Pomnik pocałunków
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pomnik pocałunków
Nazwany tak nieco ironicznie. W zamiarze bowiem postawiono go ku pamięci wszystkim tym, których spotkał przykry los - skazanie na pocałunek dementora. Pomnik postawiła grupa walcząca z wykorzystywaniem dementorów jako strażników w Azkabanie uznając to za niehumanitarne. Niezbyt szczęśliwy wygląd pomnika nie spełnił jednak swojej roli. Trudno bowiem uwierzyć, by ktoś skazany na pocałunek dementora czuł się komfortowo z myślą, że na pamiątkę jego śmierci ktoś postawi właśnie rzeźbę przedstawiającą... dementora. Inicjatywa szybko spotkała się z prześmiewczymi opiniami, a sylwetka zakapturzonej postaci wciąż zdobi Londyn przypominając każdemu o nieudanej próbie upamiętnienia zbrodniarzy.
stąd
Nie była do końca pewna co o niej sądzi. Może też nie widział w niej wiele więcej, niźli ratowniczkę, której zmienienie ścieżki zawodowej była jedynie fanaberią. Czasem myślała, że inni tak sądzą. Innym razem zdawało jej się, że to troska przemawia przez ich spojrzenie. Ale póki nikt nie wyrażał swoich myśli głośno mogła się jedynie domyślać. Liczyła jednak, że mają o niej zdanie jak najlepsze. Chyba musieli mieć, inaczej żaden nie zdecydowałby się na ruszenie wraz z nią na anomalie.
Coś jednak poszło nie tak, winiła za to siebie - zwyczajowo - przecież powinna wiedzieć co za rośliny oplotły jej kostki. Ksiąg z zielarstwa przeczytała kilka. Jednak odpowiedź nie nadchodziła do niej z żadnej strony. Nie zdążyła zareagować, gdy rośliny oplotły jej ciało unieruchamiając i nie pozwalając się ruszyć. A każde szarpnięcie jedynie pogarszało sprawę. Uciekający z jej płuc i umysłu tlen utrudniał myślenie. Wiedziała, że Brendan jest obok, jednak pnącza owinięte wokół jej szyi nie pozwoliły zwrócić twarzy w jego kierunku. Potem spadła w ciemność.
Wilgotne powietrze otrzeźwiło ją nagle. Tonks czuła każdy jeden siniak, który miał zabarwić się jej skórę ciemnym fioletem, coś miała złamane, chyba żebra ale nie była pewna, ból rozdzierał jej ciało, ale adrenalina i otępienie nadal nie dopuszczały całości jego ogromu, . Poczuła powiew wiatru na policzku. Najpierw zaczęła przeszukiwać runo w poszukiwaniu różdżki. Podążyła za głosem dłonią w lewo. Złapała za drewno. Z trudem dźwignęła dłońmi ciało nadal pozostając na kolanach. Próbowała wstawać, ale nie dała rady. Ramiona dłoń ugięła się pod ciężarem ciała. Dopiero teraz, syknęła z bólu uświadamiając ranę. Prawą dłonią ochroniła się przed zaryciem twarzą w poszycie leśne. Przetoczyła się na tyłek. Nie miała sił. Wiedziała, że nie. Uniosła głowę spoglądając na niebo, próbując się zorientować jak długo była nieprzytomna. Przeniosła spojrzenie na stojącego nad nią Weasley'a nadal biorąc ciężkie wdechy. Złapała za ramię, bliźniaczo do jego chwytu, wspierając się na nim i podnosząc z trudem do pionu. Jej twarz spochmurniała, oblicze zasnuło się cieniem. Miał rację - wiedziała, że tak. Skinęła jedynie głową, nic więcej. Rozejrzała się wokół jakby chcąc sprawdzić czy nadal pozostają sami.
- Powoli. - mruknęła zgodnie z prawdą, obawiała się że pnączy naciągnęły też coś w nodze - nawet jeśli nie, czuła ból prawie w każdym kawałku niewielkiego ciała. Skrzywiła się, wiedziała, że nie mieli czasu. Merlin wiedział jak długo byli nieprzytomni, a ich nieudana naprawa z pewnością zawiadomiła już służby. Nie oponowała, gdy zaproponował jej wsparcie. Gdyby mieli pewność, że nikt ich nie znajdzie zaparłaby się, by dojść o własnych siłach. Jednak nie mogła sobie pozwolić na ten luksus. Musieli stąd zniknąć jak najszybciej. Czuła silne ramię, które otoczyło ją, pozwalając oprzeć się na sobie. Sam musiał ucierpieć w potyczce z roślinami. Nie pytała jak się czuje, wiedziała, że równie parszywie jak ona.
Nie miała pojęcia jak długo szli. Co jakiś czas skręcając, poruszanie się prostym szlakiem nie było rozważnie. Każdy krok na nowo przynosił ognień bólu, który przetaczał się od nogi z którą - teraz miała już pewność - z pewnością było coś nie tak. Krzywiła usta za każdym razem gdy stawała na niej, jednak nie poprosiła nawet raz, by zrobili przerwę. Choć była pewna, że Brendan pewnie domyśla się - kropelki potu, który wstąpił na jej czoło jasno o tym świadczyły - że za chwilę będzie potrzebowała chwili, krótkiej, jednak dostatecznie długiej, by mogła poradzić sobie z nogą którą znacząco ich spowalniała.
- Bren.. - zaczęła cicho, czując jak nogi zaczynają jej się plątać. Coraz mocniej traciła siły. Czy odeszli już dostatecznie daleko. Rozejrzała się ponownie, dostrzegając owiany złą sławą pomnik. - Moja noga. - powiedziała tylko odsuwając się od niego i wchodząc między drzewa, minęła ich kilka zapuszczając się głębiej, odbijając się od jednego do drugiego, by zaraz osunąć się na jednym z nich. - Muszę... - nie skończyła, biorąc ciężko powietrze w płuca. Zdawało się, że postanowiła nie marnować czasu na mówienie. Wzięła jeszcze kilka głębszych wdechów i przymknęła na chwilę powieki. - Wybacz. - powiedziała i sama nie była pewna, czy przeprasza za pogrążanie anomalii, czy też za bycie kulą u nogi, którą przecież, nie miała być.
Nie była do końca pewna co o niej sądzi. Może też nie widział w niej wiele więcej, niźli ratowniczkę, której zmienienie ścieżki zawodowej była jedynie fanaberią. Czasem myślała, że inni tak sądzą. Innym razem zdawało jej się, że to troska przemawia przez ich spojrzenie. Ale póki nikt nie wyrażał swoich myśli głośno mogła się jedynie domyślać. Liczyła jednak, że mają o niej zdanie jak najlepsze. Chyba musieli mieć, inaczej żaden nie zdecydowałby się na ruszenie wraz z nią na anomalie.
Coś jednak poszło nie tak, winiła za to siebie - zwyczajowo - przecież powinna wiedzieć co za rośliny oplotły jej kostki. Ksiąg z zielarstwa przeczytała kilka. Jednak odpowiedź nie nadchodziła do niej z żadnej strony. Nie zdążyła zareagować, gdy rośliny oplotły jej ciało unieruchamiając i nie pozwalając się ruszyć. A każde szarpnięcie jedynie pogarszało sprawę. Uciekający z jej płuc i umysłu tlen utrudniał myślenie. Wiedziała, że Brendan jest obok, jednak pnącza owinięte wokół jej szyi nie pozwoliły zwrócić twarzy w jego kierunku. Potem spadła w ciemność.
Wilgotne powietrze otrzeźwiło ją nagle. Tonks czuła każdy jeden siniak, który miał zabarwić się jej skórę ciemnym fioletem, coś miała złamane, chyba żebra ale nie była pewna, ból rozdzierał jej ciało, ale adrenalina i otępienie nadal nie dopuszczały całości jego ogromu, . Poczuła powiew wiatru na policzku. Najpierw zaczęła przeszukiwać runo w poszukiwaniu różdżki. Podążyła za głosem dłonią w lewo. Złapała za drewno. Z trudem dźwignęła dłońmi ciało nadal pozostając na kolanach. Próbowała wstawać, ale nie dała rady. Ramiona dłoń ugięła się pod ciężarem ciała. Dopiero teraz, syknęła z bólu uświadamiając ranę. Prawą dłonią ochroniła się przed zaryciem twarzą w poszycie leśne. Przetoczyła się na tyłek. Nie miała sił. Wiedziała, że nie. Uniosła głowę spoglądając na niebo, próbując się zorientować jak długo była nieprzytomna. Przeniosła spojrzenie na stojącego nad nią Weasley'a nadal biorąc ciężkie wdechy. Złapała za ramię, bliźniaczo do jego chwytu, wspierając się na nim i podnosząc z trudem do pionu. Jej twarz spochmurniała, oblicze zasnuło się cieniem. Miał rację - wiedziała, że tak. Skinęła jedynie głową, nic więcej. Rozejrzała się wokół jakby chcąc sprawdzić czy nadal pozostają sami.
- Powoli. - mruknęła zgodnie z prawdą, obawiała się że pnączy naciągnęły też coś w nodze - nawet jeśli nie, czuła ból prawie w każdym kawałku niewielkiego ciała. Skrzywiła się, wiedziała, że nie mieli czasu. Merlin wiedział jak długo byli nieprzytomni, a ich nieudana naprawa z pewnością zawiadomiła już służby. Nie oponowała, gdy zaproponował jej wsparcie. Gdyby mieli pewność, że nikt ich nie znajdzie zaparłaby się, by dojść o własnych siłach. Jednak nie mogła sobie pozwolić na ten luksus. Musieli stąd zniknąć jak najszybciej. Czuła silne ramię, które otoczyło ją, pozwalając oprzeć się na sobie. Sam musiał ucierpieć w potyczce z roślinami. Nie pytała jak się czuje, wiedziała, że równie parszywie jak ona.
Nie miała pojęcia jak długo szli. Co jakiś czas skręcając, poruszanie się prostym szlakiem nie było rozważnie. Każdy krok na nowo przynosił ognień bólu, który przetaczał się od nogi z którą - teraz miała już pewność - z pewnością było coś nie tak. Krzywiła usta za każdym razem gdy stawała na niej, jednak nie poprosiła nawet raz, by zrobili przerwę. Choć była pewna, że Brendan pewnie domyśla się - kropelki potu, który wstąpił na jej czoło jasno o tym świadczyły - że za chwilę będzie potrzebowała chwili, krótkiej, jednak dostatecznie długiej, by mogła poradzić sobie z nogą którą znacząco ich spowalniała.
- Bren.. - zaczęła cicho, czując jak nogi zaczynają jej się plątać. Coraz mocniej traciła siły. Czy odeszli już dostatecznie daleko. Rozejrzała się ponownie, dostrzegając owiany złą sławą pomnik. - Moja noga. - powiedziała tylko odsuwając się od niego i wchodząc między drzewa, minęła ich kilka zapuszczając się głębiej, odbijając się od jednego do drugiego, by zaraz osunąć się na jednym z nich. - Muszę... - nie skończyła, biorąc ciężko powietrze w płuca. Zdawało się, że postanowiła nie marnować czasu na mówienie. Wzięła jeszcze kilka głębszych wdechów i przymknęła na chwilę powieki. - Wybacz. - powiedziała i sama nie była pewna, czy przeprasza za pogrążanie anomalii, czy też za bycie kulą u nogi, którą przecież, nie miała być.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Ból mięśni przeszywał go na wskroś, nie został mniej ranny od Justine, służył jej jednak wsparciem i pomógł uciec poza obrzeża malinowego lasu, z zaciśniętymi z bólu zębami powstrzymując się od nawiązania dialogu. Ich miarowe oddechy i serca bite jednym rytmem były jedynym, co słyszał przez większość drogi pokonywanej pomiędzy chaszczami, zaroślami i rozłożystymi gałęziami drzew chroniącymi ich przed letnim słońcem. Zawiedli, zawiedli Zakon, Bathildę i siebie nawzajem, nie będąc wystarczająco przygotowani, by stawić czoło zagrożeniu, jakie usiłowało przerwać ich wysiłki dążące do uciszenia anomalii: wszechpotężna siła natury pokonała ich jednym celnym uderzeniem, odbierając przytomność na czas zdecydowanie zbyt długi. Na szczęście, nie dość, by nieprzytomnych dopadł ich oddział kontroli magicznej. Krople potu na twarzy Justine nie umknęły jego uwadze - znajdowali się zbyt blisko siebie - przyszła aurorka miała w sobie naprawdę ogromne pokłady wewnętrznej siły - skłamałby, gdyby nie przyznał, że był pod wrażeniem. Nie zająknęła się nawet o bólu, choć jej kruche ciało wydawało się mocno pokiereszowane, nie poprosiła o zatrzymanie się, dobrze wiedząc, że priorytetem było zachowanie tajemnicy Zakonu i usunięcie się z miejsca zbrodni, które mogłoby się okazać dowodem ich winy. Podtrzymywanie jej ciała było dodatkowym wysiłkiem - ale ufał samozaparciu i parł do przodu, nie zważając na ból i zmęczenie. Najważniejsza była teraz szybkość.
Wypuścił ją z objęć i skinął głową, wspierając się ręką o jedno z pobliskich drzew, w napięciu oglądając się za siebie - i nasłuchując. Nie słyszał, by ktokolwiek za nimi podążał, nie słyszał ani rozmów, ani ludzkich dźwięków, ani poruszenia wśród chaszczy, ani nawet łamanych gałązek - w pobliżu anomalii nie dało się uświadczyć nawet zwierząt zmęczonych sprowadzonym przez ludzi na świat chaosem.
- Następnym razem przygotujemy się lepiej - nie zamierzał jej przekonywać, że to nie jej wina, bo za swoją porażkę odpowiedzialni mogli być tylko oni. Przeprosiny jednak nie były potrzebne - on wszak zawiódł równorzędnie. Nie był tym zachwycony, ale każda porażka pomagała mu stać się lepszym na przyszłość. Bardziej przezornym, lepiej przygotowanym. Spuścił z oczu Justine, pozwalając jej skryć się w zaroślach - samemu oglądając się na ponury pomnik, przy którym się zatrzymywali. Jeśli zasługiwał na cokolwiek, to tylko na porządną bombardę maximę - upamiętnianie zwyrodnialców podchodziło pod stanie się jednym z nich. Nikt, kto doświadczył pocałunku dementora, nie był nigdy bez winy. Przykucnął nieopodal niego, wpatrując się w niezmąconą taflę wody leśnego zbiornika - i zanurzył w niej dłonie, obmywając orzeźwiającą chłodną wodę twarz. Zmył z niej słony pot, ale i otrzeźwił się, usiłując odnaleźć w sobie siły na dalszą drogę. Teleportacja nie działała, Justine zresztą i tak nie byłaby w stanie się deportować - przed nimi prawdopodobnie ciągnęła się jeszcze długa droga. Dobrze byłoby dojść do miasta przed zmrokiem - nocą budziły się upiory. A oni potrzebowali pomocy uzdrowiciela. Spędził tak chwilę, może dwie, a może kilka, wsłuchując się jedynie w ropuszy rechot nieopodal, po czym zerwał się na nogi i odnalazł Justine, zabierając ją w dalszą drogę.
/zt x2
Wypuścił ją z objęć i skinął głową, wspierając się ręką o jedno z pobliskich drzew, w napięciu oglądając się za siebie - i nasłuchując. Nie słyszał, by ktokolwiek za nimi podążał, nie słyszał ani rozmów, ani ludzkich dźwięków, ani poruszenia wśród chaszczy, ani nawet łamanych gałązek - w pobliżu anomalii nie dało się uświadczyć nawet zwierząt zmęczonych sprowadzonym przez ludzi na świat chaosem.
- Następnym razem przygotujemy się lepiej - nie zamierzał jej przekonywać, że to nie jej wina, bo za swoją porażkę odpowiedzialni mogli być tylko oni. Przeprosiny jednak nie były potrzebne - on wszak zawiódł równorzędnie. Nie był tym zachwycony, ale każda porażka pomagała mu stać się lepszym na przyszłość. Bardziej przezornym, lepiej przygotowanym. Spuścił z oczu Justine, pozwalając jej skryć się w zaroślach - samemu oglądając się na ponury pomnik, przy którym się zatrzymywali. Jeśli zasługiwał na cokolwiek, to tylko na porządną bombardę maximę - upamiętnianie zwyrodnialców podchodziło pod stanie się jednym z nich. Nikt, kto doświadczył pocałunku dementora, nie był nigdy bez winy. Przykucnął nieopodal niego, wpatrując się w niezmąconą taflę wody leśnego zbiornika - i zanurzył w niej dłonie, obmywając orzeźwiającą chłodną wodę twarz. Zmył z niej słony pot, ale i otrzeźwił się, usiłując odnaleźć w sobie siły na dalszą drogę. Teleportacja nie działała, Justine zresztą i tak nie byłaby w stanie się deportować - przed nimi prawdopodobnie ciągnęła się jeszcze długa droga. Dobrze byłoby dojść do miasta przed zmrokiem - nocą budziły się upiory. A oni potrzebowali pomocy uzdrowiciela. Spędził tak chwilę, może dwie, a może kilka, wsłuchując się jedynie w ropuszy rechot nieopodal, po czym zerwał się na nogi i odnalazł Justine, zabierając ją w dalszą drogę.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
/z malinowego lasu
Nie szli długo.
Ledwie przez kilka chwil Haverlock pod przykrywką Vernona przedzierał się przez las, skręcając w kolejne wąskie ścieżki przybliżające go do celu podróży. Plan pojawił się w jego głowie w tej samej chwili, gdy wiązka bezgłośnego zaklęcia powędrowała w kierunku dziewczyny. W zasadzie plan, to zbyt wiele powiedziane, on określiłby to… wizją. Miejsca w którym ta powinna się znaleźć ( i o dziwo nie było ono alkową) by zrozumiała swoje błędy oraz przewinienia. A te z pewnością leżały po jej stronie, nawet jeśli nieznośna była z powodu kobiecych przypadłości oraz braku odpowiedniej… uwagi, ze strony męskiej braci.
Swoje kroki mężczyzna skierował pod pomnik pocałunków. Rzeźba przypominająca siedzącego dementora - na Merlina, czy ktoś kiedyś widział, siedzącego dementora? - znajdowała się nad sadzawką, która była jego głównym obiektem zainteresowania. I z pewnością nie było to miejsce, w którym ktokolwiek chciałby się kąpać. Woda zdawała się być brudna, pełna porostów oraz dziwnej, zielonkawej mazi znajdującej się między okazyjną, wyższą roślinnością. Wilczy uśmiech ponownie zamajaczył na jego ustach, gdy zbliżali do brzegu sadzawki.
Na wszystkie dziwki Merlina, oberwanie po wszystkim lancea zdawało się być warte tego, co miał zaraz zrobić! Bezceremonialnie, zsunął dziewczę z ramienia by wrzucić ją prosto do niezbyt przyjemnie pachnącej wody. Uważnie obserwując intensywnym spojrzeniem twarz dziewczyny założył ręce na piersi, ukrywając wyraz zadowolenia, jaki cisnął się na przybraną twarz.
- Powinnaś ochłonąć, gołąbeczko. - Zaczął, w tonie jego głosu pojawiły się jednak barwy, które do tej pory nie miały okazji wybrzmieć. Ciężko było jednak stwierdzić, jakie emocje się za nimi kryją. - Nie rozumiem, skąd wrogość w Twoim głosie. Zwróciłem Ci jedynie uwagę, że Twoje słowa są monotonne. Zupełnie jakbyś nie była zainteresowana naszą… lekcją, bądź nie do końca ich pewna. Nie podważyłem jednak twoich umiejętności, nie rozumiem również, skąd u Ciebie taka obraza, gdy zechciałem spojrzeć na kwestię złych inkantacji z innej strony… - Wzruszył ramionami, zupełnie nie pojmując, skąd wrogie nuty pojawiły się w jej głosie. Przez chwilę uważnie przyglądał się dziewczynie. - Powinnaś rozważniej dobierać słowa, w towarzystwie nieznajomych. - To mówiąc przykucnął, sięgając dłonią do jej szyi, by na chwilę ułożyć na niej szorstkie palce. - Niektórzy mogliby chcieć uciszyć Cię na wieki. - Na jedną, krótką chwilę, jego palce nieznacznie zacisnęły się na jej skórze. Ach, jaki był wspaniałomyślny! Po tym wszystkim jeszcze oferował jej cenną radę! Równie szybko jak jej sięgnął, tak wrócił do poprzedniej pozycji zabierając dłonie. - Postawmy sprawę jasno, nadal masz u mnie dług, przez zepsucie mojej zemsty. To, że zauważyłem monotonność w twych słowach nie znaczy, że nie doceniam Twojej wiedzy. - Nie był pewien, czy docenia, lecz te słowa wpasowały mu się w wypowiedź. - Proponuję więc zacząć od nowa, ja pokażę Ci, jak trochę lepiej przekazywać wiedzę, mogę również podzielić się z Tobą kilkoma, przydatnymi transmutacjami bądź kontaktami, a Ty dokończysz naszą lekcję. I nie odmówisz mi kolejnej, tak jak się umawialiśmy. - Zaproponował, uznając to za całkiem dobre i korzystne rozwiązanie. Kto wie jednak, do czego rozszalałe hormony oraz brak mężczyzny były w stanie posunąć prosty, kobiecy rozumek. - To jak? - Spytał, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze oraz wyciągając dłoń w jej kierunku.
Udało jej się uwolnić chociaż jedną dłoń?
Nie szli długo.
Ledwie przez kilka chwil Haverlock pod przykrywką Vernona przedzierał się przez las, skręcając w kolejne wąskie ścieżki przybliżające go do celu podróży. Plan pojawił się w jego głowie w tej samej chwili, gdy wiązka bezgłośnego zaklęcia powędrowała w kierunku dziewczyny. W zasadzie plan, to zbyt wiele powiedziane, on określiłby to… wizją. Miejsca w którym ta powinna się znaleźć ( i o dziwo nie było ono alkową) by zrozumiała swoje błędy oraz przewinienia. A te z pewnością leżały po jej stronie, nawet jeśli nieznośna była z powodu kobiecych przypadłości oraz braku odpowiedniej… uwagi, ze strony męskiej braci.
Swoje kroki mężczyzna skierował pod pomnik pocałunków. Rzeźba przypominająca siedzącego dementora - na Merlina, czy ktoś kiedyś widział, siedzącego dementora? - znajdowała się nad sadzawką, która była jego głównym obiektem zainteresowania. I z pewnością nie było to miejsce, w którym ktokolwiek chciałby się kąpać. Woda zdawała się być brudna, pełna porostów oraz dziwnej, zielonkawej mazi znajdującej się między okazyjną, wyższą roślinnością. Wilczy uśmiech ponownie zamajaczył na jego ustach, gdy zbliżali do brzegu sadzawki.
Na wszystkie dziwki Merlina, oberwanie po wszystkim lancea zdawało się być warte tego, co miał zaraz zrobić! Bezceremonialnie, zsunął dziewczę z ramienia by wrzucić ją prosto do niezbyt przyjemnie pachnącej wody. Uważnie obserwując intensywnym spojrzeniem twarz dziewczyny założył ręce na piersi, ukrywając wyraz zadowolenia, jaki cisnął się na przybraną twarz.
- Powinnaś ochłonąć, gołąbeczko. - Zaczął, w tonie jego głosu pojawiły się jednak barwy, które do tej pory nie miały okazji wybrzmieć. Ciężko było jednak stwierdzić, jakie emocje się za nimi kryją. - Nie rozumiem, skąd wrogość w Twoim głosie. Zwróciłem Ci jedynie uwagę, że Twoje słowa są monotonne. Zupełnie jakbyś nie była zainteresowana naszą… lekcją, bądź nie do końca ich pewna. Nie podważyłem jednak twoich umiejętności, nie rozumiem również, skąd u Ciebie taka obraza, gdy zechciałem spojrzeć na kwestię złych inkantacji z innej strony… - Wzruszył ramionami, zupełnie nie pojmując, skąd wrogie nuty pojawiły się w jej głosie. Przez chwilę uważnie przyglądał się dziewczynie. - Powinnaś rozważniej dobierać słowa, w towarzystwie nieznajomych. - To mówiąc przykucnął, sięgając dłonią do jej szyi, by na chwilę ułożyć na niej szorstkie palce. - Niektórzy mogliby chcieć uciszyć Cię na wieki. - Na jedną, krótką chwilę, jego palce nieznacznie zacisnęły się na jej skórze. Ach, jaki był wspaniałomyślny! Po tym wszystkim jeszcze oferował jej cenną radę! Równie szybko jak jej sięgnął, tak wrócił do poprzedniej pozycji zabierając dłonie. - Postawmy sprawę jasno, nadal masz u mnie dług, przez zepsucie mojej zemsty. To, że zauważyłem monotonność w twych słowach nie znaczy, że nie doceniam Twojej wiedzy. - Nie był pewien, czy docenia, lecz te słowa wpasowały mu się w wypowiedź. - Proponuję więc zacząć od nowa, ja pokażę Ci, jak trochę lepiej przekazywać wiedzę, mogę również podzielić się z Tobą kilkoma, przydatnymi transmutacjami bądź kontaktami, a Ty dokończysz naszą lekcję. I nie odmówisz mi kolejnej, tak jak się umawialiśmy. - Zaproponował, uznając to za całkiem dobre i korzystne rozwiązanie. Kto wie jednak, do czego rozszalałe hormony oraz brak mężczyzny były w stanie posunąć prosty, kobiecy rozumek. - To jak? - Spytał, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze oraz wyciągając dłoń w jej kierunku.
Udało jej się uwolnić chociaż jedną dłoń?
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Oszalał. Kurwa, oszalał. Zamiast znaleźć nieoszlifowany kryształ wśród dokowych brudów trafiła na psychopatę, który zamierzał zabić ją i zakopać gdzieś w malinowym lesie. Przed oczyma momentalnie stanęła jej matka; a nie mówiłam, powtarzała z satysfakcją, gdyby mogła, te słowa wyryje na grobie nieuważnej, nierozsądnej córki. Na nic były starania uwolnienia się z więzów gdy niósł ją przerzuconą przez ramię niczym marynarz z worem wchodzący na pokład; jej głos zdawał się niknąć wśród liści i konarów, wśród czerwonego słońca ledwie majaczącego już ponad linią horyzontu. Nie wiedziała nawet ile wyszukanych gróźb padło z jej ust, żadna jednak nie miała pokrycia gdy czarownica nie mogła dobyć swojej różdżki - wziął ją ze sobą gdy drewno wypadło z jej rąk? oby - i potraktować pierwszym lepszym zaklęciem, które mogłoby wydłubać mu oczy, oderwać dłonie czy usmażyć wątrobę. To nic, że nie znała gwarantujących to inkantacji - wymyśliłaby je na poczekaniu.
Powinnaś ochłonąć, gołąbeczko. To ostatnie, co usłyszała Wren zanim bezceremonialnie wrzucił ją do przeklętej sadzawki; zakrztusiła się brudną wodą, we włosach zaplątała się alga, ostatkiem logicznych sił zmusiła ciało do poderwania się, wciąż spętane kończyny nieporadnie wyprowadziły jej głowę na powierzchnię, pozwoliły usiąść na nieprzyjemnie miękkim podłożu. Merlin jeden raczył wiedzieć co się w nim kryło. Ile małych stworzonek znalazło schronienie w zapomnianej wodzie. Ile pijawek, rozwielitek, innego ścierwa. I ile ich dużo większych odpowiedników.
Kaszlała jeszcze przez chwilę, a słowa Vernona docierały do niej w urywkach; zrozumiała ich większość, inne na zawsze pozostać miały tajemnicą. Równie dobrze całość mógł wsadzić sobie w dupę, jej zainteresowanie leżało teraz zgoła gdzie indziej niż w monologu, którym ją zaszczycał - nie zaakcentowała tego jednak na głos, jej umysł mimowolnie powędrował skupieniem na boki, do najbliższej okolicy. Znajdowała się wciąż blisko brzegu sadzawki - ale ta ciągnęła się dalej. Nie miała możliwości wyswobodzić się jeszcze z magicznie wyczarowanych więzów przytrzymujących ją w miejscu; dotykał jej szyi, groził, proponował, wszystko pięknie, w tych okolicznościach mogłaby się zgodzić na cokolwiek.
- Rozwiąż mnie - zażądała; mięśnie przypominały stal gdy wzrokiem zaczerwienionym od sadzawkowej wody wodziła po głębinach nieopodal. - Rozwiąż mnie, Vernon, do kurwy nędzy, rozwiąż mnie. W tej wodzie coś jest. - Czy było? Nie wiadomo, ale fale tak dziwnie zachowywały się kilka metrów od niej, w oczach czarownicy był to ruch skrytego pod roślinnością i osadem na tafli stworzenia. I zmierzało w jej kierunku. Na pewno. Merlinie, chciało ją zeżreć. Skończy jako rybia przynęta w brudnym stawie, nad którym pieczę sprawuje zamyślony dementor. - Dobrze, pobawisz się swoją różdżką a ja popatrzę czy ładnie to robisz, dogadamy się, tylko rozwiąż mnie w końcu - syknęła, błyskawicznie odwróciła głowę w jego kierunku, oczy zdawały się słać pioruny. Nigdy więcej nie zadawać się z wariatami z nawiedzonej kuźni, zanotowała w myślach. Nie warto.
Powinnaś ochłonąć, gołąbeczko. To ostatnie, co usłyszała Wren zanim bezceremonialnie wrzucił ją do przeklętej sadzawki; zakrztusiła się brudną wodą, we włosach zaplątała się alga, ostatkiem logicznych sił zmusiła ciało do poderwania się, wciąż spętane kończyny nieporadnie wyprowadziły jej głowę na powierzchnię, pozwoliły usiąść na nieprzyjemnie miękkim podłożu. Merlin jeden raczył wiedzieć co się w nim kryło. Ile małych stworzonek znalazło schronienie w zapomnianej wodzie. Ile pijawek, rozwielitek, innego ścierwa. I ile ich dużo większych odpowiedników.
Kaszlała jeszcze przez chwilę, a słowa Vernona docierały do niej w urywkach; zrozumiała ich większość, inne na zawsze pozostać miały tajemnicą. Równie dobrze całość mógł wsadzić sobie w dupę, jej zainteresowanie leżało teraz zgoła gdzie indziej niż w monologu, którym ją zaszczycał - nie zaakcentowała tego jednak na głos, jej umysł mimowolnie powędrował skupieniem na boki, do najbliższej okolicy. Znajdowała się wciąż blisko brzegu sadzawki - ale ta ciągnęła się dalej. Nie miała możliwości wyswobodzić się jeszcze z magicznie wyczarowanych więzów przytrzymujących ją w miejscu; dotykał jej szyi, groził, proponował, wszystko pięknie, w tych okolicznościach mogłaby się zgodzić na cokolwiek.
- Rozwiąż mnie - zażądała; mięśnie przypominały stal gdy wzrokiem zaczerwienionym od sadzawkowej wody wodziła po głębinach nieopodal. - Rozwiąż mnie, Vernon, do kurwy nędzy, rozwiąż mnie. W tej wodzie coś jest. - Czy było? Nie wiadomo, ale fale tak dziwnie zachowywały się kilka metrów od niej, w oczach czarownicy był to ruch skrytego pod roślinnością i osadem na tafli stworzenia. I zmierzało w jej kierunku. Na pewno. Merlinie, chciało ją zeżreć. Skończy jako rybia przynęta w brudnym stawie, nad którym pieczę sprawuje zamyślony dementor. - Dobrze, pobawisz się swoją różdżką a ja popatrzę czy ładnie to robisz, dogadamy się, tylko rozwiąż mnie w końcu - syknęła, błyskawicznie odwróciła głowę w jego kierunku, oczy zdawały się słać pioruny. Nigdy więcej nie zadawać się z wariatami z nawiedzonej kuźni, zanotowała w myślach. Nie warto.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wielu zgodziłoby się z teorią rzekomego szaleństwa lorda Travers. Działania były dlań ważniejsze od jakiejkolwiek logiki bądź pomyślunku, nie raz pchając go w objęcia szaleństwa oraz stawiania swojego życia na szali. Ta cecha nie raz objawiała się u przybieranych przez niego postaci, teraz jednak miał wrażenie, że jeszcze nie otarł się o ściany szaleństwa. O nie, do tego było mu jeszcze daleko. Dopiero wkraczał na tor, który mógł go tam postawić, jeśli dziewczę nie zmieni odrobinę swojego nastawienia.
Brwi mężczyzny w zadziwieniu powędrowały ku górze, gdy zauważył na jej twarzy przerażenie. Był niemal pewien, że zauważy złość, może dziką żądzę zemsty nie sądził jednak, że dziewczynę tak przerazi wylądowanie w brudnej sadzawce. Dopiero słowa, jakie padły z jej ust sprawiły, że mężczyzna dowiedział się o co chodzi…
Dowiedział, gdyż zupełnie tego nie rozumiał. Jego całe prawdziwe życie powiązane było z morzem pełnym najróżniejszych stworzeń. W reprezentacyjnej komnacie jego rodowej posiadłości stało wielkie akwarium, wypełnione egzotycznymi stworzeniami morskimi, jakie udało im się zwieźć z morskich wypraw, nawet jeśli to nie łowieniem ryb przyszło im się parać. W prywatnej części wybrzeża posiadali zagrodę z pięknymi hipokampusami których przyszło im dosiadać a ona… Bała się zwykłych, niewielkich rybek, jakie mogły zalegać w mule sadzawki. Niesłychane. Nie potrafił powstrzymać rozbawienia, jakie pojawiło się na jego twarzy.
- Boisz się małych rybek? - Zapytał, przykucając na brzegu, aby uważniej się jej przyjrzeć, jakby nie dowierzał temu, co właśnie widział. Ach, czyżby właśnie zyskał kartę przetargową? Nie mógł zapomnieć tego, niewielkiego faktu.
Przez chwilę zwyczajnie się jej przyglądał, rozważając jej… specyficzną prośbę.
- No nie wiem, nie wiem… Jakoś nie jestem przekonany, że się zrozumieliśmy. - Mruknął, unosząc kąciki ust ku górze w wilczym uśmiechu. Był w stanie uwolnić ją już teraz, zwyczajnie przerwać magiczne więzy oraz wyciągnąć z brudnej sadzawki…. O ile dziewczę przekona ją, że powinien to zrobić.
- Zapewnij mnie, że mogę Ci wierzyć, a zaraz wyciągnę Cię z tej sadzawki, chociaż do twarzy Ci z algami. - Och, nie potrafił sobie odpuścić jeszcze odrobiny przekomarzań z Wren. To, z pewnością przypadło mu do gustu, zwłaszcza gdy był górą w tej dziwnej grze. Niebieskie spojrzenie błysnęło psotnymi ognikami, oczekując odpowiedzi, która by go usatysfakcjonowała, jednocześnie zastanawiając się, co jeszcze mógłby zyskać z tych… okoliczności. - Radziłbym Ci się sprężać, coś chyba płynie w twoim kierunku... - Dodał, nie potrafiąc powstrzymać się przed kolejną odrobiną robienia dziewczęciu na złość. Ach, kolejne spotkania zapowiadały się jeszcze piękniej niż to!
Brwi mężczyzny w zadziwieniu powędrowały ku górze, gdy zauważył na jej twarzy przerażenie. Był niemal pewien, że zauważy złość, może dziką żądzę zemsty nie sądził jednak, że dziewczynę tak przerazi wylądowanie w brudnej sadzawce. Dopiero słowa, jakie padły z jej ust sprawiły, że mężczyzna dowiedział się o co chodzi…
Dowiedział, gdyż zupełnie tego nie rozumiał. Jego całe prawdziwe życie powiązane było z morzem pełnym najróżniejszych stworzeń. W reprezentacyjnej komnacie jego rodowej posiadłości stało wielkie akwarium, wypełnione egzotycznymi stworzeniami morskimi, jakie udało im się zwieźć z morskich wypraw, nawet jeśli to nie łowieniem ryb przyszło im się parać. W prywatnej części wybrzeża posiadali zagrodę z pięknymi hipokampusami których przyszło im dosiadać a ona… Bała się zwykłych, niewielkich rybek, jakie mogły zalegać w mule sadzawki. Niesłychane. Nie potrafił powstrzymać rozbawienia, jakie pojawiło się na jego twarzy.
- Boisz się małych rybek? - Zapytał, przykucając na brzegu, aby uważniej się jej przyjrzeć, jakby nie dowierzał temu, co właśnie widział. Ach, czyżby właśnie zyskał kartę przetargową? Nie mógł zapomnieć tego, niewielkiego faktu.
Przez chwilę zwyczajnie się jej przyglądał, rozważając jej… specyficzną prośbę.
- No nie wiem, nie wiem… Jakoś nie jestem przekonany, że się zrozumieliśmy. - Mruknął, unosząc kąciki ust ku górze w wilczym uśmiechu. Był w stanie uwolnić ją już teraz, zwyczajnie przerwać magiczne więzy oraz wyciągnąć z brudnej sadzawki…. O ile dziewczę przekona ją, że powinien to zrobić.
- Zapewnij mnie, że mogę Ci wierzyć, a zaraz wyciągnę Cię z tej sadzawki, chociaż do twarzy Ci z algami. - Och, nie potrafił sobie odpuścić jeszcze odrobiny przekomarzań z Wren. To, z pewnością przypadło mu do gustu, zwłaszcza gdy był górą w tej dziwnej grze. Niebieskie spojrzenie błysnęło psotnymi ognikami, oczekując odpowiedzi, która by go usatysfakcjonowała, jednocześnie zastanawiając się, co jeszcze mógłby zyskać z tych… okoliczności. - Radziłbym Ci się sprężać, coś chyba płynie w twoim kierunku... - Dodał, nie potrafiąc powstrzymać się przed kolejną odrobiną robienia dziewczęciu na złość. Ach, kolejne spotkania zapowiadały się jeszcze piękniej niż to!
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Małych rybek? O nie. Bała się wyłącznie tych, których szczęki rozwierały się na całą jej wysokość, usłane rzędami żółtych zębów ostrych jak kolce. Tych, które oplatały w ciemnościach wód swoją ofiarę i porywały ją do swoich królestw, by pożreć nieszczęśnika nieopodal samego niezbadanego dna. Tych, które słynęły z pożerania dzieci. Bała się wyłącznie wyobrażenia wpojonego do mózgu przez nadwrażliwą, nadopiekuńczą matkę pamiętnego dnia na wakacjach po pierwszym roku nauki w Hogwarcie. Płakała, kaszlała, pierwszy raz prawdziwie przerażona słowami pani Chang niereagującej na upomnienia męża, kobieta opowiadała jej o tym, jak właśnie otarła się o śmierć pływając w jeziorze, jak cielskiem uderzyła ją stara bestia zamieszkująca głębiny, paszcza miała zacisnąć się na wątłym ciałku młodej wiedźmy, zacisnęła się jednak na fali wody, dziecko posyłając siłą uderzenia ku brzegowi. Skutecznie zakamuflowała wówczas własną winę, zrzucając ją na barki czegoś, co nie istniało - lecz ogniem wyryło się w świadomości Wren aż po dziś dzień.
- Brodawkolepy mają to do siebie, że o niewielu sprawach są przekonane - odparowała bez namysłu przez zaciśnięte zęby, nie patrząc wcale na Vernona. Jeżeli myślał, że spotkają się na kolejnym treningu praktyki i teorii uroków, był w nie lada błędzie. Już ona miała się postarać by odpowiednie organy zajęły się kwestią jego dziwacznych upodobań, tak szybko, jak opuści w jednym kawałku ich nową arenę - tak szybko zjawi się na pierwszym lepszym komisariacie magipolicji.
- Że możesz mi wierzyć? Czyżbyś miał amnezję? - dopiero wówczas jej spojrzenie powróciło na chwilę do oblicza mężczyzny. - Mogłam zawołać patrol do kuźni i uratować życie temu twojemu koleżce. Nie zrobiłam tego. - Brwi uniosły się ku górze, pokazując, że akcentowała coś niebywale oczywistego. Naturalnie - gdyby Vernon nie igrał z ogniem, tak też pozostałoby na czekającą ich przyszłość, lecz ten dokonał innego wyboru. - Mogłam donieść na ciebie komukolwiek, teraz chętnie trzepią skórę każdemu kto się nawinie, szczególnie szukającym zemsty na psach Ministerstwa. Nie zrobiłam tego. - W ciszy i skupieniu wierciła się w więzach, dopóki nie oswobodziła wpierw jednej ręki, potem prawie drugiej. Tak niewiele brakowało.
Fala zmierzająca w jej kierunku przybierała na sile, była już niezwykle blisko, prawdziwa, wykraczająca poza granice spętanej nerwami wyobraźni - coś rzeczywiście sunęło ku czarownicy przez zieloną toń. Wiercenie przybrało wówczas na sile i Wren warknęła coś pod nosem, całą siłą obolałych po walce mięśni próbowała zrzucić z siebie pęta jakimi omotał ją Vernon - i udało jej się to w doskonałym momencie. Dłońmi opartymi o muliste dno odepchnęła się gwałtownie, z głośnym pluskiem rzuciła się w tył, z dala od miejsca, w którym głowę wychyliła europejska wydra.
- Merlinie - wydusiła z siebie Chang na ten widok. Z jej płuc ze świstem uciekło powietrze niosące zbawienną ulgę. Zwierzę musiało być ciekawe co tak nagle naruszyło należący do niego teren, co śmiało rozproszyć wodę i zgnieść glony, być może też odstraszyć ławicę rybek, na które polowało. - Co ci w ogóle strzeliło do głowy żeby mnie tu wrzucić, co? Masz moją różdżkę? Wyciągnij mnie - poleciła bardziej niż poprosiła. Choć dłonie pozostawały wyswobodzone - i na ich sile polegała podciągając się znów do klęczącej pozycji, by później jedną z nich wyciągnąć ku Vernonowi, by ten pomógł jej wstać -, tego samego nie można było powiedzieć o stopach. - Poćwiczymy sobie fontesio, skoro tak podniecają cię algi, ale nic więcej. Dzisiaj mam już cię dość - oznajmiła twardo. Odgrażał się dostatecznie, by dzisiaj zabrzmiało jak obietnica następnego spotkania. Którego nie będzie, bo resztę życia spędzi w więzieniu. Na pewno znajdą na niego coś więcej niż incydent z kuźni i truchło chłopaczka, którego musiał zabić.
Wydra wciąż krążyła wokół czarownicy gdy ta, nie czekając na Vernona, próbowała wstać o własnych siłach i nie zabić się przy tym przez więzy wokół kostek.
- Brodawkolepy mają to do siebie, że o niewielu sprawach są przekonane - odparowała bez namysłu przez zaciśnięte zęby, nie patrząc wcale na Vernona. Jeżeli myślał, że spotkają się na kolejnym treningu praktyki i teorii uroków, był w nie lada błędzie. Już ona miała się postarać by odpowiednie organy zajęły się kwestią jego dziwacznych upodobań, tak szybko, jak opuści w jednym kawałku ich nową arenę - tak szybko zjawi się na pierwszym lepszym komisariacie magipolicji.
- Że możesz mi wierzyć? Czyżbyś miał amnezję? - dopiero wówczas jej spojrzenie powróciło na chwilę do oblicza mężczyzny. - Mogłam zawołać patrol do kuźni i uratować życie temu twojemu koleżce. Nie zrobiłam tego. - Brwi uniosły się ku górze, pokazując, że akcentowała coś niebywale oczywistego. Naturalnie - gdyby Vernon nie igrał z ogniem, tak też pozostałoby na czekającą ich przyszłość, lecz ten dokonał innego wyboru. - Mogłam donieść na ciebie komukolwiek, teraz chętnie trzepią skórę każdemu kto się nawinie, szczególnie szukającym zemsty na psach Ministerstwa. Nie zrobiłam tego. - W ciszy i skupieniu wierciła się w więzach, dopóki nie oswobodziła wpierw jednej ręki, potem prawie drugiej. Tak niewiele brakowało.
Fala zmierzająca w jej kierunku przybierała na sile, była już niezwykle blisko, prawdziwa, wykraczająca poza granice spętanej nerwami wyobraźni - coś rzeczywiście sunęło ku czarownicy przez zieloną toń. Wiercenie przybrało wówczas na sile i Wren warknęła coś pod nosem, całą siłą obolałych po walce mięśni próbowała zrzucić z siebie pęta jakimi omotał ją Vernon - i udało jej się to w doskonałym momencie. Dłońmi opartymi o muliste dno odepchnęła się gwałtownie, z głośnym pluskiem rzuciła się w tył, z dala od miejsca, w którym głowę wychyliła europejska wydra.
- Merlinie - wydusiła z siebie Chang na ten widok. Z jej płuc ze świstem uciekło powietrze niosące zbawienną ulgę. Zwierzę musiało być ciekawe co tak nagle naruszyło należący do niego teren, co śmiało rozproszyć wodę i zgnieść glony, być może też odstraszyć ławicę rybek, na które polowało. - Co ci w ogóle strzeliło do głowy żeby mnie tu wrzucić, co? Masz moją różdżkę? Wyciągnij mnie - poleciła bardziej niż poprosiła. Choć dłonie pozostawały wyswobodzone - i na ich sile polegała podciągając się znów do klęczącej pozycji, by później jedną z nich wyciągnąć ku Vernonowi, by ten pomógł jej wstać -, tego samego nie można było powiedzieć o stopach. - Poćwiczymy sobie fontesio, skoro tak podniecają cię algi, ale nic więcej. Dzisiaj mam już cię dość - oznajmiła twardo. Odgrażał się dostatecznie, by dzisiaj zabrzmiało jak obietnica następnego spotkania. Którego nie będzie, bo resztę życia spędzi w więzieniu. Na pewno znajdą na niego coś więcej niż incydent z kuźni i truchło chłopaczka, którego musiał zabić.
Wydra wciąż krążyła wokół czarownicy gdy ta, nie czekając na Vernona, próbowała wstać o własnych siłach i nie zabić się przy tym przez więzy wokół kostek.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Mężczyzna pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Chyba chcesz jeszcze trochę tu posiedzieć. - Mruknął, uważnie się jej przyglądając. Miał zbyt ładną buźkę, aby porównywać go tego dziwnego stworzenia. Ba! Był pewien, że gdyby ukazał jego prawdziwą twarz dziewczę padłoby przed nim na kolana w celu oddania należnego mu hołdu. Tak, z pewnością tak by było.
Uważnie słuchał jej słów z zachowanym poważnym wyrazem twarzy. Owszem, mogła go zgłosić gdzie tylko chciała. O czym Wren nie miała pojęcia to fakt, że był członkiem jednego ze szlacheckich rodów. Takiego, słynącego z działań oraz znaczenia na arenie handlu morskiego, popierającego ideę Ministerstwa - Lord Travers był pewien, że nie groziło mu nic ze strony magipolicjantów. Pozwolił jej jednak wierzyć w fakt, że posiadała jakąkolwiek przewagę nad Vernonem Ravens, nawet jeśli ten w rzeczywistości nie istniał.
- Jeśli masz odrobinę oleju w głowie, nigdy nikomu na mnie nie doniesiesz… - Mruknął marszcząc brwi, jak gdyby faktycznie doniesienie na magipolicję mogłoby w jakikolwiek sposób mu zaszkodzić. Lecz czy da się zaszkodzić komuś, kto jest jedynie jednym z wymysłów pokręconego umysłu, jakim cechował się Haverlock? Nie, z pewnością nie. Jeśli ta postać zostanie spalona wymyśli nową, inną, która pozwoli mu rozerwać się innymi czynnościami. A zdolności metamorfomagiczne sprawiały, że postacie bądź maski nigdy się mu nie skończą.
Mężczyzna prychnął pod nosem cichym śmiechem, gdy Wren przestraszyła się zwykłej, malutkiej oraz jakże uroczej wyderki. Przez chwilę zastanawiał się, czy otrzymała już należytą porcję… świeżego powietrza.
- Wyglądałaś, jakbyś potrzebowała zimnej kąpieli. I tak, mam ją. - Mężczyzna wzruszył ramionami, jakby wrzucenie jej do brudnej sadzawki nie było niczym nadzwyczajnym. Wyjął różdżkę z kieszeni by za pomocą prostego Finite Incantantem przerwać działanie rzuconego wcześniej uroku. Następnie stanął pewniej na podłożu po czym wyciągnął w jej kierunku szorstką dłoń, by mocno zacisnąć palce na nadgarstku dziewczyny. Pociągnął ją ku górze tym samym oferując jej wsparcie, jakiego potrzebowała aby wydostać się z sadzawki. No, czy nie był wspaniałomyślny? Nie dość, że pomógł jej się uspokoić, to jeszcze po wszystkim wyciągnął ku niej pomocną dłoń! No lepszego towarzystwa z pewnością nie mogła sobie wymarzyć.
- Kiedyś się przyzwyczaisz. - Mruknął z rozbawieniem wybrzmiewającym w głosie, pewien, że jeszcze przyjdzie im się spotkać… Nawet jeśli Wren nie miałaby pojęcia, że przyszło im się spotkać. Kilka chwil później oddał jej różdżkę by mogła się osuszyć oraz by mogli przejść do kolejnej części treningu… Który zapewne nie będzie ostatnim w ścieżce ich przyszłej znajomości.
/zt x2
- Chyba chcesz jeszcze trochę tu posiedzieć. - Mruknął, uważnie się jej przyglądając. Miał zbyt ładną buźkę, aby porównywać go tego dziwnego stworzenia. Ba! Był pewien, że gdyby ukazał jego prawdziwą twarz dziewczę padłoby przed nim na kolana w celu oddania należnego mu hołdu. Tak, z pewnością tak by było.
Uważnie słuchał jej słów z zachowanym poważnym wyrazem twarzy. Owszem, mogła go zgłosić gdzie tylko chciała. O czym Wren nie miała pojęcia to fakt, że był członkiem jednego ze szlacheckich rodów. Takiego, słynącego z działań oraz znaczenia na arenie handlu morskiego, popierającego ideę Ministerstwa - Lord Travers był pewien, że nie groziło mu nic ze strony magipolicjantów. Pozwolił jej jednak wierzyć w fakt, że posiadała jakąkolwiek przewagę nad Vernonem Ravens, nawet jeśli ten w rzeczywistości nie istniał.
- Jeśli masz odrobinę oleju w głowie, nigdy nikomu na mnie nie doniesiesz… - Mruknął marszcząc brwi, jak gdyby faktycznie doniesienie na magipolicję mogłoby w jakikolwiek sposób mu zaszkodzić. Lecz czy da się zaszkodzić komuś, kto jest jedynie jednym z wymysłów pokręconego umysłu, jakim cechował się Haverlock? Nie, z pewnością nie. Jeśli ta postać zostanie spalona wymyśli nową, inną, która pozwoli mu rozerwać się innymi czynnościami. A zdolności metamorfomagiczne sprawiały, że postacie bądź maski nigdy się mu nie skończą.
Mężczyzna prychnął pod nosem cichym śmiechem, gdy Wren przestraszyła się zwykłej, malutkiej oraz jakże uroczej wyderki. Przez chwilę zastanawiał się, czy otrzymała już należytą porcję… świeżego powietrza.
- Wyglądałaś, jakbyś potrzebowała zimnej kąpieli. I tak, mam ją. - Mężczyzna wzruszył ramionami, jakby wrzucenie jej do brudnej sadzawki nie było niczym nadzwyczajnym. Wyjął różdżkę z kieszeni by za pomocą prostego Finite Incantantem przerwać działanie rzuconego wcześniej uroku. Następnie stanął pewniej na podłożu po czym wyciągnął w jej kierunku szorstką dłoń, by mocno zacisnąć palce na nadgarstku dziewczyny. Pociągnął ją ku górze tym samym oferując jej wsparcie, jakiego potrzebowała aby wydostać się z sadzawki. No, czy nie był wspaniałomyślny? Nie dość, że pomógł jej się uspokoić, to jeszcze po wszystkim wyciągnął ku niej pomocną dłoń! No lepszego towarzystwa z pewnością nie mogła sobie wymarzyć.
- Kiedyś się przyzwyczaisz. - Mruknął z rozbawieniem wybrzmiewającym w głosie, pewien, że jeszcze przyjdzie im się spotkać… Nawet jeśli Wren nie miałaby pojęcia, że przyszło im się spotkać. Kilka chwil później oddał jej różdżkę by mogła się osuszyć oraz by mogli przejść do kolejnej części treningu… Który zapewne nie będzie ostatnim w ścieżce ich przyszłej znajomości.
/zt x2
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
18.01.1958
Nadal nie wiedziała, po co uparcie wracała do Londynu, czemu tak naprawdę ciągnęło ją do miasta, gdzie nie było już nic, co trzymałoby ją w miejscu. Jednak za każdym razem, kiedy opuszczała Dolinę, prędzej czy później zjawiała się gdzieś na obrzeżach, czasami przekraczając granice stolicy. Dziś nie było wyjątku, chociaż ten jeden raz w okolicy pojawiła się bardziej umyślnie. Musiała zahaczyć dwa miejsca, przecież obiecała i mimo ponurego nastawienia, nie łamała danego słowa. Mogła zapominać o wielu rzeczach, naruszać jeszcze więcej zasad, reguł, ale obietnice pozostawały nienaruszalne. Czegoś musiała się trzymać. Tym razem nie zapuściła się do Doków, nie mając ochoty wchodzić między znajome już ulice, czy zbliżać się do budynku w którym mieszkanie na poddaszu pozostawało opuszczone. Zamiast tego, opuściła Londyn, kiedy nie miała nic innego do zrobienia. Mimo że zima rozgościła się w Anglii na dobre, dziś było jakoś ładniej i przyjemniej na zewnątrz. Może dlatego postanowiła jeszcze pospacerować, wybierając na cel jedno konkretne miejsce, a mianowicie Wierzbową Alejkę. Pierwszy raz trafiła tam przez przypadek parę tygodni temu, jeszcze jesienią, która niestety przeminęła. Nieświadomie natrafiła również na dziwny posąg skryty w cieniu wierzb, wtedy okraszony złocistymi liśćmi i mniej niepokojący. Teraz był bardziej zauważalny, wręcz wyeksponowany na tle osiadającego na ziemi śniegu i szarości otoczenia pozbawionego zieleni drzew. Wcześniej była ciekawa, czego naprawdę dotyczy, ale kiedy się dowiedziała, dopiero zrozumiała ironiczność nazwy. Nie próbowała domyślać się, co naprawdę kierowało tymi, którzy postawili go tu, bo nie wydawał się trafionym pomysłem. Ciężki humor z jakim był określany, również nie trafiał do niej. Ewentualnie po prostu dziś nie było to coś, co wywołałoby cień uśmiechu na ustach czy nieco zażenowane przewrócenie oczami. Zatrzymała się przy nim na krótko, by jedynie skontrować to, jak wyglądał wcześniej i teraz. Poprawiając skórzana rękawiczki, które dostała od Sheili, odwróciła się, żeby pójść dalej. Zrobiła jednak tylko parę kroków, kiedy ciemne spojrzenie przyciągnęła nieco przygarbiona sylwetka. Wzrok prześlizgnął się powoli z odrobiną uwagi, po delikwencie, który wyłonił się z krzaków. Może powinno ją to zaniepokoić, chociaż przypuszczała, że obcy postanowił skrócić sobie drogę i okazało się to słabym pomysłem. Drobny śnieg osypujący z krzaków najpewniej dostał się za ubranie, co w sumie wywołało cień rozbawienia i współczucia wobec młodego mężczyzny. Wiedziała, że nie powinna tak natrętnie przyglądać się chłopakowi, gdy nie chciała ściągać na siebie jego uwagi oraz wiedziała, że to raczej coś, co denerwowało innych. Nie mogła jednak pozbyć się wrażenia, że go zna.
Przechyliła delikatnie głowę, czekając, co zrobi zaraz i dopiero kiedy odwrócił się nieco w jej stronę, nadeszła odpowiedź na nurtujące ją pytanie. Wciągnęła ze świstem powietrze w płuca, by w dziwnym odruchu cofnąć się o krok. W pierwszej chwili chciała odejść, odwrócić się na pięcie i zniknąć stąd, jak najszybciej. Zdusiła tą dziwną reakcję, by zamiast tego pochyliła się i zebrała nieco śniegu z ziemi. Ze spokojem ulepiła śnieżkę, nie spiesząc się i wyczekując najlepszej okazji. Dopiero wtedy zamachnęła się i rzuciła w chłopaka, obserwując, jak nieduża kula uderza go w plecy. Gdyby była wredna celowałaby w kark, miała jednak dość litości, by w taką pogodę nie robić mu podobnej krzywdy.- Co się pałętasz po krzakach i straszysz ludzi? – spytała, powoli zbliżając się do niego.- Nie uciekłeś w jakieś cieplejsze miejsce? – zapytała jeszcze, bo przecież miał wyrwać się z ponurej Anglii.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Chujowo.
Miało być pięknie, a wyszło jak zawsze – chujowo! Pomyśleć, że jeszcze przed wyjściem z domu pełen był optymizmu, że z uśmiechem witał nowy dzień i szczerze liczył na to, że spędzi go po prostu... dobrze. Niestety, chyba ciążyła na nim jakaś klątwa, bo szybko stało się jasne, że raczej nic dobrego go dzisiaj nie czeka.
A miał tylko spotkać się z klientem, załatwić kilka spraw i wrócić do ciepłego mieszkania – tam poćwiczyć, spalić skręta i trochę się ponudzić, bo – kurwa – na to zasługiwał.
A jak kto wszystko się skończyło? Klient, bardzo dobry i lojalny zresztą, został aresztowany na jego oczach. Nie sprzedał więc żadnej działki, co za tym idzie – nie zarobił na przysłowiowy chleb, a na dodatek musiał nagimnastykować się w celu uniknięcia spotkania z wyjątkowo podejrzliwą magiczną policją. Chyba urządzili sobie jakieś łapanki, bo z ulicy zgarnęli nie tylko koleżkę Connora, ale i kilku innych obdarciuchów, których ponoć przyłapali z towarem. Nie chciał myśleć, co czekałoby go, gdyby postanowili go przeszukać. Masakra.
Z tego powodu do domu wracał więc skrótem – skrót okazał się jednak na tyle zdradliwy, że wkrótce z centrum Londynu trafił na jego przedmieścia, błądząc tam i błądząc po kolejnych zaułkach, coraz bardziej się niecierpliwiąc i klnąc pod nosem za każdym razem, gdy trafiał na jakiś nieznany sobie zaułek.
Niby znał Londyn jak własną kieszeń, a mimo wszystko... zgubił się! A że nigdy nie był specjalnie cierpliwym człowiekiem, to wkrótce – pełen złości i pretensji do jakże niesprawiedliwego i jeszcze bardziej chujowego świata - pierdolnął wszystkim i ruszył na wycieczkę w losowo obranym kierunku. No bo co mu zostało od życia? Wszędzie od chuja policji, wszędzie masa śniegu i dziwnie podejrzanych, zmęczonych życiem ludzi... Stwierdził więc, że spali sobie skręta nie w domu, a tutaj – na łonie natury. Zasłużył na tę działkę, no nie?
Spacerował więc i spacerował, rozglądając się przy tym dookoła, żeby znaleźć w miarę spokojne i klimatyczne miejsce. Jak już zabłądził, to może przydałoby się zobaczyć coś ciekawego? Gdzieś w oddali zamajaczył jakiś posąg – trochę wędrówki i mógłby obejrzeć go z bliska, ale po co skoro można przejść przez te pokryte śniegiem gałęzie?
– Do chuja Merlina. – zaklął, gdy przedzierał się przez nie, czując jak wilgotne od śniegu kije smagają go po twarzy, jak jeden z nich zostawia pod okiem krwawą szramę, jak śnieg wpada za kołnierz kurtki, jak paraliżuje go zimno i...
Kto – do kurwy – uderzył go śnieżką?
Teraz już nawet nie zdenerwowany, a porządnie wkurwiony, odgarnął gwałtownie ręką ostatnią z gałęzi i wreszcie odwrócił się w stronę napastnika, w głowie układając wiązankę, którą miał w niego cisnąć.
Albo... w nią?
Dziwnie znajomy głos, dziwnie znajoma, choć pewnie trochę zmęczona trudami wojny twarz. O kurwa! Nagle wryło go w ziemię. Przez chwilę wydawało mu się, że coś mu się przewidziało, w drugiej chwili postać nabrała na ostrości i był już pewien, że ma do czynienia nie z byle jaką dziewuchą.
I jak tutaj zareagować? Pomimo zalegającego za kołnierzem śniegu i wszechobecnego zimna zrobiło mu się dziwnie ciepło, jakby nagle z powrotem pojawił się na rozgrzanym słońcem dachu w Liverpoolu. A z drugiej strony...
– To ty przestraszyłaś mnie. – odpowiedział i wyszczerzył ząbki w szerokim, trochę nieszczerym uśmiechu. Nie chciał okazywać zdziwienia. – I ja nie uciekam. W przeciwieństwie do niektórych. – dodał po chwili, nie powstrzymując się od zgryźliwej uwagi, w której oprócz wyrzutu mogła wyczuć też pewną nutę żalu, który dalej do niej czuł. Nie tak wyobrażał sobie ich pierwsze spotkanie. Nie wiedział nawet co powiedzieć, jak się zachować!
I to był najlepszy czas na odpalenie przygotowanego skręta. Do podpalenia dzieła użył różdżki – potem zaciągnął się drapiącym w gardło dymem i powoli wypuścił w go w stronę Eve, zaraz zaś wyciągając w jej stronę dłoń z rozpalonym poczęstunkiem.
Miał nadzieję, że dzięki temu uda mu się w jakiś sposób wyluzować. Oby. W takiej sytuacji powinien zachować spokój.
– Co się z tobą działo? – zapytał w końcu, marszcząc przy tym brwi w wyrazie zainteresowania. Uciekła, zostawiła go właściwie bez pożegnania, ale nie potrafił udawać, że w ogóle się tym nie przejął. Patrzył tak na nią - taką ładną i słodką, pozornie niewinną - i znowu czuł te dziwne wszechogarniające uczucie gorąca. Nie potrafił się na nią gniewać.
-1 sztuka diablego ziela
Miało być pięknie, a wyszło jak zawsze – chujowo! Pomyśleć, że jeszcze przed wyjściem z domu pełen był optymizmu, że z uśmiechem witał nowy dzień i szczerze liczył na to, że spędzi go po prostu... dobrze. Niestety, chyba ciążyła na nim jakaś klątwa, bo szybko stało się jasne, że raczej nic dobrego go dzisiaj nie czeka.
A miał tylko spotkać się z klientem, załatwić kilka spraw i wrócić do ciepłego mieszkania – tam poćwiczyć, spalić skręta i trochę się ponudzić, bo – kurwa – na to zasługiwał.
A jak kto wszystko się skończyło? Klient, bardzo dobry i lojalny zresztą, został aresztowany na jego oczach. Nie sprzedał więc żadnej działki, co za tym idzie – nie zarobił na przysłowiowy chleb, a na dodatek musiał nagimnastykować się w celu uniknięcia spotkania z wyjątkowo podejrzliwą magiczną policją. Chyba urządzili sobie jakieś łapanki, bo z ulicy zgarnęli nie tylko koleżkę Connora, ale i kilku innych obdarciuchów, których ponoć przyłapali z towarem. Nie chciał myśleć, co czekałoby go, gdyby postanowili go przeszukać. Masakra.
Z tego powodu do domu wracał więc skrótem – skrót okazał się jednak na tyle zdradliwy, że wkrótce z centrum Londynu trafił na jego przedmieścia, błądząc tam i błądząc po kolejnych zaułkach, coraz bardziej się niecierpliwiąc i klnąc pod nosem za każdym razem, gdy trafiał na jakiś nieznany sobie zaułek.
Niby znał Londyn jak własną kieszeń, a mimo wszystko... zgubił się! A że nigdy nie był specjalnie cierpliwym człowiekiem, to wkrótce – pełen złości i pretensji do jakże niesprawiedliwego i jeszcze bardziej chujowego świata - pierdolnął wszystkim i ruszył na wycieczkę w losowo obranym kierunku. No bo co mu zostało od życia? Wszędzie od chuja policji, wszędzie masa śniegu i dziwnie podejrzanych, zmęczonych życiem ludzi... Stwierdził więc, że spali sobie skręta nie w domu, a tutaj – na łonie natury. Zasłużył na tę działkę, no nie?
Spacerował więc i spacerował, rozglądając się przy tym dookoła, żeby znaleźć w miarę spokojne i klimatyczne miejsce. Jak już zabłądził, to może przydałoby się zobaczyć coś ciekawego? Gdzieś w oddali zamajaczył jakiś posąg – trochę wędrówki i mógłby obejrzeć go z bliska, ale po co skoro można przejść przez te pokryte śniegiem gałęzie?
– Do chuja Merlina. – zaklął, gdy przedzierał się przez nie, czując jak wilgotne od śniegu kije smagają go po twarzy, jak jeden z nich zostawia pod okiem krwawą szramę, jak śnieg wpada za kołnierz kurtki, jak paraliżuje go zimno i...
Kto – do kurwy – uderzył go śnieżką?
Teraz już nawet nie zdenerwowany, a porządnie wkurwiony, odgarnął gwałtownie ręką ostatnią z gałęzi i wreszcie odwrócił się w stronę napastnika, w głowie układając wiązankę, którą miał w niego cisnąć.
Albo... w nią?
Dziwnie znajomy głos, dziwnie znajoma, choć pewnie trochę zmęczona trudami wojny twarz. O kurwa! Nagle wryło go w ziemię. Przez chwilę wydawało mu się, że coś mu się przewidziało, w drugiej chwili postać nabrała na ostrości i był już pewien, że ma do czynienia nie z byle jaką dziewuchą.
I jak tutaj zareagować? Pomimo zalegającego za kołnierzem śniegu i wszechobecnego zimna zrobiło mu się dziwnie ciepło, jakby nagle z powrotem pojawił się na rozgrzanym słońcem dachu w Liverpoolu. A z drugiej strony...
– To ty przestraszyłaś mnie. – odpowiedział i wyszczerzył ząbki w szerokim, trochę nieszczerym uśmiechu. Nie chciał okazywać zdziwienia. – I ja nie uciekam. W przeciwieństwie do niektórych. – dodał po chwili, nie powstrzymując się od zgryźliwej uwagi, w której oprócz wyrzutu mogła wyczuć też pewną nutę żalu, który dalej do niej czuł. Nie tak wyobrażał sobie ich pierwsze spotkanie. Nie wiedział nawet co powiedzieć, jak się zachować!
I to był najlepszy czas na odpalenie przygotowanego skręta. Do podpalenia dzieła użył różdżki – potem zaciągnął się drapiącym w gardło dymem i powoli wypuścił w go w stronę Eve, zaraz zaś wyciągając w jej stronę dłoń z rozpalonym poczęstunkiem.
Miał nadzieję, że dzięki temu uda mu się w jakiś sposób wyluzować. Oby. W takiej sytuacji powinien zachować spokój.
– Co się z tobą działo? – zapytał w końcu, marszcząc przy tym brwi w wyrazie zainteresowania. Uciekła, zostawiła go właściwie bez pożegnania, ale nie potrafił udawać, że w ogóle się tym nie przejął. Patrzył tak na nią - taką ładną i słodką, pozornie niewinną - i znowu czuł te dziwne wszechogarniające uczucie gorąca. Nie potrafił się na nią gniewać.
-1 sztuka diablego ziela
Ostatnio zmieniony przez Connor Multon dnia 05.04.22 14:49, w całości zmieniany 1 raz
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrzyła na niego z uwagą, wyłapując złość, która odciskała swoje piętno na przystojnej twarzy Connora. Wyglądał, jakby miał za moment cisnąć w nią zaklęciem, pokazać, że popełniła poważny błąd, rzucając w niego śnieżką. Nic takiego jednak nie miało miejsca. Uśmiechnęła się lekko, kiedy patrzył na nią, jakby była co najmniej duchem i może tak było. A może bardziej wspomnieniem tamtego lata, jakie przez krótki czas dzielili ze sobą. Wsunęła dłonie w kieszenie znoszonego płaszcza, przystając parę kroków od niego.
- Powinnam przeprosić? – spytała niewinnie. Dziwnie było znów go zobaczyć, a tym bardziej zauważyć, jak łatwo rozluźniała się w jego towarzystwie. Naprawdę nic się nie zmieniło.
Zmrużyła nieco oczy, a pełne usta wykrzywiły się w nieszczerym grymasie.
- Auć, jaki przytyk.- syknęła, jakby faktycznie ją to zabolało. Miał w tym jednak rację, gdy przy ostatnim spotkaniu, ich ostatnim wieczorze podała mu całą prawdę, wyjaśniła powody swojego uporu, by nie zostać z nim. Nie poczekała do rana, nie dała mu szansy, aby zareagował po paru godzinach, gdy miał okazję przetrawić te wszystkie informacje. Poranek zastał go samego, a ona była już daleko, najdalej jak się tylko dało. Skrycie żałowała tamtego zachowania, nie powinna tak robić, lecz wtedy zależało jej tylko na znalezieniu bliskich, a przede wszystkim męża. Teraz za to nie miała z tego za wiele.
Pokręciła powoli głową, kiedy wyciągnął w jej kierunku skręta.
- Nie, nie tym razem.- odparła jedynie. Używki były przyjemną możliwością na oderwanie się od szarej rzeczywistości, ale tym razem chciała w tym tkwić. Mimo tej kuszącej alternatywy potrzebowała dziś wszystkich bodźców, jakie dostawała od otoczenia. Przesuwając raz jeszcze wzrokiem po jego twarzy, zatrzymała ciemne tęczówki na świeżej rance na jego policzku.- Brzydko to wygląda.- rzuciła mimochodem, zaraz odwracając spojrzenie, gdy dotarło do niej pytanie.
- Zrobiłam to, co mówiłam... w pewnym sensie.- przyznała z cieniem wahania i lekkim wzruszeniem ramion.- Jedynie więcej czasu zajęło mi dotarcie do Londynu.- przystanek w Dolinie Godryka okazał się dłuższy, niż zakładała, pewnie trwałby nadal, gdyby nie przypadkowe spotkanie.- Ale udało mi się odnaleźć Jamesa i jego rodzeństwo.- dodała, pamiętając, że wspomniała kim był Jimmy.
Zerknęła na niego raz jeszcze.
- A ty? Gdzie się podziewałeś przez ten czas i co robisz w okolicy? – była tego ciekawa, co popchnęło go w okolice stolicy ze zdecydowanie przyjemniejszego Liverpoolu, a tym bardziej, dlaczego był nadal w kraju.- Obiecałeś mi, że zagrzejesz dla mnie miejsce w jakimś ładnym miejscu.- przypomniała mu, unosząc odrobinę brew, jakby wymagając, aby właśnie się wytłumaczył.
- Powinnam przeprosić? – spytała niewinnie. Dziwnie było znów go zobaczyć, a tym bardziej zauważyć, jak łatwo rozluźniała się w jego towarzystwie. Naprawdę nic się nie zmieniło.
Zmrużyła nieco oczy, a pełne usta wykrzywiły się w nieszczerym grymasie.
- Auć, jaki przytyk.- syknęła, jakby faktycznie ją to zabolało. Miał w tym jednak rację, gdy przy ostatnim spotkaniu, ich ostatnim wieczorze podała mu całą prawdę, wyjaśniła powody swojego uporu, by nie zostać z nim. Nie poczekała do rana, nie dała mu szansy, aby zareagował po paru godzinach, gdy miał okazję przetrawić te wszystkie informacje. Poranek zastał go samego, a ona była już daleko, najdalej jak się tylko dało. Skrycie żałowała tamtego zachowania, nie powinna tak robić, lecz wtedy zależało jej tylko na znalezieniu bliskich, a przede wszystkim męża. Teraz za to nie miała z tego za wiele.
Pokręciła powoli głową, kiedy wyciągnął w jej kierunku skręta.
- Nie, nie tym razem.- odparła jedynie. Używki były przyjemną możliwością na oderwanie się od szarej rzeczywistości, ale tym razem chciała w tym tkwić. Mimo tej kuszącej alternatywy potrzebowała dziś wszystkich bodźców, jakie dostawała od otoczenia. Przesuwając raz jeszcze wzrokiem po jego twarzy, zatrzymała ciemne tęczówki na świeżej rance na jego policzku.- Brzydko to wygląda.- rzuciła mimochodem, zaraz odwracając spojrzenie, gdy dotarło do niej pytanie.
- Zrobiłam to, co mówiłam... w pewnym sensie.- przyznała z cieniem wahania i lekkim wzruszeniem ramion.- Jedynie więcej czasu zajęło mi dotarcie do Londynu.- przystanek w Dolinie Godryka okazał się dłuższy, niż zakładała, pewnie trwałby nadal, gdyby nie przypadkowe spotkanie.- Ale udało mi się odnaleźć Jamesa i jego rodzeństwo.- dodała, pamiętając, że wspomniała kim był Jimmy.
Zerknęła na niego raz jeszcze.
- A ty? Gdzie się podziewałeś przez ten czas i co robisz w okolicy? – była tego ciekawa, co popchnęło go w okolice stolicy ze zdecydowanie przyjemniejszego Liverpoolu, a tym bardziej, dlaczego był nadal w kraju.- Obiecałeś mi, że zagrzejesz dla mnie miejsce w jakimś ładnym miejscu.- przypomniała mu, unosząc odrobinę brew, jakby wymagając, aby właśnie się wytłumaczył.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie tak wyobrażał sobie ich kolejne spotkanie. Właściwie to w ogóle go sobie nie wyobrażał – w czasie rozłąki zaczął godzić się z myślą, że już nigdy jej nie spotka, że nie usłyszy jej śpiewu i śmiechu, gdy opowie jeden ze swoich niezbyt wyszukanych żartów. A teraz? Stała tutaj, przyglądała się mu jak gdyby nigdy nic się nie stało i… była. Całe te spotkanie było… dziwne. Absurdalne. W pewnym sensie zabawne, w innym przytłaczające i męczące, głównie zaś – absurdalne i nierealne.
– No pewnie, powinnaś paść na kolana i błagać mnie o wybaczenie. – wyszczerzył ząbki i machnął teatralnie ręką, tym jednym gestem odpędzając od siebie napływające nieprzyjemne myśli. Nie chciał jej przeprosin, nie uważał zresztą, że była mu je winna. W końcu robiła, co uważała za słuszne. Nie zamierzał winić jej za to, że podążała za głosem rozsądku, być może za głosem serca – sam przecież zawsze tak postępował. Właśnie te głosy poprowadziły ich w zupełnie innych kierunkach. I chociaż naprawdę go wtedy zraniła, to teraz nie potrafił się na nią gniewać. Gniewał się w dniu ucieczki, gniewał się przez wszystkie kolejne miesiące samotności, ale nie gniewał się dzisiaj – nie teraz. Jak mógłby? Wyglądała tak niewinnie, tak anielsko z tymi swoimi przyprószonymi śniegiem włosami i z bystrym spojrzeniem brązowych oczu.
A może w rzeczywistości to wszystko zasługa diablego ziela, tak przyjemnie rozluźniającego ciało i umysł? Sam nie wiedział. Ostatnio pozwalał sobie na zbyt wiele używek – przez to zapomniał jak reaguje na wszystko, gdy umysłem nie bawi się żadna substancja. Przez głowę przeszła mu myśl, żeby wyrzucić skręta i porozmawiać z nią w stanie względnej trzeźwości, ale chyba nie miał tyle odwagi, co ona. Bał się tej trzeźwej, czystej i niespodziewanej reakcji.
Zaciągnął się więc ponownie, pozwalając by drapiący dym ponownie wypełnił jego gardło i dopiero wtedy odpowiedział na jej zaczepkę.
– Brzydko? A myślałem, że nadaje mi charakteru. – odparł i przyłożył dłoń do świeżej szramy na policzku. – Chciałem nawet wmawiać ludziom, że zdobyłem ją w trakcie potyczek z okrutnymi rebeliantami, ale to chyba nie jest dobry pomysł. Myślisz, że ktokolwiek by mi uwierzył? – dodał, a wypowiedź skwitował szerokim uśmiechem.
Kolejne słowa Eve - te lekkie zawahanie, wzruszenie ramionami i w jego opinii bezczelne wspomnienie imienia męża – skwitował głośnym parsknięciem śmiechu. Całe te wyjaśnienia wydały mu się w jakiś chory sposób okrutne, może nawet nieprzyzwoite. Jakby wspominając o swoich bliskich popełniała jakąś ogromną niewybaczalną zbrodnię! Spotykali się po tak długim czasie, a ona śmiała mówić mu o cholernym Jamesie Doe?! Ha!
Ponownie zaciągnął się skrętem. Tym razem dym okazał się wyjątkowo nieprzyjemny, wręcz palący – zakrztusił się nim, zakasłał kilka razy i zirytowany wywalił zawiniątko gdzieś w krzaki.
– To bardzo dobrze. – odpowiedział wreszcie. – Cieszę się, że żyje. Koniecznie go ode mnie pozdrów! Wiem! Może niedługo spotkamy się we trójkę i trochę sobie pogawędzimy? Co ty na to? Będzie fajnie, rodzinnie. Powspominamy stare czasy… – dodał przesadnie rozradowanym głosem. I znowu zachowywał się jak niedojrzały, rozpuszczony gówniarz.
Jeśli rzeczywiście kochał Eve, to pewnie powinien cieszyć się jej szczęściem. Jednak w tej dokładnie chwili żałował, że udało jej się ułożyć życie. Samo wyobrażenie Eve u boku Jamesa napawało go tak wielką wściekłością, że miał ochotę rzucić Bombardę w ten cholerny pomnik.
A jej kolejne pytanie – w jego opinii równie bezczelne i nie na miejscu – tylko tę wściekłość wzmacniało. Miał zagrzać jej miejsce w jakimś ładnym miejscu? No pewnie. Nie wspominała jednak, że w pakiecie przyniesie ze sobą rodzinę Doe.
– Co robiłem? Kradłem, zabijałem i waliłem wróżkowy pył z ćpunami z Nokturnu. Zamknęli mnie nawet na chwilę w Azkabanie… Stara bida. – odparł.
Nagle pożałował, że pozbył się skręta. Teraz by się przydał.
– Żartuję. – dodał w końcu, choć przypuszczał, że sama się domyśliła. – Właściwie to nic się nie zmieniło. Teraz mieszkam na Pokątnej i całe dni pracuję… Może za kilka lat uda mi się opuścić Londyn. – wyjaśnił pokrótce, raczej nie zagłębiając się w szczegóły, bo nie chciał, żeby znała całą prawdę. Trochę mu było wstyd! Mieli tak ambitne plany, a skończyli jak skończyli. Ale Eve przynajmniej odnalazła swojego Jamesa, on zaś wrócił do Londynu i wpakował się w jeszcze większe bagno. – A ty? Czemu nie jesteś teraz z Jimmym? Nie martwi się o ciebie? – dodał z wyczuwalną ironią w głosie.
– No pewnie, powinnaś paść na kolana i błagać mnie o wybaczenie. – wyszczerzył ząbki i machnął teatralnie ręką, tym jednym gestem odpędzając od siebie napływające nieprzyjemne myśli. Nie chciał jej przeprosin, nie uważał zresztą, że była mu je winna. W końcu robiła, co uważała za słuszne. Nie zamierzał winić jej za to, że podążała za głosem rozsądku, być może za głosem serca – sam przecież zawsze tak postępował. Właśnie te głosy poprowadziły ich w zupełnie innych kierunkach. I chociaż naprawdę go wtedy zraniła, to teraz nie potrafił się na nią gniewać. Gniewał się w dniu ucieczki, gniewał się przez wszystkie kolejne miesiące samotności, ale nie gniewał się dzisiaj – nie teraz. Jak mógłby? Wyglądała tak niewinnie, tak anielsko z tymi swoimi przyprószonymi śniegiem włosami i z bystrym spojrzeniem brązowych oczu.
A może w rzeczywistości to wszystko zasługa diablego ziela, tak przyjemnie rozluźniającego ciało i umysł? Sam nie wiedział. Ostatnio pozwalał sobie na zbyt wiele używek – przez to zapomniał jak reaguje na wszystko, gdy umysłem nie bawi się żadna substancja. Przez głowę przeszła mu myśl, żeby wyrzucić skręta i porozmawiać z nią w stanie względnej trzeźwości, ale chyba nie miał tyle odwagi, co ona. Bał się tej trzeźwej, czystej i niespodziewanej reakcji.
Zaciągnął się więc ponownie, pozwalając by drapiący dym ponownie wypełnił jego gardło i dopiero wtedy odpowiedział na jej zaczepkę.
– Brzydko? A myślałem, że nadaje mi charakteru. – odparł i przyłożył dłoń do świeżej szramy na policzku. – Chciałem nawet wmawiać ludziom, że zdobyłem ją w trakcie potyczek z okrutnymi rebeliantami, ale to chyba nie jest dobry pomysł. Myślisz, że ktokolwiek by mi uwierzył? – dodał, a wypowiedź skwitował szerokim uśmiechem.
Kolejne słowa Eve - te lekkie zawahanie, wzruszenie ramionami i w jego opinii bezczelne wspomnienie imienia męża – skwitował głośnym parsknięciem śmiechu. Całe te wyjaśnienia wydały mu się w jakiś chory sposób okrutne, może nawet nieprzyzwoite. Jakby wspominając o swoich bliskich popełniała jakąś ogromną niewybaczalną zbrodnię! Spotykali się po tak długim czasie, a ona śmiała mówić mu o cholernym Jamesie Doe?! Ha!
Ponownie zaciągnął się skrętem. Tym razem dym okazał się wyjątkowo nieprzyjemny, wręcz palący – zakrztusił się nim, zakasłał kilka razy i zirytowany wywalił zawiniątko gdzieś w krzaki.
– To bardzo dobrze. – odpowiedział wreszcie. – Cieszę się, że żyje. Koniecznie go ode mnie pozdrów! Wiem! Może niedługo spotkamy się we trójkę i trochę sobie pogawędzimy? Co ty na to? Będzie fajnie, rodzinnie. Powspominamy stare czasy… – dodał przesadnie rozradowanym głosem. I znowu zachowywał się jak niedojrzały, rozpuszczony gówniarz.
Jeśli rzeczywiście kochał Eve, to pewnie powinien cieszyć się jej szczęściem. Jednak w tej dokładnie chwili żałował, że udało jej się ułożyć życie. Samo wyobrażenie Eve u boku Jamesa napawało go tak wielką wściekłością, że miał ochotę rzucić Bombardę w ten cholerny pomnik.
A jej kolejne pytanie – w jego opinii równie bezczelne i nie na miejscu – tylko tę wściekłość wzmacniało. Miał zagrzać jej miejsce w jakimś ładnym miejscu? No pewnie. Nie wspominała jednak, że w pakiecie przyniesie ze sobą rodzinę Doe.
– Co robiłem? Kradłem, zabijałem i waliłem wróżkowy pył z ćpunami z Nokturnu. Zamknęli mnie nawet na chwilę w Azkabanie… Stara bida. – odparł.
Nagle pożałował, że pozbył się skręta. Teraz by się przydał.
– Żartuję. – dodał w końcu, choć przypuszczał, że sama się domyśliła. – Właściwie to nic się nie zmieniło. Teraz mieszkam na Pokątnej i całe dni pracuję… Może za kilka lat uda mi się opuścić Londyn. – wyjaśnił pokrótce, raczej nie zagłębiając się w szczegóły, bo nie chciał, żeby znała całą prawdę. Trochę mu było wstyd! Mieli tak ambitne plany, a skończyli jak skończyli. Ale Eve przynajmniej odnalazła swojego Jamesa, on zaś wrócił do Londynu i wpakował się w jeszcze większe bagno. – A ty? Czemu nie jesteś teraz z Jimmym? Nie martwi się o ciebie? – dodał z wyczuwalną ironią w głosie.
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Usta rozciągnęły się w uśmiechu, ale ciemne oczy zmrużyły nieco. Wiedziała, że żartował, potwierdził to gestem sprzed chwili. Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie wykorzystała chwili, aby się z nim podrażnić. Potrzebowała tego, Connor był jak odskocznia od okropnej rzeczywistości ze swoim kiepskim żartem i charakterkiem, który uwielbiała.- Nie nawykłam padać na kolana, ale jeśli ci bardzo zależy...- rzuciła żartobliwie, ciekawa jego reakcji. Takie głupkowate teksty, niewinne pyskówki były przecież standardem w Liverpoolu. Czuła, że go zraniła w dniu, kiedy zostawiła za sobą, ale gdyby miała wybór, znów znalazła się w tamtym miejscu i czasie... nie zrobiłaby niczego innego. Musiała i potrzebowała odnaleźć chłopaka, którego kochała. Multon był świetny, domyślała się, że gdyby dała mu szansę, byłby równie cudownym partnerem, towarzyszem w kolejnych tygodniach, miesiącach, może i latach. Nie mogła jednak tego sprawdzić, po prostu nie.
- Może trochę. Dziewczyny lubią chłopaków z bliznami... to dodaje wam zadziorności i udowodnia, że się nie patyczkujecie.- odparła pogodnie, patrząc, jak sięgnął dłonią do policzka. Sama wyciągnęła dłoń, by zetrzeć z jego skóry stróżkę krwi, która spłynęła niżej. Cofnęła się nieco i zmierzyła go uważnym spojrzeniem.- Przyznam, że masz w sobie coś z łobuza, więc może i któraś panna uwierzyłaby w taką historię.- dodała z cichym śmiechem, który mimo wszystko urwał się szybko. Znała jego charakterek i gdyby usłyszała taką historię, sama zawahałaby się czy to, aby nie jest prawda. Pamiętała, jak nieco ponad rok temu denerwowała się na niego, kiedy dał się wciągnąć w kolejną bójkę i wrócił do mieszkania z limem pod okiem.
Z lekką rezerwą obserwowała go, gdy zareagował śmiechem na jej słowa, a później zaczął kaszleć przez skręta. Nie przypadł jej do gustu wydźwięk tego, ale milczała, czekając czy powie cokolwiek. Spięła się nieco na propozycję spotkania w trójkę. Jeśli jeden z większych koszmarów mógł się urzeczywistnić to właśnie pod taką postacią. Nie chciała nawet rozważać, jak mogłoby się zakończyć takie spotkanie. Może przesadzała i widziała wszystko, co tyczyło się ich dwójki w jednym miejscu, w czarnych barwach, ale wolała nie ryzykować. Poza tym to i tak było teraz bez znaczenia... bo ten, którego reakcji się obawiała, był nie wiadomo gdzie. Zamiast niego, miała teraz przed sobą Multona, tego złego, najpewniej zirytowanego i zmieszanego. Wiele by dała, żeby dowiedzieć się, co naprawdę siedziało mu w głowie.- Eh, Connor, przestań.- burknęła z lekkim grymasem. Odwróciła się powoli od niego, by przejść kilka kroków ku pomnikowi. Obejrzała się przez ramię, dopiero po dłuższej chwili.- Nie wyrosłeś z tego jeszcze? Powinieneś.- musiał zapomnieć, odpuścić sobie.
Przewróciła oczami, słysząc, co robił przez ten czas. Cholerny krętacz, nie wierzyła w ani jedno słowo. Był, jaki był, ale wtedy nie przekraczał pewnych granic, teraz wątpiła, aby poszedł tak daleko. Potwierdził to moment później, dlatego cicho odetchnęła.
- Nie poszczęściło nam się, co? – spytała, ale nie patrzyła na niego. Te słowa niosły ze sobą, wnioski, jakie wysnuła przez ostatnie tygodnie. Osiągnęła cel, odnalazła tych, których chciała, ale to nie było to czego się spodziewała. Codzienność nie stała się piękniejsza i łatwiejsza, było tylko ciężej. Życie w pojedynkę lub we dwoje miało więcej plusów, dawało miejsce na popełnienie błędów.
Zerknęła na niego z irytacją.
- Denerwujący jesteś.- tak, jak kiedyś, kiedy czasami przeginał. Mimo to nie była na niego zła.- Pewnie nie martwi się.- wzruszyła ramionami, bo nawet nie wiedziała, jak mogło być faktycznie.- To, że znalazłam bliskich, nie znaczy, że dam się uwiązać przy nich na stałe.- dodała szczerze. Nie umiała tak, tkwić w miejscu, potrzebowała ruchu, może była powsinogą bardziej, niż dotąd myślała.- Poza tym, jakbym siedziała z nim... nie trafiłabym na Ciebie. Żałujesz tego spotkania? – uniosła nieco brew, pochylając się w międzyczasie, by zebrać z ziemi trochę śniegu. Powoli lepiła śnieżkę ani na moment nie odwracając już spojrzenia od chłopaka.- Mogę sobie pójść.- kącik ust drgnął zadziornie.
- Może trochę. Dziewczyny lubią chłopaków z bliznami... to dodaje wam zadziorności i udowodnia, że się nie patyczkujecie.- odparła pogodnie, patrząc, jak sięgnął dłonią do policzka. Sama wyciągnęła dłoń, by zetrzeć z jego skóry stróżkę krwi, która spłynęła niżej. Cofnęła się nieco i zmierzyła go uważnym spojrzeniem.- Przyznam, że masz w sobie coś z łobuza, więc może i któraś panna uwierzyłaby w taką historię.- dodała z cichym śmiechem, który mimo wszystko urwał się szybko. Znała jego charakterek i gdyby usłyszała taką historię, sama zawahałaby się czy to, aby nie jest prawda. Pamiętała, jak nieco ponad rok temu denerwowała się na niego, kiedy dał się wciągnąć w kolejną bójkę i wrócił do mieszkania z limem pod okiem.
Z lekką rezerwą obserwowała go, gdy zareagował śmiechem na jej słowa, a później zaczął kaszleć przez skręta. Nie przypadł jej do gustu wydźwięk tego, ale milczała, czekając czy powie cokolwiek. Spięła się nieco na propozycję spotkania w trójkę. Jeśli jeden z większych koszmarów mógł się urzeczywistnić to właśnie pod taką postacią. Nie chciała nawet rozważać, jak mogłoby się zakończyć takie spotkanie. Może przesadzała i widziała wszystko, co tyczyło się ich dwójki w jednym miejscu, w czarnych barwach, ale wolała nie ryzykować. Poza tym to i tak było teraz bez znaczenia... bo ten, którego reakcji się obawiała, był nie wiadomo gdzie. Zamiast niego, miała teraz przed sobą Multona, tego złego, najpewniej zirytowanego i zmieszanego. Wiele by dała, żeby dowiedzieć się, co naprawdę siedziało mu w głowie.- Eh, Connor, przestań.- burknęła z lekkim grymasem. Odwróciła się powoli od niego, by przejść kilka kroków ku pomnikowi. Obejrzała się przez ramię, dopiero po dłuższej chwili.- Nie wyrosłeś z tego jeszcze? Powinieneś.- musiał zapomnieć, odpuścić sobie.
Przewróciła oczami, słysząc, co robił przez ten czas. Cholerny krętacz, nie wierzyła w ani jedno słowo. Był, jaki był, ale wtedy nie przekraczał pewnych granic, teraz wątpiła, aby poszedł tak daleko. Potwierdził to moment później, dlatego cicho odetchnęła.
- Nie poszczęściło nam się, co? – spytała, ale nie patrzyła na niego. Te słowa niosły ze sobą, wnioski, jakie wysnuła przez ostatnie tygodnie. Osiągnęła cel, odnalazła tych, których chciała, ale to nie było to czego się spodziewała. Codzienność nie stała się piękniejsza i łatwiejsza, było tylko ciężej. Życie w pojedynkę lub we dwoje miało więcej plusów, dawało miejsce na popełnienie błędów.
Zerknęła na niego z irytacją.
- Denerwujący jesteś.- tak, jak kiedyś, kiedy czasami przeginał. Mimo to nie była na niego zła.- Pewnie nie martwi się.- wzruszyła ramionami, bo nawet nie wiedziała, jak mogło być faktycznie.- To, że znalazłam bliskich, nie znaczy, że dam się uwiązać przy nich na stałe.- dodała szczerze. Nie umiała tak, tkwić w miejscu, potrzebowała ruchu, może była powsinogą bardziej, niż dotąd myślała.- Poza tym, jakbym siedziała z nim... nie trafiłabym na Ciebie. Żałujesz tego spotkania? – uniosła nieco brew, pochylając się w międzyczasie, by zebrać z ziemi trochę śniegu. Powoli lepiła śnieżkę ani na moment nie odwracając już spojrzenia od chłopaka.- Mogę sobie pójść.- kącik ust drgnął zadziornie.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uśmiech Eve wywołał w nim dziwne uczucie satysfakcji. Czuł się trochę jak dzieciak, którego pochwalono za wykonanie bardzo trudnego zadania – jakby tym głupim i niezbyt wyszukanym żartem dokonał czegoś wielkiego, a ten jeden uśmiech był wymarzoną nagrodą, długo oczekiwanym łakociem. Trochę zresztą tak było, bo tak długo się nie widzieli, że zdążył już zapomnieć jak ładnie się uśmiecha!
– Ja? Z łobuza? – udał zaskoczonego. – Nie wiem o czym mówisz, Eve. Jestem złotym chłopcem! Takiego ze świecą szukać. – dodał i wyszczerzył się raz jeszcze, gdy sięgnęła dłonią do jego policzka. Niby mały gest, prawie porównywalny do tego uśmiechu, ale momentalnie zrobiło mu się cieplej, trochę jakby ponownie znalazł się na nagrzanym słońcem dachu w Liverpoolu. Żałował, że nie trwało to chwilę dłużej, że tak szybko się wycofała.
I na dodatek się od niego odwróciła! Był zły, choć już nie przez samo wspomnienie o Jamesie – teraz był zły, bo nie mógł się jej swobodnie przyglądać. Postawił w jej kierunku kilka kroków, zatrzymując się jednak w połowie, bo nagłe skrócenie dystansu wydało mu się dziwnie nienaturalne, nie na miejscu.
Nie wyrosłeś z tego jeszcze? Ha! Znowu trochę się zirytował. Nie miał kiedy do tego przywyknąć. Przez cały pobyt w Liverpoolu liczył na to, że Eve zapomni o cholernym Jamesie Doe, że mimo wszystko zdecyduje się pozostać z Multonem. Przez czas rozłąki marzył o tym samym. Teraz zaś okazywało się, że odnalazła Jamesa, że odnalazła spokój u boku ukochanego i rodziny – nie u boku Connora. Jak miałby się z tym pogodzić?
Dopiero kolejne słowa Eve sprawiły, że zaczął trochę w te szczęście wątpić. Faktycznie, nie poszczęściło się im – zamiast czerpać z życia garściami i spełniać marzenia, stali tutaj i udawali, że jest w porządku. Nagle zrobiło mu się dziwnie smutno – uświadomiła mu, że rzeczywiście nic nie układało się po jego myśli. I po jej.
– E tam. Mogło być gorzej… Byle dożyć końca wojny, potem wszystko się ułoży. – zapewnił ją bez przekonania w głosie, bo sam w to nie wierzył. Pocieszał siebie, pocieszał i ją, choć doskonale wiedział, że zakończenie wojny wcale niczego nie gwarantowało. Nie chciał jednak drążyć tego tematu – nie chciał słyszeć jak bardzo jest u niej źle, choć przez chwilę miło żyło się z myślą, że odnalezienie Jamesa wcale nie przyniosło jej spełnienia. To by znaczyło, że może wcale go nie potrzebowała? Złudne nadzieje.
– A ty niezbyt miła. – odparł na kolejne zarzuty dziewczyny, tym razem naśladując urażonego dzieciaka, by w ten głupi sposób rozładować napięcie. Zrobiło mu się głupio – zachowywał się jak totalny dzieciak. Faktycznie, zamiast cieszyć się tym spotkaniem on pierdolił głupoty o Jamesie. Może sam się w nim zakochał, heh?
– Może trochę… Chciałbym się lepiej przygotować. Gdybym wiedział, że się spotkamy to zarezerwowałbym nam stolik w jakiejś ekskluzywnej restauracji. To byłoby w moim stylu… Wiesz, że zawsze byłem typem romantyka. – zażartował, obserwując uważnie jak formuje w dłoniach śnieżną kulkę. – Za co tym razem oberwę? Za piękne oczy? – dodał i pochylił się, by uformować swoją. – I za co powinnaś oberwać ty? Niech pomyślę… – zamruczał, po czym nagle cisnął w nią śnieżką, celując gdzieś w okolice twarzy. Z Eve nie musiał obchodzić się jak z lalką.
Oczywiście, że nie chciał, żeby sobie szła. Mogła zostać tutaj na zawsze.
– Ja? Z łobuza? – udał zaskoczonego. – Nie wiem o czym mówisz, Eve. Jestem złotym chłopcem! Takiego ze świecą szukać. – dodał i wyszczerzył się raz jeszcze, gdy sięgnęła dłonią do jego policzka. Niby mały gest, prawie porównywalny do tego uśmiechu, ale momentalnie zrobiło mu się cieplej, trochę jakby ponownie znalazł się na nagrzanym słońcem dachu w Liverpoolu. Żałował, że nie trwało to chwilę dłużej, że tak szybko się wycofała.
I na dodatek się od niego odwróciła! Był zły, choć już nie przez samo wspomnienie o Jamesie – teraz był zły, bo nie mógł się jej swobodnie przyglądać. Postawił w jej kierunku kilka kroków, zatrzymując się jednak w połowie, bo nagłe skrócenie dystansu wydało mu się dziwnie nienaturalne, nie na miejscu.
Nie wyrosłeś z tego jeszcze? Ha! Znowu trochę się zirytował. Nie miał kiedy do tego przywyknąć. Przez cały pobyt w Liverpoolu liczył na to, że Eve zapomni o cholernym Jamesie Doe, że mimo wszystko zdecyduje się pozostać z Multonem. Przez czas rozłąki marzył o tym samym. Teraz zaś okazywało się, że odnalazła Jamesa, że odnalazła spokój u boku ukochanego i rodziny – nie u boku Connora. Jak miałby się z tym pogodzić?
Dopiero kolejne słowa Eve sprawiły, że zaczął trochę w te szczęście wątpić. Faktycznie, nie poszczęściło się im – zamiast czerpać z życia garściami i spełniać marzenia, stali tutaj i udawali, że jest w porządku. Nagle zrobiło mu się dziwnie smutno – uświadomiła mu, że rzeczywiście nic nie układało się po jego myśli. I po jej.
– E tam. Mogło być gorzej… Byle dożyć końca wojny, potem wszystko się ułoży. – zapewnił ją bez przekonania w głosie, bo sam w to nie wierzył. Pocieszał siebie, pocieszał i ją, choć doskonale wiedział, że zakończenie wojny wcale niczego nie gwarantowało. Nie chciał jednak drążyć tego tematu – nie chciał słyszeć jak bardzo jest u niej źle, choć przez chwilę miło żyło się z myślą, że odnalezienie Jamesa wcale nie przyniosło jej spełnienia. To by znaczyło, że może wcale go nie potrzebowała? Złudne nadzieje.
– A ty niezbyt miła. – odparł na kolejne zarzuty dziewczyny, tym razem naśladując urażonego dzieciaka, by w ten głupi sposób rozładować napięcie. Zrobiło mu się głupio – zachowywał się jak totalny dzieciak. Faktycznie, zamiast cieszyć się tym spotkaniem on pierdolił głupoty o Jamesie. Może sam się w nim zakochał, heh?
– Może trochę… Chciałbym się lepiej przygotować. Gdybym wiedział, że się spotkamy to zarezerwowałbym nam stolik w jakiejś ekskluzywnej restauracji. To byłoby w moim stylu… Wiesz, że zawsze byłem typem romantyka. – zażartował, obserwując uważnie jak formuje w dłoniach śnieżną kulkę. – Za co tym razem oberwę? Za piękne oczy? – dodał i pochylił się, by uformować swoją. – I za co powinnaś oberwać ty? Niech pomyślę… – zamruczał, po czym nagle cisnął w nią śnieżką, celując gdzieś w okolice twarzy. Z Eve nie musiał obchodzić się jak z lalką.
Oczywiście, że nie chciał, żeby sobie szła. Mogła zostać tutaj na zawsze.
Connor Multon
Zawód : diler
Wiek : 21
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Ze wszystkich rzeczy ja najbardziej pragnę życia
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
To dlatego, że je mogę skończyć nawet dzisiaj
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miała ochotę się śmiać, co było przyjemne po ostatnich wydarzeniach... po zniknięciu Jamesa i skutkach czkawki teleportacyjnej. Nie sądziła, że ktokolwiek będzie w stanie na tyle poprawić jej humor, ale najwyraźniej zapomniała, że Connor potrafił przebić się przez barierę złego humoru i smutku. Tak samo dobrze radził sobie w Liverpoolu i może dlatego, została z nim dłużej, niż miała w zwyczaju w jakimkolwiek innym miejscu.- Złotym? Zapomnij.- było wiele określeń na niego, ale nawet fakt, że był blondynem nie powodował, że określiłaby go złotym.- Ze świecą, wątpię... ale przyznaj odpalony skręt z diablego ziela albo jakiś mocny alkohol, same by cię przyciągnęły. Nie trzeba byłoby szukać.- cichy chichot wyrwał się z jej gardła. Kiedy spotkali się daleko stąd, właśnie taki był, a czy nadal? Była w sumie ciekawa, chociaż wątpiła, aby mieli jeszcze okazję spędzić parę godzin na rozgrzanym słońcem dachu, podając sobie butelkę, jakiegoś kiepskiego wina, które udało się skombinować. Trochę za tym tęskniła, ale nie chciała tego przyznawać na głos.
Nie widziała jego złości, chociaż słyszała, że podszedł kilka kroków. Nie był zbyt lekki, więc śnieg pod butami trzeszczał dość charakterystycznie. Nie obejrzała się na niego, ufając mu na tyle, by nie obawiać się, mieć go za plecami, poza czujnym spojrzeniem. Potarła delikatnie dłonie o siebie, jakby chciała je rozgrzać, ale wcale nie dokuczało jej zimno. Przynajmniej nie w tym konkretnym momencie.
Milczała, kiedy nie odpowiedział na pytanie, a uraczył ją przeciągającą się ciszą. Nie naciskała na niego, domyślała się, co mogłaby usłyszeć. Przez kilka chwil, ledwie moment czuła się winna, że najwyraźniej miesiące temu zabawiła się jego kosztem, aż tak. Myślała, że postawiła sprawę jasno, wyznaczyła granice z którymi się pogodził i zaakceptował. Myliła się? Chciała spytać, wyjaśnić to raz jeszcze i ostatni. Jednak żadne słowo nie padło spomiędzy pełnych ust, jakby nie potrafiła wydusić z siebie pytania. Chyba tak było, dlatego trwała nieruchomo czekając nie wiadomo na co, aż w końcu wyrwała się z tego otępienia.
- Optymista.- prychnęła, by ukryć lekkie zmieszanie, które odczuła, bardziej niż powinna.- Myślisz, że koniec wojny załatwi wszystko? Że będzie znów normalnie? – sama nie wiedziała, co sądzi. Nie spoglądała z większą nadzieją na którąkolwiek ze stron konfliktu. Wiedziała przecież, że ludzie jej pokroju, cyganie nie zyskają nigdy, będąc tak samo pogardliwie traktowani, gdy zapanuje spokój kiedyś.
Posłała mu łagodny uśmiech, kiedy przesadnie zachowywał się, jak dzieciak. To już nie było naturalne, a przerysowywał swoje reakcje. Była mu wdzięczna za takie odwracanie uwagi od problemów.
- Jak zawsze, nic się nie zmieniło od Liverpoolu.- odparła na zarzut, że nie jest miła. Wtedy też nie była, a już zwłaszcza z początku, gdy poza cieniem fascynacji przystojnym, ulicznym grajkiem, nie chciała poznawać go lepiej. Odtrącała, próbowała zniechęcić i zwyczajnie się nie dało.
Słuchała jego odpowiedzi, powoli lepiąc w dłoniach śnieżkę. Nie spieszyła się, czekała na idealny moment dla siebie.- Wątpię, aby dało się być lepiej przygotowanym do tej rozmowy.- zawsze byłoby coś nie tak, coś nie na miejscu. Trudne relacje miały chyba to do siebie.
- Jasne, niepoprawny romantyk. Nadal pamiętam, co grałeś mi na rynku w Liverpoolu.- była tym zachwycona wtedy i teraz najpewniej byłaby nadal. Connor był utalentowany, ale chyba nie wykorzystywał nigdy swojego potencjału na sto procent, a szkoda. Świat na tym tracił.
- Jeszcze nie wiem, ale mów dalej, a znajdę powód.- zapewniła go ze śmiechem, którego nie próbowała stłumić.- Ja? Za nic.- dodała zaraz i czuła w kościach, co zaraz się stanie, a mimo to refleks ją zawiódł. Odsunęła się nieco, ale rzucona śnieżka i tak ją trafiła, chociaż w bark, a nie twarz.- Osz ty wredny.- burknęła, ale spojrzenie ciemnych oczu było pogodne, wręcz roześmiane. Rzuciła w niego śnieżką, by zaraz sięgnąć po kolejną porcję śniegu i szybko rzucić kolejną. Nie zwracała uwagi na otoczenie, nie przejmowała się niczym, chwilowo za dobrze bawiąc z nim.
Nie widziała jego złości, chociaż słyszała, że podszedł kilka kroków. Nie był zbyt lekki, więc śnieg pod butami trzeszczał dość charakterystycznie. Nie obejrzała się na niego, ufając mu na tyle, by nie obawiać się, mieć go za plecami, poza czujnym spojrzeniem. Potarła delikatnie dłonie o siebie, jakby chciała je rozgrzać, ale wcale nie dokuczało jej zimno. Przynajmniej nie w tym konkretnym momencie.
Milczała, kiedy nie odpowiedział na pytanie, a uraczył ją przeciągającą się ciszą. Nie naciskała na niego, domyślała się, co mogłaby usłyszeć. Przez kilka chwil, ledwie moment czuła się winna, że najwyraźniej miesiące temu zabawiła się jego kosztem, aż tak. Myślała, że postawiła sprawę jasno, wyznaczyła granice z którymi się pogodził i zaakceptował. Myliła się? Chciała spytać, wyjaśnić to raz jeszcze i ostatni. Jednak żadne słowo nie padło spomiędzy pełnych ust, jakby nie potrafiła wydusić z siebie pytania. Chyba tak było, dlatego trwała nieruchomo czekając nie wiadomo na co, aż w końcu wyrwała się z tego otępienia.
- Optymista.- prychnęła, by ukryć lekkie zmieszanie, które odczuła, bardziej niż powinna.- Myślisz, że koniec wojny załatwi wszystko? Że będzie znów normalnie? – sama nie wiedziała, co sądzi. Nie spoglądała z większą nadzieją na którąkolwiek ze stron konfliktu. Wiedziała przecież, że ludzie jej pokroju, cyganie nie zyskają nigdy, będąc tak samo pogardliwie traktowani, gdy zapanuje spokój kiedyś.
Posłała mu łagodny uśmiech, kiedy przesadnie zachowywał się, jak dzieciak. To już nie było naturalne, a przerysowywał swoje reakcje. Była mu wdzięczna za takie odwracanie uwagi od problemów.
- Jak zawsze, nic się nie zmieniło od Liverpoolu.- odparła na zarzut, że nie jest miła. Wtedy też nie była, a już zwłaszcza z początku, gdy poza cieniem fascynacji przystojnym, ulicznym grajkiem, nie chciała poznawać go lepiej. Odtrącała, próbowała zniechęcić i zwyczajnie się nie dało.
Słuchała jego odpowiedzi, powoli lepiąc w dłoniach śnieżkę. Nie spieszyła się, czekała na idealny moment dla siebie.- Wątpię, aby dało się być lepiej przygotowanym do tej rozmowy.- zawsze byłoby coś nie tak, coś nie na miejscu. Trudne relacje miały chyba to do siebie.
- Jasne, niepoprawny romantyk. Nadal pamiętam, co grałeś mi na rynku w Liverpoolu.- była tym zachwycona wtedy i teraz najpewniej byłaby nadal. Connor był utalentowany, ale chyba nie wykorzystywał nigdy swojego potencjału na sto procent, a szkoda. Świat na tym tracił.
- Jeszcze nie wiem, ale mów dalej, a znajdę powód.- zapewniła go ze śmiechem, którego nie próbowała stłumić.- Ja? Za nic.- dodała zaraz i czuła w kościach, co zaraz się stanie, a mimo to refleks ją zawiódł. Odsunęła się nieco, ale rzucona śnieżka i tak ją trafiła, chociaż w bark, a nie twarz.- Osz ty wredny.- burknęła, ale spojrzenie ciemnych oczu było pogodne, wręcz roześmiane. Rzuciła w niego śnieżką, by zaraz sięgnąć po kolejną porcję śniegu i szybko rzucić kolejną. Nie zwracała uwagi na otoczenie, nie przejmowała się niczym, chwilowo za dobrze bawiąc z nim.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pomnik pocałunków
Szybka odpowiedź