcę, żeby ktokolwiek widział mnie z jej biżuterią. Ani w jej majtkach. - Wyjaśniłam dosadnie, dochodząc do wniosku, że jednak poza sakiewką musiały kierować nim też inne pobudki.
Poważni ludzie nie rozmawiali o bieliźnie nieboszczki. Na dodatek takiej, którą szabrowali. Niemniej, poczułam ulgę, kiedy wziął trupa, nie dopraszając się o pomoc. Nie chodziło o to, że się brzydziłam, bo trup jakoś nieszczególnie mnie odstręczał. Zabrał z moich barków to okropne poczucie winy, które nadal mnie tam uciskało, ale już jakoś tak mniej. To dopiero był szarmancki gest. Widać, że Gryfon.
Zgodnie z poleceniem rozjarzyłam koniec różdżki subtelnym światłem, w pierwszej chwili odsuwając się w konsternacji, kiedy zaczął sięgać dłonią w moim kierunku. Tak machał tym palcem, że prawie wybił mi oko, zanim dostrzegłam sygnet, którą to chwilę skwitowałam krótkim i elokwentnym ach. Ostrożnie zdjęłam pierścień z jego palca, zakładając go sobie na kciuk, bo tylko tam był w stanie jakoś się utrzymać. - Czuję, Bott, czuję. - Zawtórowałam głosem, który prawie poklepał go po pleckach. Narzuciłam szybkie tempo wędrówki - w głowie cay czas miałam czekającego klienta, i choć pojawiłam się przed czasem, nie miałam go aż tyle w zapasie, żeby dotrzeć do karczmy punktualnie. Oko ślepego zdecydowanie dodało mi odwagi - całe nocne życie rozkwitło drobnymi plamami poruszającymi się w gąszczach. - Ty to chyba nosisz dla fazy. - Skomentowałam, nie mając na myśli trupa, tylko Botta, który jak tak po kilku piwach wszedł w las, to z tym pierścieniem mógł po nim chodzić godzinami. Ja bym pewnie tak robiła.
Nad bagno udało się dotrzeć bez przeszkód, nie licząc kilku saren, które przecięły nam drogę. Moja wyobraźnia od razu zaczęła snuć przypuszczenia, że to śledzący nas animagowie, ale tą kompromitującą myśl zachowałam dla siebie. Kiedy ciało kobiety znalazło się na bagiennej tafli, czas zatrzymał się dla mnie w miejscu - albo po prostu nieboszczka przeczyła wszelkim prawom ziemskim, utrzymując się na powierzchni. Zanim się cała zanurzyła, dla mnie trwało to wieki, a pamiętałam słowa Botta, który jako profesjonalista zapewniał mnie, że szybko pójdzie. No nie poszło. W tym pełnym napięciu oczekiwania przychodziły mi do głowy dziwne myśli. Jak na przykład takie, że może wypadałoby powiedzieć chociaż coś na pożegnanie. Ale myślałam też o Solasie, którego bardzo w tej chwili potrzebowałam, bo zawsze wiedział, co robić, jak mnie uspokoić, i wiedział jeszcze lepiej, że ludzka natura bywa zmienna, i że nie musiało to od razu oznaczać całkowitego upadku moralności. Chciałam, żeby tu był - albo żebym przynajmniej mogła wrócić do domu, opowiedzieć mu o wszystkim, trochę pokrzyczeć, a później zasnąć w jego ramionach. Już spokojna. Bez wyrzutów sumienia. Ale to był moment, w którym dopadły mnie ze zdwojoną siłą. Może i dało się wyczuć mój niepokój, ale Bott miał w sobie tyle alkoholu, że prawdopodobnie nie wyczułby nawet, gdyby ugryzł go żądlibąk.
- Już? Możemy? Do widzenia pani? - Im szybciej mieliśmy być u Bobby'ego tym lepiej.
- Eeee... Nie dzięki - Raz się na to złapała moja ciotka... - i skończyła z poszukiwanym za pięć patoli gówniarzem. Cieplutko cię pozdrawiam, Bertie - ...musiała się ochajtać - wyjaśniłem skrótowo dając do zrozumienia, że samemu wolałem nie ryzykować. Dlatego też nawet jak się zgrywała to jednak z przezorności poczyniłem krok w tył. Za dużo miałem w rodzinie wróżbitów by brać temat tylko w ramach żartów. Ogólnie sama wizja tego, że moja przyszłość była już w jakiś sposób ułożona mnie przerażała i jeżeli tak też było to wolałem nie zdawać sobie z tego sprawy w myśl zasady - im mniej wiesz tym lepiej śpisz.
O ile w porcie nie miało to takiego znaczenia tak jednak mogłoby być gorzej gdyby ta wieść poniosła się dalej. Na taki przykładowo Nokturn. Umiałem sobie zjednywać w końcu przyjaciół, lecz nie oszukujmy się - sprawnie też szło mi wyszukiwanie wrogów. Wielu z nich trzymały w ryzach moje kontakty lub to, że przynajmniej wyglądałem na takiego co chrupnąłby komuś kark na pstryknięcie małego palca u stopy i nie użyłby do tego różdżki dla zwykłego kaprysu. Kaprawe spojrzenie po matce, wygnieciona przez chodnik twarz, wymalowane tatuażami ciało, fakt że przesiedziałem chwilę w mamrze - to wszystko sprawiało, że było mi łatwiej. Zdecydowanie nie chciałem tego tracić. Spojrzałem więc na nią wilkiem by wiedziała, że to poważna sprawa.
- O paniii...gdybym ja myślał tylko sakiewką... - nagana spłynęła po mnie, jak woda po kaczce, a ja w zamian rozmarzyłem się wizją tego, że gdyby tak było to pewnie w tym momencie popijałbym Ognistą Macmilanów z kryształowych szklanek i ze swej marmurowej werandy podziwiałbym spadające gwiazdy. A tak to zadatki własnej woli wykazywała moja wątroba, trzustka, umiłowanie do hazardu, podejmowania złych decyzji no i oczywiście bydlak w majtach. Czasem były to naczynia połączone - Głupia - burczę widząc po jej twarzy, że jakieś dziwne zaczyna mieć myśli - Dlatego właśnie, że niedługo zaczną jej szukać musisz zabrać wszystko co pomoże komuś ustalić, że ona to ona. Nie chcesz chyba by za miesiąc ktoś się zastanowił skąd masz różdżkę świętej pamięci eee.... Nieboszczki, co? Właśnie - Pouczam ją - Nie mówię, że masz zachować te rzeczy, co nie? Masz je wziąć i wyrzucić gdzieś daleko stąd. Nie wiem... do jakiejś dziury, morza, jeziora, jak chcesz zakop sobie w ogródku. Byle nie leżało to wszystko z ciałem. Ach - i niech nie ląduje w Tamizie. Tam gówniarze z portu nurkują by wyławiać takie fanty i zaraz wszystko przyozdabiałoby witryny co drugiego lombardu - wykładam jej wiedzę nabytą własnym doświadczeniem z cierpliwością i powagą. No nie żartowałem z tym, że miała przed sobą profesjonalistę. Nie tracąc czasu przełożyłem sobie ciało przez bark i ruszyłem przed siebie.
Zaśmiałem się słysząc jej podekscytowanie w głosie - Nie używałaś nigdy Oka Ślepego...? Tyle nosisz na palcach złomu, nie miałaś okazji przyozdabiać się tym magicznym...? - trochę nie dowierzałem. Uśmiałem się pod nosem zrównując z nią krok. Nie powiem, tempo miała dość żwawe, a ja z dodatkowym balastem nie robiłem się zwinniejszy. By dotrzymać jej kroku zmuszony byłem niedbale przemykać między drzewami mrużąc oczy gdy te smagały mnie gałęziami po twarzy lub zaczepiały moją sztywną, pozbawioną możliwości obrony towarzyszkę podróży. Super - Nie chcesz tego aktywować po pijaku, czy żelazopodobnym - zapewniam ją. To zawsze było takie...złe - Ale w porcie, Nokturnie, czy właściwie całym Londynie gdy starasz się wymijać niechciane towarzystwo wieczorami...a zima całodobowo już tak. Nawet bardzo - chwaliłem sobie bardzo - Załatwić ci...?
Kiedy znaleźliśmy się tuż przy bagnie mało zgrabnym ruchem chlupnąłem nią w gęstą breję. Wyprostowałem się rozciągając mięśnie, otrzepując ręce i sprawdzając czy się nie ufajdałem krwią czy innymi płynami. Z martwymi to nigdy nie było wiadomo. Splotłem ręce na torsie i stojąc obok Jade patrzyłem wraz z nią na schodzące powoli pod taflę bagna Nieboszczkę. Bąble powietrza bąbelkowały dziwnie głośno. Zrobiło się trochę niezręcznie - Z tym szybko, to chodziło mi, że szybko się rozłoży. Bagno swoją siłę wyporu ma, co nie... - chrząknąłem przeciągając kciukiem pod nosem zupełnie jakbym czytał w jej myślach. Trupie oczy wyglądały ponad taflę i patrzyły na nas pustymi tęczówkami. W takich chwilach uciekałem od myśli o tym, że ktoś jej będzie szukał, że ktoś będzie rozpaczał i zadawał sobie pytania czy jeszcze żyje. Tak czasem bywa, że nie otrzymujemy odpowiedzi - powtarzałem sobie znając aż za dobrze okrutne prawa ulicy. Czułem się dzięki temu czystszy - Pójdę może po jakiś kamień, czy konar... - w domyśle by przygnieść ciało i je zatopić tak szybciej. Już po chwili przygniotłem na wpół zatopione ciało kawałkiem spróchniałego konaru. Bąbelkowanie przyśpieszyło, a po chwili, kiedy ciała już nie było widać niemalże ustało.
- Yup. Chodźmy - Potrzebowałem tej ognistej nieco szybciej niż sądziłem.
O ile w porcie nie miało to takiego znaczenia tak jednak mogłoby być gorzej gdyby ta wieść poniosła się dalej. Na taki przykładowo Nokturn. Umiałem sobie zjednywać w końcu przyjaciół, lecz nie oszukujmy się - sprawnie też szło mi wyszukiwanie wrogów. Wielu z nich trzymały w ryzach moje kontakty lub to, że przynajmniej wyglądałem na takiego co chrupnąłby komuś kark na pstryknięcie małego palca u stopy i nie użyłby do tego różdżki dla zwykłego kaprysu. Kaprawe spojrzenie po matce, wygnieciona przez chodnik twarz, wymalowane tatuażami ciało, fakt że przesiedziałem chwilę w mamrze - to wszystko sprawiało, że było mi łatwiej. Zdecydowanie nie chciałem tego tracić. Spojrzałem więc na nią wilkiem by wiedziała, że to poważna sprawa.
- O paniii...gdybym ja myślał tylko sakiewką... - nagana spłynęła po mnie, jak woda po kaczce, a ja w zamian rozmarzyłem się wizją tego, że gdyby tak było to pewnie w tym momencie popijałbym Ognistą Macmilanów z kryształowych szklanek i ze swej marmurowej werandy podziwiałbym spadające gwiazdy. A tak to zadatki własnej woli wykazywała moja wątroba, trzustka, umiłowanie do hazardu, podejmowania złych decyzji no i oczywiście bydlak w majtach. Czasem były to naczynia połączone - Głupia - burczę widząc po jej twarzy, że jakieś dziwne zaczyna mieć myśli - Dlatego właśnie, że niedługo zaczną jej szukać musisz zabrać wszystko co pomoże komuś ustalić, że ona to ona. Nie chcesz chyba by za miesiąc ktoś się zastanowił skąd masz różdżkę świętej pamięci eee.... Nieboszczki, co? Właśnie - Pouczam ją - Nie mówię, że masz zachować te rzeczy, co nie? Masz je wziąć i wyrzucić gdzieś daleko stąd. Nie wiem... do jakiejś dziury, morza, jeziora, jak chcesz zakop sobie w ogródku. Byle nie leżało to wszystko z ciałem. Ach - i niech nie ląduje w Tamizie. Tam gówniarze z portu nurkują by wyławiać takie fanty i zaraz wszystko przyozdabiałoby witryny co drugiego lombardu - wykładam jej wiedzę nabytą własnym doświadczeniem z cierpliwością i powagą. No nie żartowałem z tym, że miała przed sobą profesjonalistę. Nie tracąc czasu przełożyłem sobie ciało przez bark i ruszyłem przed siebie.
Zaśmiałem się słysząc jej podekscytowanie w głosie - Nie używałaś nigdy Oka Ślepego...? Tyle nosisz na palcach złomu, nie miałaś okazji przyozdabiać się tym magicznym...? - trochę nie dowierzałem. Uśmiałem się pod nosem zrównując z nią krok. Nie powiem, tempo miała dość żwawe, a ja z dodatkowym balastem nie robiłem się zwinniejszy. By dotrzymać jej kroku zmuszony byłem niedbale przemykać między drzewami mrużąc oczy gdy te smagały mnie gałęziami po twarzy lub zaczepiały moją sztywną, pozbawioną możliwości obrony towarzyszkę podróży. Super - Nie chcesz tego aktywować po pijaku, czy żelazopodobnym - zapewniam ją. To zawsze było takie...złe - Ale w porcie, Nokturnie, czy właściwie całym Londynie gdy starasz się wymijać niechciane towarzystwo wieczorami...a zima całodobowo już tak. Nawet bardzo - chwaliłem sobie bardzo - Załatwić ci...?
Kiedy znaleźliśmy się tuż przy bagnie mało zgrabnym ruchem chlupnąłem nią w gęstą breję. Wyprostowałem się rozciągając mięśnie, otrzepując ręce i sprawdzając czy się nie ufajdałem krwią czy innymi płynami. Z martwymi to nigdy nie było wiadomo. Splotłem ręce na torsie i stojąc obok Jade patrzyłem wraz z nią na schodzące powoli pod taflę bagna Nieboszczkę. Bąble powietrza bąbelkowały dziwnie głośno. Zrobiło się trochę niezręcznie - Z tym szybko, to chodziło mi, że szybko się rozłoży. Bagno swoją siłę wyporu ma, co nie... - chrząknąłem przeciągając kciukiem pod nosem zupełnie jakbym czytał w jej myślach. Trupie oczy wyglądały ponad taflę i patrzyły na nas pustymi tęczówkami. W takich chwilach uciekałem od myśli o tym, że ktoś jej będzie szukał, że ktoś będzie rozpaczał i zadawał sobie pytania czy jeszcze żyje. Tak czasem bywa, że nie otrzymujemy odpowiedzi - powtarzałem sobie znając aż za dobrze okrutne prawa ulicy. Czułem się dzięki temu czystszy - Pójdę może po jakiś kamień, czy konar... - w domyśle by przygnieść ciało i je zatopić tak szybciej. Już po chwili przygniotłem na wpół zatopione ciało kawałkiem spróchniałego konaru. Bąbelkowanie przyśpieszyło, a po chwili, kiedy ciała już nie było widać niemalże ustało.
- Yup. Chodźmy - Potrzebowałem tej ognistej nieco szybciej niż sądziłem.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Zdusiłam śmiech, bo Bott dość poważnie zdawał się traktować marny los ciotki , ale nie skomentowałam jego słów w żaden sposób. Poza kilogramem ozdób, skłonnościami do okazjonalnego darcia japy w barach i lekkością w tańcu czy śpiewie, to z cyganami nie miałam więcej wspólnego. Ale to miłe z jego strony, że i tak zapobiegawczo się odsunął.
- … to wtedy twoje obie komórki byłyby bardzo zajęte. - Dokończyłam za niego, wyjątkowo obchodząc się smakiem ciekawości, co tam nim kierowało. Z drugiej strony - tu nie trzeba było wybitnych umysłów. Botta ciągnęło do barów jak muchy do łajna. Główne atrakcje - alkohol, mordobicie, panienki. Miałam więc swoją odpowiedź.
- Co - Odwracam się instynktownie z mordem w oczach. - Sam jesteś głupi - odpyskowuję, zanim zaczyna się zawile tłumaczyć z tej obelgi. - I co, masz wrzucić ją do bagna nagusieńką? - Wizualizacja samej siebie rozbierającą nieboszczkę przerosła moją wyobraźnię. - Nie wiem, Bott. Mój limit bycia złodupcem został wyczerpany na dziś. - I tak zżerały mnie wyrzuty sumienia, że przeze mnie ktoś ciągle będzie żył ze złudną nadzieją. Sama nie mogłam pochować męża, bo w jednej chwili został z niego sam proch. Nie życzyłam tego nikomu - a jednak wybrałam wykorzystanie okazji zamiast pozostawienie swojego spokoju ducha w nienaruszonym stanie. - Nie znajdą jej tu za szybko. - Powiedziałam z przekonaniem w głosie, sama nie będąc pewną tego, czy próbuję bardziej przekonać Matta, czy jednak siebie. - Ale jeśli to ci nie da spać - mnie na pewno nie da - to pozwalam ci coś z tym zrobić. Ostatecznie ty też maczasz w tym palce. - Jak tak zrzuciłam odpowiedzialność na niego, to jednak nie czułam się z tym dobrze. Może miał rację. Może nie powinnam była ignorować wskazówek kogoś, kto już pozbywał się ciał. Ponoć pierwsze zbrodnie bywały niedoskonałe. Tak, gdzieś o tym czytałam. Sprawcy pozostawiali za dużo śladów czy coś takiego. - Dobra. Stój. - Odwróciłam się energicznie, świecąc mu różdżką po twarzy. - Ale wezmę tylko biżuterię. - Odgroziłam się. Namącił mi w głowie. A ja jak głupia flądra słuchałam się pijanego. Pochowałam te błyskotki po kieszeniach z zamiarem późniejszego pozbycia się, a kiedy tak zdejmowałam kolejne ozdoby, zastanawiałam się nad tym, czy zabranie tej różdżki było słuszną decyzją. To była idealna pora na refleksje. Siedzieliśmy już w tym po uszy. Liczyłam się z tym, że różdżka nie posłuży mi na długo - miesiąc, może dwa, używanie jej dłużej niż trzy byłoby pewnym wyrokiem w Tower.
- Dawno temu. - Kiedy jeszcze miałam męża. - Ale nigdy wcześniej w lesie. - Nuta melancholii, która jeszcze przed chwilą wkradła się w mój głos, szybko zniknęła. - Żelazopodobnym? - Powtórzyłam, nie do końca rozumiejąc co miał na myśli. - Tak. - Odparłam bez zawahania - chyba pierwszy raz tego wieczoru - kiedy po żywej reklamie (mimo trupa przewieszonego przez ramię) zaoferował się z pomocą.
Albo był taki uczynny, albo widział we mnie dojną krowę. Czy ja mu płaciłam za dużo, czy prawda leżała gdzieś indziej? Chłopiec o złotym sercu?
- Ta - skwitowałam wyjaśnienia Matta, stojąc w bezruchu, trochę jakby oszołomiona, kiedy ciało kobiety znikało w bagnie. Powoli - w przeciwieństwie do chwili, w której zginął mój Solas. Z mrugnięciem oka. Z jednym, ostatnim oddechem. Dziękowałam w duchu za ten konar, co to go Bott przytachał i skrócił ceremonię pogrzebową - zdaje się, że udało się nam nawet zachować minutę ciszy, co w sumie było łatwe, bo chyba żadne z nas - ani niedoświadczona ja, ani doświadczony Bott - nie wiedziało, co powiedzieć.
W karczmie zastało mnie rozczarowanie. Mój pomysł na biznes zniknął niczym senna mara, więc zostało mi tylko suszenie kieszeni i moczenie gardła. Zgodnie z obietnicą postawiłam na stole przed Bottem Ognistą i jedno piwo, szybko napełniając dwie szklanki złocistym płynem. Nie ma co, popisałam się dziś nie lada odwagą. Kompanka do napitki też była ze mnie tego wieczoru niezbyt rozrywkowa - ani nie miałam ochoty na tańce, ani na śpiewy, łojąc Ognistą w tempie, którego nie powstydziłby się żaden portowy szczur. W połowie trzeciej szklanki już wiedziałam, że powrót do domu będzie jak przejście przez wszystkie bramy piekła, bo najbliższe miejsce, z którego mogłam się teleportować było za tym cholernym lasem. Więc łoiłam dalej, licząc, że znieczulona głowa pozwoli nogom samym ponieść mnie przez ten las - ponoć głupi miał zawsze szczęście, dlatego na trzeźwo nie miałam szans i na pewno trafiłabym na patrol. Albo kolejnego trupa. Tymczasem korzystałam z wieczoru, śmiejąc się trochę z Bottem i z ulgą przyjmując lekką atmosferę, która była nierozerwalnie związana z jego nieskomplikowaną naturą. Z każdą kolejną szklanką i wypalonym papierosem zapominałam o swoich grzechach i grzeszkach, i było mi już naprawdę błogo, kiedy w butelce nie została ani kropelka. Myśli płynęły wolniej, nie analizowały, nie moralizowały i nabrały lekkości, chociaż kiedy podnosiłam się z krzesła, to dla postronnych pewnie lekko to nie wyglądało. Chwiałam się trochę, niemniej wesoło, kiedy okrążałam stolik, by ostatecznie wpakować się Mattowi na kolana. Czy zrobiłabym to na trzeźwo? Pewnie nie. Ale Ognista miała w sobie jakąś taką dziwną substancję, która musiała mieć coś wspólnego z zaklęciem trwałego przylepca. A przynajmniej na mnie tak działała.
- Weź mnie zabierz do domu. - Wymamrotałam, wklejając nos w jego szyję. Tyle razy ratował mi już skórę, że mógł przysłużyć się raz jeszcze, prawda?
zt
- … to wtedy twoje obie komórki byłyby bardzo zajęte. - Dokończyłam za niego, wyjątkowo obchodząc się smakiem ciekawości, co tam nim kierowało. Z drugiej strony - tu nie trzeba było wybitnych umysłów. Botta ciągnęło do barów jak muchy do łajna. Główne atrakcje - alkohol, mordobicie, panienki. Miałam więc swoją odpowiedź.
- Co - Odwracam się instynktownie z mordem w oczach. - Sam jesteś głupi - odpyskowuję, zanim zaczyna się zawile tłumaczyć z tej obelgi. - I co, masz wrzucić ją do bagna nagusieńką? - Wizualizacja samej siebie rozbierającą nieboszczkę przerosła moją wyobraźnię. - Nie wiem, Bott. Mój limit bycia złodupcem został wyczerpany na dziś. - I tak zżerały mnie wyrzuty sumienia, że przeze mnie ktoś ciągle będzie żył ze złudną nadzieją. Sama nie mogłam pochować męża, bo w jednej chwili został z niego sam proch. Nie życzyłam tego nikomu - a jednak wybrałam wykorzystanie okazji zamiast pozostawienie swojego spokoju ducha w nienaruszonym stanie. - Nie znajdą jej tu za szybko. - Powiedziałam z przekonaniem w głosie, sama nie będąc pewną tego, czy próbuję bardziej przekonać Matta, czy jednak siebie. - Ale jeśli to ci nie da spać - mnie na pewno nie da - to pozwalam ci coś z tym zrobić. Ostatecznie ty też maczasz w tym palce. - Jak tak zrzuciłam odpowiedzialność na niego, to jednak nie czułam się z tym dobrze. Może miał rację. Może nie powinnam była ignorować wskazówek kogoś, kto już pozbywał się ciał. Ponoć pierwsze zbrodnie bywały niedoskonałe. Tak, gdzieś o tym czytałam. Sprawcy pozostawiali za dużo śladów czy coś takiego. - Dobra. Stój. - Odwróciłam się energicznie, świecąc mu różdżką po twarzy. - Ale wezmę tylko biżuterię. - Odgroziłam się. Namącił mi w głowie. A ja jak głupia flądra słuchałam się pijanego. Pochowałam te błyskotki po kieszeniach z zamiarem późniejszego pozbycia się, a kiedy tak zdejmowałam kolejne ozdoby, zastanawiałam się nad tym, czy zabranie tej różdżki było słuszną decyzją. To była idealna pora na refleksje. Siedzieliśmy już w tym po uszy. Liczyłam się z tym, że różdżka nie posłuży mi na długo - miesiąc, może dwa, używanie jej dłużej niż trzy byłoby pewnym wyrokiem w Tower.
- Dawno temu. - Kiedy jeszcze miałam męża. - Ale nigdy wcześniej w lesie. - Nuta melancholii, która jeszcze przed chwilą wkradła się w mój głos, szybko zniknęła. - Żelazopodobnym? - Powtórzyłam, nie do końca rozumiejąc co miał na myśli. - Tak. - Odparłam bez zawahania - chyba pierwszy raz tego wieczoru - kiedy po żywej reklamie (mimo trupa przewieszonego przez ramię) zaoferował się z pomocą.
Albo był taki uczynny, albo widział we mnie dojną krowę. Czy ja mu płaciłam za dużo, czy prawda leżała gdzieś indziej? Chłopiec o złotym sercu?
- Ta - skwitowałam wyjaśnienia Matta, stojąc w bezruchu, trochę jakby oszołomiona, kiedy ciało kobiety znikało w bagnie. Powoli - w przeciwieństwie do chwili, w której zginął mój Solas. Z mrugnięciem oka. Z jednym, ostatnim oddechem. Dziękowałam w duchu za ten konar, co to go Bott przytachał i skrócił ceremonię pogrzebową - zdaje się, że udało się nam nawet zachować minutę ciszy, co w sumie było łatwe, bo chyba żadne z nas - ani niedoświadczona ja, ani doświadczony Bott - nie wiedziało, co powiedzieć.
W karczmie zastało mnie rozczarowanie. Mój pomysł na biznes zniknął niczym senna mara, więc zostało mi tylko suszenie kieszeni i moczenie gardła. Zgodnie z obietnicą postawiłam na stole przed Bottem Ognistą i jedno piwo, szybko napełniając dwie szklanki złocistym płynem. Nie ma co, popisałam się dziś nie lada odwagą. Kompanka do napitki też była ze mnie tego wieczoru niezbyt rozrywkowa - ani nie miałam ochoty na tańce, ani na śpiewy, łojąc Ognistą w tempie, którego nie powstydziłby się żaden portowy szczur. W połowie trzeciej szklanki już wiedziałam, że powrót do domu będzie jak przejście przez wszystkie bramy piekła, bo najbliższe miejsce, z którego mogłam się teleportować było za tym cholernym lasem. Więc łoiłam dalej, licząc, że znieczulona głowa pozwoli nogom samym ponieść mnie przez ten las - ponoć głupi miał zawsze szczęście, dlatego na trzeźwo nie miałam szans i na pewno trafiłabym na patrol. Albo kolejnego trupa. Tymczasem korzystałam z wieczoru, śmiejąc się trochę z Bottem i z ulgą przyjmując lekką atmosferę, która była nierozerwalnie związana z jego nieskomplikowaną naturą. Z każdą kolejną szklanką i wypalonym papierosem zapominałam o swoich grzechach i grzeszkach, i było mi już naprawdę błogo, kiedy w butelce nie została ani kropelka. Myśli płynęły wolniej, nie analizowały, nie moralizowały i nabrały lekkości, chociaż kiedy podnosiłam się z krzesła, to dla postronnych pewnie lekko to nie wyglądało. Chwiałam się trochę, niemniej wesoło, kiedy okrążałam stolik, by ostatecznie wpakować się Mattowi na kolana. Czy zrobiłabym to na trzeźwo? Pewnie nie. Ale Ognista miała w sobie jakąś taką dziwną substancję, która musiała mieć coś wspólnego z zaklęciem trwałego przylepca. A przynajmniej na mnie tak działała.
- Weź mnie zabierz do domu. - Wymamrotałam, wklejając nos w jego szyję. Tyle razy ratował mi już skórę, że mógł przysłużyć się raz jeszcze, prawda?
zt
Praskałem pod nosem słysząc przytyk, lecz niewiele sobie z niego zrobiłem. Pomimo iż między nami leżał trup jakoś tak trzymał się mnie dobry humor, a może właściwie dlatego miałem dobry humor. W jakiś pokrętny sposób szukałem rozładowania dla nieprzyjemnego napięcia, a uderzanie w te błahe, lekkie tony. My Botty chyba już tak mieliśmy z natury.
- Jajco - kwituję łapiąc z pobłażaniem jej żądne krwi spojrzenie, a potem prycham i wymachuję niedbale ręką by dała spokój. Tak żałośnie odbite piłeczki nie przelatują nawet koło mojej wiotkiej dumy. Niech próbuje dalej - Nieeeee...? Masz ją wrzucić do bagna bez czegokolwiek co mogłoby ustalić, że ona to ona. Z tymi gaciami to tak w sumie żartowałem bo no... wygląda tak trochę na miliony monet. Wiesz, fancy, szyte na miarę ciuchy i takie tam. Wyglądała - poprawiłem się ostatecznie nie będąc pewnym swego. Może chociaż ściągnę z niej pelerynę tuż przed wrzuceniem w bagno, czy coś. Wydawała się dość charakterystyczna. Potem jednak sapię trochę ze zmęczenia i rozkładam ręce - Jaki limit wyczerpany, jakim złodupcem. Na Merlina, Płatuszku Śniegu, znalazłaś ją tylko i miotnęłaś we mnie petryfikusem - no już niech nie przesadza - Może sama sobie zluzuj trochę majty, co? Wydaje mi się, że bierzesz sytuację za gorszą niż jest - trochę się zmartwiłem - Znaleźliśmy ją i teraz tylko sprzątamy by ktoś inny się o nią nie potkną. Tylko tyle - umniejszam sprawie dla własnego i jej samopoczucia. Zaraz jednak odezwałem się ponownie wyłapując dziurę w jej naiwnym pomyśle - No nie wiem, lato się zbliża. Jak napuchnie to się będzie bujała i w bagnie jak boja na morzu - wzruszyłem ramionami strojąc się w defensywną minę typu ja tylko tak zauważam coby znów nie próbowała strzelać we mnie spojrzeniem. Ja tu byłem po jej stronie, starałem się pomóc - Spokojnie i tak nie spodziewałem, że skończy się to inaczej... - zakończyłem marudnie zabierając się za dokładniejsze szabrowanie, zacieranie śladów. Od momentu w którym próbowała, a właściwie kupiła mnie za butelkę ognistej wiedziałem, że to ja tu będę miał najbrudniejszą robotę do odbębnienia. Bardziej potrzebowałem tego alkoholu niż widziałem w tym kłopot. Kiedy mnie zatrzymała słowem odwróciłem się w jej kierunku chwiejąc się z balastem na grzbiecie. Uniosłem pytająco brew, a potem ukazałem zęby w szerokim uśmiechu - Pani mówi, sługa robi - bąknąłem żartobliwie śmiejąc się jednak w duchu ze zmiany jej postawy.
- Tfu, żelaznozębny - poprawiam się - taki grzybek-halucynek - na myśl którego przeszły mnie nieprzyjemne ciarki po plecach. Akurat, jak kiedyś zachciało mi się za eksperymentować z bydlakiem to musiało się to akurat skończyć złym tripem. Zaraz jednak to wspomnienie uszło w ciemność otaczającego nas lasu kiedy to we dwójkę staliśmy nad tonącymi zwłokami. Powoli docierało do mnie, jak złe to było, lecz ostatecznie nie otworzyłem ust by to wyrazić. Zamiast tego odwróciłem się plecami, odciąłem i ruszyłem przed siebie. Nic innego nie mogłem i nie chciałem zrobić.
Kiedy znaleźliśmy się w karczmie wskazałem stolik przy którym będę sobie na nią czekał. Miała w końcu jakiś tam interes do załatwienia, lecz jak się miało okazać ten po chwili okazał się być niewypałem. Nie ma jednak tego złego. Jeżeli nie dało się świętować dobrej transakcji to zawsze można było zapijać smutek po tej nieudanej. Na pocieszenie polałem więc ognistej po szklankach zawyżając ilość trunku w tej należącej do czarownicy. Tak na pocieszenie. Potem to wszystko nabrało już tempa odnosząc wrażenie, że ktoś tu robi mnie jednak trochę w wała bo zaczęło mi się zdawać, że na każdy jeden mój kieliszek przypadają dwa jej. Zachowałem jednak to dla siebie odnajdując w sobie nieco empatii, kiedy przywołałem jej nieco nerwową postawę sprzed chwili, kiedy to jeszcze stali nad trupem. Niech będzie, dziś przymknąłem na to oko. Nie przeszkadzało mi w zasadzie, że była przy tym mniej rozmowna. Mówiłem więc ja powielając jakieś głupoty, jakieś zabawne historie, jakieś plotki. Lubiłem mówić, a ostatnio... ostatnio grono moich słuchaczy się zawężało. Przy niej nie musiałem zaś myśleć o listach gończych, o tym że rząd ją ściga i pragnie jej głowy. Była ponad to. Była zwykłą babką pakującą się tam gdzie nie trzeba za szylingami. Śmiejąc się z lekkością, otwartością powitałem ją na swoich kolanach nie mogąc zaprzeczyć, że taki stan rzeczy mi się podobał. Lepsze było to tez i dla niej - ja w przeciwieństwie do jej ciała byłem w stanie utrzymać ją jeszcze we względnym pionie. Śmieszki się jednak skończyły w chwili gdy mamrotliwie, w pijackim odlocie zasnęła. Westchnąłem ciężko spoglądając na jej twarz, czując słodkie ciepło jej bezwładnego, bezbronnego ciała myśląc, że jednak mogłem bardziej przyłożyć się do prób wmówienia jakim to mordercą nie jestem, a tak... odniosłem wrażenie, że przejrzała mnie i wiedziała jak to się skończy jeżeli rozegra to w ten sposób - zacząłem zastanawiać się gdzie do cholery ona tak właściwie mieszka.
Gdy sam trochę otrzeźwiałem ruszyłem w stronę doków odstawiając ją na wpółprzytomną do Parszywego. Nie było mowy bym ją ciągną na sam Nokturn do siebie. Nie kiedy w mojej własnej głowie alkohol wesoło szumiał. Opłaciłem pokój z jej własnych pieniędzy bo sam nie miałem złamanego knuta. Z uśmiechem na ustach odliczyłem też zadatek za własną, dodatkową fatygę. Zostawiając ją w pokoju spojrzałem na połyskujący w ciemności kamień pierścienia ślepego na jej kciuku, gdzie też go zostawiłem. Pasował jej.
|zt
- Jajco - kwituję łapiąc z pobłażaniem jej żądne krwi spojrzenie, a potem prycham i wymachuję niedbale ręką by dała spokój. Tak żałośnie odbite piłeczki nie przelatują nawet koło mojej wiotkiej dumy. Niech próbuje dalej - Nieeeee...? Masz ją wrzucić do bagna bez czegokolwiek co mogłoby ustalić, że ona to ona. Z tymi gaciami to tak w sumie żartowałem bo no... wygląda tak trochę na miliony monet. Wiesz, fancy, szyte na miarę ciuchy i takie tam. Wyglądała - poprawiłem się ostatecznie nie będąc pewnym swego. Może chociaż ściągnę z niej pelerynę tuż przed wrzuceniem w bagno, czy coś. Wydawała się dość charakterystyczna. Potem jednak sapię trochę ze zmęczenia i rozkładam ręce - Jaki limit wyczerpany, jakim złodupcem. Na Merlina, Płatuszku Śniegu, znalazłaś ją tylko i miotnęłaś we mnie petryfikusem - no już niech nie przesadza - Może sama sobie zluzuj trochę majty, co? Wydaje mi się, że bierzesz sytuację za gorszą niż jest - trochę się zmartwiłem - Znaleźliśmy ją i teraz tylko sprzątamy by ktoś inny się o nią nie potkną. Tylko tyle - umniejszam sprawie dla własnego i jej samopoczucia. Zaraz jednak odezwałem się ponownie wyłapując dziurę w jej naiwnym pomyśle - No nie wiem, lato się zbliża. Jak napuchnie to się będzie bujała i w bagnie jak boja na morzu - wzruszyłem ramionami strojąc się w defensywną minę typu ja tylko tak zauważam coby znów nie próbowała strzelać we mnie spojrzeniem. Ja tu byłem po jej stronie, starałem się pomóc - Spokojnie i tak nie spodziewałem, że skończy się to inaczej... - zakończyłem marudnie zabierając się za dokładniejsze szabrowanie, zacieranie śladów. Od momentu w którym próbowała, a właściwie kupiła mnie za butelkę ognistej wiedziałem, że to ja tu będę miał najbrudniejszą robotę do odbębnienia. Bardziej potrzebowałem tego alkoholu niż widziałem w tym kłopot. Kiedy mnie zatrzymała słowem odwróciłem się w jej kierunku chwiejąc się z balastem na grzbiecie. Uniosłem pytająco brew, a potem ukazałem zęby w szerokim uśmiechu - Pani mówi, sługa robi - bąknąłem żartobliwie śmiejąc się jednak w duchu ze zmiany jej postawy.
- Tfu, żelaznozębny - poprawiam się - taki grzybek-halucynek - na myśl którego przeszły mnie nieprzyjemne ciarki po plecach. Akurat, jak kiedyś zachciało mi się za eksperymentować z bydlakiem to musiało się to akurat skończyć złym tripem. Zaraz jednak to wspomnienie uszło w ciemność otaczającego nas lasu kiedy to we dwójkę staliśmy nad tonącymi zwłokami. Powoli docierało do mnie, jak złe to było, lecz ostatecznie nie otworzyłem ust by to wyrazić. Zamiast tego odwróciłem się plecami, odciąłem i ruszyłem przed siebie. Nic innego nie mogłem i nie chciałem zrobić.
Kiedy znaleźliśmy się w karczmie wskazałem stolik przy którym będę sobie na nią czekał. Miała w końcu jakiś tam interes do załatwienia, lecz jak się miało okazać ten po chwili okazał się być niewypałem. Nie ma jednak tego złego. Jeżeli nie dało się świętować dobrej transakcji to zawsze można było zapijać smutek po tej nieudanej. Na pocieszenie polałem więc ognistej po szklankach zawyżając ilość trunku w tej należącej do czarownicy. Tak na pocieszenie. Potem to wszystko nabrało już tempa odnosząc wrażenie, że ktoś tu robi mnie jednak trochę w wała bo zaczęło mi się zdawać, że na każdy jeden mój kieliszek przypadają dwa jej. Zachowałem jednak to dla siebie odnajdując w sobie nieco empatii, kiedy przywołałem jej nieco nerwową postawę sprzed chwili, kiedy to jeszcze stali nad trupem. Niech będzie, dziś przymknąłem na to oko. Nie przeszkadzało mi w zasadzie, że była przy tym mniej rozmowna. Mówiłem więc ja powielając jakieś głupoty, jakieś zabawne historie, jakieś plotki. Lubiłem mówić, a ostatnio... ostatnio grono moich słuchaczy się zawężało. Przy niej nie musiałem zaś myśleć o listach gończych, o tym że rząd ją ściga i pragnie jej głowy. Była ponad to. Była zwykłą babką pakującą się tam gdzie nie trzeba za szylingami. Śmiejąc się z lekkością, otwartością powitałem ją na swoich kolanach nie mogąc zaprzeczyć, że taki stan rzeczy mi się podobał. Lepsze było to tez i dla niej - ja w przeciwieństwie do jej ciała byłem w stanie utrzymać ją jeszcze we względnym pionie. Śmieszki się jednak skończyły w chwili gdy mamrotliwie, w pijackim odlocie zasnęła. Westchnąłem ciężko spoglądając na jej twarz, czując słodkie ciepło jej bezwładnego, bezbronnego ciała myśląc, że jednak mogłem bardziej przyłożyć się do prób wmówienia jakim to mordercą nie jestem, a tak... odniosłem wrażenie, że przejrzała mnie i wiedziała jak to się skończy jeżeli rozegra to w ten sposób - zacząłem zastanawiać się gdzie do cholery ona tak właściwie mieszka.
Gdy sam trochę otrzeźwiałem ruszyłem w stronę doków odstawiając ją na wpółprzytomną do Parszywego. Nie było mowy bym ją ciągną na sam Nokturn do siebie. Nie kiedy w mojej własnej głowie alkohol wesoło szumiał. Opłaciłem pokój z jej własnych pieniędzy bo sam nie miałem złamanego knuta. Z uśmiechem na ustach odliczyłem też zadatek za własną, dodatkową fatygę. Zostawiając ją w pokoju spojrzałem na połyskujący w ciemności kamień pierścienia ślepego na jej kciuku, gdzie też go zostawiłem. Pasował jej.
|zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
/nie wiem, czy moge sobie taki transport wymyślić, ale muszę tu jakoś dotrzeć :D
07.01.58
-Ulica Pokątna - powiedział Trey woźnicy magicznego powozu prowadzonego przez testrale. Nigdy nie lubił tego sposobu podróżowania, ale niestety był na niego niejednokrotnie skazany. Wstyd było przyznać, ale teleportacja niezbyt dobrze mu wychodziła. Czuł się przez to niemal jak jakiś mugol, będąc zdanym na czyjąś łaskę. Po długiej i nieprzyjemnej podróży powóz zatrzymał się przed karczmą.
- Dalej nie pojadę- powiedział woźnica.
Trey zeskoczył na ziemię i rozejrzał się.
- To z całą pewnością nie jest Dziurawy Kocioł - mruknął do siebie, spoglądając na wejście i strzepując śnieg z rękawów płaszcza. Tremaine zaczął podejrzewać, że teraz już nie tylko z jego teleportacją jest kiepsko, ale także inne sposoby podróżowania zaczęły stanowić problem. Nie wiedział jeszcze, jakie obostrzenia zostały nałożone na stolicę i że nawet gdyby był mistrzem teleportacji, nie udałoby mu się dostać tym sposobem na Pokątną. Nie ma jednak tego złego... Kiedy pchnął drzwi do knajpy, szybki rzut oka na wyposażenie wystarczył, by Trey zorientował się w swoim położeniu. Stara Karczma "U Bobby'ego". Jako dziecko bardzo lubił tu przychodzić, gdy ojciec zabierał go ze sobą w celu prowadzenia jakichś szemranych interesów. Zawsze prosto od drzwi ruszał w stronę szafy grającej i puszczał swoje ulubione piosenki. Na widok tego starego sprzętu tylko uśmiechnął się do siebie. Od razu skierował kroki w jego stronę. Zanim jednak wrzucił monetę z czułością pogłaskał mebel. To był jego stary dobry przyjaciel. Z kieszeni wydobył błyszczącą monetę i wrzucił do szafy, wybierając piosenkę Johny'ego Casha. Zdecydowanie pasowała do tego westernowego klimatu. Zamówił swój ulubiony trunek, kufelek portera starego Sue. Długi płaszcz odwiesił na hak i usiadł przy wolnej ławie pod brudnym oknem. Odruchowo spojrzał na swój kufel, podejrzewając, że może być w podobnym stanie czystości. Naszła go dziwna refleksja, że prawie wszystkie czarodziejskie knajpy są strasznie zapuszczone, choć przecież umycie ich przy pomocy czarów, nie byłoby zbyt wymagające. Wzruszył ramionami i pociągnął łyk swojego trunku, z lubością przymykając oczy. Kiedy je otworzył, zauważył uderzająco znajomą twarz. Owszem, zmieniła się, ale nie aż tak bardzo.
-Rita! Jak zwykle tam, gdzie można spodziewać się kłopotów - powiedział na powitanie, jakby byli w przeszłości jakimiś przyjaciółmi, choć wcale tak nie było.
Interesy, czy przyjemności? - zapytał, wodząc wzrokiem po szemranym towarzystwie zgromadzonym w sali.
07.01.58
-Ulica Pokątna - powiedział Trey woźnicy magicznego powozu prowadzonego przez testrale. Nigdy nie lubił tego sposobu podróżowania, ale niestety był na niego niejednokrotnie skazany. Wstyd było przyznać, ale teleportacja niezbyt dobrze mu wychodziła. Czuł się przez to niemal jak jakiś mugol, będąc zdanym na czyjąś łaskę. Po długiej i nieprzyjemnej podróży powóz zatrzymał się przed karczmą.
- Dalej nie pojadę- powiedział woźnica.
Trey zeskoczył na ziemię i rozejrzał się.
- To z całą pewnością nie jest Dziurawy Kocioł - mruknął do siebie, spoglądając na wejście i strzepując śnieg z rękawów płaszcza. Tremaine zaczął podejrzewać, że teraz już nie tylko z jego teleportacją jest kiepsko, ale także inne sposoby podróżowania zaczęły stanowić problem. Nie wiedział jeszcze, jakie obostrzenia zostały nałożone na stolicę i że nawet gdyby był mistrzem teleportacji, nie udałoby mu się dostać tym sposobem na Pokątną. Nie ma jednak tego złego... Kiedy pchnął drzwi do knajpy, szybki rzut oka na wyposażenie wystarczył, by Trey zorientował się w swoim położeniu. Stara Karczma "U Bobby'ego". Jako dziecko bardzo lubił tu przychodzić, gdy ojciec zabierał go ze sobą w celu prowadzenia jakichś szemranych interesów. Zawsze prosto od drzwi ruszał w stronę szafy grającej i puszczał swoje ulubione piosenki. Na widok tego starego sprzętu tylko uśmiechnął się do siebie. Od razu skierował kroki w jego stronę. Zanim jednak wrzucił monetę z czułością pogłaskał mebel. To był jego stary dobry przyjaciel. Z kieszeni wydobył błyszczącą monetę i wrzucił do szafy, wybierając piosenkę Johny'ego Casha. Zdecydowanie pasowała do tego westernowego klimatu. Zamówił swój ulubiony trunek, kufelek portera starego Sue. Długi płaszcz odwiesił na hak i usiadł przy wolnej ławie pod brudnym oknem. Odruchowo spojrzał na swój kufel, podejrzewając, że może być w podobnym stanie czystości. Naszła go dziwna refleksja, że prawie wszystkie czarodziejskie knajpy są strasznie zapuszczone, choć przecież umycie ich przy pomocy czarów, nie byłoby zbyt wymagające. Wzruszył ramionami i pociągnął łyk swojego trunku, z lubością przymykając oczy. Kiedy je otworzył, zauważył uderzająco znajomą twarz. Owszem, zmieniła się, ale nie aż tak bardzo.
-Rita! Jak zwykle tam, gdzie można spodziewać się kłopotów - powiedział na powitanie, jakby byli w przeszłości jakimiś przyjaciółmi, choć wcale tak nie było.
Interesy, czy przyjemności? - zapytał, wodząc wzrokiem po szemranym towarzystwie zgromadzonym w sali.
We are all evil in some form or another, are we not?
Trey Tremaine
Zawód : handlarz magicznymi kamieniami i ziołami
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
We are all evil in some form or another, are we not?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Siedziałam spokojnie przy jednym ze stolików w karczmie. Wyglądała lepiej niż te, do których przywykłam, ale nie byłam tu przecież dla czystej przyjemności. Znacznie bardziej interesowały mnie informacje, które miałam zdobyć od barmana. Widziano w okolicy jednego z pomagierów Longbottoma, a ja chciałam znaleźć się przy nim pierwsza, aby w końcu w imię obowiązku wobec Ministerstwa i, co najważniejsze, Czarnego Pana, móc zareagować i ostatecznie wydać go odpowiednim komórkom w naszym departamencie. Byłam tu incognito i takie też pytania zadawałam, zbyt ogólne by przypadkowy klient mógł domyślić się, o co mi chodzi, a jednak wystarczające, aby uzyskać dane niezbędne mi do dalszej pracy. Karczmarz wypowiedział w końcu dwa nazwiska, ot tak, rzucone od niechcenia. Dwa nazwiska, które miały mi powiedzieć wszystko na temat potencjalnej kryjówki rebelianta. Udawałam typowego gościa tego miejsca, tak więc podziękowałam mu za nalane piwo, które wydawało się, jakbym ceniła bardziej niż jego rozmowę i odeszłam do stolika. Zmierzałam w stronę okna, aby jednym okiem rzucać nim na wejście, czy aby na pewno nie pojawi się tu dziś ktoś jeszcze, ktoś cenny. Wtem moje spojrzenie spoczęło na długowłosym mężczyźnie, którego twarz już kojarzyłam. Jeden z kącików ust uniosłam do góry w efekcie rozbawienia. - Tremaine - przechyliłam głowę nieco na bok, witając się z wyjątkowo starym znajomym z roku. Zaśmiałam się krótko na ten komentarz, przysiadając się obok niego, tak, aby przodem widzieć całą salę. - Przyjemności, zawsze przyjemności - skłamałam lekko i bez wahania. Mężczyzna nie był mi zupełnie obcy, ale przecież nie znał mojej profesji. Ostatnim razem widziałam go prawdopodobnie na zakończenie Hogwartu, a od tamtej pory minęło dziesięć długich lat. - Zestarzałeś się - uśmiechnęłam się szerzej. - Słyszałam plotki, że wyjechałeś na zimną północ Europy. Obiło mi się nawet o uszy, że pożarł Cię niedźwiedź polarny, ale w tle akurat mieniła się zorza polarna. Uznałam, że to całkiem przyjemna śmierć - wzruszyłam ramionami, wychylając z kufla zimny łyk jasnego piwa. Było mętne, zdecydowanie zbyt rozwodnione, nawet jak na wojenne standardy. - A jaka jest prawda? Gdzie się podziewałeś? - spojrzałam na niego pytająco, szczególnie ciekawa faktów, a nie plotek.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Uśmiechnął się pod nosem znad kufla. W sali znajdowali się w dość znacznej ilości wszelkiej maści obwiesie, męty społeczne i inne szemrane typy. Trudno było sobie wyobrazić przyjemność płynącą z przebywania z nimi. Nie drążył jednak tematu. Miała prawo do swoich tajemnic. On także miał swoje. A może mówiła prawdę? W końcu ona zawsze była dziwna. Nie to, żeby mu to kiedykolwiek przeszkadzało.
-Słyszałaś... - powiedział lekko zachrypniętym głosem. Ciekawe, od kogo - to nie było pytanie, a ton głosu Treya nie wskazywał, aby faktycznie bardzo go to interesowało.
-Pozwolisz, że zapalę - to także nie było pytanie. Tremaine wyjął swoją nieodzowną fajeczkę i, nabijając ją cynamonowym tytoniem, kontynuował.
-Nie wiem, czy śmierć może być przyjemna. W każdym razie nie dla umierającego - ponownie się uśmiechnął. Sądził, że ona akurat może to zrozumieć.
-Ja w każdym razie żyję i trzymam się dobrze. Owszem spędziłem trochę czasu na północy. Przez kilka lat pracowałam w Durmstrangu jako... nauczyciel uroków - nagiął trochę rzeczywistość. Sądził, że będzie to brzmiało znacznie lepiej niż "pracowałem w bibliotece". -Nauczyłem się wielu nowych rzeczy. To naprawdę świetna szkoła. Mają tam zdrowe podejście do czarnej magii. Bardzo żałuję, że Hogwart nie był taki... - na chwilę odpłynął we wspomnienia. Przypomniał sobie jak w czasie zajęć z pojedynków Rita rzuciła w niego Drętwotą, zanim on zdążył wyjąć różdżkę, po którym to wydarzeniu przez tydzień chodził naburmuszony. Szybko jednak powrócił do rzeczywistości. Nie lubił przypominać sobie wstydliwych chwil ze swojego życia.
-Doszły mnie jednak wspaniałe wieści, że Londyn został oczyszczony z mugoli i szlam. Jak mogłem nie wrócić? - spojrzał Ricie w oczy. Był ciekaw, co ona sądzi o tym nowym porządku, jaki zapanował w stolicy. Pamiętał z czasów szkolnych, że ona także nie była przychylna mugolakom.
-Widzę, że to jednak nie takie proste. Udało mi się dotrzeć jedynie tutaj. Są jakieś problemy z dostaniem się do miasta. Słyszałem, że na granicy są jakieś kontrole. Co tu się właściwie dzieje? - mężczyzna był lekko zaniepokojony. Oczywiście nie miał nic wspólnego z mugolami. Jego rodzice byli czarodziejami. Jednak... nie był on całkiem czystej krwi, co zresztą starał się ukrywać na każdym kroku. Taka rutynowa kontrola mogła ujawnić, że gdzieś wśród jego przodków trafili się mugole, co było dla niego ogromną skazą i czymś, co najchętniej wymazałby z ze swojego drzewa genealogicznego.
-Ciekaw też jestem, co ty porabiałaś przez ten długi czas - odwrócił się w jej stronę. Ciekawiło go, czy miała jakiś swój udział w wojnie, bo która stronę popierała, raczej było oczywiste.
-Słyszałaś... - powiedział lekko zachrypniętym głosem. Ciekawe, od kogo - to nie było pytanie, a ton głosu Treya nie wskazywał, aby faktycznie bardzo go to interesowało.
-Pozwolisz, że zapalę - to także nie było pytanie. Tremaine wyjął swoją nieodzowną fajeczkę i, nabijając ją cynamonowym tytoniem, kontynuował.
-Nie wiem, czy śmierć może być przyjemna. W każdym razie nie dla umierającego - ponownie się uśmiechnął. Sądził, że ona akurat może to zrozumieć.
-Ja w każdym razie żyję i trzymam się dobrze. Owszem spędziłem trochę czasu na północy. Przez kilka lat pracowałam w Durmstrangu jako... nauczyciel uroków - nagiął trochę rzeczywistość. Sądził, że będzie to brzmiało znacznie lepiej niż "pracowałem w bibliotece". -Nauczyłem się wielu nowych rzeczy. To naprawdę świetna szkoła. Mają tam zdrowe podejście do czarnej magii. Bardzo żałuję, że Hogwart nie był taki... - na chwilę odpłynął we wspomnienia. Przypomniał sobie jak w czasie zajęć z pojedynków Rita rzuciła w niego Drętwotą, zanim on zdążył wyjąć różdżkę, po którym to wydarzeniu przez tydzień chodził naburmuszony. Szybko jednak powrócił do rzeczywistości. Nie lubił przypominać sobie wstydliwych chwil ze swojego życia.
-Doszły mnie jednak wspaniałe wieści, że Londyn został oczyszczony z mugoli i szlam. Jak mogłem nie wrócić? - spojrzał Ricie w oczy. Był ciekaw, co ona sądzi o tym nowym porządku, jaki zapanował w stolicy. Pamiętał z czasów szkolnych, że ona także nie była przychylna mugolakom.
-Widzę, że to jednak nie takie proste. Udało mi się dotrzeć jedynie tutaj. Są jakieś problemy z dostaniem się do miasta. Słyszałem, że na granicy są jakieś kontrole. Co tu się właściwie dzieje? - mężczyzna był lekko zaniepokojony. Oczywiście nie miał nic wspólnego z mugolami. Jego rodzice byli czarodziejami. Jednak... nie był on całkiem czystej krwi, co zresztą starał się ukrywać na każdym kroku. Taka rutynowa kontrola mogła ujawnić, że gdzieś wśród jego przodków trafili się mugole, co było dla niego ogromną skazą i czymś, co najchętniej wymazałby z ze swojego drzewa genealogicznego.
-Ciekaw też jestem, co ty porabiałaś przez ten długi czas - odwrócił się w jej stronę. Ciekawiło go, czy miała jakiś swój udział w wojnie, bo która stronę popierała, raczej było oczywiste.
We are all evil in some form or another, are we not?
Trey Tremaine
Zawód : handlarz magicznymi kamieniami i ziołami
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
We are all evil in some form or another, are we not?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wzruszyłam ramionami. - Ludzie zawsze gadają - nie zamierzałam kontynuować tematu, bo po pierwsze, ani ja nie ujawniałam swoich źródeł, ani Tremaine nie wydawał się być zainteresowany tematem. Nie odezwałam się także, gdy wspomniał o zapaleniu. Sama robiłam to rzadko, ale wystarczająco często, aby dym mi nie przeszkadzał. Ten pachniał inaczej, słodką korzenną przyprawą, piernikami wypiekanymi przez skrzaty domowe w Hogwarcie, gdy to przesilenie zimowe rozpoczynało się na dobre. - Każdy ma swoje hobby, kim jesteśmy, aby je oceniać? Jedni umierają, drudzy pokonują śmierć - miałam tu na myśli tych, którzy zagłębiając się w czarnej magii, odnaleźli tam ujście dla własnego gniewu, lub strachu. Ja byłam dość pragmatycznym człowiekiem, który nie liczył na wiele, bo i wiele od życia nie otrzymał. Preferowałam więc proste wybory i proste zachowania. Obawiałam się nie śmierci, a niemożności zaradzenia jej. Ból mnie nie interesował, zdawałam się być do niego nawet przyzwyczajona. Zaakceptowałam jego tłumaczenie na temat ostatnich lat życia. Słyszałam zresztą wiele na temat Durmstrangu. - Jaki on jest? - dopytałam, obserwując jego reakcje. Chciałam wiedzieć więcej. Wzrok wciąż miałam skupiony na dawnym znajomym, ale uszy nasłuchiwały też tego, co mogło zadziać się w karczmie u Bobby'ego. W międzyczasie byłam przecież w pracy, nawet jeśli polegała ona na siedzeniu i piciu piwa, tak byłam czujna, nie zamierzałam wlewać w siebie hektolitrów. - Owszem - pokiwałam głową, gdy wspomniał o oczyszczeniu Londynu. - Miasto jest wolne od skazy, a i powoli siły Ministerstwa je odbudowują. Wszystko miało miejsce rok temu - powiedziałam nieco ciszej. Nie lubiłam chwalić się własnymi poglądami, ale Trey nie wydawał się być zawiedziony dokonaniami Rycerzy Walprugii. Wiele własnych problemów zrzucałam na poczet niezrozumienia, ale znajomy wydawał mi nie być nieco oderwany od rzeczywistości. - Dlaczego nie wróciłeś wcześniej? Wieści późno dochodzą na mroźną północ? - wpatrywałam się w niego, szukając w ciemnych oczach odpowiedzi. Był czarodziejem półkrwi, a jednak teraz przychylnie nam uznawał wyższość czarodziejów. Cieszyło mnie to, chociaż pewnym stopniu również napawało dziwną niepewnością na temat jego faktycznych przekonań. - W Londynie nie wolno się teleportować, nie działa też sieć fiuu. To kwestie bezpieczeństwa - wyjaśniłam pokrótce. - Znajdziesz wiele powozów prowadzących do jego środka, ja wolę latać - zawsze zresztą wolałam, od kiedy tylko wsiadłam po raz pierwszy na miotłę. Nie byłam pewna, jak Tremain sobie z tym radził. - Prowadzę nudne życie urzędnika - wzruszyłam ponownie ramieniem, spojrzeniem wodząc po jednym z zarośniętych czarodziejów, który akurat usiadł przy barze. - Daleko mi do przygód z mroźnej krainy Skandynawii. Opowiedz mi - poprosiłam spokojnie, spragniona wiedzy na temat jego poczynań. Ciekawa byłam, w jaki sposób mogło ułożyć się życie czarodziejowi półkrwi w Durmstrangu i pragnęłam, aby jego historia mnie zaskoczyła, orzeźwiając nieco to nudne popołudnie.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Słowa Rity o umieraniu i pokonywaniu śmierci wywołały u mężczyzny ledwie zauważalny dreszcz. Wspomnienie twarzy tamtego człowieka, a właściwie tego, co z niej pozostało, zapewne nie prędko zatrze się w pamięci Treya. Jej obraz, jak żywy, ponownie stanął przed jego wbitymi w pustkę oczami.
- Kto? - odpowiedział pytaniem na pytanie nieco nieprzytomnym głosem. Wciąż myślał o człowieku ze swojej, nie tak w końcu odległej, przeszłości. Ale skąd Rita mogłaby o nim wiedzieć? Chyba, że jej znajomi od niedźwiedzi to rzeczywiście plotkarze z prawdziwego zdarzenia.
Rozluźnił się nieco, gdy zapytała o powód jego zwłoki.
-Och tak. Bo widzisz... U nas... To jest na północy - poprawił się - sowy zamarzają w locie - mówił całkiem poważnym głosem. Obserwował kobietę przez kłęby fajkowego dymu, ciekaw, czy uwierzy te tłumaczenia. - Spadają w przypadkowych miejscach i niełatwo jest je namierzyć. Potem trzeba je rozmrażać przy kominku, bo inaczej nie idzie oderwać listu lub gazety od ich nóżek. Skoro ludzie opowiadali głupstwa o niedźwiedziach, nie zaszkodzi, jeśli wzbogacą swoją wyobraźnię także o mrożone sowy.
Do tej pory udawało mu się zachować powagę, lecz, kiedy Rita powiedziała, że jest urzędnikiem, parsknął niepohamowanym śmiechem. Nie zastanawiał się nad tym, czy jej nie obrazi taką reakcję. To było po prostu niemożliwe. Nie znał jej jakoś bardzo dobrze, ale znał na tyle, by wiedzieć, że z własnej woli nie wybrałaby takiego życia. Nigdy nie wydawała się nudną osobą. Nie wyglądało też na to, by zwykłe nudne życie ją pociągało. Chyba że...
- Wybacz moje maniery - powiedział, uspokoiwszy się nieco - ale chyba zestarzałaś się bardziej niż ja. Ty urzędnikiem? Równie dobrze mogłabyś powiedzieć, że Czarny Pan pokochał mugoli - padło magiczne słowo, a Trey zamilkł o dziwo speszony własnym zuchwalstwem. Nie od dziś jednak wiadomo, że Tremaine miał niewyparzoną gębę i mówił rzeczy, których mówić nie należało. Nigdy nie miał wyczucia, co wypada, a czego nie wypada. I wiele razy zapłacił za to cenę. Odchrząknął i dyskretnie rozejrzał się na boki. Wydawało się, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Goście karczmy zajęci byli swoim życiem i swoimi małymi sprawami.
-Więc... - zapragnął zmienić temat. Pech chciał, że Trey mimo wszystko był człowiekiem dość skrytym i nienawykłym do opowiadania o swoim życiu. A w szczególności do opowiadania o nim osobom, których nie znał zbyt dobrze. Ponieważ także Rita zdawała się być taką osobą, rozmowa z nią stanowiła pewne wyzwanie. Chęć zatarcie ryzykownych słów sprzed chwili oraz zaimponowania, bądź co bądź, kobiecie w ostateczności przeważyła.
- W Skandynawii jest zimno - powiedział niezbyt odkrywczo, ale to była pierwsza rzecz, która kojarzyła mu się z tym miejscem, a szybko chciał cokolwiek powiedzieć. - Nie spodobałoby ci się tam - kontynuował z zadziwiającą pewnością. - Sam Durmstrang jest natomiast... wspaniałym miejscem - rozłożył ręce, jakby roztaczając tę niebiańską wizję przed swoją rozmówczynią. Z jego twarzy wcale nie dało się odczytać, jaka była prawda. Jak bardzo to miejsce go dusiło i przygnębiało, zimne, ciemne i wilgotne. Wyjący po korytarzach wiatr, przeradzający się nieraz w przeciągłe zawodzenia, nie dawał chwili wytchnienia i spokoju. Mróz przenikał niejednokrotnie przez grube mury zamczyska, jednak nawet wtedy ognia w kominku wcale nie rozpalano.
- A najlepsze jest to, że nie toleruje się tam tych... mugolskich śmieci. Liczą się ludzie czystej krwi - nawet powieka nie drgnęła mu przy tej deklaracji. Może nie podejrzewał, że Rita wie o jego dalekim od szlachectwa pochodzeniu. A może sam już nie chciał o nim pamiętać.
- Trochę też podróżowałem po Skandynawii i poznałem tam wielu czarodziei z prawdziwego zdarzenia, ale też... jeszcze bardziej znienawidziłem tę mugolską zarazę. Bo nie wiem, czy wiesz, ale w pewnym miejscu gdzie byłem... jeszcze niedawno urządzano procesy czarownic - tym razem Trey powiedział prawdę.
- Kto? - odpowiedział pytaniem na pytanie nieco nieprzytomnym głosem. Wciąż myślał o człowieku ze swojej, nie tak w końcu odległej, przeszłości. Ale skąd Rita mogłaby o nim wiedzieć? Chyba, że jej znajomi od niedźwiedzi to rzeczywiście plotkarze z prawdziwego zdarzenia.
Rozluźnił się nieco, gdy zapytała o powód jego zwłoki.
-Och tak. Bo widzisz... U nas... To jest na północy - poprawił się - sowy zamarzają w locie - mówił całkiem poważnym głosem. Obserwował kobietę przez kłęby fajkowego dymu, ciekaw, czy uwierzy te tłumaczenia. - Spadają w przypadkowych miejscach i niełatwo jest je namierzyć. Potem trzeba je rozmrażać przy kominku, bo inaczej nie idzie oderwać listu lub gazety od ich nóżek. Skoro ludzie opowiadali głupstwa o niedźwiedziach, nie zaszkodzi, jeśli wzbogacą swoją wyobraźnię także o mrożone sowy.
Do tej pory udawało mu się zachować powagę, lecz, kiedy Rita powiedziała, że jest urzędnikiem, parsknął niepohamowanym śmiechem. Nie zastanawiał się nad tym, czy jej nie obrazi taką reakcję. To było po prostu niemożliwe. Nie znał jej jakoś bardzo dobrze, ale znał na tyle, by wiedzieć, że z własnej woli nie wybrałaby takiego życia. Nigdy nie wydawała się nudną osobą. Nie wyglądało też na to, by zwykłe nudne życie ją pociągało. Chyba że...
- Wybacz moje maniery - powiedział, uspokoiwszy się nieco - ale chyba zestarzałaś się bardziej niż ja. Ty urzędnikiem? Równie dobrze mogłabyś powiedzieć, że Czarny Pan pokochał mugoli - padło magiczne słowo, a Trey zamilkł o dziwo speszony własnym zuchwalstwem. Nie od dziś jednak wiadomo, że Tremaine miał niewyparzoną gębę i mówił rzeczy, których mówić nie należało. Nigdy nie miał wyczucia, co wypada, a czego nie wypada. I wiele razy zapłacił za to cenę. Odchrząknął i dyskretnie rozejrzał się na boki. Wydawało się, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Goście karczmy zajęci byli swoim życiem i swoimi małymi sprawami.
-Więc... - zapragnął zmienić temat. Pech chciał, że Trey mimo wszystko był człowiekiem dość skrytym i nienawykłym do opowiadania o swoim życiu. A w szczególności do opowiadania o nim osobom, których nie znał zbyt dobrze. Ponieważ także Rita zdawała się być taką osobą, rozmowa z nią stanowiła pewne wyzwanie. Chęć zatarcie ryzykownych słów sprzed chwili oraz zaimponowania, bądź co bądź, kobiecie w ostateczności przeważyła.
- W Skandynawii jest zimno - powiedział niezbyt odkrywczo, ale to była pierwsza rzecz, która kojarzyła mu się z tym miejscem, a szybko chciał cokolwiek powiedzieć. - Nie spodobałoby ci się tam - kontynuował z zadziwiającą pewnością. - Sam Durmstrang jest natomiast... wspaniałym miejscem - rozłożył ręce, jakby roztaczając tę niebiańską wizję przed swoją rozmówczynią. Z jego twarzy wcale nie dało się odczytać, jaka była prawda. Jak bardzo to miejsce go dusiło i przygnębiało, zimne, ciemne i wilgotne. Wyjący po korytarzach wiatr, przeradzający się nieraz w przeciągłe zawodzenia, nie dawał chwili wytchnienia i spokoju. Mróz przenikał niejednokrotnie przez grube mury zamczyska, jednak nawet wtedy ognia w kominku wcale nie rozpalano.
- A najlepsze jest to, że nie toleruje się tam tych... mugolskich śmieci. Liczą się ludzie czystej krwi - nawet powieka nie drgnęła mu przy tej deklaracji. Może nie podejrzewał, że Rita wie o jego dalekim od szlachectwa pochodzeniu. A może sam już nie chciał o nim pamiętać.
- Trochę też podróżowałem po Skandynawii i poznałem tam wielu czarodziei z prawdziwego zdarzenia, ale też... jeszcze bardziej znienawidziłem tę mugolską zarazę. Bo nie wiem, czy wiesz, ale w pewnym miejscu gdzie byłem... jeszcze niedawno urządzano procesy czarownic - tym razem Trey powiedział prawdę.
We are all evil in some form or another, are we not?
Trey Tremaine
Zawód : handlarz magicznymi kamieniami i ziołami
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
We are all evil in some form or another, are we not?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
2 lipca 1958 r.
Pisk rdzawych zawiasów włączył się do głośnej, karczemnej orkiestry. Przyjęty jednak został bez echa. Drzwi domknęły się ze zmęczonym, ciężkim trzaskiem, a ja stanęłam w rozkroku i rozejrzałam się po rozbestwionym wnętrzu. Pośrodku wielkiego lasu światła tego lokalu ściągały błądzących wędrowców. Wokół pomazanych błotem wysokich, skórzanych butów tworzyła się mokra plama. Ulewa przerwała moje polowanie. Nie pierwszy już raz. Brytyjskie wyspy w irytujący sposób przyciągały wszystkie burzowe chmury w okolicy. Nie bałam się ani wody, ani chłodu, ale złowienie zwierzyny w takich warunkach było niemożliwe. Strój nasiąknięty ciężarem miliona kropel wody drażnił ciało łowcy, bo ten pragnął być lekki, szybki i zwinny. Tym razem musiałam ustąpić. Mocne spojrzenie wybijało się z kurtyny posklejanych kosmyków włosów. Obejmowałam nim gwarne, rozpalone otoczenie. Okoliczni kupcy, zadomowione pijaczyny i tajemnicze przybłędy. Do tych ostatnich i mnie można było zakwalifikować. Przeszłam kilka kroków, kierując się w stronę baru. Kryłam się pod śliskim kapturem, ale towarzysząca mi kusza była bardzo dobrze widoczna – jak wielki ostrzegawczy sygnał. Nikt nie miał prawa się zbliżyć. Wbrew pozorom w tym bagnie nawalonych mord czułam się całkiem jak u siebie. Tylko angielskie krzyki burzyły obraz. Brakowało też futer i metrowej warstwy śniegu za oknami karczmy. Szorstkim spojrzeniem objęłam przywieszone krzywo do ścian obrazy i ozdoby, a pośród nich pojedyncze myśliwskie trofea. Jakkolwiek rodzinna atmosfera panowała w tym miejscu, nikt wciąż specjalnie nie zaprzątał sobie głowy widokiem przybysza. Ten stan rzeczy wyjątkowo mi pasował. Ciszy nie będę tu miała, więc może chociaż święty spokój.
U karczmarza zamówiłam porcję gorącej zupy i kubek równie gorącej wody z cytryną. Nie smakowała mi angielska herbata, nie ufałam tutejszym alkoholom. Zresztą zamierzałam wrócić do polowania, gdy tylko rozmyje się płaszcz ciemnych chmur. Wolałam zachować trzeźwy umysł. Gdy składałam zamówienie, moja obcość wypełzła spod czarnego płaszcza. Była wyraźnie słyszalna. Kilka prostych słów, po drodze błąd i ten charakterystyczny wschodni akcent, który zdzierał ze mnie jakiekolwiek podejrzenie angielskości. Otrzymałam sieć podejrzanych spojrzeń, harmider przygasł, oczy odprowadzały mnie aż do stolika. Chciałam odstawić kuszę i rozsiąść się wygodnie w ciepłym kącie. Suchym. Nie dane mi było jednak odetchnąć. Posunęłam po drewnianej podłodze wysłużonymi nogami krzesła. Za pierwszym szurającym dźwiękiem poleciało kwaśne przekleństwo. Uwięziona w cieniu pokaźnej sylwetki czającej się zaraz za mną zirytowana wypuściłam powietrze z ust. Nie będzie spokoju.
– Radzę uważać – odezwałam się powoli, choć z powagą w głosie. Nie obróciłam się, by spojrzeć na wielkoluda, który jak wielkie psisko rzucał się na znacznie mniejszego od siebie. Nie wiedział jednak, że pod płaszczem czaił się ryczący niedźwiedź o ostrych pazurach.
– Ty lepiej se uważaj, ruska sieroto. Nie chcemy tu takich! Łazisz z bronią i myślisz, że ktoś się przestraszy? To nie twój kraj, zabieraj się! Tu się bawią prawdziwi angielscy czarodzieje. - Po tych słowach przybił z dumą pięść do piersi. - Nie ty, mała kurwo. Spadaj, ale już! –burknął, składając grube ręce na ramionach.
Spoglądał z góry, a ja wciąż tyłem do niego nie widziałam rumianej twarzy i przeklętych kurwików w przekrwionych oczach. Z ramienia zdjęłam kuszę i odstawiłam ją na podłodze, przy sobie, opartą o nogę od stołu. Wolałam oszczędzić narzędziu uszkodzeń, gdy będę robiła z nim porządek. Nie rozumiałam wszystkiego, co mówił, ale zatruty gniewem głos nie potrzebował tłumacza. Wyrzucał mnie stąd. Wkrótce poczułam, jak wielka łapa osadza się na moim ramieniu i ściska je mocno. Poczułam ból, ale zignorowałam go. Głowę przekręciłam lekko w jego stronę. Kaptur opadł, prezentując obraz wytarganej niepogodą czupryny i surowe spojrzenie, w którym próżno było szukać śladów paniki. On nie był pierwszym. Zwinnie wysunęłam spod płaszcza różdżkę i przekręciłam się, wbijając jej kraniec w jego tłuste brzuszysko. – Źle się przekonać. Dużo bólu – zagroziłam w prostych słowach, ale te zostały przez postronnych przyjęte salwą śmiechu. Drwili z braku mojej biegłości w języku. Uniosłam wreszcie głowę, by przyjrzeć się temu wielkiemu ghulowi, który skakał jak zając na wiosennej polanie. Nie miał honoru. Ja zaś chciałam zjeść w spokoju. Tylko tyle. Przywołane na usta Bucco objęło go moim gniewem. Czarna magia złowieszczo rozpieściła bezczelną facjatę. Zawył, łapiąc się za obitą szczękę. Popatrzyłam na niego bez jakiejkolwiek emocji. Już mu wystarczy, czy jeszcze chciał?
Pisk rdzawych zawiasów włączył się do głośnej, karczemnej orkiestry. Przyjęty jednak został bez echa. Drzwi domknęły się ze zmęczonym, ciężkim trzaskiem, a ja stanęłam w rozkroku i rozejrzałam się po rozbestwionym wnętrzu. Pośrodku wielkiego lasu światła tego lokalu ściągały błądzących wędrowców. Wokół pomazanych błotem wysokich, skórzanych butów tworzyła się mokra plama. Ulewa przerwała moje polowanie. Nie pierwszy już raz. Brytyjskie wyspy w irytujący sposób przyciągały wszystkie burzowe chmury w okolicy. Nie bałam się ani wody, ani chłodu, ale złowienie zwierzyny w takich warunkach było niemożliwe. Strój nasiąknięty ciężarem miliona kropel wody drażnił ciało łowcy, bo ten pragnął być lekki, szybki i zwinny. Tym razem musiałam ustąpić. Mocne spojrzenie wybijało się z kurtyny posklejanych kosmyków włosów. Obejmowałam nim gwarne, rozpalone otoczenie. Okoliczni kupcy, zadomowione pijaczyny i tajemnicze przybłędy. Do tych ostatnich i mnie można było zakwalifikować. Przeszłam kilka kroków, kierując się w stronę baru. Kryłam się pod śliskim kapturem, ale towarzysząca mi kusza była bardzo dobrze widoczna – jak wielki ostrzegawczy sygnał. Nikt nie miał prawa się zbliżyć. Wbrew pozorom w tym bagnie nawalonych mord czułam się całkiem jak u siebie. Tylko angielskie krzyki burzyły obraz. Brakowało też futer i metrowej warstwy śniegu za oknami karczmy. Szorstkim spojrzeniem objęłam przywieszone krzywo do ścian obrazy i ozdoby, a pośród nich pojedyncze myśliwskie trofea. Jakkolwiek rodzinna atmosfera panowała w tym miejscu, nikt wciąż specjalnie nie zaprzątał sobie głowy widokiem przybysza. Ten stan rzeczy wyjątkowo mi pasował. Ciszy nie będę tu miała, więc może chociaż święty spokój.
U karczmarza zamówiłam porcję gorącej zupy i kubek równie gorącej wody z cytryną. Nie smakowała mi angielska herbata, nie ufałam tutejszym alkoholom. Zresztą zamierzałam wrócić do polowania, gdy tylko rozmyje się płaszcz ciemnych chmur. Wolałam zachować trzeźwy umysł. Gdy składałam zamówienie, moja obcość wypełzła spod czarnego płaszcza. Była wyraźnie słyszalna. Kilka prostych słów, po drodze błąd i ten charakterystyczny wschodni akcent, który zdzierał ze mnie jakiekolwiek podejrzenie angielskości. Otrzymałam sieć podejrzanych spojrzeń, harmider przygasł, oczy odprowadzały mnie aż do stolika. Chciałam odstawić kuszę i rozsiąść się wygodnie w ciepłym kącie. Suchym. Nie dane mi było jednak odetchnąć. Posunęłam po drewnianej podłodze wysłużonymi nogami krzesła. Za pierwszym szurającym dźwiękiem poleciało kwaśne przekleństwo. Uwięziona w cieniu pokaźnej sylwetki czającej się zaraz za mną zirytowana wypuściłam powietrze z ust. Nie będzie spokoju.
– Radzę uważać – odezwałam się powoli, choć z powagą w głosie. Nie obróciłam się, by spojrzeć na wielkoluda, który jak wielkie psisko rzucał się na znacznie mniejszego od siebie. Nie wiedział jednak, że pod płaszczem czaił się ryczący niedźwiedź o ostrych pazurach.
– Ty lepiej se uważaj, ruska sieroto. Nie chcemy tu takich! Łazisz z bronią i myślisz, że ktoś się przestraszy? To nie twój kraj, zabieraj się! Tu się bawią prawdziwi angielscy czarodzieje. - Po tych słowach przybił z dumą pięść do piersi. - Nie ty, mała kurwo. Spadaj, ale już! –burknął, składając grube ręce na ramionach.
Spoglądał z góry, a ja wciąż tyłem do niego nie widziałam rumianej twarzy i przeklętych kurwików w przekrwionych oczach. Z ramienia zdjęłam kuszę i odstawiłam ją na podłodze, przy sobie, opartą o nogę od stołu. Wolałam oszczędzić narzędziu uszkodzeń, gdy będę robiła z nim porządek. Nie rozumiałam wszystkiego, co mówił, ale zatruty gniewem głos nie potrzebował tłumacza. Wyrzucał mnie stąd. Wkrótce poczułam, jak wielka łapa osadza się na moim ramieniu i ściska je mocno. Poczułam ból, ale zignorowałam go. Głowę przekręciłam lekko w jego stronę. Kaptur opadł, prezentując obraz wytarganej niepogodą czupryny i surowe spojrzenie, w którym próżno było szukać śladów paniki. On nie był pierwszym. Zwinnie wysunęłam spod płaszcza różdżkę i przekręciłam się, wbijając jej kraniec w jego tłuste brzuszysko. – Źle się przekonać. Dużo bólu – zagroziłam w prostych słowach, ale te zostały przez postronnych przyjęte salwą śmiechu. Drwili z braku mojej biegłości w języku. Uniosłam wreszcie głowę, by przyjrzeć się temu wielkiemu ghulowi, który skakał jak zając na wiosennej polanie. Nie miał honoru. Ja zaś chciałam zjeść w spokoju. Tylko tyle. Przywołane na usta Bucco objęło go moim gniewem. Czarna magia złowieszczo rozpieściła bezczelną facjatę. Zawył, łapiąc się za obitą szczękę. Popatrzyłam na niego bez jakiejkolwiek emocji. Już mu wystarczy, czy jeszcze chciał?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przestrzeń przesiąkniętą zapachem alkoholu, papierosów i męskiego potu – drażniąca nozdrza mieszanka sprawnie malowała zwyczajowy grymas na jej twarzy. Ciężko było przyzwyczaić się do tego typu scenerii, nawet zamieszkując jedną z najbardziej obskurnych ulic angielskiej stolicy.
Ale tam gdzie było ciemno, tłoczno, a wokół panował harmider, tam były informacje.
Tytułowy Bobby był być może ojcem albo dziadkiem obecnego zarządcy przybytku – widziała go już kilkukrotnie, słyszała o nim wiele, w końcu bywała w tej karczmie wystarczająco często, by dobitnie dać znać o tym, kim była, nawet jeśli nazwisko wciąż brzmiało obco, a jej obecność tworzyła ambiwalentny szacunek.
Ptaszki ćwierkały, że w karczmie często przesiadywali urzędnicy Wizengamotu, i że jeden z nich ma skłonność – zwłaszcza po wychyleniu ryzykownej, zdradzieckiej siódmej szklaneczki sherry – wyciągać swój język zbyt intensywnie, paplając o sytuacjach i sposobnościach co najmniej kłócących się subtelnie z polityką Ministerstwa.
Nie miała w tym osobistego interesu – a mimo to zasiadała gdzieś przy bocznym kontuarze, czernią odzienia wtapiając się w półmroki lokalu, twarz ukrywając za szarą smugą dymu. Bibułki papierosów piętrzyły się w szklanej popielnicy na blacie, obok stała szklaneczka do połowy napełniona zielonym alkoholem – najbliższym do czystej wódki tutaj, bo to, co nazywano bimbrem ciężko było obdarzyć chociażby namiastką zaufania.
Życie żyło swoim życiem – pozornie zwyczajnym, gdzie nijakie słowa posyłane nad kuflem z piwem i talią wysłużonych kart kryły w sobie drugie dno.
Inne były brutalnie prostolinijne – zwłaszcza charczenie wysokiego mężczyzny, układające się w przekleństwa i mało wyszukane groźby. Jego biadolenie niezbyt ją zainteresowało, nie było to nic nadzwyczajnego w miejscu takim jak to; dużo więcej uwagi zaskarbiła sobie osoba, do której osiłek się zwracał, a która zdecydowała się na odpyskowanie w bardzo specyficznym stylu. Nie chodziło o sam dobór słownictwa, a o to, jak słowa płynęły. Miękko, specyficznie, znajomo.
Wzrok Dolohov porzucił zielony płyn w kieliszku, ogniskując uwagę na dużo mniejszej od odgrażającego się osobie; nie dość, że była mniejsza, mówiła łamanym angielskim, to była kobietą.
Skupiała się na sposobie, w jakim pozorna nieznajoma mówiła; mówiła i groziła tym samym, finalnie powodując, że wysoki osiłek jęknął z bólu. Jęknął i wyprostował się jak struna, pod wpływem magicznego uderzenia w szczękę; po jego grymasie twarzy nic nie wskazywało na to, by miał sobie odpuścić.
– To chyba nie jest miejsce na tak nieeleganckie podejście do kobiet, nie mam racji? – zwróciła się śpiewnie do barmana za ladą, zarządcy lokalu, który przyglądał się scence rodzajowej między wysokim mężczyzną a drobną dziewczyną w płaszczu. Dolohov uniosła brew, jakby nagląco, wymuszając jakąkolwiek odpowiedź – reakcję – na mężczyźnie za barem.
To nie była nowość; przemoc, seksizm, brak skrupułów; ale w końcu barman skinął głową na dwójkę osiłków przy drzwiach, którzy dziwnym okrzykiem (chyba irlandzkim) zawołali do siebie napastnika.
Mieli odpłacić mu się tym samym, skończyć rumakowanie na samym upomnieniu – nie interesowało jej to, zwłaszcza kiedy mogła przemknąć przez zatłoczoną okolicę, skinąć głową w kierunku kobiety, a później ruszyć do stolika ulokowanego w przytulnym kącie.
– Za mocno się wychylasz – powiedziała niemal szeptem, odwracając się przez ramię by mogła ją usłyszeć; zwłaszcza w ojczystej mowie. Nie spojrzała jednak na nią, dopóki nie dotarły do stolika.
Ale tam gdzie było ciemno, tłoczno, a wokół panował harmider, tam były informacje.
Tytułowy Bobby był być może ojcem albo dziadkiem obecnego zarządcy przybytku – widziała go już kilkukrotnie, słyszała o nim wiele, w końcu bywała w tej karczmie wystarczająco często, by dobitnie dać znać o tym, kim była, nawet jeśli nazwisko wciąż brzmiało obco, a jej obecność tworzyła ambiwalentny szacunek.
Ptaszki ćwierkały, że w karczmie często przesiadywali urzędnicy Wizengamotu, i że jeden z nich ma skłonność – zwłaszcza po wychyleniu ryzykownej, zdradzieckiej siódmej szklaneczki sherry – wyciągać swój język zbyt intensywnie, paplając o sytuacjach i sposobnościach co najmniej kłócących się subtelnie z polityką Ministerstwa.
Nie miała w tym osobistego interesu – a mimo to zasiadała gdzieś przy bocznym kontuarze, czernią odzienia wtapiając się w półmroki lokalu, twarz ukrywając za szarą smugą dymu. Bibułki papierosów piętrzyły się w szklanej popielnicy na blacie, obok stała szklaneczka do połowy napełniona zielonym alkoholem – najbliższym do czystej wódki tutaj, bo to, co nazywano bimbrem ciężko było obdarzyć chociażby namiastką zaufania.
Życie żyło swoim życiem – pozornie zwyczajnym, gdzie nijakie słowa posyłane nad kuflem z piwem i talią wysłużonych kart kryły w sobie drugie dno.
Inne były brutalnie prostolinijne – zwłaszcza charczenie wysokiego mężczyzny, układające się w przekleństwa i mało wyszukane groźby. Jego biadolenie niezbyt ją zainteresowało, nie było to nic nadzwyczajnego w miejscu takim jak to; dużo więcej uwagi zaskarbiła sobie osoba, do której osiłek się zwracał, a która zdecydowała się na odpyskowanie w bardzo specyficznym stylu. Nie chodziło o sam dobór słownictwa, a o to, jak słowa płynęły. Miękko, specyficznie, znajomo.
Wzrok Dolohov porzucił zielony płyn w kieliszku, ogniskując uwagę na dużo mniejszej od odgrażającego się osobie; nie dość, że była mniejsza, mówiła łamanym angielskim, to była kobietą.
Skupiała się na sposobie, w jakim pozorna nieznajoma mówiła; mówiła i groziła tym samym, finalnie powodując, że wysoki osiłek jęknął z bólu. Jęknął i wyprostował się jak struna, pod wpływem magicznego uderzenia w szczękę; po jego grymasie twarzy nic nie wskazywało na to, by miał sobie odpuścić.
– To chyba nie jest miejsce na tak nieeleganckie podejście do kobiet, nie mam racji? – zwróciła się śpiewnie do barmana za ladą, zarządcy lokalu, który przyglądał się scence rodzajowej między wysokim mężczyzną a drobną dziewczyną w płaszczu. Dolohov uniosła brew, jakby nagląco, wymuszając jakąkolwiek odpowiedź – reakcję – na mężczyźnie za barem.
To nie była nowość; przemoc, seksizm, brak skrupułów; ale w końcu barman skinął głową na dwójkę osiłków przy drzwiach, którzy dziwnym okrzykiem (chyba irlandzkim) zawołali do siebie napastnika.
Mieli odpłacić mu się tym samym, skończyć rumakowanie na samym upomnieniu – nie interesowało jej to, zwłaszcza kiedy mogła przemknąć przez zatłoczoną okolicę, skinąć głową w kierunku kobiety, a później ruszyć do stolika ulokowanego w przytulnym kącie.
– Za mocno się wychylasz – powiedziała niemal szeptem, odwracając się przez ramię by mogła ją usłyszeć; zwłaszcza w ojczystej mowie. Nie spojrzała jednak na nią, dopóki nie dotarły do stolika.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przez chwilę jeszcze mierzyłam się wzorkiem z oprychem. Właściwie to wkręcałam dwa mordercze błyski w jego bulgoczącą, czerwoną facjatę. Chciałam więcej, wyciągnąć rękę jeszcze raz, zagrozić, zranić, nauczyć. Tam, skąd pochodziłam, parę ostrych sygnałów stanowiło jasny komunikat. Uczyli się, pamiętając potem przed lustrem, gdy oglądali naznaczony przestrogą pysk, by następnym razem dwa razy się zastanowić. Co prawda czasami należało przypomnieć drugi, albo trzeci raz, ale finalnie działało. Tam jednak byłam znana, tutaj żadna, obca, łatwa do usadzenia w kącie i sponiewierania – przynajmniej w opinii lokalnego towarzystwa. Słusznie też, bo co mogli o mnie wiedzieć? Wrażenie przynosiłam zgoła inne, niewinne, być może z boku nawet karykaturalne, gdy ze swojej pozycji próbowałam machać złowieszczo kuszą i rzucać równie złowieszcze życzenia. Nie lekceważyłam tego typa. Wiedziałam dobrze, że w masie swoich występował z mocniejszej pozycji – co pewnie dodawało mu odwagi. Wyrzucał inność, chcąc tu tylko ściśle określonego towarzystwa. Na szczęście nie był panem, a jedynie gościem podobnym do mnie. Tym, który płacił za posiłek. Z tą różnicą, że akurat ja nie wywoływałam zadymy. Naprawdę?
Nie widziałam, jak gdzieś parę stolików dalej kobieta bliższa mi o wiele bardziej, niż mogłabym sądzić, wychodzi na pomoc. Pomoc, o którą nie zawołałam. Nie widziałam, jak atmosfera w lokalu zmienia się, podczas gdy on i ja jeszcze przez chwilę między myślami mordujemy się. Przynajmniej ja jego. Dopiero gdy dwóch wielkich typów zbliżyło się, by odciągnąć ode mnie sygnałem w obcej mowie i obcych emocjach tego, kto pocierał obolałą szczękę, iskry między nami zostały rozdmuchane. Może to i dobrze, bo jeszcze chwila, a dzieło dopełniłoby się i mógłby dodatkowo zyskać fioletowe oko. Nigdy nie rozumiałam mężczyzn rzucających się tak głośno i pewnie na kobiety, ale wiedziałam, że nie byli chętni do obrywania od nich. Szczególnie przy kompanach, którzy pieśń o poniżeniu zaprowadzą o wiele dalej, poza ściany tej karczmy. Milczałam, obserwując sytuację. Wokół zrobiło się lżej, ludzie rozproszyli się. Wzięty na stronę typ najwyraźniej stracił sposobność, by szczekać na mnie dalej.
Zaraz potem zjawiła się ona, idealnie wyczuwając chwilę między wrzaskiem a ciszą. Wyraźny gest miał mnie zwabić. Popatrzyłam w jej stronę z podejrzeniem. Dość pewnie poruszała się po wnętrzu lokalu. Sygnał był dość jasny, poszłam za nią, uprzednio zabierając ze sobą kuszę, zanim ktoś zbyt śmiało zdołał położyć na niej łapska. Szła przodem, kierując się w konkretny kąt. Na uboczu, z dala od źródła niedawnej nienawiści. Zainteresowałam się nią jednak bardziej, gdy dotarł do mnie zaszyfrowany szept. Być może w tym pomieszczeniu byłam jedyną, która potrafiła go rozszyfrować. Nie odpowiedziałam – przynajmniej nie od razu. Cokolwiek to było, przestroga, wskazówka czy upomnienie, poczułam nieprzyjemne wytknięcie. Patrzyłam na jej plecy, nie mając ochoty prowadzić w tym momencie dyskusji na temat moich metod radzenia sobie w takich sytuacjach. – Zasłużył – odpowiedziałam, gdy wreszcie usiadłyśmy przy stoliku w kącie. Utemperowane emocje sprawiały, że moja twarz była gładka, biała, nieprzenikniona. Pozbawiona złości czy strachu. Gdybym mogła powtórzyć to, zrobiłabym to bez wahania. Wiedziałam, że ból po tym zaklęciu nie mija tak od razu. Wciąż go czuł. – Zrobiłabyś to inaczej? Łagodniej? – zapytałam, składając ze sobą dłonie. Oparte na łokciach ręce stanowiły wsparcie dla brody. Nie spuszczałam z niej spojrzenia. Być może w Anglii kobiety wolały drżeć i płakać, błagając, by oprawca przestał, by puścił je wolno. Nigdy nie zachowałabym się w taki sposób. Mimo to byłam ciekawa, jak postąpiłaby ona. Skoro to było za bardzo.
Nie widziałam, jak gdzieś parę stolików dalej kobieta bliższa mi o wiele bardziej, niż mogłabym sądzić, wychodzi na pomoc. Pomoc, o którą nie zawołałam. Nie widziałam, jak atmosfera w lokalu zmienia się, podczas gdy on i ja jeszcze przez chwilę między myślami mordujemy się. Przynajmniej ja jego. Dopiero gdy dwóch wielkich typów zbliżyło się, by odciągnąć ode mnie sygnałem w obcej mowie i obcych emocjach tego, kto pocierał obolałą szczękę, iskry między nami zostały rozdmuchane. Może to i dobrze, bo jeszcze chwila, a dzieło dopełniłoby się i mógłby dodatkowo zyskać fioletowe oko. Nigdy nie rozumiałam mężczyzn rzucających się tak głośno i pewnie na kobiety, ale wiedziałam, że nie byli chętni do obrywania od nich. Szczególnie przy kompanach, którzy pieśń o poniżeniu zaprowadzą o wiele dalej, poza ściany tej karczmy. Milczałam, obserwując sytuację. Wokół zrobiło się lżej, ludzie rozproszyli się. Wzięty na stronę typ najwyraźniej stracił sposobność, by szczekać na mnie dalej.
Zaraz potem zjawiła się ona, idealnie wyczuwając chwilę między wrzaskiem a ciszą. Wyraźny gest miał mnie zwabić. Popatrzyłam w jej stronę z podejrzeniem. Dość pewnie poruszała się po wnętrzu lokalu. Sygnał był dość jasny, poszłam za nią, uprzednio zabierając ze sobą kuszę, zanim ktoś zbyt śmiało zdołał położyć na niej łapska. Szła przodem, kierując się w konkretny kąt. Na uboczu, z dala od źródła niedawnej nienawiści. Zainteresowałam się nią jednak bardziej, gdy dotarł do mnie zaszyfrowany szept. Być może w tym pomieszczeniu byłam jedyną, która potrafiła go rozszyfrować. Nie odpowiedziałam – przynajmniej nie od razu. Cokolwiek to było, przestroga, wskazówka czy upomnienie, poczułam nieprzyjemne wytknięcie. Patrzyłam na jej plecy, nie mając ochoty prowadzić w tym momencie dyskusji na temat moich metod radzenia sobie w takich sytuacjach. – Zasłużył – odpowiedziałam, gdy wreszcie usiadłyśmy przy stoliku w kącie. Utemperowane emocje sprawiały, że moja twarz była gładka, biała, nieprzenikniona. Pozbawiona złości czy strachu. Gdybym mogła powtórzyć to, zrobiłabym to bez wahania. Wiedziałam, że ból po tym zaklęciu nie mija tak od razu. Wciąż go czuł. – Zrobiłabyś to inaczej? Łagodniej? – zapytałam, składając ze sobą dłonie. Oparte na łokciach ręce stanowiły wsparcie dla brody. Nie spuszczałam z niej spojrzenia. Być może w Anglii kobiety wolały drżeć i płakać, błagając, by oprawca przestał, by puścił je wolno. Nigdy nie zachowałabym się w taki sposób. Mimo to byłam ciekawa, jak postąpiłaby ona. Skoro to było za bardzo.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Być może było w niej coś znajomego, poza oczywistym podmuchem ojczystej ziemi i płynnego języka; w grymasach i piorunach posyłanych wzrokiem, w nieustępliwej sylwetce i sposobie, w jaki zaciskała palce na drewnie kuszy. Dolohov skupiała się na tych pozornie nieistotnych, małych elementach rzeczywistości kurczącej się do dwóch sylwetek – absurdalnie kontrastowych, innych jak tylko innymi można było być – gdzie żadna nie zamierzała odpuścić.
Burdy, bójki, przekleństwa naznaczone specyficznym akcentem – to wszystko było tutaj codziennością, choć właściciel dbał o to, żeby nie przesadzać. Pod dachem starej karczmy zbierały się interesujące osoby niosące interesujące wieści; i choć wśród krzyków łatwo było zniknąć i przemycić coś bezgłośnie, zbyt duży hałas nie pozwalał na odpowiednie słuchanie.
Zaklęcie, które dziewczyna posłała do osiłka odbiło się echem w postaci czystego uśmiechu na ustach Tatiany; wyczekiwała niemal z żywym zainteresowaniem kontynuacji konfliktu, szybko jednak napastnik utracił jakikolwiek przejaw jej uwagi, która całościowo spadła na zakapturzoną postać kobiety.
Rozproszone poruszenie pomknęło w kąty lokalu, spojrzenia ulokowane dotychczas na małym pojedynku nierównych sobie sylwetek wróciły do kart, gorzały i parującego półmiska jarzynowej zupy. Bar wrócił do życia swoim tempem w momencie, w którym wymijała kolejne barowe stołki, a kobieca sylwetka dreptała za nią w kierunku obranego chęcią anonimowości stolika.
Nie była pewna, co wyzwoliło w niej pokłady empatii; czy jedynie dobrze brzmiące słowa wystarczyły, by objąć nieznajomą niespisanym patronatem, czy kobieca struna wygrała główną melodię – to nie było istotne, do momentu, w którym usiadła w obitym tanim aksamitem boksie, czekając aż nowa towarzyszka spocznie naprzeciw.
– Nie dopuściłabym do takiej sytuacji – odpowiedziała prosto, bezbarwnie, spojrzenie ukradkiem pomknęło w kierunku barmana, nim na nowo osiadło na dziewczynie – Jesteś nowa. I tu, i w Anglii. Średnie miejsce na grzańca. Tu przychodzi się po coś innego niż kieliszek i kolację – skwitowała, a stalowy błękit prześlizgnął się po półcieniach malujących bladą fakturę twarzy, skrytej za materiałem kaptura i wilgotnymi pasmami włosów. Na tyle jednak widoczną, by Dolohov na moment ściągnęła gęste brwi, a usta zacisnęła, zastanawiającym grymasem lustrując młodą kobietę.
– Znam cię skądś. Jak się nazywasz? – rzuciła od razu. W zgadywanki mogły się bawić do samego rana, choć znajoma-nieznajoma nie wyglądała na kogoś, kto bez zawahania wyjawiałby swoją tożsamość. Kusza u jej boku, teraz spoczywająca równie blisko przy stoliku, dobitnie to potwierdzała.
Ale mimo to – wybrzmiewającej groźby, której przedsmak dziewczyna zaprezentowała przy barze - dłoń Tatiany uniosła się i zawędrowała do jej twarzy, skąd ogarnęła zbłąkany, mokry kosmyk włosów, co miało pomóc jej w rozszyfrowaniu z kim miała do czynienia.
- Czego chcesz się napić?
Burdy, bójki, przekleństwa naznaczone specyficznym akcentem – to wszystko było tutaj codziennością, choć właściciel dbał o to, żeby nie przesadzać. Pod dachem starej karczmy zbierały się interesujące osoby niosące interesujące wieści; i choć wśród krzyków łatwo było zniknąć i przemycić coś bezgłośnie, zbyt duży hałas nie pozwalał na odpowiednie słuchanie.
Zaklęcie, które dziewczyna posłała do osiłka odbiło się echem w postaci czystego uśmiechu na ustach Tatiany; wyczekiwała niemal z żywym zainteresowaniem kontynuacji konfliktu, szybko jednak napastnik utracił jakikolwiek przejaw jej uwagi, która całościowo spadła na zakapturzoną postać kobiety.
Rozproszone poruszenie pomknęło w kąty lokalu, spojrzenia ulokowane dotychczas na małym pojedynku nierównych sobie sylwetek wróciły do kart, gorzały i parującego półmiska jarzynowej zupy. Bar wrócił do życia swoim tempem w momencie, w którym wymijała kolejne barowe stołki, a kobieca sylwetka dreptała za nią w kierunku obranego chęcią anonimowości stolika.
Nie była pewna, co wyzwoliło w niej pokłady empatii; czy jedynie dobrze brzmiące słowa wystarczyły, by objąć nieznajomą niespisanym patronatem, czy kobieca struna wygrała główną melodię – to nie było istotne, do momentu, w którym usiadła w obitym tanim aksamitem boksie, czekając aż nowa towarzyszka spocznie naprzeciw.
– Nie dopuściłabym do takiej sytuacji – odpowiedziała prosto, bezbarwnie, spojrzenie ukradkiem pomknęło w kierunku barmana, nim na nowo osiadło na dziewczynie – Jesteś nowa. I tu, i w Anglii. Średnie miejsce na grzańca. Tu przychodzi się po coś innego niż kieliszek i kolację – skwitowała, a stalowy błękit prześlizgnął się po półcieniach malujących bladą fakturę twarzy, skrytej za materiałem kaptura i wilgotnymi pasmami włosów. Na tyle jednak widoczną, by Dolohov na moment ściągnęła gęste brwi, a usta zacisnęła, zastanawiającym grymasem lustrując młodą kobietę.
– Znam cię skądś. Jak się nazywasz? – rzuciła od razu. W zgadywanki mogły się bawić do samego rana, choć znajoma-nieznajoma nie wyglądała na kogoś, kto bez zawahania wyjawiałby swoją tożsamość. Kusza u jej boku, teraz spoczywająca równie blisko przy stoliku, dobitnie to potwierdzała.
Ale mimo to – wybrzmiewającej groźby, której przedsmak dziewczyna zaprezentowała przy barze - dłoń Tatiany uniosła się i zawędrowała do jej twarzy, skąd ogarnęła zbłąkany, mokry kosmyk włosów, co miało pomóc jej w rozszyfrowaniu z kim miała do czynienia.
- Czego chcesz się napić?
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Trudno mi było pojąć, skąd tyle uwagi od nieznajomej. Skąd nagła nić zainteresowania, jaką oplotła mnie po cichu, niewidzialnie, zupełnie naturalnie – a ja tak po prostu jej na to pozwoliłam. Czarowana wspólnym akcentem, wabiącą aurą, jaką bez wątpienia owa tajemnicza kobieta wokół siebie wytwarzała. Zdawało mi się, że chciałam odpowiedzi i to właśnie ta potrzeba sprawiała, że poszłam za nią, jakby zupełnie nic przed chwilą się nie wydarzyło. W takt naszych cichych, wyważonych kroków rozmywały się gęste ślady po napiętej jeszcze chwilę temu atmosferze. Jeszcze chwila i każdy zmyje z oczy obraz kobiety wznoszącej różdżkę w groźnie przeciwko typowi znacznie większemu od niej. Znów będę mogła być bezimienna. Tylko porzucony gdzieś na tamtym stoliku posiłek ostygł w aurze chłodnych dział, które wytoczyłam przeciwko męskiej głupocie. Trudno. Straciłam apetyt.
Słuchałam jej ze statecznym spojrzeniem, zupełnie beznamiętnym, suchym. Słuchałam, przyjmując ten dziwny rodzaj porady, te wyważone nuty krytyki, ale nie takiej, która gniecie szyderczo każdy mój gest. Innej, potrafiącej się wślizgnąć płynnie do niemal niedostępnych zakamarków. Jakby była siostrą, która poznała już ten obrazek i odkryła mechanizm, z którym przyszło mi się zmierzyć. Tylko że ja też to znałam. Może nie tutaj, nie w tym kraju, nie w tym społeczeństwie. Ale tam, tysiące kilometrów stąd także przyszło mi zderzać się z podobnym durnym rykiem. Wyprostowałam się, powoli, ale mocno. Dłonie ułożyłam na stole, ze spokojem znalazły sobie miejsce na lepkich deskach lichawego stolika. Słuchałam, gdy wyciągała ze mnie nastrój nowości, echo obcości, które odbijało się w każdym moim słowie. – To tylko przypadkowy przystanek. Nie ja plułam językiem nienawiści – odpowiedziałam tylko, nie mając ochoty na rozległe tłumaczenia. Nie było zresztą powodu, by opowiadać jej, jak dokładnie się tu znalazłam i dlaczego tu, a nie w jakiejś bardziej przyjaznej dla kobiet gospodzie. Taki punkt miałam na szlaku, taki wybrałam na chwilowe schronienie. Zaś ona, skoro tak czujnie się temu przyglądała, bardzo dobrze widziała, że pies na mój widok sam zaczął szczekać. Ja tylko go usadziłam, bo nie musiałam znosić drwin. On zaś winien wiedzieć, że nie był bezkarny i nie trafił na trzpiotkę, która zaczęłaby go przepraszać, że istnieje.
Gdy zaś padły kolejne słowa, opuściłam kaptur, rezygnując z krycia swojej twarzy. W wieczornym świetle karczmy i tak pobłyskiwały płomienie obnażające moją tajemnicę. Czułam, jak ślizga się po mnie ciekawym spojrzeniem, jak szuka odpowiedzi pomiędzy obcymi rysami i spojrzeniem niezmiennie ją świdrującym. Stojącym o każdej porze na straży. – To nieistotne – obwieściłam, nie zaskakując jej zapewne wcale. Naprawdę liczyła, że zdradzę jej swoją tożsamość? Może i obijałam mordy, ale potem znikałam we mgle. Bez imienia i bez historii. Ona jednak również wyglądała znajomo. Jak cień, który mijałam na drodze gdzieś przed laty. Jak wyblakłe wspomnienie. Gdybym podała jej imię, byłoby one fałszywe. A przecież jej dziwny rodzaj zainteresowania, również zdawał się wzniecać we mnie ostrożność. Powinna więc właśnie tego po mnie oczekiwać.
Skupiona na podejrzeniu, że oto jeszcze chwila i nasze spotkanie się zakończy, głęboko pod skórą poczułam zdumienie, kiedy jej dłoń zakradła się tak blisko mojej twarzy. Co to było? Moje ciało skamieniało, wyraźnie nieprzyzwyczajone, wyraźnie niespodziewające się gestu niosącego nawet tak drobny dotyk. Od obcej dłoni, od obcego człowieka. Cofnęłam się na krześle. Nieufnie, niemal rozcinając ją spojrzeniem na pół. Wcale nie uśpiło to mojej czujności – rozdrażniona jeszcze głębiej wbijałam w nią spojrzenie. – Gorącej wody z cytryną – Ulubiony napój. Mogłam być daleko od domu, ale pewne nawyki pozostały niezmienne. – Czego tak naprawdę chcesz? – zapytałam wprost, próbując wreszcie poznać jej motywację. Ściągnięcie mnie tutaj, teraz wypytywanie. Kim była? Nie zamierzałam pytać, skoro sama odmówiłam jej odpowiedzi na identyczne pytanie. – I czego tutaj szukasz, skoro nie kieliszka i kolacji? Czego szukają tutaj oni?– pozwoliłam sobie na dodatkowe pytanie, wciąż wiernie zasłaniając się za maską ponurego spojrzenia. Może chociaż mogła wyjawić mi prawdziwe motywacje tego miejsca i ludzi tłoczących się na chyboczących stołkach, niekoniecznie nawet własne.
Słuchałam jej ze statecznym spojrzeniem, zupełnie beznamiętnym, suchym. Słuchałam, przyjmując ten dziwny rodzaj porady, te wyważone nuty krytyki, ale nie takiej, która gniecie szyderczo każdy mój gest. Innej, potrafiącej się wślizgnąć płynnie do niemal niedostępnych zakamarków. Jakby była siostrą, która poznała już ten obrazek i odkryła mechanizm, z którym przyszło mi się zmierzyć. Tylko że ja też to znałam. Może nie tutaj, nie w tym kraju, nie w tym społeczeństwie. Ale tam, tysiące kilometrów stąd także przyszło mi zderzać się z podobnym durnym rykiem. Wyprostowałam się, powoli, ale mocno. Dłonie ułożyłam na stole, ze spokojem znalazły sobie miejsce na lepkich deskach lichawego stolika. Słuchałam, gdy wyciągała ze mnie nastrój nowości, echo obcości, które odbijało się w każdym moim słowie. – To tylko przypadkowy przystanek. Nie ja plułam językiem nienawiści – odpowiedziałam tylko, nie mając ochoty na rozległe tłumaczenia. Nie było zresztą powodu, by opowiadać jej, jak dokładnie się tu znalazłam i dlaczego tu, a nie w jakiejś bardziej przyjaznej dla kobiet gospodzie. Taki punkt miałam na szlaku, taki wybrałam na chwilowe schronienie. Zaś ona, skoro tak czujnie się temu przyglądała, bardzo dobrze widziała, że pies na mój widok sam zaczął szczekać. Ja tylko go usadziłam, bo nie musiałam znosić drwin. On zaś winien wiedzieć, że nie był bezkarny i nie trafił na trzpiotkę, która zaczęłaby go przepraszać, że istnieje.
Gdy zaś padły kolejne słowa, opuściłam kaptur, rezygnując z krycia swojej twarzy. W wieczornym świetle karczmy i tak pobłyskiwały płomienie obnażające moją tajemnicę. Czułam, jak ślizga się po mnie ciekawym spojrzeniem, jak szuka odpowiedzi pomiędzy obcymi rysami i spojrzeniem niezmiennie ją świdrującym. Stojącym o każdej porze na straży. – To nieistotne – obwieściłam, nie zaskakując jej zapewne wcale. Naprawdę liczyła, że zdradzę jej swoją tożsamość? Może i obijałam mordy, ale potem znikałam we mgle. Bez imienia i bez historii. Ona jednak również wyglądała znajomo. Jak cień, który mijałam na drodze gdzieś przed laty. Jak wyblakłe wspomnienie. Gdybym podała jej imię, byłoby one fałszywe. A przecież jej dziwny rodzaj zainteresowania, również zdawał się wzniecać we mnie ostrożność. Powinna więc właśnie tego po mnie oczekiwać.
Skupiona na podejrzeniu, że oto jeszcze chwila i nasze spotkanie się zakończy, głęboko pod skórą poczułam zdumienie, kiedy jej dłoń zakradła się tak blisko mojej twarzy. Co to było? Moje ciało skamieniało, wyraźnie nieprzyzwyczajone, wyraźnie niespodziewające się gestu niosącego nawet tak drobny dotyk. Od obcej dłoni, od obcego człowieka. Cofnęłam się na krześle. Nieufnie, niemal rozcinając ją spojrzeniem na pół. Wcale nie uśpiło to mojej czujności – rozdrażniona jeszcze głębiej wbijałam w nią spojrzenie. – Gorącej wody z cytryną – Ulubiony napój. Mogłam być daleko od domu, ale pewne nawyki pozostały niezmienne. – Czego tak naprawdę chcesz? – zapytałam wprost, próbując wreszcie poznać jej motywację. Ściągnięcie mnie tutaj, teraz wypytywanie. Kim była? Nie zamierzałam pytać, skoro sama odmówiłam jej odpowiedzi na identyczne pytanie. – I czego tutaj szukasz, skoro nie kieliszka i kolacji? Czego szukają tutaj oni?– pozwoliłam sobie na dodatkowe pytanie, wciąż wiernie zasłaniając się za maską ponurego spojrzenia. Może chociaż mogła wyjawić mi prawdziwe motywacje tego miejsca i ludzi tłoczących się na chyboczących stołkach, niekoniecznie nawet własne.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 16 z 17 • 1 ... 9 ... 15, 16, 17
Karczma "U Bobby'ego"
Szybka odpowiedź