[sen] nie kraty tworzą więzienie
AutorWiadomość
Kropla po kropli. Cichy plusk, drżenie chwiejącej się na granicy grawitacji cieczy, sekunda nieprzerwanej ciszy i w końcu wrzask roztrzaskiwanej o posadzkę wody, rozbryzgiwanej na boki kałuży. Zatęchłej, zgniłej, zapleśniałej, nie nadającej się do picia. Znała już to zagłębienie w brudnych płytach podłogi; znała każdy centymetr kwadratowy celi, w której przyszło jej umierać. Delikatny spadek podłoża w kierunku lewego narożnika. Wystająca o cal cegła w prawym dolnym rogu. Sześć stalowych prętów w drzwiach - ostatni z nich wyszczerbiony na wysokości szczęki siedzącego człowieka: widocznie poprzedni więzień wygryzał sobie drogę na wolność, tracąc przy tym rozum, duszę i zęby. Niestrudzony, uparty mech, porastający lewy róg ściany, tuż przy złączeniu sufitu. Starała się go dotknąć palcami, poczuć pod opuszkami coś żywego, miękkiego. Upewnić się, że w ciągnącym się na wieczność koszmarze istnieje coś innego, dającego nadzieję na to, że kiedyś zdoła się obudzić, że rzeczywistość, która jest w stanie stworzyć coś tak nieskazitelnego, nie została pogrzebana wraz z jej umysłem. Próbowała wspinać się na palce, ale obolałe ciało odmawiało posłuszeństwa. Osuwała się w dół, na mokrą posadzkę, wpatrując się w ciemniejszy kąt, pewna, że dostrzega tam złudną zieleń. Urojenia? Czy naprawdę w jej celi coś żyło; coś oprócz szczurów, przemykających czasem po jej nogach i obgryzających skórę dłoni, gdy spała.
A raczej - próbowała zasnąć. Nie pamiętała, kiedy ostatnio wybawiono ją od ciągłego lęku, drżenia oraz potwornych dźwięków, dopływających do niej z przeróżnych stron. Straciła poczucie czasu, nie wiedziała, czy znajduje się w Azkabanie miesiąc, rok czy zaledwie trzy dni. Bodźce zlewały się w jedno: pamiętała jedynie ból zawłaszczanego wbrew jej woli ciała i lepki dotyk plugawych dłoni. Żółty cień obrzydliwych, długich paznokci, orzących skórę. Mdły zapach zgnilizny. Ciężar ciał, przygważdżających ją do nierównej podłogi. Sękatą, pokrytą liszajami dłoń, trzymającą garść wyrwanych z jej głowy włosów. Obrazy przesuwały się przed jej oczami wybiórczo, zacinając się i powtarzając; zlewając w nierówny ciąg cierpienia i upokorzenia. Rozpoznanie faktycznych wydarzeń od koszmarów było niemożliwe, tkwiła w środku najgorszego snu, egzystując na granicy śmierci.
Błagała o nią, nie raz. Oddałaby wszystko za gwałtowny koniec tortur, zwłaszcza, gdy kilka godzin temu - kilka dni? kilka miesięcy? - usłyszała jego głos. Agonalny wrzask, poprzedzający dziki, wysoki jęk potwornego, niewyobrażalnego bólu. Torturowali go, a wraz z nim - ją. Choć to nie jej ciało przeszywały okrutne zaklęcie, choć to nie ona umierała z fizycznego bólu, zwijała się w kłębek na lodowatej ziemi, zatykając uszy lub wrzeszcząc z całych, marnych sił. Oddałaby swoje życie za niego; wrzeszczała o tym, lecz nikt nie słyszał jej oferty. Dementorzy pozostawali beznamiętnymi strażnikami, nikogo innego, oprócz odwiedzających ją więźniów, nie widywała. Tylko ciemność, upokorzenie, cierpienie i wstyd - posypane solą wrzasków mężczyzny, któremu oddała swoje serce.
Słyszała je znów. Leżała na ziemi, z włosami zakrywającymi twarz i rękami obejmującymi poszarpaną, białą - niegdyś - suknię, teraz pozlepianą krwią i brudem. Kolana podciągnęła pod brodę, dygotała z zimna, starając się ignorować ból złamanego żebra, nasilający się przy każdym oddechu. Nie pamiętała, czy pobito ją wczoraj czy przed tygodniem, czy lepka maź, pokrywająca jej uda jest krwią, potem czy nasieniem; i czy zapowiadający śmierć charkot Rosiera słyszała po raz pierwszy czy tysięczny. Zaprzestała szamotaniny i błagania o to, by zabrali ją, zamiast niego; straciła nadzieję, opadając na dno ciągnącego się w nieskończoność koszmaru. Słyszała trzask krat w celi naprzeciwko, ciche głosy, w końcu głuchy dźwięk opadającego na ziemię ciała. Wydawało się jej, że te odgłosy zapętlają się, że torturują ją każdego poranka, zwiastowanego przez szarą łunę wpadającą przez wąskie świetliki u sufitu korytarza. Zatrzęsła się gwałtownie, bodźce oznaczały zagrożenie, ciężkie buty i nowych więźniów, wczołgujących się na nią, bezbronną i na wpół martwą. Nie wychrypiała bezgłośnie - lub wrzasnęła aż do utraty tchu; nie potrafiła tego rozróżnić, zapętlona w odtwarzanej w nieskończoność rzezi. We własnym cierpieniu i cierpieniu tego, którego pokochała - a któremu nie mogła w żaden sposób pomóc.
A raczej - próbowała zasnąć. Nie pamiętała, kiedy ostatnio wybawiono ją od ciągłego lęku, drżenia oraz potwornych dźwięków, dopływających do niej z przeróżnych stron. Straciła poczucie czasu, nie wiedziała, czy znajduje się w Azkabanie miesiąc, rok czy zaledwie trzy dni. Bodźce zlewały się w jedno: pamiętała jedynie ból zawłaszczanego wbrew jej woli ciała i lepki dotyk plugawych dłoni. Żółty cień obrzydliwych, długich paznokci, orzących skórę. Mdły zapach zgnilizny. Ciężar ciał, przygważdżających ją do nierównej podłogi. Sękatą, pokrytą liszajami dłoń, trzymającą garść wyrwanych z jej głowy włosów. Obrazy przesuwały się przed jej oczami wybiórczo, zacinając się i powtarzając; zlewając w nierówny ciąg cierpienia i upokorzenia. Rozpoznanie faktycznych wydarzeń od koszmarów było niemożliwe, tkwiła w środku najgorszego snu, egzystując na granicy śmierci.
Błagała o nią, nie raz. Oddałaby wszystko za gwałtowny koniec tortur, zwłaszcza, gdy kilka godzin temu - kilka dni? kilka miesięcy? - usłyszała jego głos. Agonalny wrzask, poprzedzający dziki, wysoki jęk potwornego, niewyobrażalnego bólu. Torturowali go, a wraz z nim - ją. Choć to nie jej ciało przeszywały okrutne zaklęcie, choć to nie ona umierała z fizycznego bólu, zwijała się w kłębek na lodowatej ziemi, zatykając uszy lub wrzeszcząc z całych, marnych sił. Oddałaby swoje życie za niego; wrzeszczała o tym, lecz nikt nie słyszał jej oferty. Dementorzy pozostawali beznamiętnymi strażnikami, nikogo innego, oprócz odwiedzających ją więźniów, nie widywała. Tylko ciemność, upokorzenie, cierpienie i wstyd - posypane solą wrzasków mężczyzny, któremu oddała swoje serce.
Słyszała je znów. Leżała na ziemi, z włosami zakrywającymi twarz i rękami obejmującymi poszarpaną, białą - niegdyś - suknię, teraz pozlepianą krwią i brudem. Kolana podciągnęła pod brodę, dygotała z zimna, starając się ignorować ból złamanego żebra, nasilający się przy każdym oddechu. Nie pamiętała, czy pobito ją wczoraj czy przed tygodniem, czy lepka maź, pokrywająca jej uda jest krwią, potem czy nasieniem; i czy zapowiadający śmierć charkot Rosiera słyszała po raz pierwszy czy tysięczny. Zaprzestała szamotaniny i błagania o to, by zabrali ją, zamiast niego; straciła nadzieję, opadając na dno ciągnącego się w nieskończoność koszmaru. Słyszała trzask krat w celi naprzeciwko, ciche głosy, w końcu głuchy dźwięk opadającego na ziemię ciała. Wydawało się jej, że te odgłosy zapętlają się, że torturują ją każdego poranka, zwiastowanego przez szarą łunę wpadającą przez wąskie świetliki u sufitu korytarza. Zatrzęsła się gwałtownie, bodźce oznaczały zagrożenie, ciężkie buty i nowych więźniów, wczołgujących się na nią, bezbronną i na wpół martwą. Nie wychrypiała bezgłośnie - lub wrzasnęła aż do utraty tchu; nie potrafiła tego rozróżnić, zapętlona w odtwarzanej w nieskończoność rzezi. We własnym cierpieniu i cierpieniu tego, którego pokochała - a któremu nie mogła w żaden sposób pomóc.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Łamanie kołem. Drzemka na madejowym łożu. Chłosta. Zwis na wahadle. Skłamałby, gdyby stwierdził, że na to wszystko nie zasłużył, że nigdy nie dopadła go myśl - że tak się to wszystko skończy. Że jeśli zawiodą Czarnego Pana, ten nie zyska należnej mu potęgi w takim stopniu, w jakim powinien i idea, za którą walczyli, zostanie pogrzebana. Przez nich - przez ich słabość, sami doprowadzą do upadku Czarnego Pana własną nieudolnością, a potem poniosą karę za wszystko, do czego doprowadzili, usiłując oczyścić świat ze szlamu.
Miał wrażenie, że płaty skóry zwisały mu z pleców jak sznury, wyświechtana więzienna koszula dawno zamieniła się w cuchnący strzęp szmaty, który ledwie zasłaniał nagość jego ciała. Półprzytomnie wodził spojrzeniem po czerniejącej przestrzeni, usiłując odpędzić błąkające mu się przed oczami mroczki, kiedy niewidzialna siła cisnęła go znów w celę, zatrzaskując celę. Słyszał tylko dźwięk - złowieszczy jak zawsze, jęczący jak uwięziony pomiędzy światami duch dręczący mordercę za wszystkie jego ofiary.
Znał to miejsce na pamięć - samo zamknięte go tutaj było karą, która mogłaby go wpędzić w szaleństwo. Codzienna monotonia, nuda, ta sama przestrzeń - cztery ściany z wydrążonymi w kamieniu kreskami odliczające dnie, które tutaj spędził. Wydrapywał je paznokciami - na jego zakrwawionych dłoniach prawie nie było już po nich śladu. Był brudny, poniżony i zupełnie w niczym nie przypominał dawnego siebie - aroganckiego syna wielkiego rodu.
Odzyskał przytomność jakiś czas później - może minęła godzina, może dzień, może tydzień - postanowił wydrapać za ten okres trzy kreski, uśredniając wynik. Leżał na brzuchu, z wolna zgiął ramiona, usiłując odepchnąć się od kamennej posadzki, której kurz i brud zmieszany z breją pobliskiej kałuży doskonale wyczuwał pod wysuszonymi, skostniałymi dłońmi. Przyłożył dłoń do brzucha, gdzie zaogniała się nowa rana, doskonale wyczuwając pod dłonią linię żeber - był tak chudy, że przypominał kostuchę.
Stracił wszystko. Zabili Evandrę na jego oczach, dementor zawisł nad jej ciałem i wyssał z niej duszę - uciekły dwie, wpierw należąca do niej, potem do ich nienarodzonego dziecka. Dementorzy byli najgorsi.
Z jękiem osunął się na bok, zacisnął dłoń na kracie oddzielającej go od wolności i podciągnął się na niej do pozycji siedzącej, wspierając o pobliską ścianę - odnajdując wzrokiem towarzyszkę niewoli. Ledwie ją widział - ledwie widział cokolwiek - pulsujący ból odbierał mu władzę we wszystkich zmysłach. Nie wiedział, co wydarzyło się z pozostałymi. Miał wrażenie, że to nie miało znaczenia - Dei gwałcona na jego czach była kolejną torturą. Dzień za dniem otaczali ją więźniowie, brudni, prymitywni, dawno szaleni.
Szaleni. Czym było szaleństwo? Czy on - wciąż był władny na umyśle? Gubił się w odmętach własnej świadomości, nie potrafił odnaleźć się na linii czasu, nie pamiętał nawet brzmienia własnego nazwiska. Dawno go wyklęto - żałosny więzień Azkabanu nie mógł nigdy stać się dziedzicem.
Chciał coś powiedzieć, ale może głos ugrzązł mu w gardle, a może nie wiedział co - czy słowa wciąż miały sens? Mieli gnić w tym miejscu póki nie zabierze ich śmierć, póki czas nie ogołoci ich kości, póki kości nie skruszy przemijający czas. A na popiołach, w które się zmienią, rósł będzie dawny porządek, na który nigdy nie mogli mieć wpływu.
Miał wrażenie, że płaty skóry zwisały mu z pleców jak sznury, wyświechtana więzienna koszula dawno zamieniła się w cuchnący strzęp szmaty, który ledwie zasłaniał nagość jego ciała. Półprzytomnie wodził spojrzeniem po czerniejącej przestrzeni, usiłując odpędzić błąkające mu się przed oczami mroczki, kiedy niewidzialna siła cisnęła go znów w celę, zatrzaskując celę. Słyszał tylko dźwięk - złowieszczy jak zawsze, jęczący jak uwięziony pomiędzy światami duch dręczący mordercę za wszystkie jego ofiary.
Znał to miejsce na pamięć - samo zamknięte go tutaj było karą, która mogłaby go wpędzić w szaleństwo. Codzienna monotonia, nuda, ta sama przestrzeń - cztery ściany z wydrążonymi w kamieniu kreskami odliczające dnie, które tutaj spędził. Wydrapywał je paznokciami - na jego zakrwawionych dłoniach prawie nie było już po nich śladu. Był brudny, poniżony i zupełnie w niczym nie przypominał dawnego siebie - aroganckiego syna wielkiego rodu.
Odzyskał przytomność jakiś czas później - może minęła godzina, może dzień, może tydzień - postanowił wydrapać za ten okres trzy kreski, uśredniając wynik. Leżał na brzuchu, z wolna zgiął ramiona, usiłując odepchnąć się od kamennej posadzki, której kurz i brud zmieszany z breją pobliskiej kałuży doskonale wyczuwał pod wysuszonymi, skostniałymi dłońmi. Przyłożył dłoń do brzucha, gdzie zaogniała się nowa rana, doskonale wyczuwając pod dłonią linię żeber - był tak chudy, że przypominał kostuchę.
Stracił wszystko. Zabili Evandrę na jego oczach, dementor zawisł nad jej ciałem i wyssał z niej duszę - uciekły dwie, wpierw należąca do niej, potem do ich nienarodzonego dziecka. Dementorzy byli najgorsi.
Z jękiem osunął się na bok, zacisnął dłoń na kracie oddzielającej go od wolności i podciągnął się na niej do pozycji siedzącej, wspierając o pobliską ścianę - odnajdując wzrokiem towarzyszkę niewoli. Ledwie ją widział - ledwie widział cokolwiek - pulsujący ból odbierał mu władzę we wszystkich zmysłach. Nie wiedział, co wydarzyło się z pozostałymi. Miał wrażenie, że to nie miało znaczenia - Dei gwałcona na jego czach była kolejną torturą. Dzień za dniem otaczali ją więźniowie, brudni, prymitywni, dawno szaleni.
Szaleni. Czym było szaleństwo? Czy on - wciąż był władny na umyśle? Gubił się w odmętach własnej świadomości, nie potrafił odnaleźć się na linii czasu, nie pamiętał nawet brzmienia własnego nazwiska. Dawno go wyklęto - żałosny więzień Azkabanu nie mógł nigdy stać się dziedzicem.
Chciał coś powiedzieć, ale może głos ugrzązł mu w gardle, a może nie wiedział co - czy słowa wciąż miały sens? Mieli gnić w tym miejscu póki nie zabierze ich śmierć, póki czas nie ogołoci ich kości, póki kości nie skruszy przemijający czas. A na popiołach, w które się zmienią, rósł będzie dawny porządek, na który nigdy nie mogli mieć wpływu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Chłód przenikał ją aż do kości: miała wrażenie, że szron już na stałe wniknął w jej ciało, rozrastał się wśród naczyń włosowatych i żył, obrastał lśniącą pajęczyną płuca, przejmował we władanie organy wewnętrzne, niespełniające już swych funkcji. Oddałaby wszystko za ciepło, podmuch znad kominka, blask słońca, okalający twarz letnią łuną; nie pamiętała już, kiedy ostatnio oddychała świeżym, przesyconym zapachem świeżo skoszonej trawy i rozgrzanej, świeżej pościeli powietrzem. Rzeczywistość dusiła smrodem, zatęchła cela praktycznie pozbawiona była tlenu a wąska szczelina nie przepuszczała nic oprócz zimna i czasem kilku brudnych płatków śniegu. Nadchodziła zima, kamienie układające się w ściany jej celi, promieniowały mrozem, trzymała się więc od nich z daleka, leżąc na środku i marząc o śmierci. Wolałaby przestać istnieć niż dzień po dniu znosić te tortury, nasilające się wraz z dniem, w którym po raz pierwszy - gdy po raz ostatni? - usłyszała jęk Tristana.
Był tutaj, obok niej, słyszała go też teraz; westchnienie, ciężki, urywany oddech. Resztką sił rozluźniła zmęczone mięśnie na tyle, by podnieść się do pozycji siedzącej. Syknęła z bólu, złamane żebro utrudniało jakikolwiek ruch, ale zdołała przezwyciężyć tę słabość, podczołgując się do krat. Lepiąca się od brudu, szarawa sukienka strzępami okrywała zbyt chude ciało, nie dając żadnej izolacji od przejmującego chłodu. Starała się wyjść poza cierpiące ciało, dojrzeć w mroku sylwetkę Rosiera, jego profil; usłyszeć jego głos, upewnić się, że żyje - lub że jest jedynie wymysłem opętanej wyobraźni.
- Tristan? - wychrypiała bezgłośnie, wczepiając się długimi palcami o nieobciętych paznokciach w kraty; obejmowała je chudymi dłońmi, oszalały spojrzeniem skupiona na mroku korytarza. I celi na przeciwko, rozjaśnionej słabym poblaskiem księżycowej łuny, wpadającej przez wąski świetlik. - Pamiętasz Białą Willę? - spytała dziwnie wesołym tonem, straszniejszym od nawet najgłośniejszego wrzasku rozpaczy. Uśmiechała się niczym wariatka a z jej podbitych, fioletowych oczu ciekły łzy, dające choć trochę ciepła. - Pamiętasz, jak było tam pięknie? Jak było tam ciepło? - Na plaży, na wybrzeżu, w dusznej łaźni pachnącej orientalnymi olejkami; w łożu na poddaszu, gdzie leżeli obok siebie, wpatrzeni w jedwabny, nieskazitelnie biały baldachim. Zaśmiała się szaleńczo, opierając czoło o kraty, wzrokiem ciągle omiatając półcienie celi po przeciwnej stronie wąskiego korytarza. - Byłam w ciąży, wiesz? - spytała tym samym, radosnym i martwym zarazem tonem, przenosząc spojrzenie w dół, na skryty za poszarpanym materiałem brzuch; była, nosiła jego dzieci. Krew z jego krwi, moc z jego czarodziejskiej mocy; chichot szybko przemienił się w jęk, osunęła się niżej, ciągle przy kratach, beznamiętnie obserwując cieknącą po udach świeżą krew. Odsunęła lewą dłoń od prętów, rozmazując czerwoną maź na niebieskiej przemarzniętej skórze. - Myślę, że to była dziewczynka - zastanowiła się na głos, głucho; nie czuła jej ruchów, nie czuła drugiego życia w sobie; nie czuła już nic - poza paraliżującym strachem i rozpaczliwym pragnieniem śmierci, ratującej ją od dalszych tortur; cierpień wykraczających poza skalę rozumienia i odczuwania.
Był tutaj, obok niej, słyszała go też teraz; westchnienie, ciężki, urywany oddech. Resztką sił rozluźniła zmęczone mięśnie na tyle, by podnieść się do pozycji siedzącej. Syknęła z bólu, złamane żebro utrudniało jakikolwiek ruch, ale zdołała przezwyciężyć tę słabość, podczołgując się do krat. Lepiąca się od brudu, szarawa sukienka strzępami okrywała zbyt chude ciało, nie dając żadnej izolacji od przejmującego chłodu. Starała się wyjść poza cierpiące ciało, dojrzeć w mroku sylwetkę Rosiera, jego profil; usłyszeć jego głos, upewnić się, że żyje - lub że jest jedynie wymysłem opętanej wyobraźni.
- Tristan? - wychrypiała bezgłośnie, wczepiając się długimi palcami o nieobciętych paznokciach w kraty; obejmowała je chudymi dłońmi, oszalały spojrzeniem skupiona na mroku korytarza. I celi na przeciwko, rozjaśnionej słabym poblaskiem księżycowej łuny, wpadającej przez wąski świetlik. - Pamiętasz Białą Willę? - spytała dziwnie wesołym tonem, straszniejszym od nawet najgłośniejszego wrzasku rozpaczy. Uśmiechała się niczym wariatka a z jej podbitych, fioletowych oczu ciekły łzy, dające choć trochę ciepła. - Pamiętasz, jak było tam pięknie? Jak było tam ciepło? - Na plaży, na wybrzeżu, w dusznej łaźni pachnącej orientalnymi olejkami; w łożu na poddaszu, gdzie leżeli obok siebie, wpatrzeni w jedwabny, nieskazitelnie biały baldachim. Zaśmiała się szaleńczo, opierając czoło o kraty, wzrokiem ciągle omiatając półcienie celi po przeciwnej stronie wąskiego korytarza. - Byłam w ciąży, wiesz? - spytała tym samym, radosnym i martwym zarazem tonem, przenosząc spojrzenie w dół, na skryty za poszarpanym materiałem brzuch; była, nosiła jego dzieci. Krew z jego krwi, moc z jego czarodziejskiej mocy; chichot szybko przemienił się w jęk, osunęła się niżej, ciągle przy kratach, beznamiętnie obserwując cieknącą po udach świeżą krew. Odsunęła lewą dłoń od prętów, rozmazując czerwoną maź na niebieskiej przemarzniętej skórze. - Myślę, że to była dziewczynka - zastanowiła się na głos, głucho; nie czuła jej ruchów, nie czuła drugiego życia w sobie; nie czuła już nic - poza paraliżującym strachem i rozpaczliwym pragnieniem śmierci, ratującej ją od dalszych tortur; cierpień wykraczających poza skalę rozumienia i odczuwania.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zgiął palce, wbijając obdarte z paznokci palce w kamienną posadzkę, to bolało, ale znacznie mniej niż tortury - świeższe rany zaś skutecznie odbierały uwagę od starych; niektórzy twierdzą, że od bólu da się uzależnić - ale to nie było uzależnienie tylko pragnienie wolności. Stąd uciec się nie dało, jedyny smak wolności mogła przynieść śmierć. Powolna, bolesna, ale w końcu ostateczna. Chciał oprzeć się na rękach i wstać, ale słabość w ramionach i kruchość kości zablokowały ten wysiłek, pozostawiając go rzuconego pod ścianę - przegranego, pokonanego. Żałosnego. Jej głos nie przypominał już jej głosu, stracił namiętność, tajemniczą kokoieteryjną nutę, którą uwiodła go przed laty. Był ochły, zniszczony, zraniony - zabity, oboje byli martwi już w środku, sztucznie utrzymywani przy życiu. Równie dobrze mogliby zostać ucałowani przez dementora - ich żywot nie różniłby się znacznie, ale to byłoby przecież okazaniem litościwej łaski: znacznie gorzej było żyć w zawieszeniu, ze świadomością wszystkiego, co zostało utracone, dzień po dniu tracić siebie i trwać w wiecznym lęku przed bliskością przemieszczających się po korytarzach dementorów.
- Pamiętam - Trudno było zapomnieć - malowniczy budynek nad brzegiem morza, który ofiarował swojej kochance - ale coś się nie zgadzało, mocno opinająca czaszkę skóra już nie mogła się zmarszczyć, zdradzając konsternację. - O czym ty mówisz - Zdumiony zwrot nie był opatrzony znakiem zapytania, raczej zniechęceniem - odwrócił twarz od jej twarzy, wbijając spojrzenie w kolejne kreski znaczące dni wyryte na kamieniach jego celi. Gdyby miał więcej sił, mógłby je policzyć. - Tam było zimno - poprawił ją, pewien, że to on miał rację. Nie pamiętał już ciepła - ani ciepła słońca, ani ciepła kobiety, ani ciepła angielskiej herbaty. Pamiętał tylko przejmujący chłód wywołany bliskością tych przerażających stworzeń. - Ale nocami można było zejść do piwnicy - Jedynego naprawdę chłodnego pomieszczenia - może dlatego zapamiętał je najlepiej. Jako jedyne współgrało z tym, co otaczało go wciąż dzisiaj. - Tam nikt nie mógł cię zobaczyć. Nikt nie mógł cię dotknąć. - Syknął, kiedy nadział się raną na plecach na wystający kamień ze ściany - odsunął się od niej bez entuzjazmu, zaciskając dłonie na szczeblach krat - i nadludzkim niemal wysiłkiem wspinając się po nich ku górze. Nie do pozycji stojącej, stać nie mógł, podeszwy jego stóp były owrzodzone. Dawno stracił w nich czucie - pewnie były martwe. Zawisnął, trzymając się krat, przyglądając się Deirdre bez zrozumienia. Jego spojrzenie było puste, jakby jego oczy patrzyły, ale nie widziały. Jak u człowieka, z którego dementor już dawno wyssał duszę.
- Jesteś Evandrą? - Deirdre nie była w ciąży - czy majaki rzuciły mu się na oczy, zasłoniły widok, czy mylił jedną kobietę z drugą? A może to wspomnienia myliły - może one od zawsze były jedną kobietą? Oddzielił dobre cechy od złych, tworząc dwa oddzielne byty z jedynej bliskiej sercu damy. Siedział tu już tak długo - nie mógł przecież ufać własnemu umysłowi. - Jesteś obydwoma - stwierdził więc bardziej do siebie - dziś znów przyjdą cię gwałcić - zapowiedział, nagle, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, że miał do powiedzieć. - Mówili mi - ale poczekają, aż zacznie lepiej widzieć, zawsze czekali. Z czasem organizm regenerował się na tyle, że zaczynał odbierać podstawowe bodźce - bez nich dalsze tortury traciły sens.
- Ona tu jest? - Nasza córka, dziewczynka. Ją też przyjdą gwałcić?
- Pamiętam - Trudno było zapomnieć - malowniczy budynek nad brzegiem morza, który ofiarował swojej kochance - ale coś się nie zgadzało, mocno opinająca czaszkę skóra już nie mogła się zmarszczyć, zdradzając konsternację. - O czym ty mówisz - Zdumiony zwrot nie był opatrzony znakiem zapytania, raczej zniechęceniem - odwrócił twarz od jej twarzy, wbijając spojrzenie w kolejne kreski znaczące dni wyryte na kamieniach jego celi. Gdyby miał więcej sił, mógłby je policzyć. - Tam było zimno - poprawił ją, pewien, że to on miał rację. Nie pamiętał już ciepła - ani ciepła słońca, ani ciepła kobiety, ani ciepła angielskiej herbaty. Pamiętał tylko przejmujący chłód wywołany bliskością tych przerażających stworzeń. - Ale nocami można było zejść do piwnicy - Jedynego naprawdę chłodnego pomieszczenia - może dlatego zapamiętał je najlepiej. Jako jedyne współgrało z tym, co otaczało go wciąż dzisiaj. - Tam nikt nie mógł cię zobaczyć. Nikt nie mógł cię dotknąć. - Syknął, kiedy nadział się raną na plecach na wystający kamień ze ściany - odsunął się od niej bez entuzjazmu, zaciskając dłonie na szczeblach krat - i nadludzkim niemal wysiłkiem wspinając się po nich ku górze. Nie do pozycji stojącej, stać nie mógł, podeszwy jego stóp były owrzodzone. Dawno stracił w nich czucie - pewnie były martwe. Zawisnął, trzymając się krat, przyglądając się Deirdre bez zrozumienia. Jego spojrzenie było puste, jakby jego oczy patrzyły, ale nie widziały. Jak u człowieka, z którego dementor już dawno wyssał duszę.
- Jesteś Evandrą? - Deirdre nie była w ciąży - czy majaki rzuciły mu się na oczy, zasłoniły widok, czy mylił jedną kobietę z drugą? A może to wspomnienia myliły - może one od zawsze były jedną kobietą? Oddzielił dobre cechy od złych, tworząc dwa oddzielne byty z jedynej bliskiej sercu damy. Siedział tu już tak długo - nie mógł przecież ufać własnemu umysłowi. - Jesteś obydwoma - stwierdził więc bardziej do siebie - dziś znów przyjdą cię gwałcić - zapowiedział, nagle, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, że miał do powiedzieć. - Mówili mi - ale poczekają, aż zacznie lepiej widzieć, zawsze czekali. Z czasem organizm regenerował się na tyle, że zaczynał odbierać podstawowe bodźce - bez nich dalsze tortury traciły sens.
- Ona tu jest? - Nasza córka, dziewczynka. Ją też przyjdą gwałcić?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
To był on, mężczyzna, którego pokochała - i ten, który poniekąd zaciągnął ją do Azkabanu, pewien, że sobie poradzi, że pokona makabryczne koszmary, że nie zostanie tam na zawsze. Mylił się, uwierzyła mu naiwnie, zaufała też samej sobie i teraz płaciła za to największą cenę. Nie potrafiła jednak wykrzesać w sobie nienawiści, wypluć żółć wyrzutów, obarczyć go winą za uwięzienie w ciasnej, wilgotnej celi. Serce, choć na wpół martwe, zachowało kilka pulsujących krwią włókien, a dusza, rozszarpana na kawałki, ciągle błyszczała słabą łuną bezgranicznego oddania.
- Co oni ci zrobili? - spytała szybko, nieco płaczliwie, przysuwając się do krat jeszcze bliżej, tak, że czuła ich lodowaty chłód na całym ciele; pręt wręcz przedzielał je na pół, łagodząc zimnym prądem złamane żebro. Półleżący mężczyzna spowity był mrokiem, nie mogła dostrzec pełni jego ropiejących ran, ale słyszała je - od wieków, od tygodni, od kilkudziesięciu minut. Jęki, wrzaski, rozdzierający szloch; zatrzęsła się, mocno wpijając palce w pręty, by ustać na chudych, słabych nogach. Potrzebowała ułudy, wizji Białej Willi, pielęgnowanych histerycznie wspomnień - tylko w nich mogła znaleźć ucieczkę, wybawienie od pełnej cierpienia rzeczywistości, wybrukowanej wilgotnymi kamieniami porośniętymi trującym mchem. - Ciepło. Było ciepło. W łaźni. Pamiętam jeszcze ten zapach, nasz zapach - zaprzeczyła z pasją, z całych sił starając się nadać swemu głosowi jakiejś iskry, witalności; czegoś, czego i on mógł się uchwycić. Zniszczyli jego ciało, ale pamiętała potęgę, jaką skrywał w umyśle; odwagę i nieustępliwość, którą podziwiała. Chciała od nowa je wzbudzić - nieudolnie, zawodziła, znów - a on ranił ją, dopytując o Evandrę. Zamilkła, zaprzestając sztucznie radosnego tonu. - Ona zginęła, Tristanie - przypomniała mu beznamiętnie; jak przez mgłę pamiętała jego rozpacz, utracił wszystko, co kochał; ostała mu się tylko ona - lecz czy to w ogóle było dla niego istotne? Gdy go torturowali, szukał swej małżonki, swego dziecka, swej rodziny; nie kochanki, wepchniętej do celi tuż obok. Wyciągnęła rękę w przerwę między prętami, chcąc go dotknąć, otrzeźwić, upewnić się, że ją rozpozna - bezskutecznie, pozostawała zamknięta.
A wokół rozsypywał się świat, drobny, czarny pył zaczął spadać z sufitu niczym zatruty śnieg. Obsypywał włosy, przylepiał się do twarzy; odgarnęła go wierzchem dłoni, drętwiejąc, gdy usłyszała obojętną przepowiednię, wypowiedzianą przez Tristana. - Nie - wychrypiała; nie była Evandrą, nie była jego żoną i nie, nie mogli znów tu przyjść, nie mogli znów jej krzywdzić, nie wytrzyma kolejnej tortury, brudnych dłoni, ust rozoranych zajadami, rozkładających się ciał przygniatających ją do brudnej podłogi celi. - Skąd wiesz? - Czy z nimi współpracował? Czy - zdradził ją? Czy to przez niego tu trafiła? Początkowa aura szaleńszej beztroski zniknęła; szarpnęła kratami, raz, drugi, wpatrzona w mrok. - Straciłam ją - wyszeptała prawie bezgłośnie; czasem fantomowo czuła w podbrzuszu ruchy dziecka, delikatne kopnięcia, wywołujące u niej łzy - nie bólu a irracjonalnego wzruszenia, żałoby za kimś, kto nie miał szansy zaistnieć. Azkaban odebrał jej życie, podwójnie; odebrał przyszłość dwóch istnień, bezpowrotnie. - Musimy stąd uciec zanim wrócą - podjęła ostatnią, desperacką i głupią próbę wykrzesania z nich sił do ratunku, do beznadziejnej walki o nieistniejącą wolność.
- Co oni ci zrobili? - spytała szybko, nieco płaczliwie, przysuwając się do krat jeszcze bliżej, tak, że czuła ich lodowaty chłód na całym ciele; pręt wręcz przedzielał je na pół, łagodząc zimnym prądem złamane żebro. Półleżący mężczyzna spowity był mrokiem, nie mogła dostrzec pełni jego ropiejących ran, ale słyszała je - od wieków, od tygodni, od kilkudziesięciu minut. Jęki, wrzaski, rozdzierający szloch; zatrzęsła się, mocno wpijając palce w pręty, by ustać na chudych, słabych nogach. Potrzebowała ułudy, wizji Białej Willi, pielęgnowanych histerycznie wspomnień - tylko w nich mogła znaleźć ucieczkę, wybawienie od pełnej cierpienia rzeczywistości, wybrukowanej wilgotnymi kamieniami porośniętymi trującym mchem. - Ciepło. Było ciepło. W łaźni. Pamiętam jeszcze ten zapach, nasz zapach - zaprzeczyła z pasją, z całych sił starając się nadać swemu głosowi jakiejś iskry, witalności; czegoś, czego i on mógł się uchwycić. Zniszczyli jego ciało, ale pamiętała potęgę, jaką skrywał w umyśle; odwagę i nieustępliwość, którą podziwiała. Chciała od nowa je wzbudzić - nieudolnie, zawodziła, znów - a on ranił ją, dopytując o Evandrę. Zamilkła, zaprzestając sztucznie radosnego tonu. - Ona zginęła, Tristanie - przypomniała mu beznamiętnie; jak przez mgłę pamiętała jego rozpacz, utracił wszystko, co kochał; ostała mu się tylko ona - lecz czy to w ogóle było dla niego istotne? Gdy go torturowali, szukał swej małżonki, swego dziecka, swej rodziny; nie kochanki, wepchniętej do celi tuż obok. Wyciągnęła rękę w przerwę między prętami, chcąc go dotknąć, otrzeźwić, upewnić się, że ją rozpozna - bezskutecznie, pozostawała zamknięta.
A wokół rozsypywał się świat, drobny, czarny pył zaczął spadać z sufitu niczym zatruty śnieg. Obsypywał włosy, przylepiał się do twarzy; odgarnęła go wierzchem dłoni, drętwiejąc, gdy usłyszała obojętną przepowiednię, wypowiedzianą przez Tristana. - Nie - wychrypiała; nie była Evandrą, nie była jego żoną i nie, nie mogli znów tu przyjść, nie mogli znów jej krzywdzić, nie wytrzyma kolejnej tortury, brudnych dłoni, ust rozoranych zajadami, rozkładających się ciał przygniatających ją do brudnej podłogi celi. - Skąd wiesz? - Czy z nimi współpracował? Czy - zdradził ją? Czy to przez niego tu trafiła? Początkowa aura szaleńszej beztroski zniknęła; szarpnęła kratami, raz, drugi, wpatrzona w mrok. - Straciłam ją - wyszeptała prawie bezgłośnie; czasem fantomowo czuła w podbrzuszu ruchy dziecka, delikatne kopnięcia, wywołujące u niej łzy - nie bólu a irracjonalnego wzruszenia, żałoby za kimś, kto nie miał szansy zaistnieć. Azkaban odebrał jej życie, podwójnie; odebrał przyszłość dwóch istnień, bezpowrotnie. - Musimy stąd uciec zanim wrócą - podjęła ostatnią, desperacką i głupią próbę wykrzesania z nich sił do ratunku, do beznadziejnej walki o nieistniejącą wolność.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Tracił kontakt z rzeczywistością - a może już go stracił - ale kto przetrwałby podobne tortury? Zarówno fizyczne, jak i psychiczne, dzień po dniu obdzierano go ze skóry, odbierano mu kolejno wszystko, co posiadał i wszystko, na co pracował. Bezradnie spojrzał na swoje lewe przedramię - skóra była naga, Czarny Pan upadł, ale nim zniknął zdążył go wykląć i wykluczyć z grona swoich popleczników. Był najbliżej niego - ale to nie wystarczyło, by uraczył go choćby zaszczytem śmierci z jego różdżki; zostawił go tutaj - żeby umierał powoli i w męczarniach, znosząc kary za wszystko, co uczynił na wolności. Zostawił tez ją - choć wciąż nie mógł mieć pewności, kim była odsiadująca naprzeciw niego wyrok kobieta. A raczej - przestał mieć pewność, kiedy urojenia zlały się z rzeczywistością w jedno; czasem widział w niej Evandrę, czasem Deirdre, czasem powątpiewał w istnienie jednej lub drugiej, czasem sądził, że w ogóle jej tam nie ma - że jest tylko urojeniem. Złym snem. Kolejną sztuczką. Ale ona tam była - w innym razie nie pokazywaliby mu jej cierpienia. To nie miałoby sensu.
Spojrzał na nią - wciąż patrząc, choć nie widząc - zastanawiając się nad zadanym mu pytaniem. Nie wiedział, co mu zrobili. Zniszczyli go. Sprawili, że stał się kimś innym - zrujnowali go.
- Woda w łaźni zawsze była zimna - skontrował jej wypowiedź, nie pamiętając już jej zapachu, zapachu orientalnych olejków, nie pamiętając kojącego dotyku pary. - I były tam kamienie - dodał, tracił czucie w dłoniach - nie był w stanie się już dłużej trzymać; dłonie ześlizgnęły się ze stalowych prętów, upadł na bok, z plaśnięciem, które wydały obdarte płaty jego zaropiałej skóry. Jego ruchy były powolne, na wpół już były przecież ruchami trupa - wsparł się rękoma, nie odejmując spojrzenia od kamieni. - Podobnie pachniały - wychrypiał, odwracając twarz w bok, nie chciał ich czuć. Ponura cela, jej wnętrze, jej smród, jej ciemność, jej chłód; nic innego już nie istniało, nic innego już nie pamiętał, wszystkie dawne wspomnienia zanikły w niepamięci bezlitośnie.
- Przecież żyjesz - Gubił się - w rzeczywistości, we własnych myślach, we własnym umyśle. - Umarła - powtórzył - bo pamiętał dwie świetliste dusze unoszące się nad ciałami - z naszą córką - dodał, jakby coś sobie przypominając, mieszając wspomnienia Deirdre ze wspomnieniami Evandry, dziecko jednej kobiety z dzieckiem drugiej kobiety, zapominając już, kim był w dawnym, zwykłym życiu. Zapominając, że to życie istniało. Podczołgał się do ściany, wspierając się na kamieniach znów wracając do pozycji półleżącej, półsiedzącej, wspierając się dłońmi - plecy ani bardzo obolała szyja nie były w stanie utrzymać go prosto. Zatrute strzępy rzeczywistości opadały również na niego - każda drobina przesiąkała przez skórę, przeżerała ją jak kwas, odsłaniając nagie, zakrwawione kości. Nawet już nie krzyczał - umierał. Ale jutro znów powróci do żywych, tylko po to, żeby dalej cierpieć.
- Powiedzieli mi - snuł dalej, nie patrząc na nią - jeszcze dziś będzie musiał patrzeć. - Zawsze mi mówią - Nie było w nim już złości. Nie było pasji. Nie miał na te uczucia sił. - Chcą, żebym patrzył. Jesteś ostatnim, co mi zostawili, nie bez powodu, jesteś kolejnym zmyślnym narzędziem tortur. Jesteś? - Znów cień nad umysłem, może to tylko iluzja - Może cię nie ma - Jęknął cicho, przeszywający spazm bólu wstrząsnął jego ciałem. Spojrzał na jej rękę - wyciągniętą spomiędzy krat, rozpaczliwie usiłującą go dotknąć. Może byłby w stanie ją pochwycić, gdyby również wyciągnął rękę. - Twój widok sprawia mi ból - Lepiej, żeby cię tutaj nie było.
- Zabrali jej duszę - przytaknął jej, znów mieszając wspomnienia. - Ale czy zabrali ciało? Wciąż mogą ją skrzywdzić. - Skrzywdzą każdego. Nie mieli litości.
- Uciec - powtórzył - po co? - pytanie pustym echem odbiło się może w jego głowie, a może wzdłuż korytarza. - Dokąd? Oni są wszędzie. Za murami nie ma już nic. Jest tylko ta cela i życie, którego nigdy nam nie odbiorą.
Spojrzał na nią - wciąż patrząc, choć nie widząc - zastanawiając się nad zadanym mu pytaniem. Nie wiedział, co mu zrobili. Zniszczyli go. Sprawili, że stał się kimś innym - zrujnowali go.
- Woda w łaźni zawsze była zimna - skontrował jej wypowiedź, nie pamiętając już jej zapachu, zapachu orientalnych olejków, nie pamiętając kojącego dotyku pary. - I były tam kamienie - dodał, tracił czucie w dłoniach - nie był w stanie się już dłużej trzymać; dłonie ześlizgnęły się ze stalowych prętów, upadł na bok, z plaśnięciem, które wydały obdarte płaty jego zaropiałej skóry. Jego ruchy były powolne, na wpół już były przecież ruchami trupa - wsparł się rękoma, nie odejmując spojrzenia od kamieni. - Podobnie pachniały - wychrypiał, odwracając twarz w bok, nie chciał ich czuć. Ponura cela, jej wnętrze, jej smród, jej ciemność, jej chłód; nic innego już nie istniało, nic innego już nie pamiętał, wszystkie dawne wspomnienia zanikły w niepamięci bezlitośnie.
- Przecież żyjesz - Gubił się - w rzeczywistości, we własnych myślach, we własnym umyśle. - Umarła - powtórzył - bo pamiętał dwie świetliste dusze unoszące się nad ciałami - z naszą córką - dodał, jakby coś sobie przypominając, mieszając wspomnienia Deirdre ze wspomnieniami Evandry, dziecko jednej kobiety z dzieckiem drugiej kobiety, zapominając już, kim był w dawnym, zwykłym życiu. Zapominając, że to życie istniało. Podczołgał się do ściany, wspierając się na kamieniach znów wracając do pozycji półleżącej, półsiedzącej, wspierając się dłońmi - plecy ani bardzo obolała szyja nie były w stanie utrzymać go prosto. Zatrute strzępy rzeczywistości opadały również na niego - każda drobina przesiąkała przez skórę, przeżerała ją jak kwas, odsłaniając nagie, zakrwawione kości. Nawet już nie krzyczał - umierał. Ale jutro znów powróci do żywych, tylko po to, żeby dalej cierpieć.
- Powiedzieli mi - snuł dalej, nie patrząc na nią - jeszcze dziś będzie musiał patrzeć. - Zawsze mi mówią - Nie było w nim już złości. Nie było pasji. Nie miał na te uczucia sił. - Chcą, żebym patrzył. Jesteś ostatnim, co mi zostawili, nie bez powodu, jesteś kolejnym zmyślnym narzędziem tortur. Jesteś? - Znów cień nad umysłem, może to tylko iluzja - Może cię nie ma - Jęknął cicho, przeszywający spazm bólu wstrząsnął jego ciałem. Spojrzał na jej rękę - wyciągniętą spomiędzy krat, rozpaczliwie usiłującą go dotknąć. Może byłby w stanie ją pochwycić, gdyby również wyciągnął rękę. - Twój widok sprawia mi ból - Lepiej, żeby cię tutaj nie było.
- Zabrali jej duszę - przytaknął jej, znów mieszając wspomnienia. - Ale czy zabrali ciało? Wciąż mogą ją skrzywdzić. - Skrzywdzą każdego. Nie mieli litości.
- Uciec - powtórzył - po co? - pytanie pustym echem odbiło się może w jego głowie, a może wzdłuż korytarza. - Dokąd? Oni są wszędzie. Za murami nie ma już nic. Jest tylko ta cela i życie, którego nigdy nam nie odbiorą.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Spoglądała na niego z rosnącą rozpaczą - znikał w mroku, widziała jedynie zarys jego wspartej o kamienie sylwetki; stał się ciemnością, w której obydwoje powoli gnili. Ciało okazało się silniejsze od umysłu i chociaż rozpadał się na kawałki, to wspomnienia poddały się pierwsze. Pokręciła gwałtownie głową, czego nie mógł zauważyć: nie tak pamiętała Białą Willę, nie to wspomnienie pielęgnowała i trzymała przy sercu niczym najcenniejszy talizman. A może - miał rację? A co, jeśli tak wyglądała ich przeszłość, jeśli wmówiła sobie istnienie wygodnej, wspaniałej willi na końcu świata; jeśli spokojne, bezpieczne miejsce, wypełnione ciepłem i zapachem ich rozgrzanych miłością ciał było tylko ułudą, ckliwą kliszą, wyprodukowaną przez mózg, rozpaczliwie chwytający się nieistniejących wyobrażeń, by tylko nie oszaleć. Zamilkła w pół zaprzeczenia, coraz mocniej przerażona, nieufna wobec samej siebie, staczająca się w otchłań wątpliwości. Porzuciła temat upragnionego azylu, nie chcąc mierzyć się z prawdą.
- To ja, Deirdre - wyszeptała żałośnie, spierzchnięte usta drżały a do warg przyklejały się czarne płatki z rozmywającego się sufitu. Destrukcja sięgała niżej, kolejne kamienie rozpływały się w nicości, pożerał ją lęk, pochłaniając jednakże także górę oddzielających ją od korytarza krat. - Nie jestem Evandrą. Nigdy nią nie byłam - wybełkotała a każde słowo sprawiało jej ból; była tuż obok niego, cierpiała wraz z nim, towarzyszyła mu aż do końca, a on i tak przywoływał postać brzemiennej żony. Srebrzystowłosej, piękniejszej, niewinnej, tak dobrej, że jej wspomnienie zdawało się jaśnieć nawet w mrokach Azkabanu. Przyćmiewając ich wspólne cierpienie, odrzucając ich dziecko, córeczkę, pozbawioną szansy pochwycenia drobną, pulchną rączką poznaczonej odciskami dłoni swego ojca.
Bezsilność prawie odebrała jej dech, nie mogła się jednak poddać - pewniej stanęła na nogach, cicho jęcząc przy każdym gwałtowniejszym ruchu: miała wrażenie, że złamane żebro powoli przebija skórę, przeszywając ją zakrwawionym mieczem utworzonym z bielejącej kości. W powietrzu wirowało coraz więcej czarnych płatków, muskały nagie ramiona niczym włochate skrzydełka obrzydliwych ciem; wzdrygnęła się i szarpnęła do przodu - a kraty ustąpiły.
Znalazła się na korytarzu, uwolniona od nadciągającego z tyłu mroku. Czuła się jak we śnie, przy jednoczesnej pewności, że to wszystko ma sens, własną, ukrytą logikę. Nie czekała nawet sekundy, pokonała niewielki dystans dzielący ją od celi Tristana i opadła na kolana tuż przy stalowych prętach, próbując wyszarpać je, zniszczyć, rozmyć. - Nie możesz się poddawać - syknęła rozgorączkowana: bezsilny, bezradny i słaby Tristan był jej największym koszmarem; nienawidziła go takiego i nienawidziła siebie za to, że próbuje go uwolnić, mimo wszystko, ryzykując tak wiele. Gorące łzy pociekły po brudnych, zapadniętych policzkach. Bredził, raniąc ją coraz bardziej. - Nic mi nie zrobią - Nie mogli znów jej skrzywdzić, nie przeżyłaby kolejnego razu. - A Myssleine odeszła - Śpiący umysł łączył niepowiązane fakty, żałoba po ukochanej smoczycy zlewała się w jedno z marą utraconego dziecka. - My też odejdziemy - wychrypiała, sięgając dłonią pomiędzy kraty, by dotknąć jego ropiejącej skóry, odpadających płatów, grubej warstwy szlamu i krwi. - Musi być coś więcej, bezpieczne miejsce. Spróbujemy od nowa. Nigdy mnie nie zawiodłeś, teraz też tego nie zrobisz, jesteś silny, wystarczy byś odzyskał różdżkę - mówiła szybko, bliska histerii, starając się zakląć rzeczywistość. Teraz widziała go z bliska, poranione ciało, puste oczy, skołtunione włosy - w niczym nie przypominał potężnego Śmierciożercy. - Po prostu spróbuj... - kontynuowała, głaszcząc go po policzku, ale nie dokończyła - czyjaś lodowata dłoń owinęła się wokół jej kostki, niczym kajdany, niczym bransoleta; druga wokół łydki, ktoś szarpnął ją do tyłu, zaczynając ciągnąc po brudnej podłodze. Krzyknęła, z bólu i zaskoczenia, opadając na ziemię, starając się pochwycić krat. To zawsze zaczynało się w ten sposób.
- To ja, Deirdre - wyszeptała żałośnie, spierzchnięte usta drżały a do warg przyklejały się czarne płatki z rozmywającego się sufitu. Destrukcja sięgała niżej, kolejne kamienie rozpływały się w nicości, pożerał ją lęk, pochłaniając jednakże także górę oddzielających ją od korytarza krat. - Nie jestem Evandrą. Nigdy nią nie byłam - wybełkotała a każde słowo sprawiało jej ból; była tuż obok niego, cierpiała wraz z nim, towarzyszyła mu aż do końca, a on i tak przywoływał postać brzemiennej żony. Srebrzystowłosej, piękniejszej, niewinnej, tak dobrej, że jej wspomnienie zdawało się jaśnieć nawet w mrokach Azkabanu. Przyćmiewając ich wspólne cierpienie, odrzucając ich dziecko, córeczkę, pozbawioną szansy pochwycenia drobną, pulchną rączką poznaczonej odciskami dłoni swego ojca.
Bezsilność prawie odebrała jej dech, nie mogła się jednak poddać - pewniej stanęła na nogach, cicho jęcząc przy każdym gwałtowniejszym ruchu: miała wrażenie, że złamane żebro powoli przebija skórę, przeszywając ją zakrwawionym mieczem utworzonym z bielejącej kości. W powietrzu wirowało coraz więcej czarnych płatków, muskały nagie ramiona niczym włochate skrzydełka obrzydliwych ciem; wzdrygnęła się i szarpnęła do przodu - a kraty ustąpiły.
Znalazła się na korytarzu, uwolniona od nadciągającego z tyłu mroku. Czuła się jak we śnie, przy jednoczesnej pewności, że to wszystko ma sens, własną, ukrytą logikę. Nie czekała nawet sekundy, pokonała niewielki dystans dzielący ją od celi Tristana i opadła na kolana tuż przy stalowych prętach, próbując wyszarpać je, zniszczyć, rozmyć. - Nie możesz się poddawać - syknęła rozgorączkowana: bezsilny, bezradny i słaby Tristan był jej największym koszmarem; nienawidziła go takiego i nienawidziła siebie za to, że próbuje go uwolnić, mimo wszystko, ryzykując tak wiele. Gorące łzy pociekły po brudnych, zapadniętych policzkach. Bredził, raniąc ją coraz bardziej. - Nic mi nie zrobią - Nie mogli znów jej skrzywdzić, nie przeżyłaby kolejnego razu. - A Myssleine odeszła - Śpiący umysł łączył niepowiązane fakty, żałoba po ukochanej smoczycy zlewała się w jedno z marą utraconego dziecka. - My też odejdziemy - wychrypiała, sięgając dłonią pomiędzy kraty, by dotknąć jego ropiejącej skóry, odpadających płatów, grubej warstwy szlamu i krwi. - Musi być coś więcej, bezpieczne miejsce. Spróbujemy od nowa. Nigdy mnie nie zawiodłeś, teraz też tego nie zrobisz, jesteś silny, wystarczy byś odzyskał różdżkę - mówiła szybko, bliska histerii, starając się zakląć rzeczywistość. Teraz widziała go z bliska, poranione ciało, puste oczy, skołtunione włosy - w niczym nie przypominał potężnego Śmierciożercy. - Po prostu spróbuj... - kontynuowała, głaszcząc go po policzku, ale nie dokończyła - czyjaś lodowata dłoń owinęła się wokół jej kostki, niczym kajdany, niczym bransoleta; druga wokół łydki, ktoś szarpnął ją do tyłu, zaczynając ciągnąc po brudnej podłodze. Krzyknęła, z bólu i zaskoczenia, opadając na ziemię, starając się pochwycić krat. To zawsze zaczynało się w ten sposób.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zamknął oczy, jego mięśnie wciąż były napięte - każdy ruch, każda próba utrzymania pozycji pionowej wymagała od niego niezwykłego wysiłku; świdrujący ból oszałamiał, ale nie było od niego ucieczki innej niż w bezbrzeżną otchłań szaleństwa. Dawne wspomnienia umknęły, przestały być istotne, żywe, rozmyły się z sennymi marzeniami i tworami wyobraźni szukającej ucieczki z tej zamkniętej kaźni. Coś skapnęło na jego dłonie - to była krew, ale kiedy zamykał oczy, wyobrażał sobie, że to deszcz: pod gołym niebem, na wolności, z dala od tego potwornego miejsca.
To ja, Deirdre. Myślała, że jej nie pamiętał?
- Deirdre - powtórzył szeptem, ledwie rozchylając wysuszone usta, choć w obszernej pustej przestrzeni szept musiał być doskonale słyszalny. Wypowiedział jej imię z dziwną czułością, tęsknotą, smakując pamięcią coś, czego dotykiem już od dawna nie mógł. - Dlaczego ci to zrobili? Nie zasłużyłaś na to - Otworzył oczy, patrząc prosto na nią: wydawało się, że czerń jej źrenic - jedyne, co widział - dawało cień przeszłości, coś prawdziwego, co na pewno wydarzyło się kiedyś, a po czym dzisiaj: nie zostało już nic. To on zaangażował się w tę wojnę, to on dokonał najgorszego: Deirdre wydawała się niewinna, niesprawiedliwie pojmana, torturowana po to, by zranić jego - nieludzko.
- Nie - podniósł jednak głos, gdy Deirdre przerwała kraty, pokręcił przecząco głową. - Nie wolno ci, zostań tam - podniósł głos wyżej, karcącym rozkazem nie zezwalając jej na opuszczenie celi. Nie wolno jej było, nie wolno im było, nigdy nie mogli tego robić.
- Myssleine też złapali? - podjął jej słowa bez zrozumienia, jego piękna dumna i wyjątkowa smoczyca, jedyna w swoim rodzaju - silniejsza, bardziej agresywna, prawdziwa przywódczyni stada, a przynajmniej byłaby nią, gdyby smoki nie były raczej indywidualistami. Jego zdolna podopieczna, jego skarb, przypominała mu kogoś z przeszłości - choć umykające wspomnienia nie były w stanie złożyć się w obraz dający jasną odpowiedź. - Nic nie rozumiesz - jęknął, ze złością, zaciskając pięści wokół stalowych prętów. - Nie ma już niczego, co jest bezpieczne - oświadczył kategorycznie. - Na zewnątrz nie ma nic: do czego chcesz uciec? Czarny Pan upadł, pałace upadły, moje złoto stało się nic nie warte. Chcesz uciec - do świata rządzonego przez szlamy, do państwa dobrobytu, w którym wszyscy są równi, szarzy i bezbarwni, wszyscy oprócz nas, darzonych powszechna nienawiścią? Rozszarpią cię gołymi rękami przy pierwszej okazji - tutaj jest bezpiecznie. Musisz tu zostać. To twoja jedyna szansa. To nasza jedyna szansa - Żyć jak szczury, przetrwać, przeczekać. Odżyć za kilkadziesiąt lat, kiedy wszystko się zmieni - mamieni iluzją lepszego świata, który nigdy nie nadejdzie. - Potrzebuję cię - dodał żałośniej, czując dotyk jej delikatnej dłoni na swoim policzku. - Nie rób nic głupiego, wróć do celi, zanim... NIE - krzyknął głośniej, niż miał na to siły, kiedy brutalnie osunięto ją na podłogę; szarpnął kratami, ale te przecież nie mogły ustąpić. - Znowu mnie nie posłuchałaś - słowa zlewały się w bełkot, bełkot w lament - znowu mnie zawiodłaś - zawsze to robiła, dzień po dniu, zawodziła, zdradzała, krnąbrnością sprowadzała na nich kłopoty.
- Pamiętasz, jak się poznaliśmy? - Krzyk ani płacz nie mogły niczego zmienić, nie był w stanie zrobić nic. - Zobaczyłem cię na parkiecie, twoje srebrne włosy tańczyły jak wstęga na wietrze, kiedy rozsypała ci się fryzura podczas spokojnego walca z twoim bratem. - Wspomnij dobre wspomnienia, Deirdre. Pielęgnuj je. Tylko one trzymają nas przy życiu.
To ja, Deirdre. Myślała, że jej nie pamiętał?
- Deirdre - powtórzył szeptem, ledwie rozchylając wysuszone usta, choć w obszernej pustej przestrzeni szept musiał być doskonale słyszalny. Wypowiedział jej imię z dziwną czułością, tęsknotą, smakując pamięcią coś, czego dotykiem już od dawna nie mógł. - Dlaczego ci to zrobili? Nie zasłużyłaś na to - Otworzył oczy, patrząc prosto na nią: wydawało się, że czerń jej źrenic - jedyne, co widział - dawało cień przeszłości, coś prawdziwego, co na pewno wydarzyło się kiedyś, a po czym dzisiaj: nie zostało już nic. To on zaangażował się w tę wojnę, to on dokonał najgorszego: Deirdre wydawała się niewinna, niesprawiedliwie pojmana, torturowana po to, by zranić jego - nieludzko.
- Nie - podniósł jednak głos, gdy Deirdre przerwała kraty, pokręcił przecząco głową. - Nie wolno ci, zostań tam - podniósł głos wyżej, karcącym rozkazem nie zezwalając jej na opuszczenie celi. Nie wolno jej było, nie wolno im było, nigdy nie mogli tego robić.
- Myssleine też złapali? - podjął jej słowa bez zrozumienia, jego piękna dumna i wyjątkowa smoczyca, jedyna w swoim rodzaju - silniejsza, bardziej agresywna, prawdziwa przywódczyni stada, a przynajmniej byłaby nią, gdyby smoki nie były raczej indywidualistami. Jego zdolna podopieczna, jego skarb, przypominała mu kogoś z przeszłości - choć umykające wspomnienia nie były w stanie złożyć się w obraz dający jasną odpowiedź. - Nic nie rozumiesz - jęknął, ze złością, zaciskając pięści wokół stalowych prętów. - Nie ma już niczego, co jest bezpieczne - oświadczył kategorycznie. - Na zewnątrz nie ma nic: do czego chcesz uciec? Czarny Pan upadł, pałace upadły, moje złoto stało się nic nie warte. Chcesz uciec - do świata rządzonego przez szlamy, do państwa dobrobytu, w którym wszyscy są równi, szarzy i bezbarwni, wszyscy oprócz nas, darzonych powszechna nienawiścią? Rozszarpią cię gołymi rękami przy pierwszej okazji - tutaj jest bezpiecznie. Musisz tu zostać. To twoja jedyna szansa. To nasza jedyna szansa - Żyć jak szczury, przetrwać, przeczekać. Odżyć za kilkadziesiąt lat, kiedy wszystko się zmieni - mamieni iluzją lepszego świata, który nigdy nie nadejdzie. - Potrzebuję cię - dodał żałośniej, czując dotyk jej delikatnej dłoni na swoim policzku. - Nie rób nic głupiego, wróć do celi, zanim... NIE - krzyknął głośniej, niż miał na to siły, kiedy brutalnie osunięto ją na podłogę; szarpnął kratami, ale te przecież nie mogły ustąpić. - Znowu mnie nie posłuchałaś - słowa zlewały się w bełkot, bełkot w lament - znowu mnie zawiodłaś - zawsze to robiła, dzień po dniu, zawodziła, zdradzała, krnąbrnością sprowadzała na nich kłopoty.
- Pamiętasz, jak się poznaliśmy? - Krzyk ani płacz nie mogły niczego zmienić, nie był w stanie zrobić nic. - Zobaczyłem cię na parkiecie, twoje srebrne włosy tańczyły jak wstęga na wietrze, kiedy rozsypała ci się fryzura podczas spokojnego walca z twoim bratem. - Wspomnij dobre wspomnienia, Deirdre. Pielęgnuj je. Tylko one trzymają nas przy życiu.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Usta zadrżały jeszcze mocniej, bliskie rozchylenia się w szlochu, gdy wypowiedział jej imię, wypuścił je spomiędzy swych suchych, poranionych warg z czułością, rozgrywając je w pełnej gamie łączących ich namiętności. Potworny ból rozdarł jej pierś, jęknęła głucho - ta zbitka pozornie nic nie znaczących głosek ponownie zadała śmiertelne rany. Wsparła czoło o oddzielające ich lodowate kraty, głucha na jego rozkazy, zamknięta we własnym koszmarze. Z trudem pokręciła głową. - Nie zasłużyliśmy na to - podkreśliła liczbę mnogą, rozdygotana, cierpiąca z powodu pożaru rozrastającego się na każdą kość, każdy mięsień, każde ścięgno. Płonęła żywcem, ze strachu i rozpaczy, resztkami przytomności chwytając się bezużytecznej nadziei. - Nieśliśmy im pokój i dostatek, prawdziwą czarodziejską potęgę, zdrowsze społeczeństwo - kontynuowała zapalczywie, dalej fanatyczna i oddana sprawie, nawet tu i teraz, w najpotworniejszym momencie swego życia, zaślepiona wielkimi ideami - pozwalającymi łatwiej znieść cierpienie mniejszego kalibru, bliższego spuchniętemu od złej krwi sercu. Myssleine. Z jej oczu pociekły łzy, puściła kraty a dłonie bezwładnie opadły ku brzuchowi: przycisnęła lodowate ręce do splotu słonecznego okrytego poszarpaną sukienką. Pamiętała wypełniające ją życie, ich siłę złączoną w rosnącej istocie karmiącej się jej magią. Skuliła się, zdjęta nie tyle bólem wyłamanego żebra co nieistniejącymi wspomnieniami, mętnymi wizjami tego, co mogło być ich przyszłością. Zagryzła wargi do krwi, nie mogła go słuchać - dłonie nerwowo znów się podniosły, lecz tym razem przycisnęła je do uszu a w jej spojrzeniu zalśniła pełna grozy rozpacz. - Nie - nie, przestań, przestań tak mówić - wybełkotała na granicy pisku. Straciła go, bezpowrotnie, mężczyzna, któremu się oddała zniknął, roztarli go na proch, wyrwali kły, wyłamali moc i pewność - i nie potrafiła się z tym pogodzić, nie mogła w to uwierzyć, ciągle trwając przy jego boku. Jak to sobie wyobrażał: nie byłaby w stanie przeżyć tu kolejnej godziny a co dopiero lat, ciągnących się w nieskończoność kaźni, agonii przedłużanej wzmacniającymi eliksirami. - Poradzimy sobie. Tak, jak kiedyś, jesteśmy silni, ukryjemy się - kontynuowała zapalczywie, z podobną, żałosną ekspresją, która towarzyszyła szaleńczej wierności Czarnemu Panu. Potrzebował jej a ona potrzebowała jego; umarłaby, gdyby nie on, po wielokroć, i chociaż w chwilach największego bólu błagała o śmierć, to wystarczyło muśnięcie męskiego policzka, by serce na nowo zabiło w jej piersi. - Wzmocnimy się. I zobaczymy naszą wspólną potęgę, pamiętasz? - spytała przejmująco, przypominając zamglone słowa z przeszłości. Obietnicę, jaką jej złożył, rysując przed oczami perspektywę władzy dzierżonej we dwoje, spełnienia najskrytszych marzeń, zaspokojenia rosnących żądzy. Uśmiechnęła się, lecz jej oczy pozostały martwe: musiała zrobić coś, by przywrócić mu nadzieję, by zaszczepić w nim dawny blask. - Tristan, ja... - wyszeptała, przybliżając bladą, brudną twarz do krat, jak najbliższej, by ochrypłym szeptem wyznać mu to, co zamierzała powiedzieć mu od tak dawna - ale nie zdążyła. Szarpnięcie, ból, palce puszczające kraty: próbowała wbić paznokcie w bruk, ale jeden z nich wyłamał się całkowicie; wrzasnęła, zaczęła się miotać, kopać, wyrywać, ale oślizgłe ręce trzymały ją zbyt mocno, ciągnęły w tył, w ciemność. Po raz ostatni spojrzała na cień mężczyzny a krzyki zmieniły się w żałosne jęki: zapomniał o niej. Zapomniał o jej czarnych, lejących się niczym aksamit włosach, o skórze w odcieniu kości słoniowej, o ich pierwszym spotkaniu w dusznej aurze Wenus, o woni opium i łączącej ich zwierzęcej namiętności. Zapomniał - a jego wspomnienia wyrywały się ku innej kobiecie, rozświetlającej mroki koszmarnego więzienia.
Została sama. Zaprzestała walki, szarpaniny, wydawania odgłosów; opadła bezwładnie na wilgotne kamienie, drażniące obolałe ciało, powoli pozbawiane żałosnych strzępów okrywających ją szmat. Pazury, dłonie, ohydny, gorący oddech, smród i rozdzierające cierpienie - prawie ich nie czuła, po raz pierwszy tracąc nadzieję, poddając się koszmarowi w niemym przerażeniu, drżąc niczym w magicznej febrze, gdy ktoś szarpnął ją za włosy, wyrywając z nich cały pęk czarnych kosmyków - w półmroku więzienia przez moment wydały się jej srebrzyste niczym nitki pajęczyny.
A potem - obudziła się, zlana potem, z łzami cieknącymi po policzkach, od razu podnosząc się na poduszkach. Serce obijało się o żebra tak, że czuła ból, ręce trzęsły się nerwowo. Potrzebowała chwili, by zorientować się, że znajduje się w Białej Willi, leżąc na poddaszu, bezpieczna, cała, zdrowa. Przeżyła Azkaban, wyszła stamtąd, to wszystko było potwornym snem - ale gdy spojrzała w bok, zorientowała się, że jedno się nie zmieniło. Została sama, połowa łoża, na której zazwyczaj zasypiał Tristan, pozostawała niezasłana i pusta. Pochyliła się nad jego poduszką, przesuwając ciągle drżącymi palcami po materiale poszewki, ściągając z niego jeden złocisty włos, lśniący w świetle poranka niespotykanym blaskiem.
Została sama. Zaprzestała walki, szarpaniny, wydawania odgłosów; opadła bezwładnie na wilgotne kamienie, drażniące obolałe ciało, powoli pozbawiane żałosnych strzępów okrywających ją szmat. Pazury, dłonie, ohydny, gorący oddech, smród i rozdzierające cierpienie - prawie ich nie czuła, po raz pierwszy tracąc nadzieję, poddając się koszmarowi w niemym przerażeniu, drżąc niczym w magicznej febrze, gdy ktoś szarpnął ją za włosy, wyrywając z nich cały pęk czarnych kosmyków - w półmroku więzienia przez moment wydały się jej srebrzyste niczym nitki pajęczyny.
A potem - obudziła się, zlana potem, z łzami cieknącymi po policzkach, od razu podnosząc się na poduszkach. Serce obijało się o żebra tak, że czuła ból, ręce trzęsły się nerwowo. Potrzebowała chwili, by zorientować się, że znajduje się w Białej Willi, leżąc na poddaszu, bezpieczna, cała, zdrowa. Przeżyła Azkaban, wyszła stamtąd, to wszystko było potwornym snem - ale gdy spojrzała w bok, zorientowała się, że jedno się nie zmieniło. Została sama, połowa łoża, na której zazwyczaj zasypiał Tristan, pozostawała niezasłana i pusta. Pochyliła się nad jego poduszką, przesuwając ciągle drżącymi palcami po materiale poszewki, ściągając z niego jeden złocisty włos, lśniący w świetle poranka niespotykanym blaskiem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Czy nie zasłużyli? Czy naprawdę mogli sądzić, że siłą - przemocą - wmuszą w ludzi lepszy ład? Korony dawnych królów zostały roztrzaskane, sens tradycji odszedł w zapomnienie, a czarodzieje przestali oglądać się za siebie. Szli naprzód i nie chcieli wracać do tego, co oferowali im oni: i nie chcieli w imię ich idei cierpieć, tracić życie, własne, swoich rodzin. Popełnili całą gamę błędów, być może nawet przyśpieszając upadek tego, któremu zawierzyli własne życia - i wraz z którym stoczyli się na samo dno. Kiedyś czuł się królem - dziś był najwyżej królem żebraków, stracił wszystko co miał i wszystko, co nadawało życiu sens - dlaczego kurczowo trzymał się życia? Śmierć byłaby wygodniejsza - a jednak nie chciała nadejść, a jemu odebrano wszystko, czym mógłby sam ją na siebie sprowadzić. Stał się nikim, brudnym, martwym w środku więźniem, którego imienia nikt nie zapamięta. Sprowadził zagładę na własne nazwisko, wyniszczając je jako ostatni męski potomek - zawiódł siebie i tysiącletnią tradycję, którą reprezentował. Zawiódł Czarnego Pana. Zawiódł też kobietę, którą kochał, a której personalia rozmywały się z dwóch w jedną, przebijając się jasnością mocniej kontrastującą z zakrwawionymi murami.
- Ja ciebie też, najdroższa - odparł bezgłośnie, ledwie rozchylając wargi, choć wiedział, że nie mogła już tego usłyszeć - porwana, zbrukana, znów niszczona od nowa. Na początku krzyczał, a jego wrzask niósł się korytarzami złowieszczym echem, ale teraz na krzyk już nie miał sił. Teraz - stał się słaby, żałosny i bezradny. Pozbawiony sprawczości, obdarty z dumy i stłamszony do roli sylwetki ukrytej w więziennym drelichu - dokładnie takim, jakich tysiące zgromadzono już w tym miejscu. Niewidoczny, niewyróżniający się, zgaszony. W pewnym momencie życia cieszył się naprawdę szeroką władzą - dziś nie miał jej już wcale. Jego życie przypominało kielich ciśnięty o posadzkę, roztrzaskany na tysiące fragmentów, z których żaden nie cieszył już wspomnień. Nie pamiętał smaku wina ani zapachu kobiety, nie słyszał śpiewu ani szumu morskich fal. Istniała tylko nicość, wszechogarniająca go otchłań - przepaść, w którą wciąż spadał, nie mogąc uderzyć o jej dno. Nieustanny lęk doprowadzał do szaleństwa, przestawał rozumieć - kim był, kim stać się mógł, a kim stał się teraz.
Wsparł czoło o kraty, ostatkami sił zaciskając pięści wokół stalowych prętów, wsłuchując się w przerażające dźwięki z dziwnym otępieniem. Stawały się coraz dalsze - odleglejsze - choć nie mniej bolesne, coraz brutalniejsze, a zarazem cichsze. I z czasem całkiem złączyły się z szumem morza, tak bliskim szumowi wody na wyspie Azkabanu.
Wtem przeszył go dziwny chłód. Oddech zaczął być widoczny, pręty krat - zbyt chłodne, by wciąż się ich trzymać. Żałośnie próbował odsunąć się od przejścia, wiedząc, czego zwiastunem był otaczający go mróz, lecz na próżno - opuściły go siły. Upadł, nie mogąc wstać - zdołał jedynie otworzyć oczy, dostrzegając w korytarzu czarną płachtę złowieszczej szaty dementora. Nadszedł czas, by od nowa rozpocząć niekończące się cierpienia i ostatecznie dokonać żywota - bez szans na zachowanie zepsutej duszy.
- Ja ciebie też - powtórzył już całkiem bezgłośnie, z przerażeniem wpatrując się w pustkę szamoczącą się pod materiałem kaptura strasznego stworzenia. Baldachim łóżka nawet w całkowitych nocnych ciemnościach nie mógł przypominać tego okrutnego widoku - kiedy otworzył ulgę, nie od razu pojął, że miękki atłas lordowskiego łoża nie jest kamienną posadzką Azkabanu. Krótki ruch ręki wystarczył, by wyczuł pod karkiem różdżkę - nie rozstawał się z nią od tamtego dnia.
Głośno wypuścił z ust powietrze, Evandry nie było obok, spała w swojej komnacie, tuż obok, za ścianą, za łączącymi ich półotwartymi drzwiami. Przesunął się w bok, osuwając z łóżka i powoli wstając na nogi, by zbliżyć się do okna, które pchnął. Niedbale zapalił papierosa, zaciągając się nikotynowym dymem - i wypuścił go z ust, mieszając jego zapach ze świeżością bryzy. Odetchnął, unosząc spojrzenie na gwiazdy - błyszczące, srebrne i wolne. Pamiętał, kim był. Pamiętał wszystko. Zmarszczył brew, układając sobie w głowie minione wydarzenia - przez moment niepewny, które ze wspomnień były sennymi, a które prawdziwymi. Powinien wieczorem odwiedzić Deirdre.
Zobaczyć ją - nawet, jeśli dotknąć nie był w stanie.
zt x2
- Ja ciebie też, najdroższa - odparł bezgłośnie, ledwie rozchylając wargi, choć wiedział, że nie mogła już tego usłyszeć - porwana, zbrukana, znów niszczona od nowa. Na początku krzyczał, a jego wrzask niósł się korytarzami złowieszczym echem, ale teraz na krzyk już nie miał sił. Teraz - stał się słaby, żałosny i bezradny. Pozbawiony sprawczości, obdarty z dumy i stłamszony do roli sylwetki ukrytej w więziennym drelichu - dokładnie takim, jakich tysiące zgromadzono już w tym miejscu. Niewidoczny, niewyróżniający się, zgaszony. W pewnym momencie życia cieszył się naprawdę szeroką władzą - dziś nie miał jej już wcale. Jego życie przypominało kielich ciśnięty o posadzkę, roztrzaskany na tysiące fragmentów, z których żaden nie cieszył już wspomnień. Nie pamiętał smaku wina ani zapachu kobiety, nie słyszał śpiewu ani szumu morskich fal. Istniała tylko nicość, wszechogarniająca go otchłań - przepaść, w którą wciąż spadał, nie mogąc uderzyć o jej dno. Nieustanny lęk doprowadzał do szaleństwa, przestawał rozumieć - kim był, kim stać się mógł, a kim stał się teraz.
Wsparł czoło o kraty, ostatkami sił zaciskając pięści wokół stalowych prętów, wsłuchując się w przerażające dźwięki z dziwnym otępieniem. Stawały się coraz dalsze - odleglejsze - choć nie mniej bolesne, coraz brutalniejsze, a zarazem cichsze. I z czasem całkiem złączyły się z szumem morza, tak bliskim szumowi wody na wyspie Azkabanu.
Wtem przeszył go dziwny chłód. Oddech zaczął być widoczny, pręty krat - zbyt chłodne, by wciąż się ich trzymać. Żałośnie próbował odsunąć się od przejścia, wiedząc, czego zwiastunem był otaczający go mróz, lecz na próżno - opuściły go siły. Upadł, nie mogąc wstać - zdołał jedynie otworzyć oczy, dostrzegając w korytarzu czarną płachtę złowieszczej szaty dementora. Nadszedł czas, by od nowa rozpocząć niekończące się cierpienia i ostatecznie dokonać żywota - bez szans na zachowanie zepsutej duszy.
- Ja ciebie też - powtórzył już całkiem bezgłośnie, z przerażeniem wpatrując się w pustkę szamoczącą się pod materiałem kaptura strasznego stworzenia. Baldachim łóżka nawet w całkowitych nocnych ciemnościach nie mógł przypominać tego okrutnego widoku - kiedy otworzył ulgę, nie od razu pojął, że miękki atłas lordowskiego łoża nie jest kamienną posadzką Azkabanu. Krótki ruch ręki wystarczył, by wyczuł pod karkiem różdżkę - nie rozstawał się z nią od tamtego dnia.
Głośno wypuścił z ust powietrze, Evandry nie było obok, spała w swojej komnacie, tuż obok, za ścianą, za łączącymi ich półotwartymi drzwiami. Przesunął się w bok, osuwając z łóżka i powoli wstając na nogi, by zbliżyć się do okna, które pchnął. Niedbale zapalił papierosa, zaciągając się nikotynowym dymem - i wypuścił go z ust, mieszając jego zapach ze świeżością bryzy. Odetchnął, unosząc spojrzenie na gwiazdy - błyszczące, srebrne i wolne. Pamiętał, kim był. Pamiętał wszystko. Zmarszczył brew, układając sobie w głowie minione wydarzenia - przez moment niepewny, które ze wspomnień były sennymi, a które prawdziwymi. Powinien wieczorem odwiedzić Deirdre.
Zobaczyć ją - nawet, jeśli dotknąć nie był w stanie.
zt x2
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
[sen] nie kraty tworzą więzienie
Szybka odpowiedź