Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Dom na klifie
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom na klifie
Niegdyś ten wyjątkowy dom był zamieszkiwany przez wielodzietną rodzinę czystokrwistych czarodziejów o nazwisku Perks, którzy cieszyli się w Dover wielkim szacunkiem. Byli bardzo pracowici, godni zaufania, dorobili się prowadząc rzeźnię w Londynie. Ponoć posiadali spory majątek, który gromadzili w tajemnicy — plotki głoszą, że w piwnicach wydrążonych w skale znajdują się skrzynie ze złotem i kamieniami szlachetnymi podarowanymi przez arystokratów za "nietypowe" usługi. Nadejście maja zmieniło wszystko. Siedmioro dzieci stało się dla kochających i wzorowych rodziców olbrzymim zagrożeniem. Każdego dnia w domu rozgrywała się tragedia. Niestabilna moc kumulowana w najmłodszych rozbijała ściany, wybijała okna, trzęsła domostwem, podpalała meble, przywoływała dzikie ptactwo, które wpadając przez rozbite okna siało spustoszenie. Dzieci zmarły w niewyjaśnionych okolicznościach, choć plotki mówią, że wszystkie mieszkające w domu zostały zepchnięte z klifu, podobnie jak pogrążeni w rozpaczy i szaleństwie rodzice. Ciał nigdy nie odnaleziono. Odkąd Morganowie zaginęli, ich zdewastowany i opuszczony dom odwiedzają czarodzieje w różnych celach — jedni, by złożyć im hołd, drudzy, by przeszukać ruderę w poszukiwaniu ukrytych galeonów. Każdy kto wejdzie na posesję doświadcza jednak dziwnych wizji — słyszy dziecięcy śmiech, płacz, krzyk, tupot małych stóp, a czasem nawet zdaje się, że widzi biegające pomiędzy pokojami, czy po schodach pociechy.
Jeśli twoja postać brała udział w wydarzeniu W maju jak w raju lub jest oklumentą, jest w stanie rozpoznać dziwną, poanomaliową aurę, która wywołuje omamy. Pozostałe osoby muszą wykonać rzut na spostrzegawczość (ST 70) by pojąć, co się dzieje.
Lokalizacja zawiera kości.Jeśli twoja postać brała udział w wydarzeniu W maju jak w raju lub jest oklumentą, jest w stanie rozpoznać dziwną, poanomaliową aurę, która wywołuje omamy. Pozostałe osoby muszą wykonać rzut na spostrzegawczość (ST 70) by pojąć, co się dzieje.
Widmo niewypowiedzianej pochwały nie okazało się żarem rozpalającym bzdurne poczucie zwycięstwa, jeszcze nie. Do tego droga była daleka, kręta i zawiła, pełna cierni podobnych do dziko rosnących roślin, wśród których spotkały się ostatnim razem, skorych kąsać skórę i drzeć na niej płaty mleczno-oliwkowej karnacji. Życie uczyło, by nie osiadać na laurach, a kilka wypowiedzianych formułek z czarnomagicznych ksiąg nie czyniło z niej automatycznie kogoś godnego pochwalenia się mianem eksperta. Tylko wtedy pozwoli sobie na oddech pełen toksycznej dumy - kiedy dorówna Deirdre, za dziesięć, czy nawet sto lat. Nie wcześniej. Jednak widok zadowolenia zakamuflowanego na pięknej twarzy tchnął w nią coś zupełnie innego, coś rozkwitającego w dole brzucha, kilka złapanych w sieć motyli, które trzepotały dramatycznie skrzydłami, prosząc o wolność. Czcze pragnienia, podobnie jak to lekko kłujące Wren swą obecnością, bo stłumiła je szybko, zadusiła potrzebą skupienia się na lekcji, która miała otworzyć wrota do być albo nie być.
Mericourt mówiła rzeczy ważne, otwierała oczy; o ile w obecności Schmidta Azjatka wierzgała dziko, zapewniając, że nigdy nie będzie mieć potomstwa, o tyle zaczynała dostrzegać w nim pewną spuściznę własnego istnienia, coś, co można było wymodelować na własne podobieństwo, wykorzystać do własnych aspiracji. Czy o to właśnie chodziło jej mentorce? Na usta cisnęło się pytanie czy sama przeżyła poród, doznała uczucia posiadania czegoś na absolutną własność, ale usta nie poruszyły się jeszcze, uznawszy to za zbyt inwazyjną ciekawość, przynajmniej teraz.
- Widziałam jak to się dzieje - wyjawiła niebawem głosem spokojnym, pozbawionym wstrętu czy niepochlebnej oceny. Doświadczenie jak każde inne, szmalcownik odebrał jej wtedy małą szlamę i skręcił jej kark, nie było zatem za czym płakać. Niemagiczni tak czy inaczej musieli zostać wytępieni, niezależnie od wieku czy rumianych pucołowatych policzków. - Jak odważny ojciec zamienia się w błagającą ofiarę, byle tylko ocalić swoje dziecko. Jakimkolwiek sposobem. Masz rację, mają w sobie moc - Azjatka przyznała z lekkim skinieniem. Miłość, ach, jakże zgubnym było to uczuciem. Zmuszało do poświęceń wykraczających poza zdrową logikę, nakazywało płaszczyć się przed katem, byle tylko próbować ocalić swoich bliskich, którzy i tak wieńczyli swój żywot bolesną torturą. Chwytające za serce emocje odbierały godność, nigdy nie chciała ich czuć, nie chciała pozwolić im przejąć kontroli i wyznaczyć dalszego toru jej istnienia. To miała zrobić teraz Deirdre, ale na innych zasadach, niekierowana miłością, a wspólną przysięgą czarnomagicznej symbiozy.
Unoszące się w powietrzu niedopowiedzenie sprawiło, że zmrużyła skośne oczy i uważniej przyjrzała się kobiecie, jakby doszukując się w niej śladów, wskazówek tego, co enigmatyczna obietnica rzeczywiście mogła oznaczać, lecz znów - nie zadała pytania głośno. Odpowiedzi przyjdą same w czasie, jaki Deirdre uzna za stosowne. A może po prostu tak wrzała w niej krew, by jak najszybciej spróbować swoich sił w praktyce zaklęć... Nie byłoby w tym nic dziwnego. Wren czuła przepływającą przez dominującą rękę magię i delikatne mrowienie w palcach zaciśniętych na różdżce. Ale najpierw to na nią przyszła pora - klęczała przed Deirdre usłużnie, z głową uniesioną ku górze i gorącym spojrzeniu ciemnych tęczówek skierowanym prosto na twarz nauczycielki, jedynie przez ułamek sekundy oburzona pozycją, w jakiej przyszło jej się znaleźć. Nie ona była jednak ważna, a to, co działo się w jej głowie w czasie rzucenia inkantacji, to, co zmusiło ją do klęknięcia przed Mericourt. Musiała to poczuć, żeby zrozumieć działanie zaklęcia. To rozbudziło w niej pragnienie. Chciała powtórzyć ów gest, wypowiedzieć słowo inkantacji, zmusić kogoś, kogokolwiek, do usłuchania swojej woli, tu, teraz, natychmiast, słodycz rozlewała się na języku, miód atakował umysł, była gotowa.
- Można się temu przeciwstawić? - zapytała; niektóre zaklęcia dało się przełamać siłą swojej woli, może w tym przypadku było tak samo? Wren musiała znać kruczki i wyrwy pozwalające na ucieczkę z okowów jej żądania, by skutecznie zastawiać pułapki i na nie. A jej zaklęcie, choć silne i trafne, zawiodło... Właśnie przez to, przez nieznajomość pełnej definicji; Azjatka zmarszczyła brwi gniewnie i odwróciła wzrok na Deirdre, kiedy ta tłumaczyła co poszło nie tak. Zbyt wiele słów, zbyt złożone życzenie, do diabła. Zęby mocno przygryzły dolną wargę na moment, zanim kiwnęła głową i poprawiła uchwyt dłoni na rękojeści różdżki, ponownie celując w zdezorientowanego mężczyznę. - Servio - wypowiedziała cicho, szpic różdżki rozświetlił się wówczas delikatnie, ale wiązka zgasła w połowie drogi do celu, wzniecając w niej ukłucie gorąca, złości, nie mogła pozwolić sobie na niedoskonałość. Na beznadzieję w tym, co miało stać się jej życiem. Pierś uniosła się i opadła w szybszym oddechu a policzki pokryły się ledwo widocznym pąsem, krwawym i gniewnym, kiedy uparcie powtórzyła inkantację, - Servio! - I tym razem zaklęcie znów okazało się udane. Trafiło mężczyznę prosto w tors, a ona nie traciła czasu, tym razem formułując życzenie inaczej, względem tego, co mówiła wcześniej Deirdre. - Pochyl się - zażądała, a obiekt usłuchał, spuszczając głowę i garbiąc plecy, nie patrzył już na nie, skoncentrowany na ziemi, pewnie myślący, czy wyląduje pod jej zimną pierzyną, gdy przestanie być przydatny. Nieistotne. Wren spojrzała na Mericourt i odetchnęła głęboko, wzrokiem akcentując, że była gotowa na następne zaklęcie, w rozbudzonej w sobie złości sięgając po zaklęcie wymienione przez mentorkę. - Organus dolor - zainkantowała, ale... Coś znów poszło nie tak. Bardzo nie tak.
Z nosa trysnęła krew, a katujący ból uderzył w nieprzygotowane na atak skronie, sprawiając, że zgięła się w pół, w ustach czując metaliczny smak posoki spływającej z nozdrzy. Salazarze, oto uderzyła w nią potęga czarnomagicznej złośliwości, zmusiła do oddechu jeszcze szybszego, jeszcze bardziej przesiąkniętego gniewem, który skumulował się w jej dłoni, kiedy, wciąż pochylona, uniosła silnie drżącą rękę w kierunku mężczyzny i wskazała na niego różdżką. Widok przysłaniała czerwień wściekłości.
- Organus dolor - warknęła, a wiązka trafiła w niego celnie, sprawiając, że krzyknął, kiedy poczuł jak w jego wnętrzu organy poruszyły się niczym wijące się węże. Niestety jednak - nie ucierpiał tylko on. Wren znów poczuła w sobie rozkwit czarnomagicznego dominium, kiedy z bólu zakręciło jej się w głowie i zgięły się pod nią kolana; zatoczyła się niebezpiecznie do tyłu, kiedy z nosa chlusnęła kolejna fala gorącej krwi, barwiąc czerwienią nie tylko usta, ale i podbródek. Umysł ogarnął strach.
Mericourt mówiła rzeczy ważne, otwierała oczy; o ile w obecności Schmidta Azjatka wierzgała dziko, zapewniając, że nigdy nie będzie mieć potomstwa, o tyle zaczynała dostrzegać w nim pewną spuściznę własnego istnienia, coś, co można było wymodelować na własne podobieństwo, wykorzystać do własnych aspiracji. Czy o to właśnie chodziło jej mentorce? Na usta cisnęło się pytanie czy sama przeżyła poród, doznała uczucia posiadania czegoś na absolutną własność, ale usta nie poruszyły się jeszcze, uznawszy to za zbyt inwazyjną ciekawość, przynajmniej teraz.
- Widziałam jak to się dzieje - wyjawiła niebawem głosem spokojnym, pozbawionym wstrętu czy niepochlebnej oceny. Doświadczenie jak każde inne, szmalcownik odebrał jej wtedy małą szlamę i skręcił jej kark, nie było zatem za czym płakać. Niemagiczni tak czy inaczej musieli zostać wytępieni, niezależnie od wieku czy rumianych pucołowatych policzków. - Jak odważny ojciec zamienia się w błagającą ofiarę, byle tylko ocalić swoje dziecko. Jakimkolwiek sposobem. Masz rację, mają w sobie moc - Azjatka przyznała z lekkim skinieniem. Miłość, ach, jakże zgubnym było to uczuciem. Zmuszało do poświęceń wykraczających poza zdrową logikę, nakazywało płaszczyć się przed katem, byle tylko próbować ocalić swoich bliskich, którzy i tak wieńczyli swój żywot bolesną torturą. Chwytające za serce emocje odbierały godność, nigdy nie chciała ich czuć, nie chciała pozwolić im przejąć kontroli i wyznaczyć dalszego toru jej istnienia. To miała zrobić teraz Deirdre, ale na innych zasadach, niekierowana miłością, a wspólną przysięgą czarnomagicznej symbiozy.
Unoszące się w powietrzu niedopowiedzenie sprawiło, że zmrużyła skośne oczy i uważniej przyjrzała się kobiecie, jakby doszukując się w niej śladów, wskazówek tego, co enigmatyczna obietnica rzeczywiście mogła oznaczać, lecz znów - nie zadała pytania głośno. Odpowiedzi przyjdą same w czasie, jaki Deirdre uzna za stosowne. A może po prostu tak wrzała w niej krew, by jak najszybciej spróbować swoich sił w praktyce zaklęć... Nie byłoby w tym nic dziwnego. Wren czuła przepływającą przez dominującą rękę magię i delikatne mrowienie w palcach zaciśniętych na różdżce. Ale najpierw to na nią przyszła pora - klęczała przed Deirdre usłużnie, z głową uniesioną ku górze i gorącym spojrzeniu ciemnych tęczówek skierowanym prosto na twarz nauczycielki, jedynie przez ułamek sekundy oburzona pozycją, w jakiej przyszło jej się znaleźć. Nie ona była jednak ważna, a to, co działo się w jej głowie w czasie rzucenia inkantacji, to, co zmusiło ją do klęknięcia przed Mericourt. Musiała to poczuć, żeby zrozumieć działanie zaklęcia. To rozbudziło w niej pragnienie. Chciała powtórzyć ów gest, wypowiedzieć słowo inkantacji, zmusić kogoś, kogokolwiek, do usłuchania swojej woli, tu, teraz, natychmiast, słodycz rozlewała się na języku, miód atakował umysł, była gotowa.
- Można się temu przeciwstawić? - zapytała; niektóre zaklęcia dało się przełamać siłą swojej woli, może w tym przypadku było tak samo? Wren musiała znać kruczki i wyrwy pozwalające na ucieczkę z okowów jej żądania, by skutecznie zastawiać pułapki i na nie. A jej zaklęcie, choć silne i trafne, zawiodło... Właśnie przez to, przez nieznajomość pełnej definicji; Azjatka zmarszczyła brwi gniewnie i odwróciła wzrok na Deirdre, kiedy ta tłumaczyła co poszło nie tak. Zbyt wiele słów, zbyt złożone życzenie, do diabła. Zęby mocno przygryzły dolną wargę na moment, zanim kiwnęła głową i poprawiła uchwyt dłoni na rękojeści różdżki, ponownie celując w zdezorientowanego mężczyznę. - Servio - wypowiedziała cicho, szpic różdżki rozświetlił się wówczas delikatnie, ale wiązka zgasła w połowie drogi do celu, wzniecając w niej ukłucie gorąca, złości, nie mogła pozwolić sobie na niedoskonałość. Na beznadzieję w tym, co miało stać się jej życiem. Pierś uniosła się i opadła w szybszym oddechu a policzki pokryły się ledwo widocznym pąsem, krwawym i gniewnym, kiedy uparcie powtórzyła inkantację, - Servio! - I tym razem zaklęcie znów okazało się udane. Trafiło mężczyznę prosto w tors, a ona nie traciła czasu, tym razem formułując życzenie inaczej, względem tego, co mówiła wcześniej Deirdre. - Pochyl się - zażądała, a obiekt usłuchał, spuszczając głowę i garbiąc plecy, nie patrzył już na nie, skoncentrowany na ziemi, pewnie myślący, czy wyląduje pod jej zimną pierzyną, gdy przestanie być przydatny. Nieistotne. Wren spojrzała na Mericourt i odetchnęła głęboko, wzrokiem akcentując, że była gotowa na następne zaklęcie, w rozbudzonej w sobie złości sięgając po zaklęcie wymienione przez mentorkę. - Organus dolor - zainkantowała, ale... Coś znów poszło nie tak. Bardzo nie tak.
Z nosa trysnęła krew, a katujący ból uderzył w nieprzygotowane na atak skronie, sprawiając, że zgięła się w pół, w ustach czując metaliczny smak posoki spływającej z nozdrzy. Salazarze, oto uderzyła w nią potęga czarnomagicznej złośliwości, zmusiła do oddechu jeszcze szybszego, jeszcze bardziej przesiąkniętego gniewem, który skumulował się w jej dłoni, kiedy, wciąż pochylona, uniosła silnie drżącą rękę w kierunku mężczyzny i wskazała na niego różdżką. Widok przysłaniała czerwień wściekłości.
- Organus dolor - warknęła, a wiązka trafiła w niego celnie, sprawiając, że krzyknął, kiedy poczuł jak w jego wnętrzu organy poruszyły się niczym wijące się węże. Niestety jednak - nie ucierpiał tylko on. Wren znów poczuła w sobie rozkwit czarnomagicznego dominium, kiedy z bólu zakręciło jej się w głowie i zgięły się pod nią kolana; zatoczyła się niebezpiecznie do tyłu, kiedy z nosa chlusnęła kolejna fala gorącej krwi, barwiąc czerwienią nie tylko usta, ale i podbródek. Umysł ogarnął strach.
| Wren: 97/202 (45, 60 czarnomagiczne), -30 do kości |
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Nie spodziewała się po małej Wren tak realnych, krwawych doświadczeń, nie dała jednak po sobie poznać ani zdziwienia ani zaciekawienia. Spoglądała na nią tym samym, czujnym, wymagającym, ale i chłodnym wzrokiem, próbując umiejscowić drobną sylwetkę gdzieś w rodzinnej, bynajmniej sielankowej scenerii, gdzie była świadkiem próby ojcowskich sił. Trwała wojna, krwawa i okrutna, zbierająca coraz większe żniwo, Deirdre nie powinna więc być zaskoczona, że Chang stała się świadkiem kolejnej mniej lub bardziej sensownej śmierci, lecz mimo to zamierzała dopytać o tę historię. Głównie po to, by wykorzystać ją jako przypowieść - a może i zarazem dowiedzieć się czegoś więcej o tej ambitnej dziewczynie, w pewnych aspektach tak bardzo przypominającą ją samą z szarej, lepkiej przeszłości. - Kiedy? W jakich okolicznościach? - dopytała tonem nie znoszącym sprzeciwu, ale najbardziej intrygowała ją odpowiedź na trzecie wypowiedziane pytanie. - I jak zareagowałaś? Zarówno fizycznie, jak i tam, w środku, w miejscu, z którego masz czerpać siłę? - Czy wzruszył ją los dziecka? Czy współodczuwała cierpienie ojca? Jaką reakcję wywołały rzęsiste łzy na męskiej twarzy - obrzydzenie wobec tak rzadko okazywanej przez płeć brzydszą słabości, pogardę, lęk, a może podniecenie? Czy miała w sobie kobiecy odruch ratunku niewinnego istnienia? Między słowami przemycała przecież niekoniecznie werbalne reakcje, sugerujące, że nie pożegnała się z społecznymi oczekiwaniami dotyczącymi założenia rodziny. Opisanie reakcji na przeczące prawom naturalnym - bo jako gatunek powinni chronić swe młode za wszelką cenę - mogło wiele o Wren powiedzieć. A Mericourt chciała ją poznać jeszcze dokładniej, wpełznąć pod skórę, umościć się w klatce żeber, rozpuścić wolą w chłonnym umyśle, nasycić się rosnącą magiczną siłą.
Budzącą w Azjatce coraz większe pragnienie. To także zauważała w gniewnym rozżaleniu, wywołanym nieperfekcyjnym zaklęciem. Kocie oczy Deirdre zalśniły czymś w rodzaju rozbawienia, tak, jakby obserwowała małe kocie, oburzone, że nie zdołało zadrapać swego odbicia w lustrze. Musiała się jeszcze wiele nauczyć, ale jak na początek trudnej drogi, radziła sobie całkiem nieźle. Ciągle żyła, to już było małym zwycięstwem.
- Tak, można przeciwstawić się narzuconej woli - odparła na rozsądne pytanie podopiecznej, znów zadziwiona odczuwalną przez nią samą, pączkującą, ale jednak - dumą. Wren nie marudziła, nie rozżaliła się, nie dała się ponieść ani ambicji ani zawodowi, za to - próbowała się czegoś nauczyć. - Jeśli zaklęcie rzucił wprawny czarnoksiężnik, może być to niezwykle trudne, czasem wręcz niemożliwe. W większości przypadków, jeśli posiada się odpowiednie pokłady wewnętrznej magicznej siły, można przeciwstawić się narzuconemu działaniu - wyjaśniała powoli, przystając obok Wren, by kontrolować następne próby rzucania zaklęć. Uniesienie nadgarstka, kąt obrotu palców, nasilenie szarpnięcia różdżki w ostatniej sylabie. - To też będziemy ćwiczyć. Hartować. Ale później, na razie zbudujemy podstawę, solidną opokę, na jakiej będziesz rozwijać magiczne talenty - przypomniała, uśmiechając się lekko, prawie niezauważalnie. Nauka podstaw nie była męcząca ani nudna, pozwalała Deirdre przypomnieć sobie własne początki, dopracować nieco zapomniane już podstawy, doprowadzić ruchy do perfekcji. - Przeciągnij o na końcu inkantacji, smagnij nim - poleciła po pierwszym nieudanym Servio, a sugestia spotkała się z odzewem - i szczęśliwym finałem. Mężczyzna ukłonił się, zgarbił plecy, posłusznie, z stałym wyrazem zdezorientowania na twarzy. Nieźle, jak na pierwszy raz, Mericourt jednak nie klasnęła ani nie posłała Chang żadnego uśmiechu. - Może być - skwitowała beznamiętnym tonem, oczekując na próbę rzucenia kolejnego zaklęcia. Nie chciała rozpieścić swej uczennicy, czy wpędzić ją w przekonanie, że po kilku tygodniach zgłębiania czarnej magii poznała już wszystkie podstawy. Krok po kroku, ostrożnie, bez pośpiechu: powtarzała te określenia monotonnie, do znudzenia, wierząc w ich moc, mogącą ochronić je obydwie. Wren - od śmierci w męczarniach, Deirdre - od zmarnowania czasu zainwestowanego w rozwój protegowanej.
Uczącej się na błędach już teraz, boleśnie. Mericourt na tyle dobrze poznała już esencję czarnej magii, by kilka sekund wcześniej spostrzec, że zaklęcia brunetki nie tylko się nie powiodły, ale i uderzyły w nią niczym obosieczny miecz. Bolesny krzyk torturowanego mężczyzny zgrał się w czasie z rozlewem krwi. Imponujące - ta myśl jako pierwsza przemknęła przez głowę Dei, gdy obserwowała kaskady czerwonego płynu, zalewające usta zataczającej się dziewczyny. Tak, siła ranienia czarnej magii, kapryśnej kochanki, wbijającej nóż w plecy, zadziwiała ją każdego dnia, lecz ostatnio miała mniej powodów do jej doświadczania. Obrazek śmiertelnie pobladłej, zakrwawionej i słaniającej się na nogach Azjatki wyglądał w nocnym półmroku na kliszę dawnych doświadczeń samej Deirdre, próbującej pozbawiać życia małe ptaszki w jednym z pokojów Parszywego Pasażera. Wspomnienie było żywe, lecz tylko wizualnie, nie czuła już nawet słabego echa tamtego strachu, paraliżującego i dławiącego: czuła, że umiera, że siła, jaką włożyła w pierwsze torturujące zaklęcie obróciła się przeciwko niej. Ta świadomość nie wzmocniła empatii, wręcz przeciwnie, Mericourt przyglądała się panice w oczach Wren z uprzejmym zainteresowaniem, jakby czekała, czy czarownica padnie na wilgotną ziemię bez życia, czy jednak sobie poradzi. Los - i siła Azjatki - postawiły na to drugie rozwiązanie.
- Niezbyt to przyjemne, prawda? - spytała na powrót słodkim tonem, nagle nieobojętna, bardziej żywa w gestach i słowach niż w ciągu całego wieczoru (może z przerwą na obserwowanie klęczącej dziewczyny). Krew zawsze budziła w niej życie, pasję, poprawiała nastrój. Zresztą, czy miała powody do smutku? Przecież nie: uczennica nie tylko rzuciła pierwsze, poprawne zaklęcia, ale i przeżyła ten wieczór. - Zapamiętaj tę lekcję. Ten ból i słabość. Sięgnęłaś po podstawy czarnej magii - wyobraź sobie, jak będziesz się czuła, gdy coś pójdzie nie tak przy mocniejszych, trudniejszych klątwach. Dalej jesteś na to gotowa? - spytała poważnie, podchodząc do Wren, by ponownie ją dotknąć, tym razem przejeżdżając dłonią bezpardonowo, wręcz wulgarnie po jej ustach. Zebrawszy krew, oblizała z niej palce, dokładnie, powoli, nie odrywając wzroku od oczu Chang o rozszerzonych słabością źrenicach. Smaczna. Nawet jeśli nie podoła, jeśli teraz zawiedzie, może być słodką przekąską.
Budzącą w Azjatce coraz większe pragnienie. To także zauważała w gniewnym rozżaleniu, wywołanym nieperfekcyjnym zaklęciem. Kocie oczy Deirdre zalśniły czymś w rodzaju rozbawienia, tak, jakby obserwowała małe kocie, oburzone, że nie zdołało zadrapać swego odbicia w lustrze. Musiała się jeszcze wiele nauczyć, ale jak na początek trudnej drogi, radziła sobie całkiem nieźle. Ciągle żyła, to już było małym zwycięstwem.
- Tak, można przeciwstawić się narzuconej woli - odparła na rozsądne pytanie podopiecznej, znów zadziwiona odczuwalną przez nią samą, pączkującą, ale jednak - dumą. Wren nie marudziła, nie rozżaliła się, nie dała się ponieść ani ambicji ani zawodowi, za to - próbowała się czegoś nauczyć. - Jeśli zaklęcie rzucił wprawny czarnoksiężnik, może być to niezwykle trudne, czasem wręcz niemożliwe. W większości przypadków, jeśli posiada się odpowiednie pokłady wewnętrznej magicznej siły, można przeciwstawić się narzuconemu działaniu - wyjaśniała powoli, przystając obok Wren, by kontrolować następne próby rzucania zaklęć. Uniesienie nadgarstka, kąt obrotu palców, nasilenie szarpnięcia różdżki w ostatniej sylabie. - To też będziemy ćwiczyć. Hartować. Ale później, na razie zbudujemy podstawę, solidną opokę, na jakiej będziesz rozwijać magiczne talenty - przypomniała, uśmiechając się lekko, prawie niezauważalnie. Nauka podstaw nie była męcząca ani nudna, pozwalała Deirdre przypomnieć sobie własne początki, dopracować nieco zapomniane już podstawy, doprowadzić ruchy do perfekcji. - Przeciągnij o na końcu inkantacji, smagnij nim - poleciła po pierwszym nieudanym Servio, a sugestia spotkała się z odzewem - i szczęśliwym finałem. Mężczyzna ukłonił się, zgarbił plecy, posłusznie, z stałym wyrazem zdezorientowania na twarzy. Nieźle, jak na pierwszy raz, Mericourt jednak nie klasnęła ani nie posłała Chang żadnego uśmiechu. - Może być - skwitowała beznamiętnym tonem, oczekując na próbę rzucenia kolejnego zaklęcia. Nie chciała rozpieścić swej uczennicy, czy wpędzić ją w przekonanie, że po kilku tygodniach zgłębiania czarnej magii poznała już wszystkie podstawy. Krok po kroku, ostrożnie, bez pośpiechu: powtarzała te określenia monotonnie, do znudzenia, wierząc w ich moc, mogącą ochronić je obydwie. Wren - od śmierci w męczarniach, Deirdre - od zmarnowania czasu zainwestowanego w rozwój protegowanej.
Uczącej się na błędach już teraz, boleśnie. Mericourt na tyle dobrze poznała już esencję czarnej magii, by kilka sekund wcześniej spostrzec, że zaklęcia brunetki nie tylko się nie powiodły, ale i uderzyły w nią niczym obosieczny miecz. Bolesny krzyk torturowanego mężczyzny zgrał się w czasie z rozlewem krwi. Imponujące - ta myśl jako pierwsza przemknęła przez głowę Dei, gdy obserwowała kaskady czerwonego płynu, zalewające usta zataczającej się dziewczyny. Tak, siła ranienia czarnej magii, kapryśnej kochanki, wbijającej nóż w plecy, zadziwiała ją każdego dnia, lecz ostatnio miała mniej powodów do jej doświadczania. Obrazek śmiertelnie pobladłej, zakrwawionej i słaniającej się na nogach Azjatki wyglądał w nocnym półmroku na kliszę dawnych doświadczeń samej Deirdre, próbującej pozbawiać życia małe ptaszki w jednym z pokojów Parszywego Pasażera. Wspomnienie było żywe, lecz tylko wizualnie, nie czuła już nawet słabego echa tamtego strachu, paraliżującego i dławiącego: czuła, że umiera, że siła, jaką włożyła w pierwsze torturujące zaklęcie obróciła się przeciwko niej. Ta świadomość nie wzmocniła empatii, wręcz przeciwnie, Mericourt przyglądała się panice w oczach Wren z uprzejmym zainteresowaniem, jakby czekała, czy czarownica padnie na wilgotną ziemię bez życia, czy jednak sobie poradzi. Los - i siła Azjatki - postawiły na to drugie rozwiązanie.
- Niezbyt to przyjemne, prawda? - spytała na powrót słodkim tonem, nagle nieobojętna, bardziej żywa w gestach i słowach niż w ciągu całego wieczoru (może z przerwą na obserwowanie klęczącej dziewczyny). Krew zawsze budziła w niej życie, pasję, poprawiała nastrój. Zresztą, czy miała powody do smutku? Przecież nie: uczennica nie tylko rzuciła pierwsze, poprawne zaklęcia, ale i przeżyła ten wieczór. - Zapamiętaj tę lekcję. Ten ból i słabość. Sięgnęłaś po podstawy czarnej magii - wyobraź sobie, jak będziesz się czuła, gdy coś pójdzie nie tak przy mocniejszych, trudniejszych klątwach. Dalej jesteś na to gotowa? - spytała poważnie, podchodząc do Wren, by ponownie ją dotknąć, tym razem przejeżdżając dłonią bezpardonowo, wręcz wulgarnie po jej ustach. Zebrawszy krew, oblizała z niej palce, dokładnie, powoli, nie odrywając wzroku od oczu Chang o rozszerzonych słabością źrenicach. Smaczna. Nawet jeśli nie podoła, jeśli teraz zawiedzie, może być słodką przekąską.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Niechętnie wracała pamięcią do miesięcy, które okazały się spędzone na pielęgnacji gnijącego kwiatu. Wtedy, w domu poszukiwanej mugolki, nie wiedziała jeszcze, że doświadczenia okażą się przydatne nie dla stworzenia własnej rodziny, a rozmów o wiele bardziej istotnych, nieodłącznie związanych z naturą nauk płynących z cierpliwych ust Deirdre. Azjatka zatrzymała się na chwilę na tamtym wspomnieniu, powróciła pamięcią do zakurzonej piwnicy odkrytej pod deskami spiżarnianej podłogi, do umorusanej twarzy niemaga próbującego ochronić swoją rodzinę, bez szans na powodzenie w starciu z rosłym szmalcownikiem i jego towarzyszką. Oboje dysponowali magią i niewielkim pokładem empatii względem tępionych w Londynie społeczności, nie drgnęli, wymierzając karę za istnienie, ani ona, ani tym bardziej on. Tamtego dnia nie skupiała się na własnych emocjach, odczuciach związanych z brutalnym widokiem odcinanej głowy od reszty truchła, od śmiechu niosącego się echem po kamiennych ścianach.
- Towarzyszyłam szmalcownikowi - zaczęła krótko, rzeczowo, nie rozwodząc się nad tym, że ciekawa była przebiegu jego codziennych zadań, tego, z czym miał do czynienia niczym z chlebem powszednim. - Najpierw zabił matkę, później uporał się z ojcem. Mugola obłąkała panika, próbował jednocześnie pomścić żonę i uratować dziecko, ale nie był w stanie. Nie miał szans. Krzyczał, płakał, groził, a potem skończył jak żona - wspominała ze spokojem. To nie pierwszy raz kiedy na własne oczy widziała śmierć, nie czuła więc poruszenia, nie miała w sobie współczucia. Czy tych reakcji oczekiwała od niej Deirdre? - Patrzyłam w oczy temu dziecku, zanim i jego kark pękł jak łamana gałąź; mogłam je uratować, ale tego nie zrobiłam. Było brudne. Pozbawione magii, jak matka i ojciec - odwróciła wzrok i utkwiła ciemne tęczówki w twarzy Mericourt, pewna jednak, że nie odczyta z niej zbyt wiele. Ta piękna kobieta była enigmą, dopasowywała swoją mimikę do swych potrzeb, grała nią jak harfistka delikatnie ciągnąca za odpowiednie struny, by wydobyć najczystszą melodię. Tymczasem Wren powróciła myślą do twarzy nieznajomego mężczyzny, który jeszcze za życia doświadczał agonii. - Najpierw prosił, potem walczył, choć nie sądzę, by przez łzy i swoją złość widział zbyt wiele. To... mnie nie wzruszyło. Zasługiwał na śmierć, byłam zadowolona, jestem, że męczył się w ostatnich chwilach. Wszyscy mugolscy mężczyźni powinni zdychać na kolanach - stwierdziła rzeczowo, miękko, bez cienia żartu czy kłamstwa. Jeśli Deirdre oczekiwała podniosłych opowieści o fali własnych emocji, Wren nie mogła jej tego zaoferować; kierowała nią jedynie pogarda i anatomiczna ciekawość, a te nie rozbudziły w jej wnętrzu nic ponad zadowolenie, poczucie spełnienia. Gdzieś na ciernistej krawędzi wypowiadanych z chirurgiczną precyzją słów czaiła się duma, że to jej dane było przynależeć do magicznej braci. Że nie była robactwem, którego jedynym przeznaczeniem było ginąć pod podeszwą buta; w kąciku ust zabłąkał się uśmiech, zimny, okrutny, ale znikł prędko, niezależnie od tego, czy mentorka zdążyła zarejestrować jego istnienie czy nie.
Podstawy okazały się trudne, jednak fundamentu nie można było wznosić w lekkości i pozbawionej sensu przyjemności. Konsekwencje zaklęć uderzyły w Azjatkę silnie, zachwiały poważną posturą, sprawiły, że zatoczyła się do tyłu i pochyliła, jedną z dłoni przyciskając do nosa. Oliwkową skórę zabarwiła krew. Sączyła się z nosa obficie, a świat zakołysał się przed oczyma niebezpiecznie; do gardła podeszła treść wcześniejszego posiłku, mózg natomiast ogarnęło przerażenie. Przez kilka, kilkanaście sekund była pewna, że to koniec. Że umiera, że czarna magia okazała się triumfować jeszcze na samym preludium do wielkości. Ale Wren nie pozwoliła sobie samej rozlecieć się na kawałki. Utrzymała ciało w ryzach, zmusiła je do posłuszeństwa, choć dłonie drżały mocno, a kolana groziły, że wyzbędą się ostatków siły, zrzucając ją na trawę jak torturowanego nieszczęśnika. Jeszcze nie - nie była słaba, wiedziała o tym nawet we wznieconym lęku, kiedy organizmem nagle szarpnęła fala złości, krok po kroku kłaniającej się przed potęgą magii zdolnej stać się mieczem obusiecznym.
Rzuciła swoje pierwsze czarnomagiczne zaklęcia z powodzeniem. To nagle tchnęło w nią dumę, pomogło utrzymać się na nogach, gdy obok niej zjawiła się Deirdre; Azjatka posłusznie odsłoniła zakrwawione usta i pozwoliła chłodnemu palcu przesunąć się po wargach, zbierając zeń posokę; jej oczy zapłonęły dziko na widok mentorki delektującej się ów metalicznym smakiem.
- Im głębiej sięgnie ostrze, tym mocniej to pokocham - wydusiła z siebie ochryple, zmęczona, wyraźnie osłabiona, ale wciąż na tyle przytomna, by podjąć rzuconą przez fatum rękawicę. Ilu wycofało się po pierwszych smagnięciach klątw? Ilu stchórzyło, zawracając z obranej drogi? Wiedziała jedynie, że nie dołączy do ich szeregów, nie dziś i nie jutro, nawet jeśli przypieczętowywała tym samym cyrograf spisany z diabłem na zatracenie swojej duszy. I tak niewielki byłby z niej pożytek, jeśli Chang odmówiłaby sobie pocałunku tej potęgi, której poznała ledwie zalążek. - Jestem gotowa - podkreśliła jeszcze raz, pewnie, oddychając przy tym ciężko; jedna z jej rąk sięgnęła do ramienia Deirdre, na którym odnalazła oparcie, konieczne, bo świat znów zawirował wokół niej jak kolorowe kamyczki w obracanym kalejdoskopie. A potem poprosiła cicho, szeptem, z półprzymkniętymi powiekami, - Zdradź mi swoje imię.
- Towarzyszyłam szmalcownikowi - zaczęła krótko, rzeczowo, nie rozwodząc się nad tym, że ciekawa była przebiegu jego codziennych zadań, tego, z czym miał do czynienia niczym z chlebem powszednim. - Najpierw zabił matkę, później uporał się z ojcem. Mugola obłąkała panika, próbował jednocześnie pomścić żonę i uratować dziecko, ale nie był w stanie. Nie miał szans. Krzyczał, płakał, groził, a potem skończył jak żona - wspominała ze spokojem. To nie pierwszy raz kiedy na własne oczy widziała śmierć, nie czuła więc poruszenia, nie miała w sobie współczucia. Czy tych reakcji oczekiwała od niej Deirdre? - Patrzyłam w oczy temu dziecku, zanim i jego kark pękł jak łamana gałąź; mogłam je uratować, ale tego nie zrobiłam. Było brudne. Pozbawione magii, jak matka i ojciec - odwróciła wzrok i utkwiła ciemne tęczówki w twarzy Mericourt, pewna jednak, że nie odczyta z niej zbyt wiele. Ta piękna kobieta była enigmą, dopasowywała swoją mimikę do swych potrzeb, grała nią jak harfistka delikatnie ciągnąca za odpowiednie struny, by wydobyć najczystszą melodię. Tymczasem Wren powróciła myślą do twarzy nieznajomego mężczyzny, który jeszcze za życia doświadczał agonii. - Najpierw prosił, potem walczył, choć nie sądzę, by przez łzy i swoją złość widział zbyt wiele. To... mnie nie wzruszyło. Zasługiwał na śmierć, byłam zadowolona, jestem, że męczył się w ostatnich chwilach. Wszyscy mugolscy mężczyźni powinni zdychać na kolanach - stwierdziła rzeczowo, miękko, bez cienia żartu czy kłamstwa. Jeśli Deirdre oczekiwała podniosłych opowieści o fali własnych emocji, Wren nie mogła jej tego zaoferować; kierowała nią jedynie pogarda i anatomiczna ciekawość, a te nie rozbudziły w jej wnętrzu nic ponad zadowolenie, poczucie spełnienia. Gdzieś na ciernistej krawędzi wypowiadanych z chirurgiczną precyzją słów czaiła się duma, że to jej dane było przynależeć do magicznej braci. Że nie była robactwem, którego jedynym przeznaczeniem było ginąć pod podeszwą buta; w kąciku ust zabłąkał się uśmiech, zimny, okrutny, ale znikł prędko, niezależnie od tego, czy mentorka zdążyła zarejestrować jego istnienie czy nie.
Podstawy okazały się trudne, jednak fundamentu nie można było wznosić w lekkości i pozbawionej sensu przyjemności. Konsekwencje zaklęć uderzyły w Azjatkę silnie, zachwiały poważną posturą, sprawiły, że zatoczyła się do tyłu i pochyliła, jedną z dłoni przyciskając do nosa. Oliwkową skórę zabarwiła krew. Sączyła się z nosa obficie, a świat zakołysał się przed oczyma niebezpiecznie; do gardła podeszła treść wcześniejszego posiłku, mózg natomiast ogarnęło przerażenie. Przez kilka, kilkanaście sekund była pewna, że to koniec. Że umiera, że czarna magia okazała się triumfować jeszcze na samym preludium do wielkości. Ale Wren nie pozwoliła sobie samej rozlecieć się na kawałki. Utrzymała ciało w ryzach, zmusiła je do posłuszeństwa, choć dłonie drżały mocno, a kolana groziły, że wyzbędą się ostatków siły, zrzucając ją na trawę jak torturowanego nieszczęśnika. Jeszcze nie - nie była słaba, wiedziała o tym nawet we wznieconym lęku, kiedy organizmem nagle szarpnęła fala złości, krok po kroku kłaniającej się przed potęgą magii zdolnej stać się mieczem obusiecznym.
Rzuciła swoje pierwsze czarnomagiczne zaklęcia z powodzeniem. To nagle tchnęło w nią dumę, pomogło utrzymać się na nogach, gdy obok niej zjawiła się Deirdre; Azjatka posłusznie odsłoniła zakrwawione usta i pozwoliła chłodnemu palcu przesunąć się po wargach, zbierając zeń posokę; jej oczy zapłonęły dziko na widok mentorki delektującej się ów metalicznym smakiem.
- Im głębiej sięgnie ostrze, tym mocniej to pokocham - wydusiła z siebie ochryple, zmęczona, wyraźnie osłabiona, ale wciąż na tyle przytomna, by podjąć rzuconą przez fatum rękawicę. Ilu wycofało się po pierwszych smagnięciach klątw? Ilu stchórzyło, zawracając z obranej drogi? Wiedziała jedynie, że nie dołączy do ich szeregów, nie dziś i nie jutro, nawet jeśli przypieczętowywała tym samym cyrograf spisany z diabłem na zatracenie swojej duszy. I tak niewielki byłby z niej pożytek, jeśli Chang odmówiłaby sobie pocałunku tej potęgi, której poznała ledwie zalążek. - Jestem gotowa - podkreśliła jeszcze raz, pewnie, oddychając przy tym ciężko; jedna z jej rąk sięgnęła do ramienia Deirdre, na którym odnalazła oparcie, konieczne, bo świat znów zawirował wokół niej jak kolorowe kamyczki w obracanym kalejdoskopie. A potem poprosiła cicho, szeptem, z półprzymkniętymi powiekami, - Zdradź mi swoje imię.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Odpowiedź Wren nieco ją zdziwiła, w pozytywnym sensie - a więc nie spoczywała na laurach, angażowała się w czyszczenie Wielkiej Brytanii z brudnej krwi, próbowała swych sił jako...Właśnie, jako kto? Przyjaciółka szmalcownika? Jego pomocnica? Barwna opowieść o ostatnich chwilach kochającej się rodziny, pasożytującej na zdrowej tkance magicznego społeczeństwa, nie wzruszyła Deirdre w ogóle, lecz co ważniejsze, w obojętnym tonie Chang nie doszukała się fałszu. Snuła malowniczą, ale konkretną historię, podkreślała anatomiczne detale, przyjemnie pieszczące zmysły wizją trzasku kości, chlupotu krwi, zwierzęcego, agonalnego jazgotu torturowanej szlamy. Bez litości, bez skrupułów, bez wzruszenia; taką właśnie chciała Wren widzieć, taką ukształtować, choć ta wystudiowana obojętność budziła też pewne wątpliwości. Pragnęła, by jej uczennica posiadła nie tylko surową teorię, ale później, by potrafiła czerpać z niej rozkosz, budować magię na własnej satysfakcji, żywić się najgłębszymi uczuciami, wywoływanymi cierpieniem winnych. - Podobało ci się to? - spytała wprost, dalej czujnie badając grunt, sunąc metaforycznymi opuszkami palców po wdzięcznym płótnie, które miała zamienić w arcydzieło. - Czyja śmierć najbardziej? Żałosnego ojca, zrozpaczonej matki - czy tego dziecka? - Płeć miała przecież znaczenie, uwadze Mericourt nie umknęło podkreślenie, że to brudni mężczyźni nie zasługiwali na życie - ani nawet na łagodną śmierć. Rozumiała nienawiść i pogardę, jaką obdarzała brzydszą, tylko przysłowiowo silniejszą płeć. Sama zdobyła własną potęgę budując ją właśnie na trupach - dosłownie i w przenośni - czarodziejów, których wykorzystywała do wspinania się po społecznej drabinie. Żerowała na nich finansowo, cieleśnie traktowała jako źródło czarnomagicznej praktyki; szantażowała, prowokowała i zwodziła, dopóki nie natrafiła na kogoś, kto przewyższał ją po każdym względem. Wyjątek potwierdzający regułę, potęga zamknięta w męskim ciele, kuszący umysł, wiedza i doświadczenie zamknięte w silnym charakterze. Deirdre miała szczęście, że trafiła na Rosiera - a Wren, że to właśnie Mericourt wprowadzała ją w arkana najplugawszej ze sztuk. Nie czający się na jej wdzięki samiec alfa, zapewne porzucający ją przy pierwszym błędzie - ani nie megaloman, szukający jedynie poklasku lub wdzięcznej towarzyszki, ładnej ozdoby, niemej asystentki magika, mającej stanowić tylko miałkie, choć atrakcyjne tło. Mężczyźni nie pojmowali, jaka siła tkwiła w porażce. Gdyby na miejscu śmierciożerczyni znajdował się czarodziej, nagła słabość uczennicy mogłaby wywołać pogardliwy śmiech lub przekreślić szansę na dalszy rozwój - głupi, naiwni, zapatrzeni we własne ego samce, ślepi na to, że sami ginęli właściwie na własne życzenie, ślepo chroniąc wrażliwe przekonanie o nieomylności.
- Dbaj o siebie. Wzmacniaj odporność magiczną. Ćwicz wytrzymałość czaru, mocny chwyt na różdżce, pielęgnuj połączenie wewnętrznej mocy z rdzeniem - odezwała się w końcu po kolejnej chwili milczenia, obserwując zalaną własną krwią Wren. W jej głosie nie brzmiała matczyna troska, raczej surowe wytyczne wymagającego trenera, stawiającego przed podopiecznym kolejne wyzwania. Czarna magia wymagała nie tylko talentu i poświęcenia, ale także siły: tej stricte pozafizycznej, nawet w rachitycznym ciele mogła rozwinąć się niewyobrażalna, mroczna energia. - Na dziś wystarczy. Nie zawiodłaś mnie. Spodziewałam się, że będzie dużo gorzej - dodała tym samym, beznamiętnym tonem: najsłodsza pochwała, jaka kiedykolwiek mogła paść spomiędzy zmysłowych warg Deirdre, stroniącej od jakichkolwiek komplementów. Przeżyła, tak, to był już względny sukces; udało się jej także zapanować nad podstawowymi zaklęciami, dawało to nadzieję na budzący zadowolenie postęp - o ile prędzej czarna magia nie upomni się o swoje, odbierając z każdym błędem Chang odrobinę jej i tak nadwyrężonych sił witalnych. Bolesna, krwawa lekcja była jednak ważnym punktem na mapie, jaką wytyczała, prowadząc za sobą wdzięczną uczennicę. Nie odsunęła się od niej, gdy ta wsparła się na jej ramieniu; nie strząsnęła z odrazą dłoni ani nie syknęła: stała nieruchomo, patrząc na nią z bliska, rozkoszując się rdzawym zapachem krwi i ignorując nagły żal, że nie może zasmakować jej w pełni.
- Deirdre - powiedziała w końcu, odsuwając się od niej, wszak i tak zacieśniła ich relację, kładąc kamień węgielny własnego imienia, pozwalając się Wren z nim oswoić i się nazwać. Odwróciła się plecami, trochę po to, by ukryć rosnący głód krwi - i uniosła różdżkę, niewerbalnie każąc leżącego nieopodal mężczyznę kolejną torturą, tym razem ostateczną w swym okrucieństwie. Zostały same, we dwie, zaledwie na moment. - Powrót do domu potraktuj jako kolejną lekcję - rzuciła przez ramię z lekką ironią, mając nadzieję, że zrównoważy ona całą toksyczną czułość, jaką jej dziś okazała, w gestach i słowach. Wierzyła, że sobie poradzi, że mimo słabości dotrze do swego mieszkania - a jeśli nie...Cóż, ciągle znajdowały się dopiero na początku drogi i choć obraz klęczącej ciemnowłosej miał wyryć się pod powiekami Dei na dłużej niż przypuszczałaby, to nie płakałaby po utracie uczennicy. Jeszcze nie. - Spodziewaj się mojej sowy w ciągu najbliższego tygodnia - poinformowała w ramach pożegnania, by ruszyć nieśpiesznie w stronę klifu, a później - zlać się z czernią nocy w jedną mglistą głębię.
- Dbaj o siebie. Wzmacniaj odporność magiczną. Ćwicz wytrzymałość czaru, mocny chwyt na różdżce, pielęgnuj połączenie wewnętrznej mocy z rdzeniem - odezwała się w końcu po kolejnej chwili milczenia, obserwując zalaną własną krwią Wren. W jej głosie nie brzmiała matczyna troska, raczej surowe wytyczne wymagającego trenera, stawiającego przed podopiecznym kolejne wyzwania. Czarna magia wymagała nie tylko talentu i poświęcenia, ale także siły: tej stricte pozafizycznej, nawet w rachitycznym ciele mogła rozwinąć się niewyobrażalna, mroczna energia. - Na dziś wystarczy. Nie zawiodłaś mnie. Spodziewałam się, że będzie dużo gorzej - dodała tym samym, beznamiętnym tonem: najsłodsza pochwała, jaka kiedykolwiek mogła paść spomiędzy zmysłowych warg Deirdre, stroniącej od jakichkolwiek komplementów. Przeżyła, tak, to był już względny sukces; udało się jej także zapanować nad podstawowymi zaklęciami, dawało to nadzieję na budzący zadowolenie postęp - o ile prędzej czarna magia nie upomni się o swoje, odbierając z każdym błędem Chang odrobinę jej i tak nadwyrężonych sił witalnych. Bolesna, krwawa lekcja była jednak ważnym punktem na mapie, jaką wytyczała, prowadząc za sobą wdzięczną uczennicę. Nie odsunęła się od niej, gdy ta wsparła się na jej ramieniu; nie strząsnęła z odrazą dłoni ani nie syknęła: stała nieruchomo, patrząc na nią z bliska, rozkoszując się rdzawym zapachem krwi i ignorując nagły żal, że nie może zasmakować jej w pełni.
- Deirdre - powiedziała w końcu, odsuwając się od niej, wszak i tak zacieśniła ich relację, kładąc kamień węgielny własnego imienia, pozwalając się Wren z nim oswoić i się nazwać. Odwróciła się plecami, trochę po to, by ukryć rosnący głód krwi - i uniosła różdżkę, niewerbalnie każąc leżącego nieopodal mężczyznę kolejną torturą, tym razem ostateczną w swym okrucieństwie. Zostały same, we dwie, zaledwie na moment. - Powrót do domu potraktuj jako kolejną lekcję - rzuciła przez ramię z lekką ironią, mając nadzieję, że zrównoważy ona całą toksyczną czułość, jaką jej dziś okazała, w gestach i słowach. Wierzyła, że sobie poradzi, że mimo słabości dotrze do swego mieszkania - a jeśli nie...Cóż, ciągle znajdowały się dopiero na początku drogi i choć obraz klęczącej ciemnowłosej miał wyryć się pod powiekami Dei na dłużej niż przypuszczałaby, to nie płakałaby po utracie uczennicy. Jeszcze nie. - Spodziewaj się mojej sowy w ciągu najbliższego tygodnia - poinformowała w ramach pożegnania, by ruszyć nieśpiesznie w stronę klifu, a później - zlać się z czernią nocy w jedną mglistą głębię.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Ponownie wróciła myślami do tamtego dnia, do siebie stojącej w piwniczce pod spiżarnią, patrzącej wprost na przerażoną rodzinę. Nic dziwnego, odkryła ich wraz z postawnym szmalcownikiem, musieli zdawać sobie sprawę z tego, co ich czeka, szczególnie biorąc pod uwagę dźwięki dochodzące z wyższych pięter domu, w jakim zyskali azyl. Czy jej się to podobało? Czy odczuwała przyjemność, satysfakcję, patrząc na konających w męczarniach mugoli, których nie mogła spożytkować we własnym zawodzie?
- Śmierć niemagicznych zawsze mi się podoba - odpowiedziała po krótkiej chwili kontemplacji. Urzekała ją osadzająca się w piersi świadomość, że dołożyła własną cegiełkę w misji oczyszczenia Wysp z brudu i szlamu, lubiła słuchać próśb, patrzeć na łzy wielkie jak grochy spływające po zaróżowionych policzkach. Lubiła deptać ostatnie płomyki nadziei na litość. Azjatka delikatnie przechyliła głowę do boku i przyjrzała się Deirdre. Wybór nie był prosty, każda ze śmierci w tamtym ciasnym, zatęchłym pomieszczeniu posiadała własną słodycz, jednak Wren nie mogła odmówić sobie szczerości. Znała odpowiedź na to pytanie od początku. - Ojca. Był dumny i waleczny, ale w ostatnich chwilach swojego życia skomlał jak szczenię i tak też został potraktowany. Jak zwierzę. Mugole, a tym bardziej mugolscy mężczyźni nie są niczym więcej - mówiła gładko, bez zająknięcia i cienia fałszu, szczera ze swą upragnioną mentorką w każdym swym oddechu, uderzeniu serca. W jej mniemaniu niemagiczna społeczność miała wartość zaledwie bydlęcą. Mogła służyć, ale nie pysznić się prawem do współistnienia z czarodziejami, których natura obdarzyła talentem i walorami nierównymi szarym i nijakim mugolom. Jakim prawem ta swołocz przejęła władzę nad światem? Zasiedlała go jak mrówki, budowała własne dróżki w mrowisku, składowała pożywienie i dbała o królową, ale cały ten czas nie była świadoma istnienia siły zdolnej pogrążyć ich małe imperium w chaosie. Konstrukcje wzniesione przez dzielnych mężczyzn runęły. Runęli też oni. Spojrzała potem na mężczyznę leżącego na ziemi; cierpiał, najpewniej przerażony, jedną nogą znajdujący się już w grobie. - On też powinien skomleć - stwierdziła ciszej, trochę ostrzej, słowa te kierując w eter, ni to do Deirdre, ni do towarzyszącego im obiektu czarnomagicznych popisów.
I skomlał, dzięki niej. Męczyła go udanymi zaklęciami, choć zapłaciła za to wysoką cenę, na własnej skórze odczuwając skutki kapryśnych arkan; pozwoliły jej wystosować pierwsze wiązki czarów, ale jednocześnie uderzyły w nią samą w ramach lekcji pokory. Duma mieszała się z szacunkiem, ekstaza z bólem, aż wszystko to stało się jednością i zawróciło Wren w głowie z takim impetem, że nie tylko już fizyczne cierpienie dodawało chwiejności jej postawie. Upajała się tym. Wszystkim. Agonią i satysfakcją. W jej sercu nie pojawił się żaden cień wątpliwości, że właśnie ta droga, ta karta, na którą postawiła wszystko, była słuszną decyzją, choć gdzieś w głowie wciąż kłębił się wzniecony przez obrażenia strach - ale nie zwątpienie, już nie.
Kiwnęła głową na dźwięk instrukcji Deirdre, z całej siły próbując skupić się właśnie na nich, nie zaś na sączącej się z nosa krwi. Wolną ręką obtarła ją z twarzy i zmusiła nogi do wyprostowania się, do zatrzymania się w miejscu, nieistotne, że wszystko wokół wciąż wirowało delikatnie, jakby poruszone późnowieczornym wiatrem.
- To było wspaniałe - sapnęła, gdy kobieta obwieściła swoje wcześniejsze podejrzenia co do przebiegu ich pierwszej prawdziwej lekcji. W jej zmęczonym głosie melodyjną okazała się nuta prawdziwej, głębokiej rozkoszy. Fakt, że nie zawiodła tej potężnej, cudownej kobiety jedynie dodawał lukru do kłębiących się w niej uczuć, osładzał każdą strużkę czerwieni uparcie spływającą w dół pełnych ust. - Wciąż czuję w dłoni mrowienie magii przepływającej do różdżki, wspaniałe... - powtórzyła ostatnie określenie w błogości i uznaniu. Uroki nie dostarczały jej tak wielkich emocji, nie stanowiły już zakładu z przeznaczeniem, z magią samą w sobie, a tego właśnie potrzebowała od życia Wren. Niebezpieczeństwa. Siły. Wiecznego stawiania sobie poprzeczek wyższych i wyższych, byle tylko rozwijać własne talenty do śmierci, a w jakich warunkach miało do niej dojść, cóż, nieistotne. - Dziękuję - dodała potem półszeptem. Za lekcję, za wyjawienie swojego imienia. - Deirdre. Dziękuję.
W ciemności otaczającej dom na klifie błysnęło zielone światło, zwieńczywszy żywot ich dzisiejszego towarzysza. Azjatka przyjrzała się temu dokładnie, zamruczała w zachwycie na widok pozbawionego życia ciała, by potem znów spojrzeć na Mericourt i skinąć jej głową, nim ta rozmyła się w czarnej mgle, zostawiając Wren samą. Dotrze do domu. Oczywiście, że dotrze do domu. Ale zanim to uczyni - zaklęciem pchnęła bezwładne ciało mężczyzny w stronę klifu, aż zamajaczyło ono na krawędzi i spadło do wody, rozbijając się o rwące fale. Jeśli w ogóle, to nie zostanie znaleziony zbyt szybko.
- Paxo maxima - Azjatka przytknęła następnie szpic swej różdżki do skroni i kilkakrotnie zainkantowała znajome zaklęcie lecznicze, uspokajając się na tyle, by była w stanie bezpiecznie deportować się na granice Londynu, z których droga do domu nie stanowiłaby już większego problemu. Poradzi sobie.
I, rzeczywiście, tak też się stało. Dotarła na Pokątną.
zt x2
- Śmierć niemagicznych zawsze mi się podoba - odpowiedziała po krótkiej chwili kontemplacji. Urzekała ją osadzająca się w piersi świadomość, że dołożyła własną cegiełkę w misji oczyszczenia Wysp z brudu i szlamu, lubiła słuchać próśb, patrzeć na łzy wielkie jak grochy spływające po zaróżowionych policzkach. Lubiła deptać ostatnie płomyki nadziei na litość. Azjatka delikatnie przechyliła głowę do boku i przyjrzała się Deirdre. Wybór nie był prosty, każda ze śmierci w tamtym ciasnym, zatęchłym pomieszczeniu posiadała własną słodycz, jednak Wren nie mogła odmówić sobie szczerości. Znała odpowiedź na to pytanie od początku. - Ojca. Był dumny i waleczny, ale w ostatnich chwilach swojego życia skomlał jak szczenię i tak też został potraktowany. Jak zwierzę. Mugole, a tym bardziej mugolscy mężczyźni nie są niczym więcej - mówiła gładko, bez zająknięcia i cienia fałszu, szczera ze swą upragnioną mentorką w każdym swym oddechu, uderzeniu serca. W jej mniemaniu niemagiczna społeczność miała wartość zaledwie bydlęcą. Mogła służyć, ale nie pysznić się prawem do współistnienia z czarodziejami, których natura obdarzyła talentem i walorami nierównymi szarym i nijakim mugolom. Jakim prawem ta swołocz przejęła władzę nad światem? Zasiedlała go jak mrówki, budowała własne dróżki w mrowisku, składowała pożywienie i dbała o królową, ale cały ten czas nie była świadoma istnienia siły zdolnej pogrążyć ich małe imperium w chaosie. Konstrukcje wzniesione przez dzielnych mężczyzn runęły. Runęli też oni. Spojrzała potem na mężczyznę leżącego na ziemi; cierpiał, najpewniej przerażony, jedną nogą znajdujący się już w grobie. - On też powinien skomleć - stwierdziła ciszej, trochę ostrzej, słowa te kierując w eter, ni to do Deirdre, ni do towarzyszącego im obiektu czarnomagicznych popisów.
I skomlał, dzięki niej. Męczyła go udanymi zaklęciami, choć zapłaciła za to wysoką cenę, na własnej skórze odczuwając skutki kapryśnych arkan; pozwoliły jej wystosować pierwsze wiązki czarów, ale jednocześnie uderzyły w nią samą w ramach lekcji pokory. Duma mieszała się z szacunkiem, ekstaza z bólem, aż wszystko to stało się jednością i zawróciło Wren w głowie z takim impetem, że nie tylko już fizyczne cierpienie dodawało chwiejności jej postawie. Upajała się tym. Wszystkim. Agonią i satysfakcją. W jej sercu nie pojawił się żaden cień wątpliwości, że właśnie ta droga, ta karta, na którą postawiła wszystko, była słuszną decyzją, choć gdzieś w głowie wciąż kłębił się wzniecony przez obrażenia strach - ale nie zwątpienie, już nie.
Kiwnęła głową na dźwięk instrukcji Deirdre, z całej siły próbując skupić się właśnie na nich, nie zaś na sączącej się z nosa krwi. Wolną ręką obtarła ją z twarzy i zmusiła nogi do wyprostowania się, do zatrzymania się w miejscu, nieistotne, że wszystko wokół wciąż wirowało delikatnie, jakby poruszone późnowieczornym wiatrem.
- To było wspaniałe - sapnęła, gdy kobieta obwieściła swoje wcześniejsze podejrzenia co do przebiegu ich pierwszej prawdziwej lekcji. W jej zmęczonym głosie melodyjną okazała się nuta prawdziwej, głębokiej rozkoszy. Fakt, że nie zawiodła tej potężnej, cudownej kobiety jedynie dodawał lukru do kłębiących się w niej uczuć, osładzał każdą strużkę czerwieni uparcie spływającą w dół pełnych ust. - Wciąż czuję w dłoni mrowienie magii przepływającej do różdżki, wspaniałe... - powtórzyła ostatnie określenie w błogości i uznaniu. Uroki nie dostarczały jej tak wielkich emocji, nie stanowiły już zakładu z przeznaczeniem, z magią samą w sobie, a tego właśnie potrzebowała od życia Wren. Niebezpieczeństwa. Siły. Wiecznego stawiania sobie poprzeczek wyższych i wyższych, byle tylko rozwijać własne talenty do śmierci, a w jakich warunkach miało do niej dojść, cóż, nieistotne. - Dziękuję - dodała potem półszeptem. Za lekcję, za wyjawienie swojego imienia. - Deirdre. Dziękuję.
W ciemności otaczającej dom na klifie błysnęło zielone światło, zwieńczywszy żywot ich dzisiejszego towarzysza. Azjatka przyjrzała się temu dokładnie, zamruczała w zachwycie na widok pozbawionego życia ciała, by potem znów spojrzeć na Mericourt i skinąć jej głową, nim ta rozmyła się w czarnej mgle, zostawiając Wren samą. Dotrze do domu. Oczywiście, że dotrze do domu. Ale zanim to uczyni - zaklęciem pchnęła bezwładne ciało mężczyzny w stronę klifu, aż zamajaczyło ono na krawędzi i spadło do wody, rozbijając się o rwące fale. Jeśli w ogóle, to nie zostanie znaleziony zbyt szybko.
- Paxo maxima - Azjatka przytknęła następnie szpic swej różdżki do skroni i kilkakrotnie zainkantowała znajome zaklęcie lecznicze, uspokajając się na tyle, by była w stanie bezpiecznie deportować się na granice Londynu, z których droga do domu nie stanowiłaby już większego problemu. Poradzi sobie.
I, rzeczywiście, tak też się stało. Dotarła na Pokątną.
zt x2
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Strona 2 z 2 • 1, 2
Dom na klifie
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent