Cmentarz
Strona 1 z 24 • 1, 2, 3 ... 12 ... 24
AutorWiadomość
Cmentarz
Cmentarz założony w erze wiktoriańskiej, bujnie porośnięty drzewami, krzakami oraz kwiatami i chwastami, które wyrosły tu wyłącznie w sposób naturalny. Otoczony jest kamiennym murkiem. Rzędy niezliczonych mogił ciągną się długimi sznurami przecinanymi alejkami, krzewami, żywopłotami i drzewami, podczas gdy zimna mgła przysłania niekiedy pole widzenia, mogłoby się zdawać, że cmentarz unosi się w powietrzu, gdzieś między chmurami, w tej ciszy, tym chłodzie. Niesamowite tło stanowią zapierające dech w piersiach widoki na panoramę Londynu, rozciągające się na południe od głównej stacji metra. Jest to jedno z największych i najstarszych miejsc pochowku w całej Wielkiej Brytanii. Architektura sięgająca dziewiętnastego wieku wzbudza ogromny podziw i jest inspiracją dla wielu artystów. Ta różnorodna sceneria od kilkunastu lat zaczęła powoli popadać w ruinę, zyskując jeszcze więcej na swym nietypowym uroku. W oddali, w jednym z zachodnich sektorów, znajduje się miejsce pochówku czarodziejów - osłonięte magią i rzędami brzóz, jeszcze cichsze i smutniejsze, z posągami aniołów, kamiennymi ławeczkami i wiecznie płonącymi ognikami.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów.
| czasoprzestrzeń podeimosowa
Żadnej cmentarnej mgły, żadnego zacinającego deszczu. Niebo wieczorne, zbyt jasne, by pojawiły się na nich gwiazdy, szaroniebieskie. Atmosfera letniego, nieco ciężkiego spokoju, miło otulająca przegrzane dniem ciała. Bez strachów, bez duchów, bez koszmaru - Deirdre nigdy nie wierzyła w stereotypowe postrzegania świata, najbardziej przerażona będąc we własnej, przytulnej kuchni, trzymając w ręku pisany na szybko list z Elgin, a nie tutaj, na mrocznym, wiktoriańskim cmentarzu, całkiem opustoszałym o tej dziwnej porze. Nikt raczej nie zabierał tutaj swojej drugiej połówki na romantyczne spacery - nie w środku lata - nikt także nie podziwiał niesamowitej panoramy Londynu, wyrysowanej na tle jasnogranatowego nieba złotą kredką zachodzącego słońca. Gdzieniegdzie przemykały pojedyncze postaci, pewnie powracające ze świeżych grobów, ale Deirdre nie przyglądała się ani zachwycającemu widokowi ani nudnym twarzom, idąc po krętej ścieżce z wzrokiem utkwionym gdzieś pomiędzy. Zazwyczaj pozostawała niesamowicie skupiona w swojej paranoidalnej (od pewnego czasu) czujności, ale teraz, w tym cichym, rozległym miejscu, zachowywała się całkiem swobodnie. Co nie znaczy, że psychicznie kwitła - Dei przesiąknięta uczuciami nigdy nie czuła się dobrze, wyższe emocje denerwowały ją niepomiernie, zwłaszcza połączone z nostalgicznymi zabawami w uduchowienie. Szczerze pogardzała tą częścią siebie, częścią nie do usunięcia, bo jak najbardziej człowieczą, która dyktowała kapryśnie swoje racje, popychając ją do czynów niesamowicie ckliwych.
Tak jak teraz, kiedy powoli spacerowała po cmentarzu, przyciskając do piersi bukiet krwistoczerwonych jaskrów, bardziej pasujących na prezent dla zakochanej młódki niż jako podarunek dla matki. Matki nieistniejącej od roku, matki martwej, zimnej; matki spoczywającej setki kilometrów stąd, na szkockiej ziemi, na cmentarzu w ogóle nie przypominającym tego wiktoriańskiej nekropolii. W Elgin praktycznie nie rosły kwiaty, nie budowano wystawnych nagrobków a mogiła Jin Tsagairt wyróżniała się z równego rządka innych martwych tylko egzotycznym imieniem. Dei dokładnie pamiętała tamten pogrzeb w palącym, lipcowym słońcu, rażącym ją nawet przez czarną woalkę, pod którą skrywała nie łzy, a siny ślad po uderzeniu. Tamten dzień był koszmarem, rozpoczynającym cały maraton nieszczęść, teraz zbliżający się ku mecie? Nie, nie była przecież szczęśliwa - po prostu szybko adaptowała się do każdych warunków, zaciskając zęby i brnąc do przodu niezależnie od przeszkód. I coraz częściej ujawniającej się głupiej ckliwości, przez którą teraz składała kwiaty na przypadkowym, najbardziej zaniedbanym grobie w magicznej części cmentarza. Nie potrafiła odczytać napisu na kamieniu, ale w tym nieracjonalnym przypadku prawda niezbyt ją interesowała. Przecież ona sama nie umarła razem z matką, wydrapała sobie drogę na wolność i teraz mogła tylko obserwować niepasujące do śmierci radosne kwiaty. Pochyliła się i ułożyła je ładniej na mchu porastającym nagrobek, po czym wyprostowała się, wsuwając ręce do kieszeni letniego, beżowego płaszczyka. Słońce zachodziło nad Londynem tuż za jej plecami a ona wpatrywała się w ślad po odklejonych pozłacanych literach, zastanawiając się, czy nad prawdziwym grobem matki stoi teraz jej rodzina. Nie mogła ich odwiedzić, nie miała czasu...a tak naprawdę nie miała odwagi. Jeszcze nie teraz.
Żadnej cmentarnej mgły, żadnego zacinającego deszczu. Niebo wieczorne, zbyt jasne, by pojawiły się na nich gwiazdy, szaroniebieskie. Atmosfera letniego, nieco ciężkiego spokoju, miło otulająca przegrzane dniem ciała. Bez strachów, bez duchów, bez koszmaru - Deirdre nigdy nie wierzyła w stereotypowe postrzegania świata, najbardziej przerażona będąc we własnej, przytulnej kuchni, trzymając w ręku pisany na szybko list z Elgin, a nie tutaj, na mrocznym, wiktoriańskim cmentarzu, całkiem opustoszałym o tej dziwnej porze. Nikt raczej nie zabierał tutaj swojej drugiej połówki na romantyczne spacery - nie w środku lata - nikt także nie podziwiał niesamowitej panoramy Londynu, wyrysowanej na tle jasnogranatowego nieba złotą kredką zachodzącego słońca. Gdzieniegdzie przemykały pojedyncze postaci, pewnie powracające ze świeżych grobów, ale Deirdre nie przyglądała się ani zachwycającemu widokowi ani nudnym twarzom, idąc po krętej ścieżce z wzrokiem utkwionym gdzieś pomiędzy. Zazwyczaj pozostawała niesamowicie skupiona w swojej paranoidalnej (od pewnego czasu) czujności, ale teraz, w tym cichym, rozległym miejscu, zachowywała się całkiem swobodnie. Co nie znaczy, że psychicznie kwitła - Dei przesiąknięta uczuciami nigdy nie czuła się dobrze, wyższe emocje denerwowały ją niepomiernie, zwłaszcza połączone z nostalgicznymi zabawami w uduchowienie. Szczerze pogardzała tą częścią siebie, częścią nie do usunięcia, bo jak najbardziej człowieczą, która dyktowała kapryśnie swoje racje, popychając ją do czynów niesamowicie ckliwych.
Tak jak teraz, kiedy powoli spacerowała po cmentarzu, przyciskając do piersi bukiet krwistoczerwonych jaskrów, bardziej pasujących na prezent dla zakochanej młódki niż jako podarunek dla matki. Matki nieistniejącej od roku, matki martwej, zimnej; matki spoczywającej setki kilometrów stąd, na szkockiej ziemi, na cmentarzu w ogóle nie przypominającym tego wiktoriańskiej nekropolii. W Elgin praktycznie nie rosły kwiaty, nie budowano wystawnych nagrobków a mogiła Jin Tsagairt wyróżniała się z równego rządka innych martwych tylko egzotycznym imieniem. Dei dokładnie pamiętała tamten pogrzeb w palącym, lipcowym słońcu, rażącym ją nawet przez czarną woalkę, pod którą skrywała nie łzy, a siny ślad po uderzeniu. Tamten dzień był koszmarem, rozpoczynającym cały maraton nieszczęść, teraz zbliżający się ku mecie? Nie, nie była przecież szczęśliwa - po prostu szybko adaptowała się do każdych warunków, zaciskając zęby i brnąc do przodu niezależnie od przeszkód. I coraz częściej ujawniającej się głupiej ckliwości, przez którą teraz składała kwiaty na przypadkowym, najbardziej zaniedbanym grobie w magicznej części cmentarza. Nie potrafiła odczytać napisu na kamieniu, ale w tym nieracjonalnym przypadku prawda niezbyt ją interesowała. Przecież ona sama nie umarła razem z matką, wydrapała sobie drogę na wolność i teraz mogła tylko obserwować niepasujące do śmierci radosne kwiaty. Pochyliła się i ułożyła je ładniej na mchu porastającym nagrobek, po czym wyprostowała się, wsuwając ręce do kieszeni letniego, beżowego płaszczyka. Słońce zachodziło nad Londynem tuż za jej plecami a ona wpatrywała się w ślad po odklejonych pozłacanych literach, zastanawiając się, czy nad prawdziwym grobem matki stoi teraz jej rodzina. Nie mogła ich odwiedzić, nie miała czasu...a tak naprawdę nie miała odwagi. Jeszcze nie teraz.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Śmierć była doprawdy niedorzeczna. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to jedna z tych najbardziej złowieszczych dla niego okoliczności. Zdawał sobie bowiem sprawę, że jeśli – był niezłym czarodziejem, ale to nadal nie wystarczało – przyjdzie po niego, to wówczas zrówna go z każdym przedstawicielem świata, w którym przyszło mu bytować. Raz jeszcze okaże się, że nie jest kimś szczególnym. Byle jaki mugol, żałosna szlama mogli zginąć w podobny, nawet identyczny sposób. Promień zielonego światła – oburzała go myśl, że mógłby odejść w spokoju, nie w walce i nie drogą magiczną – i sztywne członki ciała, zamieniającego się powoli w marmurowy posąg. Tak piękny i dostojny, ale nadal to była tylko i wyłącznie bryła. Czasami miał obawy, że boi się tego biologicznego procesu, że jest człowiekiem zbyt twardo stąpającym po ziemi, by móc patrzeć z optymizmem w krainę życia wiecznego. Był raczej przekonany, że jego egzystencja zamyka się w tym ziemskim cyklu, który nadal nie był domknięty. W jego wieku niektórzy już tworzyli bilanse zysków i strat, a Castor nadal łapczywie łapał powietrze w płuca, nie przejmując się ziarenkami piasku na własnej klepsydrze. Nadal był w grze, nadal ściskał mocno różdżkę w dłoni, zapalając nią papierosa i zachwycając się widokiem, który rozpościerał się przed jego oczami. Cmentarz powinien napawać go obrzydzeniem, ale ta gra w stawanie twarzą w twarz z największymi demonami była niezwykle podniecająca. Czuł gęsią skórkę, która pojawiała się na przedramionach i na karku, kiedy spacerował między nagrobkami i w myślach projektował swój własny. Zanosił się cichym śmiechem, przeradzającym się w potężny kaszel człowieka, który nie rozstawał się z nikotyną i alkoholem. Cóż, oswajanie nieznanego i pozostawanie przy tym mężczyzną wymagało niejednokrotnie specjalnych środków. Nic więc dziwnego, że na miejsce spotkania z dawną marą wybrał to otoczenie. Pełne duchów przeszłości, które muskały jego ucho, szepcząc mu do ucha niewymowne zaklęcia.
Nie przejmował się wyrzutami sumienia, chłód powietrza drażnił jego blizny – o które nie dbał z czystego kaprysu – a on stawał ramię w ramię z uroczym demonem o krwistoczerwonych ustach wampira. Miał wrażenie, że już rozpętało się piekło na ziemi, kiedy niby przypadkiem musnął jej skórę na plecach swoją ręką, ale to był tylko krótkotrwały dreszcz nienawiści.
Tej najczystszej i najbardziej świętej. Tej, która sprawiała, że żył pełnią życia i oddychał już spokojnie, wpatrując się w kwiaty i w litery.
Bez cienia współczucia na pomarszczonej twarzy człowieka, któremu już przyszło pochować swoich rodziców. Chętnie podzieliłby się z nią truizmem na temat ludzkiej egzystencji i nieuniknionej kolei losu, ale jego instynkt drapieżcy nakazał mu najpierw zadbać o jej dłonie, które znalazły się w jego silnym uścisku, zanim zdążyła wyjąć różdżkę i rozprawić się z nim po swojemu.
To dziwne, ale trzymał ją za ręce z tyłu, przyciskając do siebie, zupełnie tak jakby tulili się do siebie i dodawali sobie wsparcia, choć jego bladoniebieskie oczy płonęły żądzą czystej nienawiści, a słowa, które kierował w jej stronę były nasycone jedynie jadem.
- Nauczyłem cię wiele, a dajesz się atakować od tyłu? A może tak lubisz? To twoja ulubiona pozycja? – złapał ją za nadgarstki jeszcze mocniej i z lubością przyciągnął do siebie, szepcząc jej na ucho.
Spotkanie po latach… Po roku, dwanaście miesięcy kurczyło mu się do minut, sekund, niewiele się zmieniło od czasu, gdy policzkował ją z innych powodów, choć miał wrażenie, że tak naprawdę ich zażyłość karmiła się tymi najbardziej prymitywnymi instynktami walki o władzę, nawet jeśli chodziło o prostą grę miłosną.
Nie przejmował się wyrzutami sumienia, chłód powietrza drażnił jego blizny – o które nie dbał z czystego kaprysu – a on stawał ramię w ramię z uroczym demonem o krwistoczerwonych ustach wampira. Miał wrażenie, że już rozpętało się piekło na ziemi, kiedy niby przypadkiem musnął jej skórę na plecach swoją ręką, ale to był tylko krótkotrwały dreszcz nienawiści.
Tej najczystszej i najbardziej świętej. Tej, która sprawiała, że żył pełnią życia i oddychał już spokojnie, wpatrując się w kwiaty i w litery.
Bez cienia współczucia na pomarszczonej twarzy człowieka, któremu już przyszło pochować swoich rodziców. Chętnie podzieliłby się z nią truizmem na temat ludzkiej egzystencji i nieuniknionej kolei losu, ale jego instynkt drapieżcy nakazał mu najpierw zadbać o jej dłonie, które znalazły się w jego silnym uścisku, zanim zdążyła wyjąć różdżkę i rozprawić się z nim po swojemu.
To dziwne, ale trzymał ją za ręce z tyłu, przyciskając do siebie, zupełnie tak jakby tulili się do siebie i dodawali sobie wsparcia, choć jego bladoniebieskie oczy płonęły żądzą czystej nienawiści, a słowa, które kierował w jej stronę były nasycone jedynie jadem.
- Nauczyłem cię wiele, a dajesz się atakować od tyłu? A może tak lubisz? To twoja ulubiona pozycja? – złapał ją za nadgarstki jeszcze mocniej i z lubością przyciągnął do siebie, szepcząc jej na ucho.
Spotkanie po latach… Po roku, dwanaście miesięcy kurczyło mu się do minut, sekund, niewiele się zmieniło od czasu, gdy policzkował ją z innych powodów, choć miał wrażenie, że tak naprawdę ich zażyłość karmiła się tymi najbardziej prymitywnymi instynktami walki o władzę, nawet jeśli chodziło o prostą grę miłosną.
Gość
Gość
Czerwone jaskry tylko wzbogacały intensywną, wręcz szmaragdową zieleń mchu, hipnotyzując Deirdre na długą chwilę. W podobnej kolorystyce wspominała matkę: filigranową, śliczną kobietę, po której odziedziczyła prawie wszystko. Wygląd - tylko wzrost zawdzięczała ojcu - charakter, ambicję, pracoholizm, chęć doskonalenia, odwagę. C(i)ałokształt Deirdre z lekką modyfikacją w postaci całkowitego usunięcia empatii. Jin poświęciła całe swoje życie pacjentom, pomocy najuboższym, tym, których nie było stać na opiekę. Ryzykowała własnym życiem w okresie drugiej wielkiej wojny, nigdy nie pytając o strony konfliktu. Dla Dei była największą bohaterką, wzorem do naśladowania, najmądrzejszą kobietą na świecie. Za rzadko jednak mogła z nią porozmawiać, podzielić się problemami, zetrzeć ideologię empatii z zaborczym egoizmem. Naiwnie sądziła, że mają jeszcze dużo czasu, że kiedy już uda się jej stanąć pewnie na ostatnim szczeblu ministerialnej kariery będzie mogła zaprosić ją do swojego gabinetu i podziękować za wszystko. Tak się nie stało, zaślepiona wizją władczej siebie i czarnomagicznymi rozgrywkami, nie zauważała powolnego rozpadu rodziny. Obraz rozbawionej matki, zdrowego ojca i beztroskiego rodzeństwa wrył się mocno w umysł Dei, rozsypując się na drobne kawałki dopiero w chwili ostatniego pożegnania. Wszystko, co znała i kochała obróciło się w popiół, pozostawiając ją samą w obcym świecie. Nie mogła się nawet załamać, mając zbyt wiele spraw do załatwienia. Nigdy nie nosiła żałoby, nawet teraz, podczas prowizorycznej rocznicy - jasny płaszcz, jasna sukienka, jasne buty, nieco przybrudzone już kurzem wybrukowanych ścieżek. Powinna raczej skupiać się na wspominaniu matki radosnej, ale...nie potrafiła przywołać jej twarzy. Tylko krwista czerwień i ukochany przez Jin szmaragd, tylko tania kolorystyka z Czarownicy, tylko wyblakłe zdjęcie piękności w uzdrowicielskim kitlu. Dawne oparcie wymykało się Dei niepostrzeżenie: z całej siły próbowała wrócić wspomnieniami do radosnego dzieciństwa, ale i wtedy twarz matki wydawała się zamglona, obca, daleka.
Nie wiedziała, ile stała tuż nad anonimowym nagrobkiem bez ruchu, próbując na szybko poradzić sobie z przeszłością. Jednorazowa, uniwersalna psychoterapia przypominała bardziej bezsensowne rozdrapywanie lekko zasklepionej rany - niepotrzebnie tu przychodziła, niepotrzebnie próbowała przeżyć tanie katharsis, niepotrzebnie upamiętniała kogoś, kto i tak do tej pory stał się już tylko szkieletem. Targające Dei uczucia stawały się coraz silniejsze, dekoncentrując ją do tego stopnia, że zignorowała ciche kroki za swoimi plecami. Pewnie kolejny dramatyczny żałobnik, szukający swojej naiwnej łączności z tamtym światem...
Nie myliła się zbytnio. Wystarczyła sekunda, specyficzny zapach, dotknięcie dłoni i w końcu stanowczy uchwyt, by rozpoznała w nieznajomym ducha rodem z najgorszych koszmarów. Marę z bagien, potwora spod łóżka, chińskiego smoka, ginącego od własnego płomienia. Nawet nie drgnęła, obcasy kremowych butów nie stuknęły o kamienny bruk; nie podniosła także głowy, wpatrzona w porośnięty świeżym mchem grób. Równie dobrze mężczyzny za jej plecami mogłoby nie być: kolejny duch przeszłości, jednak twarz Castora Blacka potrafiła przywołać z najdrobniejszymi w każdym momencie swojego życia. Znała wszystkie zmarszczki, grymasy, uśmiechy, uniesienia brwi, tiki nerwowe - całą mapę manipulacyjnych myśli, odzwierciedlonych wystudiowaną mimiką. A wszystko to w oranżowych płomieniach. Albo ostatnich promieniach zachodzącego słońca, po raz ostatni barwiącego wiktoriański cmentarz przed zalaniem go szarą mgłą.
Ukrywającą w sobie dwójkę kochanków, przyjaciół, rodzinę - wyglądali przecież na zrozpaczonych bliskich, w ciszy oddających hołd zmarłemu krewnemu. Postawny mężczyzna przytulający i zagarniający do siebie kobietę; dla kogoś postronnego był to wzruszający, cmentarny obrazek. Dla Deirdre natomiast...chyba wstęp do piekieł. Była zaskoczona, ale nie szalenie: wiedziała przecież, że konfrontacja jest nieunikniona, że ten rok względnego spokoju musi się zakończyć. Obydwoje pielęgnowali swoje rany w milczeniu, snując plany zemsty. Sądziła jednak, że spotkają się dopiero wtedy, kiedy ona o tym zadecyduje, już silna, bogata, wpływowa, stojąc nad jego spopielonym na dobre ciałem. Niewyleczona arogancja ciągle potrafiła przesłonić Deirdre zdrowy rozsądek, na tyle silny, by nie pozwolić jej teraz na głupie próby wyrwania nadgarstków z uścisku jego dużych dłoni. Stała bez ruchu, czując ciepły oddech owiewający jej ucho razem z czułymi słowami przywitania. Obrzydzenie i nienawiść napłynęły nową falą; musiała zagryźć wargi, żeby nie wrzasnąć, chociaż odsłonięta skóra szyi pokryła się gęsią skórką.
- Przecież mnie nie atakujesz, Castorze - odparła po chwili beznamiętnym głosem, pełnym uprzejmości i szacunku do starszych. Nakręcany tembr głosu zdystansowanej pensjonarki, jakim posługiwała się na początku znajomości, kiedy jeszcze nie pozwoliła mu się poznać do końca. Świadomość całkowitego odsłonięcia spinała jej mięśnie, ale poza tym wyglądała na osobę całkowicie rozluźnioną. Jego podłe aluzje wywołały kolejny lekki grymas na jej twarzy, znikający tak szybko, jak się pojawił.- Stęskniłeś się za mną? - spytała tym samym tonem, nieco nerwowo prostując i zginając palce w uwięzionych dłoniach. Chciała się odwrócić, chciała spojrzeć mu prosto w oczy, chciała doszukiwać się gałęzi blizn, wystających spod mankietów idealnie skrojonego ubrania, chciała widzieć zmiany, jakich dokonała. Megalomania stosowana, zaraźliwa, przenoszona drogą wzniosłych idei i równie potężnej zmysłowości, teraz pozostającej tuż za jej plecami. Przytulana, ochraniana, unieruchomiona: kark wystawiony na zaklęcia i pocałunki. Od dawna nie czuła w sobie tak wielu skrajnych emocji; wspomnienie matki zeszło na dalszy plan, teraz fantomowo na nagrobku widziała inicjały Blacka. Jasnowidztwo?
Nie wiedziała, ile stała tuż nad anonimowym nagrobkiem bez ruchu, próbując na szybko poradzić sobie z przeszłością. Jednorazowa, uniwersalna psychoterapia przypominała bardziej bezsensowne rozdrapywanie lekko zasklepionej rany - niepotrzebnie tu przychodziła, niepotrzebnie próbowała przeżyć tanie katharsis, niepotrzebnie upamiętniała kogoś, kto i tak do tej pory stał się już tylko szkieletem. Targające Dei uczucia stawały się coraz silniejsze, dekoncentrując ją do tego stopnia, że zignorowała ciche kroki za swoimi plecami. Pewnie kolejny dramatyczny żałobnik, szukający swojej naiwnej łączności z tamtym światem...
Nie myliła się zbytnio. Wystarczyła sekunda, specyficzny zapach, dotknięcie dłoni i w końcu stanowczy uchwyt, by rozpoznała w nieznajomym ducha rodem z najgorszych koszmarów. Marę z bagien, potwora spod łóżka, chińskiego smoka, ginącego od własnego płomienia. Nawet nie drgnęła, obcasy kremowych butów nie stuknęły o kamienny bruk; nie podniosła także głowy, wpatrzona w porośnięty świeżym mchem grób. Równie dobrze mężczyzny za jej plecami mogłoby nie być: kolejny duch przeszłości, jednak twarz Castora Blacka potrafiła przywołać z najdrobniejszymi w każdym momencie swojego życia. Znała wszystkie zmarszczki, grymasy, uśmiechy, uniesienia brwi, tiki nerwowe - całą mapę manipulacyjnych myśli, odzwierciedlonych wystudiowaną mimiką. A wszystko to w oranżowych płomieniach. Albo ostatnich promieniach zachodzącego słońca, po raz ostatni barwiącego wiktoriański cmentarz przed zalaniem go szarą mgłą.
Ukrywającą w sobie dwójkę kochanków, przyjaciół, rodzinę - wyglądali przecież na zrozpaczonych bliskich, w ciszy oddających hołd zmarłemu krewnemu. Postawny mężczyzna przytulający i zagarniający do siebie kobietę; dla kogoś postronnego był to wzruszający, cmentarny obrazek. Dla Deirdre natomiast...chyba wstęp do piekieł. Była zaskoczona, ale nie szalenie: wiedziała przecież, że konfrontacja jest nieunikniona, że ten rok względnego spokoju musi się zakończyć. Obydwoje pielęgnowali swoje rany w milczeniu, snując plany zemsty. Sądziła jednak, że spotkają się dopiero wtedy, kiedy ona o tym zadecyduje, już silna, bogata, wpływowa, stojąc nad jego spopielonym na dobre ciałem. Niewyleczona arogancja ciągle potrafiła przesłonić Deirdre zdrowy rozsądek, na tyle silny, by nie pozwolić jej teraz na głupie próby wyrwania nadgarstków z uścisku jego dużych dłoni. Stała bez ruchu, czując ciepły oddech owiewający jej ucho razem z czułymi słowami przywitania. Obrzydzenie i nienawiść napłynęły nową falą; musiała zagryźć wargi, żeby nie wrzasnąć, chociaż odsłonięta skóra szyi pokryła się gęsią skórką.
- Przecież mnie nie atakujesz, Castorze - odparła po chwili beznamiętnym głosem, pełnym uprzejmości i szacunku do starszych. Nakręcany tembr głosu zdystansowanej pensjonarki, jakim posługiwała się na początku znajomości, kiedy jeszcze nie pozwoliła mu się poznać do końca. Świadomość całkowitego odsłonięcia spinała jej mięśnie, ale poza tym wyglądała na osobę całkowicie rozluźnioną. Jego podłe aluzje wywołały kolejny lekki grymas na jej twarzy, znikający tak szybko, jak się pojawił.- Stęskniłeś się za mną? - spytała tym samym tonem, nieco nerwowo prostując i zginając palce w uwięzionych dłoniach. Chciała się odwrócić, chciała spojrzeć mu prosto w oczy, chciała doszukiwać się gałęzi blizn, wystających spod mankietów idealnie skrojonego ubrania, chciała widzieć zmiany, jakich dokonała. Megalomania stosowana, zaraźliwa, przenoszona drogą wzniosłych idei i równie potężnej zmysłowości, teraz pozostającej tuż za jej plecami. Przytulana, ochraniana, unieruchomiona: kark wystawiony na zaklęcia i pocałunki. Od dawna nie czuła w sobie tak wielu skrajnych emocji; wspomnienie matki zeszło na dalszy plan, teraz fantomowo na nagrobku widziała inicjały Blacka. Jasnowidztwo?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wedle wszelkich prawideł ich znajomość wyglądała jak tani banał, który wprawdzie dało przybrać się w bardziej jaskrawe barwy, ale tak naprawdę nie mógł oprzeć się wrażeniu, że oboje występują w jakiejś żałosnej sztuce, w której nie brakowało przecież zakończenia. Całkiem prostego – zemsta zatoczyła koło i spopieliła jego ciało – więc dogrywali kolejne akty, stojąc przy sobie i wdychając zapach tego cmentarnego odoru śmierci. Która ich podzieliła.
Właściwie miał wszelkie powody, by już znienawidzić jej matkę, choć nie wpadł tutaj, by bezcześcić jej grób. Takie zagrywki dobre były dla młodocianych i bezsilnych kochanków, Castor natomiast nadal trzymał się w ryzach, doskonale lecząc rany rozczarowania i zawodu – te fizyczne pozostawił sobie na pamiątkę – zamieniając wszelkie uczucia, jakimi obdarzał tę kobietę w nienawiść tak silną, że aż obezwładniającą. Nie był idiotą. Wiek i zdobyte doświadczenie wymagały od niego, by nieco ostudził własne zamiary. Wiedział, że vendetta – a do tej przecież dążył, zjawiając się tutaj tylko w ramach prologu – najlepiej smakuje podana na zimno, bez cienia jakiejkolwiek zażyłości. Obojętność była wskazana i dlatego wystawiał się jej bezpośrednio, chcąc być pewna, że nie zwiedzie go przepaść jej długich rzęs, które spuszczała na oczy z wyrazem wściekłości. Wiedział, co do niego czuje i nie potrzebował do tego infiltracji jej umysłu, którego nitki nerwów i tak przenikały przez jego palce. Zupełnie jak popiół z papierosa, który właśnie zakończył żywot na nieskazitelnej powierzchni grobu jej matki. Nie cenił podobnych zagrań, uważał je za niskie, ale zrobiłby wiele, by wyrwać Dei z jej kostiumu grzecznej dziewczynki i córki.
Dziwki, w myślach mógł obelżywie wyzywać ją od najgorszych, przypominając sobie pogłoski o jej karierze, choć tak naprawdę uważał, że i tak spadła na cztery łapy. Jak wstrętne czarne kocisko, które gdzieś na tle krwisto czerwonego zachodu słońca złapało ptaka i właśnie pożerało swoją ofiarę, dopełniając obrazu makabreski wiktoriańskiego cmentarza. Uwielbiał zwracać uwagę na takie szczegóły, nasycać się okrucieństwem tego świata i udowadniać sobie, że pośród ludzi jest wyjątkowy, bo nie odwraca głowy od wszystkiego, co było złe i niegodne. Dlatego też wiadomość o upadku jednej z bardziej ambitnych stażystek – upadku na jego życzenie, rozkaz i modlitwę – wydała mu się tak cudowna. Czuł podskórny dreszcz a myśl o tym, że teraz mają ją wszyscy i że jest bezużytecznym przedmiotem, który wyrzuca się po zużyciu. Raz za razem, nieskończoność upokorzenia niemal całkowicie uspokajała jego żądzę krwi, choć nadal miał wrażenie, że pragnąłby dla niej gorszego losu. Projektował go sobie w głowie przez cały rok i teraz niemalże czuł jego zarys w spięciu jej ramion. Musiała czuć się przerażona jego obecnością.
Mógłby to sprawdzić, ale nadal odmawiał sobie przyjemności wrycia się w jej umysł, pozostawiając sobie tę lukę, tę tajemnicę, która sprawiała, że wieczór nadal pozostawał ciepły, a on sam nachylał się do niej, zapominając, że w domu zostawił zaniepokojoną żonę, a romans ze stażystką przypłacił degradacją w Ministerstwie.
Chwilową, oczami wyobraźni już widział siebie na stanowisku Ministra Magii, forsującego kolejne ustawy zakazujące nauczania magii szlam i innych podludzi. Świat wydawałby mu się znacznie bardziej czystym miejscem, gdyby już mógł pozbyć się tego robactwa, które teraz bezczelnie rozprzestrzeniało się w jego krainie czarodziei.
Łącznie z chińską prostytutką, która zachowywała stoicki spokój damy w opałach. Zabrakło księcia, który mógłby wyrwać tę kurtyzanę ze szponów potwora. Dosłownie, tylko on wiedział, że długi płaszcz i przystojna powierzchowność dżentelmena przed sześćdziesiątką zakrywają realny obraz poparzonego monstrum, którym stał się przez tę kobietę. Stojącą teraz i uległą mu we wszystkim. Równie dobrze mógłby sprowadzić ją na kolana, by błagała o przebaczenie, ale taka walka nigdy go nie interesowała. Może i był bezdusznym mordercą z najpodlejszymi instynktami, ale był również honorowy i nie zamierzał tak łatwo pozwolić jej przegrać. On tylko szykował ją do prawdziwego starcia, podjudzał dawne demony, przypominał w tym małe zwierzątko, które szarpie za wąsy lwa, choć ona dobrze wiedziała, że nie powinna dopuszczać do tego, by go nie doceniać.
W przeciwnym razie mogła już pożegnać się z życiem.
Grzeczna dziewczynka, wybrała szacunek, nie lekkomyślną impertynencję, a mimo to nie mógł oprzeć się pokusie, by kopnąć ją na płytę, uwalniając się od jej rąk.
- Nie powinnaś nikomu ufać – zauważył ze smutkiem człowieka, który znowu doznaje rozczarowania, choć spojrzenie, którym wreszcie ją przeszył, było raczej zachęcające. Rzucał jej rękawiczkę, rozbierając ją wzrokiem z jasnego płaszczyka i wspomnień po matce.
Chciała walczyć? Proszę bardzo, on zapalał kolejnego papierosa i znowu łączył ich krótkotrwały płomień. To niesamowite, że nie zadrżał na widok ognia, który rok temu trawił jego ciało. Pokazywał jej, że i to przetrwał, stał się mocniejszy i jeszcze bardziej pragnął zemsty, choć dziś prowadził konwencjonalną rozmowę dwóch znajomych.
- Czy można stęsknić się za dziewczyną, którą można mieć za kilka galeonów? – odpowiedział niemal filozoficznie, nie wyciągając do niej ręki, zabrał tylko bukiet krwistoczerwonych kwiatów z grobu i obrywał go z płatków, zupełnie jakby wyliczał na nich fakt bycia kochanym przez nią. – Zastanawiam się, za ile szanowny Cezar oddałby ciebie mnie. Za darmo? Zapewne wie, ze jesteś dla mnie jak córka – kontynuował z uroczym uśmiechem starszego pana, opiekuna i sennego koszmaru, który na jej oczach przeobrażał się z namacalnego człowieka w mitologiczną Erynię, która już wyciągała do niej wężowe ramiona.
I pomyśleć, że był tylko zwykłym urzędnikiem Ministerstwa, zwykłą szumowiną, która już teraz wiodła ponury żywot człowieka znużonego własnym życiem i szukającego wrażeń z wysoko podniesionym czołem.
Właściwie miał wszelkie powody, by już znienawidzić jej matkę, choć nie wpadł tutaj, by bezcześcić jej grób. Takie zagrywki dobre były dla młodocianych i bezsilnych kochanków, Castor natomiast nadal trzymał się w ryzach, doskonale lecząc rany rozczarowania i zawodu – te fizyczne pozostawił sobie na pamiątkę – zamieniając wszelkie uczucia, jakimi obdarzał tę kobietę w nienawiść tak silną, że aż obezwładniającą. Nie był idiotą. Wiek i zdobyte doświadczenie wymagały od niego, by nieco ostudził własne zamiary. Wiedział, że vendetta – a do tej przecież dążył, zjawiając się tutaj tylko w ramach prologu – najlepiej smakuje podana na zimno, bez cienia jakiejkolwiek zażyłości. Obojętność była wskazana i dlatego wystawiał się jej bezpośrednio, chcąc być pewna, że nie zwiedzie go przepaść jej długich rzęs, które spuszczała na oczy z wyrazem wściekłości. Wiedział, co do niego czuje i nie potrzebował do tego infiltracji jej umysłu, którego nitki nerwów i tak przenikały przez jego palce. Zupełnie jak popiół z papierosa, który właśnie zakończył żywot na nieskazitelnej powierzchni grobu jej matki. Nie cenił podobnych zagrań, uważał je za niskie, ale zrobiłby wiele, by wyrwać Dei z jej kostiumu grzecznej dziewczynki i córki.
Dziwki, w myślach mógł obelżywie wyzywać ją od najgorszych, przypominając sobie pogłoski o jej karierze, choć tak naprawdę uważał, że i tak spadła na cztery łapy. Jak wstrętne czarne kocisko, które gdzieś na tle krwisto czerwonego zachodu słońca złapało ptaka i właśnie pożerało swoją ofiarę, dopełniając obrazu makabreski wiktoriańskiego cmentarza. Uwielbiał zwracać uwagę na takie szczegóły, nasycać się okrucieństwem tego świata i udowadniać sobie, że pośród ludzi jest wyjątkowy, bo nie odwraca głowy od wszystkiego, co było złe i niegodne. Dlatego też wiadomość o upadku jednej z bardziej ambitnych stażystek – upadku na jego życzenie, rozkaz i modlitwę – wydała mu się tak cudowna. Czuł podskórny dreszcz a myśl o tym, że teraz mają ją wszyscy i że jest bezużytecznym przedmiotem, który wyrzuca się po zużyciu. Raz za razem, nieskończoność upokorzenia niemal całkowicie uspokajała jego żądzę krwi, choć nadal miał wrażenie, że pragnąłby dla niej gorszego losu. Projektował go sobie w głowie przez cały rok i teraz niemalże czuł jego zarys w spięciu jej ramion. Musiała czuć się przerażona jego obecnością.
Mógłby to sprawdzić, ale nadal odmawiał sobie przyjemności wrycia się w jej umysł, pozostawiając sobie tę lukę, tę tajemnicę, która sprawiała, że wieczór nadal pozostawał ciepły, a on sam nachylał się do niej, zapominając, że w domu zostawił zaniepokojoną żonę, a romans ze stażystką przypłacił degradacją w Ministerstwie.
Chwilową, oczami wyobraźni już widział siebie na stanowisku Ministra Magii, forsującego kolejne ustawy zakazujące nauczania magii szlam i innych podludzi. Świat wydawałby mu się znacznie bardziej czystym miejscem, gdyby już mógł pozbyć się tego robactwa, które teraz bezczelnie rozprzestrzeniało się w jego krainie czarodziei.
Łącznie z chińską prostytutką, która zachowywała stoicki spokój damy w opałach. Zabrakło księcia, który mógłby wyrwać tę kurtyzanę ze szponów potwora. Dosłownie, tylko on wiedział, że długi płaszcz i przystojna powierzchowność dżentelmena przed sześćdziesiątką zakrywają realny obraz poparzonego monstrum, którym stał się przez tę kobietę. Stojącą teraz i uległą mu we wszystkim. Równie dobrze mógłby sprowadzić ją na kolana, by błagała o przebaczenie, ale taka walka nigdy go nie interesowała. Może i był bezdusznym mordercą z najpodlejszymi instynktami, ale był również honorowy i nie zamierzał tak łatwo pozwolić jej przegrać. On tylko szykował ją do prawdziwego starcia, podjudzał dawne demony, przypominał w tym małe zwierzątko, które szarpie za wąsy lwa, choć ona dobrze wiedziała, że nie powinna dopuszczać do tego, by go nie doceniać.
W przeciwnym razie mogła już pożegnać się z życiem.
Grzeczna dziewczynka, wybrała szacunek, nie lekkomyślną impertynencję, a mimo to nie mógł oprzeć się pokusie, by kopnąć ją na płytę, uwalniając się od jej rąk.
- Nie powinnaś nikomu ufać – zauważył ze smutkiem człowieka, który znowu doznaje rozczarowania, choć spojrzenie, którym wreszcie ją przeszył, było raczej zachęcające. Rzucał jej rękawiczkę, rozbierając ją wzrokiem z jasnego płaszczyka i wspomnień po matce.
Chciała walczyć? Proszę bardzo, on zapalał kolejnego papierosa i znowu łączył ich krótkotrwały płomień. To niesamowite, że nie zadrżał na widok ognia, który rok temu trawił jego ciało. Pokazywał jej, że i to przetrwał, stał się mocniejszy i jeszcze bardziej pragnął zemsty, choć dziś prowadził konwencjonalną rozmowę dwóch znajomych.
- Czy można stęsknić się za dziewczyną, którą można mieć za kilka galeonów? – odpowiedział niemal filozoficznie, nie wyciągając do niej ręki, zabrał tylko bukiet krwistoczerwonych kwiatów z grobu i obrywał go z płatków, zupełnie jakby wyliczał na nich fakt bycia kochanym przez nią. – Zastanawiam się, za ile szanowny Cezar oddałby ciebie mnie. Za darmo? Zapewne wie, ze jesteś dla mnie jak córka – kontynuował z uroczym uśmiechem starszego pana, opiekuna i sennego koszmaru, który na jej oczach przeobrażał się z namacalnego człowieka w mitologiczną Erynię, która już wyciągała do niej wężowe ramiona.
I pomyśleć, że był tylko zwykłym urzędnikiem Ministerstwa, zwykłą szumowiną, która już teraz wiodła ponury żywot człowieka znużonego własnym życiem i szukającego wrażeń z wysoko podniesionym czołem.
Gość
Gość
Gdyby za nią stał ktoś inny, w jej głowie z pewnością pojawiłoby się wiele pytań. Skąd wiedział, gdzie jest? Od jak dawna ją obserwował? Ile wiedział o jej nowym życiu? Dlaczego postanowił zobaczyć się z nią właśnie teraz? Same konkrety, pomagające w naszkicowaniu subtelnego planu zemsty, jednak zamiast tego masochistycznie rysowała portret pamięciowy jednej z najważniejszych osób w jej życiu. Przy pomocy własnej krwi, na spalonym drewnie; finezja tkliwych wspomnień, napływających do gardła falą wymiocin. Nienawidziła go z całego serca, ale to destrukcyjne uczucie rozkładało się na wiele dni, tygodni i miesięcy - tylko dlatego mogła teraz pozostawać obojętna. Opanowanie wymagało od niej wielkich pokładów skupienia, oddychała płytko, próbując na nowo uporządkować nadmiar emocji. Z kiepskim skutkiem, w głowie pojawiały się coraz to nowsze obrazy, głównie ukazujące ją zafascynowaną Blackiem. Jego wiedzą, doświadczeniem, wyczuciem, umiejętnościami; stanowił niedościgniony wzór, prywatnego bożka, którego mogła czcić i z którego mogła czerpać, tak naprawdę będąc tylko narzędziem. Teraz zdawała sobie z tego sprawę - ciągle przecież odgrywała rolę przedmiotu, tym razem tego przeznaczonego do zaspokajania najbardziej prymitywnych pragnień. Stworzona do wyższych celów, skończyła na samym dnie, nawet tam próbując zachować godność.
Nawet nie jęknęła, gdy mężczyzna stojący za jej plecami popchnął ją gwałtownie, tak, że upadła kolanami na płytę nagrobka. Przywykła do bólu, do zdartej skóry, do poniżenia, ale to serwowane jej przez Blacka wręcz przypadkowo, działało na nią bardzo destrukcyjnie. Nie wstała z klęczek się od razu, rozcierając obolałe nadgarstki. Długie włosy opadły jej na twarz, ale na razie nie podnosiła wzroku, pewna, że zobaczenie twarzy Castora nie pomoże w uporaniu się z prywatnymi demonami. Podszeptującymi coś o różdżce, o zaklęciu niewybaczalnym, o wypaleniu miejsca, w którym stał Black do gołej ziemi, nie pozostawiając po nim niczego. Żadnego popiołu, żadnego dziedzica - decyzje Deirdre niosły za sobą tylko zniszczenie. Nie potrzebowała w tym doradztwa, chociaż to Castor subtelnie prowadził ją ku przepaści, szarmancko, pod rękę, obiecując jej władzę, jaką projektował dla samego siebie. W końcu orientowała się w jego podłym planie, ale było już za późno: lądowała na samym dnie z ognistą pociechą w sercu. Ciągle żywą, nawet wtedy, kiedy chwiejnie podnosiła się z kolan, stając w końcu twarzą w twarz z Blackiem.
Trochę więcej zmarszczek, to samo przeszywające spojrzenie. Spodziewała się większej zmiany, jakiegoś potwornego znamienia strachu, na zawsze szpecącego arystokratę, ale fałszywie uroczy uśmiech Blacka pozostawał bez zmian. Mogła tylko domyślać się blizn, ukrytych pod idealnie skrojonym garniturem i pod tą maską pewnego siebie starszego pana, stojącego nad anonimowym grobem z bukietem czerwonych jaskrów.
Najchętniej uderzyłaby go w twarz - tak po prostu, pieszczotliwie, z nienawiścią, żeby rozpoznać, czy nie jest kolejną projekcją najgorszych koszmarów, w których Black podchodził do niej z tym miłym, sympatycznym uśmiechem, wyciągając spalone do białej kości palce, by pogłaskać ją po policzku. W ostatnich promieniach dnia wydawał się zawieszony gdzieś pomiędzy rzeczywistością a tęskną fanaberią, do której nigdy by się nie przyznała. Wolała wystudiowaną obojętność, pokazującą, że stał się dla niej kimś obcym, że wspólnie spędzone lata w ogóle się nie liczyły, że nie ma w niej ani grama ówczesnej fascynacji. Musiała utrzymać tę fasadę, nawet z nieco obtłuczonymi kolanami i z pomiętą sukienką, jaką poprawiła, nie odrywając wzroku od jasnych oczu Castora.
- Widocznie można, skoro tu jesteś - odparła, ciągle obojętnie, chociaż świadomość, że Francis wie o jej obecnym zawodzie, na nowo nakręciła jej chorą wyobraźnię. I poczucie krzywdy; to on zniszczył jej życie, zamknął drogi kariery, zepchnął do Wenus; to jemu zawdzięczała to najgorsze z upodleń. Ręce, luźno opuszczone po obydwu stronach jej ciała, drżały niespokojnie, jakby za chwilę miała sięgnąć po różdżkę. Albo szarpnąć Castora za sobą, prosto do płytkiego grobu jakiegoś nieszczęśnika. Deirdre zagryzła wargi niemal do krwi, po czym zrobiła chwiejny krok w stronę siwowłosego, z zamiarem rzucenia w niego najsilniejszą klątwa, wymierzenia siarczystego policzka albo...splunięcia mu prosto w twarz.
Tylko tym mogła okazać bezmiar nienawiści, pasji, i pogardy - do niego? Do samej siebie? Gubiła się już w żałosnym labiryncie własnych słabości, jakby ciągle istniał wpojony jej przez Blacka system obwiniania siebie za wszelkie pomyłki. Nienawidziła siebie za to, że ciągle patrzyła na niego w ten sposób, czekając na kolejną prawdę objawioną z czarnomagicznej księgi, na kolejną dawkę przyjemności tak obezwładniającej, że aż strasznej. Jakby zaklęte szkło utkwiło w jej oku na dobre, nie pozwalając na zobaczenie prawdziwej, poranionej potwornościami twarzy Castora. Dla niej ciągle był pociągający, tajemniczy, dobry; szlachcic pomagający w karierze półszlamowatej Azjatce, anioł stróż, opiekun, nauczyciel. Tylko dlatego - czyżby? - nie wyciągała z kieszeni płaszcza różdżki, po prostu stojąc tuż przed nim, jakby zastanawiała się nad kolejnym splunięciem. - Wracaj lizać swoje rany. Albo swoją żonę, może przed śmiercią zaznasz jeszcze trochę przyjemności - syknęła z potężnym nagromadzeniem pogardy, po czym odwróciła się na pięcie. Z zamiarem odejścia...i ukrycia na swojej twarzy kolejnej porcji niegodnych emocji, żalu, zazdrości, nienawiści i podskórnej satysfakcji z tego, że mogła go zobaczyć, że obraz jego twarzy na nowo wyrył się w jej pamięci, pozwalając na dokładniejsze plany morderstwa. I czegoś więcej?
Nawet nie jęknęła, gdy mężczyzna stojący za jej plecami popchnął ją gwałtownie, tak, że upadła kolanami na płytę nagrobka. Przywykła do bólu, do zdartej skóry, do poniżenia, ale to serwowane jej przez Blacka wręcz przypadkowo, działało na nią bardzo destrukcyjnie. Nie wstała z klęczek się od razu, rozcierając obolałe nadgarstki. Długie włosy opadły jej na twarz, ale na razie nie podnosiła wzroku, pewna, że zobaczenie twarzy Castora nie pomoże w uporaniu się z prywatnymi demonami. Podszeptującymi coś o różdżce, o zaklęciu niewybaczalnym, o wypaleniu miejsca, w którym stał Black do gołej ziemi, nie pozostawiając po nim niczego. Żadnego popiołu, żadnego dziedzica - decyzje Deirdre niosły za sobą tylko zniszczenie. Nie potrzebowała w tym doradztwa, chociaż to Castor subtelnie prowadził ją ku przepaści, szarmancko, pod rękę, obiecując jej władzę, jaką projektował dla samego siebie. W końcu orientowała się w jego podłym planie, ale było już za późno: lądowała na samym dnie z ognistą pociechą w sercu. Ciągle żywą, nawet wtedy, kiedy chwiejnie podnosiła się z kolan, stając w końcu twarzą w twarz z Blackiem.
Trochę więcej zmarszczek, to samo przeszywające spojrzenie. Spodziewała się większej zmiany, jakiegoś potwornego znamienia strachu, na zawsze szpecącego arystokratę, ale fałszywie uroczy uśmiech Blacka pozostawał bez zmian. Mogła tylko domyślać się blizn, ukrytych pod idealnie skrojonym garniturem i pod tą maską pewnego siebie starszego pana, stojącego nad anonimowym grobem z bukietem czerwonych jaskrów.
Najchętniej uderzyłaby go w twarz - tak po prostu, pieszczotliwie, z nienawiścią, żeby rozpoznać, czy nie jest kolejną projekcją najgorszych koszmarów, w których Black podchodził do niej z tym miłym, sympatycznym uśmiechem, wyciągając spalone do białej kości palce, by pogłaskać ją po policzku. W ostatnich promieniach dnia wydawał się zawieszony gdzieś pomiędzy rzeczywistością a tęskną fanaberią, do której nigdy by się nie przyznała. Wolała wystudiowaną obojętność, pokazującą, że stał się dla niej kimś obcym, że wspólnie spędzone lata w ogóle się nie liczyły, że nie ma w niej ani grama ówczesnej fascynacji. Musiała utrzymać tę fasadę, nawet z nieco obtłuczonymi kolanami i z pomiętą sukienką, jaką poprawiła, nie odrywając wzroku od jasnych oczu Castora.
- Widocznie można, skoro tu jesteś - odparła, ciągle obojętnie, chociaż świadomość, że Francis wie o jej obecnym zawodzie, na nowo nakręciła jej chorą wyobraźnię. I poczucie krzywdy; to on zniszczył jej życie, zamknął drogi kariery, zepchnął do Wenus; to jemu zawdzięczała to najgorsze z upodleń. Ręce, luźno opuszczone po obydwu stronach jej ciała, drżały niespokojnie, jakby za chwilę miała sięgnąć po różdżkę. Albo szarpnąć Castora za sobą, prosto do płytkiego grobu jakiegoś nieszczęśnika. Deirdre zagryzła wargi niemal do krwi, po czym zrobiła chwiejny krok w stronę siwowłosego, z zamiarem rzucenia w niego najsilniejszą klątwa, wymierzenia siarczystego policzka albo...splunięcia mu prosto w twarz.
Tylko tym mogła okazać bezmiar nienawiści, pasji, i pogardy - do niego? Do samej siebie? Gubiła się już w żałosnym labiryncie własnych słabości, jakby ciągle istniał wpojony jej przez Blacka system obwiniania siebie za wszelkie pomyłki. Nienawidziła siebie za to, że ciągle patrzyła na niego w ten sposób, czekając na kolejną prawdę objawioną z czarnomagicznej księgi, na kolejną dawkę przyjemności tak obezwładniającej, że aż strasznej. Jakby zaklęte szkło utkwiło w jej oku na dobre, nie pozwalając na zobaczenie prawdziwej, poranionej potwornościami twarzy Castora. Dla niej ciągle był pociągający, tajemniczy, dobry; szlachcic pomagający w karierze półszlamowatej Azjatce, anioł stróż, opiekun, nauczyciel. Tylko dlatego - czyżby? - nie wyciągała z kieszeni płaszcza różdżki, po prostu stojąc tuż przed nim, jakby zastanawiała się nad kolejnym splunięciem. - Wracaj lizać swoje rany. Albo swoją żonę, może przed śmiercią zaznasz jeszcze trochę przyjemności - syknęła z potężnym nagromadzeniem pogardy, po czym odwróciła się na pięcie. Z zamiarem odejścia...i ukrycia na swojej twarzy kolejnej porcji niegodnych emocji, żalu, zazdrości, nienawiści i podskórnej satysfakcji z tego, że mogła go zobaczyć, że obraz jego twarzy na nowo wyrył się w jej pamięci, pozwalając na dokładniejsze plany morderstwa. I czegoś więcej?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Każdy mistrz potrzebuje uczennicy. Każda nauka wymaga wtajemniczenia kolejnej osoby, tajemnica jest dopiero wówczas palącym sekretem, gdy łączy dwa umysły. Nie pamiętał, kto wrył mu do głowy te mądre sentencje, może był to ojciec, który nieświadomie rozniecił w nim płomień czarnej magii… a może Cora, która jeszcze teraz przemykała się z ogromną gracją po jego myślach, niosąc za sobą specyficzny zapach krwi. Niesamowite, że tak właśnie pachniała jego amortencja, najwyraźniej sporo łączyło go ze swoją podopieczną, która obecnie sprzedawała swoje ciało. Nikomu jednak nie przyznał się do tej niechlubnej ceny, jaką poniósł za możliwość wtargnięcia w jakikolwiek umysł. To zabawne, ale niewiele osób przed tą penetracją się pilnowało, najwyraźniej nie wyglądał na człowieka ogarniętego żądzą dotknięcia nieznanego i wykorzystania tego do własnych celów.
Jako Rycerz Walpurgii mógł odnieść kolosalne sukcesy właśnie przez ową niepozorność, łatwość wtopienia się w tłum i udowadniania wszystkim, że jest już tylko nieszkodliwym staruszkiem, który (jeszcze) nie doczekał się potomka i to stanowi dla niego największe zmartwienie. I powód zmarszczek na marsowym czole, które chlubnie przypominało mu, że nie jest pierwszym lepszym młodzieniaszkiem, którego ciało Dei mogłoby wziąć w pęta. Mogła uważać się za jego zatracenie, jej megalomania wzięła się w końcu od najlepszych – tu powinna skłonić się przed nim jak baletnica – ale to był stek bzdur. Castor nienawidził opierać się na kimkolwiek, a wszelkie bliższe znajomości traktował jak zbędny balast na ramionach, którego pozbył się z łatwością człowieka zdejmującego płaszcz po całym dniu spędzonym poza domem.
Nie znaczyło to jednak, że dziewczyna nie znaczyła dla niego wiele. Była kimś w rodzaju powiernicy sekretów. Istotą, w której widział swoją naśladowczynię, choć musiał przyznać ze smutkiem, że przede wszystkim traktował ją jako swoje prywatne narzędzie. W mig rozpoznał w młodej stażystce potrzebę sprawdzenia się i chore ambicje, które mogły zaprocentować, jeśli trafiłyby na podatny grunt.
Początkowo męczyła się jako jedynie pracownica, dla której zapewne spełnieniem marzeń byłby ślub z ukochanym i życie kobiety w latach pięćdziesiątych. To on i tylko on dał jej furtkę do rozwoju, pokazał jak bardzo jest zniewolona przez osoby obok siebie i nareszcie dał jej zakosztować rodzaju magii, który zazdrośnie strzegł przed wszystkimi innymi. Stała się strażnikiem ich własnej tajemnicy, przez co nie mógł jej lekceważyć nawet teraz. Łudził się, ogromnie się łudził, że doceni to i stanie obok niego jako równorzędna, niemal partnerka, ale zamiast tego wybierała owe truchło matki, które zapewne zdążyło już się obrócić w proch.
Zaśmiał się cicho z pewnej niedorzecznej myśli i pozwolił jej podnieść się z kolan – pozycja idealna dla niej i ta, w której spełniała się najlepiej – by usłyszeć, że język nadal ma sprawny i giętki (dobra prognoza na przyszłość) i że zieje do niego podobną nienawiścią jak on do niej. Nie spodziewał się niczego innego, nawet w tym musieli być równi, bo nie mogła nawet przypuszczać, że uczennica przerośnie mistrza. Nie pozwoliłby jej na to.
I na odejście również. Nie łapał jej za rękę, za włosy, nie sprowadzał cieleśnie do siebie. Po prostu wypowiadał szeptem zaklęcie przywołujące, patrząc jak pęka płyta nagrobka jej matki i jak kości poczynają tańczyć tak jak im zagra.
W takich chwilach uwielbiał być czarodziejem. Mógł uśmiechać się do niej jak łobuz, który został przyłapany na gorącym uczynku i czuć jednocześnie głęboką satysfakcję, że znalazł sposób, by pokazać jej, jak bardzo się myliła, wybierając kobietę zamiast jego.
- Tyle z niej zostało. Wyrazy najszczerszego współczucia z powodu śmierci matki, Dei – spojrzał na nią tak jak patrzył zawsze, gdy kończyli uprawiać seks i zamiast wziąć ją w ramiona (jak przystało na czułego kochanka) odsuwał ją kapryśnie od siebie.
Teraz posunął się dalej, kość uderzyła z impetem o jej pierś, a on nie spuszczał z niej wzroku, pokazując jej dobitnie, ile straciła. – A może chcesz przywitać się z dzieckiem? A przepraszam, ono nie miało kości – zaśmiał się, to naprawdę zaczynało go bawić, choć różdżkę trzymał w pogotowiu, gotowy do zablokowania jej ewentualnego ataku, gdyby nagle straciła nad sobą panowanie.
- I uprzedzając, moja żona wie, że tutaj jestem, więc ostrożnie z zabójstwem. Wiem, że miał cię każdy, ale dementor to już przesada, skarbie – zauważył niemal czule, choć nijak miało się do jego spojrzenia i postawy, która sugerowała, że to ona może nie wrócić dziś do domu.
Bo Castor Francis Black nie wybaczał i powinna o tym wiedzieć już dawno
Gość
Gość
Chciała wierzyć, że praktycznie nigdy nie traciła nad sobą panowania, że oschłe pole nicości, jakie wytwarzała wokół siebie, nie pozwala nikomu na zaobserwowanie w jej oczach jakichkolwiek uczuć. Żalu, rozpaczy, wściekłości, pożądania - każda emocja tworząca się pod cienką warstewką jasnej skóry wywoływała u niej mdłości. Najchętniej zaprzedałaby człowieczeństwo, ba, oddałaby je nawet za darmo, w końcu pozbywając się tego palącego problemu. Gdyby tylko ktoś mógł jej w tym pomóc, dolać do kieliszka eliksir, rzucić zaklęcie, wyrwać prosto z ciała serce. Myślała, że to Castor będzie tym zbawicielem, sączącym jej do ucha najgorsze magiczne inkantacje, mogące oderwać ją od moralności i wyrzutów sumienia. W pewnym momencie naprawdę mu uwierzyła, bo rana po stracie Anthony'ego zabliźniła się szybko, nie pozostawiając po sobie śladu. Do czasu, teraz już wiedziała, że wewnątrz zbierała się ropa, że wszystkie obrzydliwe podłości w końcu zatrują jej organizm, nieważne jak gładka i obojętna wydawała się na zewnątrz. Tylko Francis potrafił zobaczyć ciemną stronę perfekcyjnej panny Tsagairt; zobaczyć i wykorzystać. Ku chwale czarnej magii, samorozwoju i...do swoich celów. Uświęcających środki; powtarzała to jak tanią mantrę, mającą pomóc przetrwać w świecie wielkich, naiwnych wzruszeń, coraz mocniej rozbijających twardą płytę nagrobka, jaką wystawiła sobie już za życia.
Nienawiść, którą w sobie pielęgnowała, pomagała tylko odrobinę w wyciszeniu pozostałych uczuć. Wolała iść przez życie zgorzkniała, zatruta, niż radzić sobie z całą gamą emocji. Karmiła się tymi najgorszymi, wierząc, że pogarda i obrzydzenie pomogą jej w staniu się najlepszą wersją najgorszej mścicielki. Trochę kiczowato, bardzo perfekcyjnie: groteska na wysokim poziomie, z cmentarzem w tle i wspomnieniami o chylonym danse macabre.
Odgłos pękającego nagrobka nie był przyjemny dla ucha, ale nie wzdrygnęła się. Obcasy jasnych butów przestały stukać o bruk dopiero w chwili, w której radosny, trupi taniec nie rozpoczął się tuż przed nią. Kości zaschnięte, stare, ostre w dotyku - cofnęła się o krok dopiero wtedy, kiedy jedna z kości promieniowych uderzyła ją w pierś - kości obce. Kompletnie jej nieprzerażające; wpatrywała się w nieświętej pamięci kościotrupa obojętnie. Puste oczodoły w niczym nie przypominały spojrzenia jej matki, spoczywającej kilkaset kilometrów stąd. W prostej, niekrytej marmurem mogile. Z rzędem ukochanych kwiatów tuż przy tablicy upamiętniającej jej imię. Z rodziną, rozmawiającą cicho aczkolwiek radośnie. Z ukochanymi bliźniaczkami, z najmądrzejszym z synów, ukochanym mężem...bez najstarszej córki, próbującej swoich sił w walce z tanią nostalgią. I niebezpiecznymi przyjaciółmi z przeszłości. Dziwne, że nie potrafiła odciąć Castora jednoznacznie, zepchnąć za grubą czerwoną linię, oddzielającą Deirdre od nowej-wspaniałej Miu. Black prześlizgiwał się wszędzie, fantomowo czuła chłodne macki jego woli, znów buszujące w jej umyśle. Kompletne połączenie dusz i ciał bez ani grama romantyzmu czy czułości. Tak było lepiej, przynajmniej wtedy, bo w tej chwili Tsagairt płonęła z wściekłości, ukrytej jednak za hartowanym szkłem chłodnego spojrzenia, jakim obdarzała śmiejącego się Blacka.
- Tracisz klasę, Francis. I zdrowy rozsądek - skomentowała tylko, zastanawiając się przez sekundę, czy brak żalu po odejściu dziecka oznacza absolutny brak duszy. I czy leczenie tej ewentualnej, ukrytej rozpaczy zaklęciami niewybaczalnymi jest dobrym sposobem na pogodzenie się z własnym...egoizmem? Tłumionymi pragnieniami? Ślina, ściekająca po policzku Blacka nagle wydała się jej upokarzająca dla niej samej; znów zachowywała się jak znerwicowana wariatka, miotająca się między wielkimi nadziejami a prymitywnymi pragnieniami. Wbicia siwowłosemu mężczyźnie ostrza prosto w oko. Przeorania paznokciami po zmarszczkach na jego twarzy. Smakowania jego ciała, czując się w końcu władczą we własnej bezsilności. Nie, nie chciała i nie mogła ulec tym podłym, krwistym fantazjom, nawet jeśli stawałyby się kościotrupim ciałem obcego nieszczęśnika. Nie zamierzała wyprowadzać Castora z błędu, chociaż gdyby faktycznie zbezcześcił grób jej matki, to nie wahałaby się przed ostatecznym starciem. Nawet w marnej scenerii kiczowatego cmentarza tuż po zmierzchu. W zapadającej dość szybko ciemności nie mogła dostrzec wyraźnie jego twarzy i miała nadzieję, że i jej czarne oczy pozostają poza zasięgiem manipulacji Francisa. Jedynego mężczyzny, który znał ją w całości.
- Nienawidzę cię - powiedziała tylko, powoli, wyraźnie artykułując głoski, raczej jakby wyznawała mu płomienne uczucie niż niewerbalnie próbowała przekazać datę niechybnej śmierci. Pulsująca w niej nienawiść potrzebowała natychmiastowego ujścia, ale nie, jeszcze nie teraz, może za tydzień, może za miesiąc, może za rok przyniesie czerwone jaskry na grób Blacka. Była tego pewna, nawet jeśli w tej chwili stała przed nim drżąca, z ogniem w oczach, rzucając na nieszczęsny zbiór kości zaklęcie odwołujące. Dawne części człowieka opadły na ziemię z cichym gruchotem, ale nie zawracała sobie nimi głowy, odwracając się, by jak najszybciej odejść i zostawić za sobą ucieleśnienie swojego najgorszego koszmaru.
zt
Nienawiść, którą w sobie pielęgnowała, pomagała tylko odrobinę w wyciszeniu pozostałych uczuć. Wolała iść przez życie zgorzkniała, zatruta, niż radzić sobie z całą gamą emocji. Karmiła się tymi najgorszymi, wierząc, że pogarda i obrzydzenie pomogą jej w staniu się najlepszą wersją najgorszej mścicielki. Trochę kiczowato, bardzo perfekcyjnie: groteska na wysokim poziomie, z cmentarzem w tle i wspomnieniami o chylonym danse macabre.
Odgłos pękającego nagrobka nie był przyjemny dla ucha, ale nie wzdrygnęła się. Obcasy jasnych butów przestały stukać o bruk dopiero w chwili, w której radosny, trupi taniec nie rozpoczął się tuż przed nią. Kości zaschnięte, stare, ostre w dotyku - cofnęła się o krok dopiero wtedy, kiedy jedna z kości promieniowych uderzyła ją w pierś - kości obce. Kompletnie jej nieprzerażające; wpatrywała się w nieświętej pamięci kościotrupa obojętnie. Puste oczodoły w niczym nie przypominały spojrzenia jej matki, spoczywającej kilkaset kilometrów stąd. W prostej, niekrytej marmurem mogile. Z rzędem ukochanych kwiatów tuż przy tablicy upamiętniającej jej imię. Z rodziną, rozmawiającą cicho aczkolwiek radośnie. Z ukochanymi bliźniaczkami, z najmądrzejszym z synów, ukochanym mężem...bez najstarszej córki, próbującej swoich sił w walce z tanią nostalgią. I niebezpiecznymi przyjaciółmi z przeszłości. Dziwne, że nie potrafiła odciąć Castora jednoznacznie, zepchnąć za grubą czerwoną linię, oddzielającą Deirdre od nowej-wspaniałej Miu. Black prześlizgiwał się wszędzie, fantomowo czuła chłodne macki jego woli, znów buszujące w jej umyśle. Kompletne połączenie dusz i ciał bez ani grama romantyzmu czy czułości. Tak było lepiej, przynajmniej wtedy, bo w tej chwili Tsagairt płonęła z wściekłości, ukrytej jednak za hartowanym szkłem chłodnego spojrzenia, jakim obdarzała śmiejącego się Blacka.
- Tracisz klasę, Francis. I zdrowy rozsądek - skomentowała tylko, zastanawiając się przez sekundę, czy brak żalu po odejściu dziecka oznacza absolutny brak duszy. I czy leczenie tej ewentualnej, ukrytej rozpaczy zaklęciami niewybaczalnymi jest dobrym sposobem na pogodzenie się z własnym...egoizmem? Tłumionymi pragnieniami? Ślina, ściekająca po policzku Blacka nagle wydała się jej upokarzająca dla niej samej; znów zachowywała się jak znerwicowana wariatka, miotająca się między wielkimi nadziejami a prymitywnymi pragnieniami. Wbicia siwowłosemu mężczyźnie ostrza prosto w oko. Przeorania paznokciami po zmarszczkach na jego twarzy. Smakowania jego ciała, czując się w końcu władczą we własnej bezsilności. Nie, nie chciała i nie mogła ulec tym podłym, krwistym fantazjom, nawet jeśli stawałyby się kościotrupim ciałem obcego nieszczęśnika. Nie zamierzała wyprowadzać Castora z błędu, chociaż gdyby faktycznie zbezcześcił grób jej matki, to nie wahałaby się przed ostatecznym starciem. Nawet w marnej scenerii kiczowatego cmentarza tuż po zmierzchu. W zapadającej dość szybko ciemności nie mogła dostrzec wyraźnie jego twarzy i miała nadzieję, że i jej czarne oczy pozostają poza zasięgiem manipulacji Francisa. Jedynego mężczyzny, który znał ją w całości.
- Nienawidzę cię - powiedziała tylko, powoli, wyraźnie artykułując głoski, raczej jakby wyznawała mu płomienne uczucie niż niewerbalnie próbowała przekazać datę niechybnej śmierci. Pulsująca w niej nienawiść potrzebowała natychmiastowego ujścia, ale nie, jeszcze nie teraz, może za tydzień, może za miesiąc, może za rok przyniesie czerwone jaskry na grób Blacka. Była tego pewna, nawet jeśli w tej chwili stała przed nim drżąca, z ogniem w oczach, rzucając na nieszczęsny zbiór kości zaklęcie odwołujące. Dawne części człowieka opadły na ziemię z cichym gruchotem, ale nie zawracała sobie nimi głowy, odwracając się, by jak najszybciej odejść i zostawić za sobą ucieleśnienie swojego najgorszego koszmaru.
zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
10 sierpnia
Cień jaki rzucała jego postać, idealnie splatał się i krążył z tańczącą wszędzie mgłą. Białe, sunące niczym węże macki - docierały do Samuelowych nóg.
Czarnowłosy mężczyzna, od dłuższego czasu stał nad kamiennym nagrobkiem, wpatrując się w błyszczące od rosy litery. Przebijające się przez chmury, promienie zachodzącego słońca, nadawały wilgotnym śladom koloru krwi. Skamander nie zdziwiłby się, gdyby krople rzeczywiście nią były.
Dłonie miał schowane w kieszeniach rozpiętej kurtki. Choć chłód zbliżającego się wieczoru, powoli szarpał jego ciałem - nie zważał na to.
Przychodząc tutaj, nigdy się nie odzywał. Zupełnie, jak gdyby panująca, przejmująca cisza i udzielający się smutek - zamykały mu usta.
Było to też jedyne miejsce, gdzie nie palił. Nawet, jeśli nikotynowa magia zmuszała do sięgnięcia po schowana paczkę. Tyle lat już minęło, a on wciąż zachowywał się tutaj tak samo. Niepozorny bukiecik fiołków, wstawiony w szklany wazon i jego pochylona głowa. Wyciągnął z kieszeni lewą dłoń, zaciskaną na maleńkim przedmiocie. Delikatny, prosty, srebrny pierścionek z fioletowym oczkiem, zawieszony na cienkim łańcuszku.
Wspomnienia znowu atakowały, a ich intensywność udowadniała, że Samuel wciąż nie pogodził się ze stratą. Czas jednak robił swoje. Dawna, paląca furia, dziś wykorzystywana w pracy. Nie mógł żyć przeszłością, ale nie potrafił też zapomnieć. Jasne lica Gabrielle, jej figlarne spojrzenie i słodki smak ust - były w końcu wspomnieniem, które pozwalało mu przywołać Patronusa.
Zacisnął dłoń na nowo.
Czemu tu dzisiaj przyszedł? Czy to spotkanie z Hazel, przypomniało mu, jak dawno tutaj nie był?
Szelest, jaki usłyszał, nie powinien go zdziwić. Pojawiał na cmentarzu tak często, że szmery i szepty - nie wywoływały w nim zdziwienia. Zupełnie, jakby każdy z nagrobków, każdy płaczący anioł, szeptał mu słowa, których nie rozumiał. Sam w końcu był dziś strażniczym aniołem, zastygłym nad grobem swej ukochanej.
Oddałby każdy kobiecy dotyk, jakiego doświadczył do tej pory, każdy pocałunek gorących ust i ślady paznokci na jego plecach. Wszystko, za jeden jej uśmiech. Poruszył głową nieznacznie, odganiając rosnącą tkliwość. Jego umysł wciąż potrafił podsuwać mu takie obrazy, jakby karmił się jego bólem. Nawet tak bladym, jak teraz.
Nie poruszył się, nie zachwiał, pozostawiając w skupieniu, zaciśniętymi ustami i przymkniętymi oczami. W końcu duchy, nie mogły go niepokoić. Oczywiście, prócz tego jednego, którego sam przywołał. Tęsknił. Tutaj mógł sobie na to pozwolić. Tylko w tym miejscu.
Cień jaki rzucała jego postać, idealnie splatał się i krążył z tańczącą wszędzie mgłą. Białe, sunące niczym węże macki - docierały do Samuelowych nóg.
Czarnowłosy mężczyzna, od dłuższego czasu stał nad kamiennym nagrobkiem, wpatrując się w błyszczące od rosy litery. Przebijające się przez chmury, promienie zachodzącego słońca, nadawały wilgotnym śladom koloru krwi. Skamander nie zdziwiłby się, gdyby krople rzeczywiście nią były.
Dłonie miał schowane w kieszeniach rozpiętej kurtki. Choć chłód zbliżającego się wieczoru, powoli szarpał jego ciałem - nie zważał na to.
Przychodząc tutaj, nigdy się nie odzywał. Zupełnie, jak gdyby panująca, przejmująca cisza i udzielający się smutek - zamykały mu usta.
Było to też jedyne miejsce, gdzie nie palił. Nawet, jeśli nikotynowa magia zmuszała do sięgnięcia po schowana paczkę. Tyle lat już minęło, a on wciąż zachowywał się tutaj tak samo. Niepozorny bukiecik fiołków, wstawiony w szklany wazon i jego pochylona głowa. Wyciągnął z kieszeni lewą dłoń, zaciskaną na maleńkim przedmiocie. Delikatny, prosty, srebrny pierścionek z fioletowym oczkiem, zawieszony na cienkim łańcuszku.
Wspomnienia znowu atakowały, a ich intensywność udowadniała, że Samuel wciąż nie pogodził się ze stratą. Czas jednak robił swoje. Dawna, paląca furia, dziś wykorzystywana w pracy. Nie mógł żyć przeszłością, ale nie potrafił też zapomnieć. Jasne lica Gabrielle, jej figlarne spojrzenie i słodki smak ust - były w końcu wspomnieniem, które pozwalało mu przywołać Patronusa.
Zacisnął dłoń na nowo.
Czemu tu dzisiaj przyszedł? Czy to spotkanie z Hazel, przypomniało mu, jak dawno tutaj nie był?
Szelest, jaki usłyszał, nie powinien go zdziwić. Pojawiał na cmentarzu tak często, że szmery i szepty - nie wywoływały w nim zdziwienia. Zupełnie, jakby każdy z nagrobków, każdy płaczący anioł, szeptał mu słowa, których nie rozumiał. Sam w końcu był dziś strażniczym aniołem, zastygłym nad grobem swej ukochanej.
Oddałby każdy kobiecy dotyk, jakiego doświadczył do tej pory, każdy pocałunek gorących ust i ślady paznokci na jego plecach. Wszystko, za jeden jej uśmiech. Poruszył głową nieznacznie, odganiając rosnącą tkliwość. Jego umysł wciąż potrafił podsuwać mu takie obrazy, jakby karmił się jego bólem. Nawet tak bladym, jak teraz.
Nie poruszył się, nie zachwiał, pozostawiając w skupieniu, zaciśniętymi ustami i przymkniętymi oczami. W końcu duchy, nie mogły go niepokoić. Oczywiście, prócz tego jednego, którego sam przywołał. Tęsknił. Tutaj mógł sobie na to pozwolić. Tylko w tym miejscu.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Przedzieram się przez wysoką ścianę chwastów, patrząc uważnie pod nogi, by nie nadepnąć na czyjeś miejsce wiecznego spoczynku. Chociaż prawa strona cmentarza utrzymana jest w względnym porządku, lewa, ta starsza, popadła w ruinę. Niegdyś wypielęgnowane aleje zniknęły pod krzakami polnych kwiatów i wysokich traw. Trudno zorientować się, w którą stronę biegła ścieżka, bo wszystko zlało się w jedną całość, a natura usunęła porządek wprowadzony przez rękę człowieka. Teren jest podmokły, przez co panuje niemiłosierny zaduch, gdy słońce zaczyna mocno przygrzewać. Tworzy się mgła, którą nieznacznie rozwiewa wiatr. Nie wolno mi tutaj używać różdżki, dlatego wolną dłonią odgarniam gałęzie i źdźbła, nie chcąc się potknąć. Pod nosem bez przerwy mamroczę jego imię i nazwisko. Według starego planu, jego grób powinien znajdować się w tej części cmentarza, niespełna pięć metrów ode mnie.
To nie pierwszy taki przypadek, gdy na jednej z najstarszych londyńskich nekropolii, szukam pomnika – tym razem małżonków, by upewnić się, że Wydział ma rację. Nie dalej jak tydzień temu dostaliśmy informację, że w Ministerstwie zarejestrował się człowiek, który nie figurował wcześniej w żadnej dokumentacji. Każde zgłoszenie musimy sprawdzić, bo o ile to cudzoziemiec, który chce legalnie zaznaczyć swój pobyt na Wyspach, o tyle człowiek, o angielskim nazwisku, co twierdzi, że nie posiada aktu urodzenia, bo zginął – jest podejrzany. Zanim wprowadzono obowiązek weryfikacji, Ministerstwo mogło poszczyć się niechlubną statystyką, ilu oszustów na własne życzenie wpisało do ewidencji. Ten kazus był o tyle ciekawy, że w mugolskich aktach odnaleziono nieżyjącego od 1824 roku człowieka, o tej samej godności, co tajemniczy czarodziej. Pan John Josias Conybeare był znanym i cenionym profesorem poezji, nie tylko po jednej stronie. Z jakiegoś powodu natrafił na wiersze naszego barda i opublikował obszerny komentarz związany z emocjami, jakie przelewał poeta. Oczywiście Ministerstwo usunęło publikację i wdrożyło niezbędne procedury. Na szczęście jedna z pracownic, zakochana w poezji zapamiętała nazwisko i po szybkim sprawdzeniu odesłała sprawę do nas. Nasz nowy John Josias Conybeare nie potrafił przyprowadzić do Ministerstwa nikogo ze swojej rodziny, twierdząc, że takiej nie ma. Za to jednego dnia przyciągnął sznur znajomych, którzy znali go tylko z baru na Nokturnie. Rekomendacja była zbyt słaba, a ciągle nie mieliśmy poszlak, by go zabrać na przesłuchanie. Nie mając wyjścia musiałem udać się na cmentarz, nim nasza społeczność obejmie delikwenta wszystkimi prawami, a on sam zniknie w systemie. Przez ostatnie dwa lata wykryliśmy cztery nieczyste zagrania. Schemat we wszystkich przypadkach wyglądał tak samo, że płacono pewnej osobie, która wyszukiwała groby mugoli w zbliżonym wieku, co zleceniodawca. Mając nazwisko łatwiej było o wyszukanie odpowiedniego aktu w nie naszym urzędzie przy pomocy zaklęć. Ten papier poświadczający narodziny, załatwiał sprawę. Z miejsca zakładano czystą teczkę dla petenta. Można było naturalnie wszystko przeciągać, odsyłać do różnych wydziałów, by sprawdzić czy Pan/Pani nie jest ścigany z danego kodeksu. To była herezja, ale Ministerstwo pomimo swych trybów, działało ociężale, nie miało czasu na dochodzenia, sprawdzanie list uczniów w Hogwarcie. W ostateczności zawsze były sprawy ważniejsze, niż pojedyncza jednostka.
Chciałem zrobić to poprawnie, by zatrzymać tajemniczego John Josias Conybeare jeśli okaże się, że był nieszczęśnikiem, który za sporą sumę, dzięki komuś odnowił praktykę cmentarną. Co prawda był o wiele młodszy, od brytyjskiego nauczyciela, nie oznaczało to jednak, że mogłem stąd odejść. Najpierw zauważyłem rozsypującą się płytę Flory Conybeare i płaczącą postać, po której prawej stronie wyraźnie brakowało kolejnej tablicy. Przyklęknąłem, by obejrzeć postrzępioną krawędź granitu. Nie było możliwości, by pomnik uszkodził wiatr, ogromna siła doprowadziła go do pęknięcia, nie miałem wątpliwości, że użyto zaklęcia. Za mogiłą w trawie znalazłem kilka okruchów po brakującej płycie. Pan Conybeare został złapany, a wszystko dlatego, że urzędniczka lubi poezję. Jej przypuszczenie okazało się trafne, należało więc uruchomić dalszą procedurę. Człowiek bez najbliższej rodziny, przyjaciół czy choćby karty w szpitalu. Mógł być głupcem, uciekającym od kary lub też szpiegiem. Tylko raz udało nam się kogoś takiego wykryć.
Chociaż spieszy mi się do pracy i opisaniu tego, co zobaczyłem, bo nie mam wątpliwości, że mężczyzna robi z nas głupców, zbaczam w stronę miejsca, gdzie za magiczną zasłoną, znajdują się groby czarodziejów. Chcę się upewnić, czy Artur zostawił kwiaty na mogiłach Prewettów, tak jak prosił go Eddard. Na miejscu w oddali widzę sylwetkę i dopiero po kilku metrach stwierdzam, że to nikt inny jak Sam. Było już późno, a ja nie potrafiłem sobie przypomnieć, kogo bliskiego pochował. Podchodzę wolno, widząc, że mój przyjaciel stoi bez ruchu. Nagle czuję się intruzem, próbuję się wycofać ale zdradza mnie trzask suchej gałęzi. Przez mgłę i nie uwagę nie widzę na czym staję. Skamander obraca się gwałtownie, jego dłoń zaciska się na różdżce w kieszeni szaty, a ja przesuwam się w bok, robiąc unik przed ewentualnym zaklęciem – to jednak nie pada. Nie wiem co powinienem powiedzieć. Jego twarz wyraża cierpienie, jej wyraz mnie uderza, jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie.
– Sam? – Pytam niepewnie, a głos zamiera mi w krtani. Nie wiem jak mam się zachować. Stoję nieporadnie odczytując imię, które lśni od rosy. Gabrielle. Nie. Nic mi to nie mówi.
Gość
Gość
Zawsze się zastanawiał, czy duch Gabrielle bez przeszkód dotarł...tam. Samuel nie był pewien, gdzie to "tam" miało by być, ale nie chciał, by jej dusza musiała być zawieszona pomiędzy światami. Jeśli jednak, gdzieś tutaj została, czyż nie był by tym , kogo chciałaby nawiedzać?
Absurdalność tej myśli nie odstępowała go na krok, a mimo to - z równą skutecznością, zajmowała jego myśli poprzednia kwestia.
Nie bardzo wiedział, ile już stał tak samotnie, ledwie poruszając palcami, czy wpatrując się w pierścionek, leżący na jego dłoni. Fiołkowy odcień oczka wciąż jarzył się, jakby od środka podświetlała go ukryta lampka. Światło nie zgasło mimo tylu lat trzymania w ukryciu. Zupełnie jak prawda o nim.
Palce Samuela co jakiś czas zaciskały się na maleńkim przedmiocie. Pamiętał, jak tamtego popołudnia, znalazł go na grobie. Do dziś się nie dowiedział, kto go zostawił, choć nie było wątpliwości, że była to wiadomość do niego. Jedyną osobą, jaka mu się nasuwała na myśl, to starsza siostra Gabrielle. Okazją na spotkanie z nią miał na pogrzebie, na którym...go nie było. Nie potrafił zmusić wtedy swego ciała, by stanęło przed całą gromadą ludzi, spoglądając, jak ta bezdenna otchłań wciąga ciało jego ukochanej. Wystarczająco się napatrzył, tego najczarniejszego dnia, gdy znalazł okrwawioną, blado-siną lalkę, której wykrzywione ciało, okazało się być jej.
Raz jeszcze przymknął oczy, jakby w głupiej nadziei, że napływające falą wspomnienia znikną, gdy przestanie widzieć kamienną przestrzeń przed nim. Pod powiekami kryło się więcej obrazów, bardziej uporczywych, ciemniejszych i chwiejnych. Musiał się skupić, by przywołać inny malunek, ten uśmiechnięty wyraz ust, figlarny błysk źrenic. Gabrielle, jaka była na prawdę, a nie...pozostawiona, zimna skorupa, którą zaciskał na klęczkach wtedy.
Trzask wywabił go z przeszłości. Zdecydowanie różnił się od szumów i szmerów, które zwyczajowo zalewały go szeptami. Momentalnie szarpnął zastygłe ciało, zaciskając w nagłym impulsie różdżkę, wciąż ukrytą w kieszeni. Czuł się zupełnie, jakby wyrwany z koszmaru nocnego. Prawie czarne źrenice, przesiąknięte bólem i zamroczone, wbił...w bardzo znajome lica. Przyjaciel.
Skamander patrzy nieprzytomnie, gardło zaciska się, nie potrafiąc wydać najmniejszego dźwięku. Co miał mu niby powiedzieć? Gdzie na szaleństwo bahanek, zniknęła standardowa, Samuelowa pewność? Gdzie lekceważący uśmiech, zawadiacka postawa i wiercące w myślach dziury - spojrzenie?
W końcu rozluźnił spięte ramiona, a pobielałe knykcie puściły chropowatą powierzchnię różdżki. Wciąż nie wiedział, co zobaczył lub czego próbuje się domyślać jego przyjaciel. Czy zapyta?
- Witaj Igni - próbował mówić jak zwykle, ale nie poznał swojego głosu. Cisnęło mu się pytanie "Co tutaj robisz", ale nie chciał udawać idioty. Powinno być bowiem skierowane do niego, a gdzieś w przebłysku rozmów pamiętał, że Prevett miał zająć się sprawą identyfikacji podejrzanego jegomościa.
Odwraca się do przyjaciela plecami, znowu wbijając wzrok w nagrobek.
- Jeśli chcesz, możesz podejść bliżej. Nie gryzę - głos powoli wracał do naturalnej barwy. Wciąż jednak plątała się w niej nieznana, ściśnięta smutkiem nuta. Dziwnie się czuł, nie wychodziła mu identyfikacja tego stanu. Nigdy do tej pory, w tym miejscu, przez prawie 6 lat, nie znajdowała się obok niego żadna żywa istota. Zupełnie tak, jakby ktoś wdarł się do ukrytej części jego duszy.
Absurdalność tej myśli nie odstępowała go na krok, a mimo to - z równą skutecznością, zajmowała jego myśli poprzednia kwestia.
Nie bardzo wiedział, ile już stał tak samotnie, ledwie poruszając palcami, czy wpatrując się w pierścionek, leżący na jego dłoni. Fiołkowy odcień oczka wciąż jarzył się, jakby od środka podświetlała go ukryta lampka. Światło nie zgasło mimo tylu lat trzymania w ukryciu. Zupełnie jak prawda o nim.
Palce Samuela co jakiś czas zaciskały się na maleńkim przedmiocie. Pamiętał, jak tamtego popołudnia, znalazł go na grobie. Do dziś się nie dowiedział, kto go zostawił, choć nie było wątpliwości, że była to wiadomość do niego. Jedyną osobą, jaka mu się nasuwała na myśl, to starsza siostra Gabrielle. Okazją na spotkanie z nią miał na pogrzebie, na którym...go nie było. Nie potrafił zmusić wtedy swego ciała, by stanęło przed całą gromadą ludzi, spoglądając, jak ta bezdenna otchłań wciąga ciało jego ukochanej. Wystarczająco się napatrzył, tego najczarniejszego dnia, gdy znalazł okrwawioną, blado-siną lalkę, której wykrzywione ciało, okazało się być jej.
Raz jeszcze przymknął oczy, jakby w głupiej nadziei, że napływające falą wspomnienia znikną, gdy przestanie widzieć kamienną przestrzeń przed nim. Pod powiekami kryło się więcej obrazów, bardziej uporczywych, ciemniejszych i chwiejnych. Musiał się skupić, by przywołać inny malunek, ten uśmiechnięty wyraz ust, figlarny błysk źrenic. Gabrielle, jaka była na prawdę, a nie...pozostawiona, zimna skorupa, którą zaciskał na klęczkach wtedy.
Trzask wywabił go z przeszłości. Zdecydowanie różnił się od szumów i szmerów, które zwyczajowo zalewały go szeptami. Momentalnie szarpnął zastygłe ciało, zaciskając w nagłym impulsie różdżkę, wciąż ukrytą w kieszeni. Czuł się zupełnie, jakby wyrwany z koszmaru nocnego. Prawie czarne źrenice, przesiąknięte bólem i zamroczone, wbił...w bardzo znajome lica. Przyjaciel.
Skamander patrzy nieprzytomnie, gardło zaciska się, nie potrafiąc wydać najmniejszego dźwięku. Co miał mu niby powiedzieć? Gdzie na szaleństwo bahanek, zniknęła standardowa, Samuelowa pewność? Gdzie lekceważący uśmiech, zawadiacka postawa i wiercące w myślach dziury - spojrzenie?
W końcu rozluźnił spięte ramiona, a pobielałe knykcie puściły chropowatą powierzchnię różdżki. Wciąż nie wiedział, co zobaczył lub czego próbuje się domyślać jego przyjaciel. Czy zapyta?
- Witaj Igni - próbował mówić jak zwykle, ale nie poznał swojego głosu. Cisnęło mu się pytanie "Co tutaj robisz", ale nie chciał udawać idioty. Powinno być bowiem skierowane do niego, a gdzieś w przebłysku rozmów pamiętał, że Prevett miał zająć się sprawą identyfikacji podejrzanego jegomościa.
Odwraca się do przyjaciela plecami, znowu wbijając wzrok w nagrobek.
- Jeśli chcesz, możesz podejść bliżej. Nie gryzę - głos powoli wracał do naturalnej barwy. Wciąż jednak plątała się w niej nieznana, ściśnięta smutkiem nuta. Dziwnie się czuł, nie wychodziła mu identyfikacja tego stanu. Nigdy do tej pory, w tym miejscu, przez prawie 6 lat, nie znajdowała się obok niego żadna żywa istota. Zupełnie tak, jakby ktoś wdarł się do ukrytej części jego duszy.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 03.11.15 21:32, w całości zmieniany 1 raz
Jego tembr głosu sprawia, że cofam się krok w odruchu obronnym. Jest inny, jakby nie należał do niego. Sam odwraca się do mnie plecami. Oboje stoimy zażenowani swoją obecnością, z tą różnicą, że ja czuję się podlej, bo nakrywam go w dość intymnej sytuacji. Kimkolwiek była Gabrielle, mój przyjaciel nosi po niej żałobę. Jestem zaskoczony, nigdy nie rozmawialiśmy o kobiecie, która spoczywa na tym cmentarzu. Nieporadnie próbuję odejść i zostawić samego. Czuję, że gdy podejdę, zabiorę coś prywatnego, coś tak ważnego dla Sama. Nie chcę psuć tego momentu, jestem niepożądanym goście, który zakłócił ich spokój. Spoglądam na biały pomnik i wiem, że to nad wyraz tragiczna historia miłosna. Błędnie przez lata sądziłem, że jego życie wypełniają niezliczone kobiety, teraz się okazało, że jego uczucia należą tylko do jednej, której już nie ma. Cała reszta to tylko rozrywka, poszukiwanie niedoścignionego ideału. Po części go rozumiem, tyle że kobietę, dla której zrobiłbym wszystko, spotykam prawie codziennie na korytarzu naszego biura. To nie tak, że nigdy nie próbowałem. Były momenty, że wbrew opinii rodziny, przez kilka miesięcy dzieliłem mieszkanie z dziewczyną. Żadna nie była szczęśliwa, zadowolona z naszego związku. Dlatego odchodziły, zawiedzione, że nie potrafiłem okazać im uczuć, sprawić, by poczuły się wyjątkowe, jedyne. Obraz pochylanego Skamandera uświadamia mi, że przez cały czas miałem błędne wobec niego założenia. Sądziłem, że on po prostu uwielbia kobiety, a jego niestałość wynika z tego, że po prostu zbyt ceni wolność i stan kawalerski. Nigdy nie przypuszczałem, że gdzieś w głębi jest załamany, okaleczony.
Gdy wymawia pierwsze słowa, wzdrygam się, choć ton jest bardziej podobny do jego normalnego głosu. Powoli podchodzę, stając nieco w tyle. – Przepraszam – mówię prawie szeptem, bo czuję, że coś popsułem, zniszczyłem. – Nie chciałem ci przerywać. Nie wiedziałem – nie wiem jak mam się tłumaczyć. Czuję się skrępowany, błądzę wzrokiem, unikając jego uważnego spojrzenia.
Gość
Gość
Wyraz twarzy, jaki maluje się na Ignasiowym obliczu - orzeźwia Samuela. Przynajmniej na tyle, by zmusić zastygłe w przeszłości ciało, by wróciło w normalny tryb poruszania. Nie chciał widzieć w oczach drugiego aurora, odbicia swojego cienia. Wydawał się tak autentyczny w swoim zakłopotaniu, że czuł dodatkowy ból. Nie chciał, by przyjaciel go takim widział. Nie chciał też, by obraz niepokornego, wiecznie ganiającymi za kobietami Sama - zmienił się. Bo i po co? Inną sprawą była piekielna trudność, z jaką przychodziły mu jakiekolwiek słowa i imię, którego tyle czasu nie wymawiał na głos.
Jednak Ignatius nie był zwykłym znajomym. Starszy od niego, zdecydowanie mądrzejszy. Poznali się jeszcze w Hogwarcie i połączyła ich niezbywalna relacja. Przyjaciel miał w sobie niemożliwą wręcz dla innych siłę, która nie była widoczna dla każdego. Coś na kształt światła, za którym Samuel podążał jak ćma.
A teraz? Wydawało się, jakby coś zburzyło ten blask. Spojrzenie miał spłoszone. Nie poznawał Skamandera. Może Samuel sam siebie znał? W końcu ukrywał swój ból, ukrywał swoją przeszłość, ukrywał sam siebie, pod powłoką, jaką wszyscy widzieli.
Gdyby znał myśli Prevetta, musiałby z zaskoczeniem i bolesnym zgrzytem przyznać, że to prawda. W głębi serca rozumiał, że w każdej kobiecie dopatruje tej jednej, której obraz wciąż rysował się w pamięci. Niedościgniony ideał.
- Za co? - Samuel odwrócił głowę, gdy usłyszał słowa Prevetta. Nie czuje się dobrze. Coś silnie oplata mu krtań i nie pozwala normalnie mówić. Atakuje go chęć zapalenia, tak nagła, że zaciska dłoń w kieszeni, tym razem na pogiętej już paczce papierosów - skąd miałeś wiedzieć - usta młodszego aurora unoszą się w dziwnej imitacji uśmiechu. Odwraca głowę na powrót przed siebie, ale ciężko mu to wychodzi, zupełnie, jakby cały kark zesztywniał i zamiast mięśni, miał wstawione kamienne pręty. Wyciąga w końcu obie dłonie. Są śmiesznie blade od ciągłego napięcia. Zaciska mocno, by ból palców otrzeźwił go wystarczająco, by jednak mógł mówić.
- Igni...- zaczął powoli, jeszcze raz wymawiając zdrobnione imię przybyłego. Wciąż wpatrywał się w imię wyryte na nagrobku. Nie wiedział co ma powiedzieć przyjacielowi. Jak wybrnąć? - lepiej zapytaj, bo obaj będziemy z takimi głupimi minami stać - w końcu coś puściło jego ściśnięte ramiona. Igły lodowych prętów rozchodzą się po ciele i tworzą drgania. Wolał odpowiadać, niż opowiadać.
Jednak Ignatius nie był zwykłym znajomym. Starszy od niego, zdecydowanie mądrzejszy. Poznali się jeszcze w Hogwarcie i połączyła ich niezbywalna relacja. Przyjaciel miał w sobie niemożliwą wręcz dla innych siłę, która nie była widoczna dla każdego. Coś na kształt światła, za którym Samuel podążał jak ćma.
A teraz? Wydawało się, jakby coś zburzyło ten blask. Spojrzenie miał spłoszone. Nie poznawał Skamandera. Może Samuel sam siebie znał? W końcu ukrywał swój ból, ukrywał swoją przeszłość, ukrywał sam siebie, pod powłoką, jaką wszyscy widzieli.
Gdyby znał myśli Prevetta, musiałby z zaskoczeniem i bolesnym zgrzytem przyznać, że to prawda. W głębi serca rozumiał, że w każdej kobiecie dopatruje tej jednej, której obraz wciąż rysował się w pamięci. Niedościgniony ideał.
- Za co? - Samuel odwrócił głowę, gdy usłyszał słowa Prevetta. Nie czuje się dobrze. Coś silnie oplata mu krtań i nie pozwala normalnie mówić. Atakuje go chęć zapalenia, tak nagła, że zaciska dłoń w kieszeni, tym razem na pogiętej już paczce papierosów - skąd miałeś wiedzieć - usta młodszego aurora unoszą się w dziwnej imitacji uśmiechu. Odwraca głowę na powrót przed siebie, ale ciężko mu to wychodzi, zupełnie, jakby cały kark zesztywniał i zamiast mięśni, miał wstawione kamienne pręty. Wyciąga w końcu obie dłonie. Są śmiesznie blade od ciągłego napięcia. Zaciska mocno, by ból palców otrzeźwił go wystarczająco, by jednak mógł mówić.
- Igni...- zaczął powoli, jeszcze raz wymawiając zdrobnione imię przybyłego. Wciąż wpatrywał się w imię wyryte na nagrobku. Nie wiedział co ma powiedzieć przyjacielowi. Jak wybrnąć? - lepiej zapytaj, bo obaj będziemy z takimi głupimi minami stać - w końcu coś puściło jego ściśnięte ramiona. Igły lodowych prętów rozchodzą się po ciele i tworzą drgania. Wolał odpowiadać, niż opowiadać.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Samuel, który stoi obok mnie zasadniczo różni się od tego, którego znam na co dzień. W jego spojrzeniu nie ma zapalczywości, a głos – choć znów dźwięczny, zabarwiony jest smutkiem. Jego sylwetka jest przygarbiona, jakby coś ciężkiego uwiesiło się na ramionach i ciągnęło do ziemi. Mija chwila nim prostuje się, wracając do znajomej postawy. Znam go od tylu lat, a dopiero teraz widzę go w takim stanie, kiedy emocje, których nigdy po nim się nie spodziewałem, maluję się na jego twarzy. Bo kiedy widzimy się, Sam jest olśniewającym mężczyzną, czarującym swymi wdziękami mało odporne kobiety. Co tydzień słyszę o nowej dziewczynie, która straciła dla niego rozum, a czasem i garderobę. Jest ciągle w ruchu, wiecznie w centrum wydarzeń. Jeśli coś dzieje się w Biurze, wystarczy podejść do jego biurka, by mieć wgląd w cały obraz wydarzeń. Po pracy to on nas ciąga po barach, organizuje mecze, na których trzeba być, nawet jeśli jest się kompletną ofermą. Rzadko idzie na kompromisy i z tego co wiem, to nigdy się nie poddaje. Często widzę rozbawienie i złość na jego twarzy, dlatego ten wyraz rozpaczy tak bardzo wytrąca mnie z równowagi. Nie pasuje do niego, jest obcy i mówi mi o rzeczach, których nie powinienem o nim wiedzieć. Nigdy nie dzielił się z nami swoją stratą. W zasadzie, to nie potrafiłem sobie wyobrazić momentu, w którym się ustatkuje. Jak widać powodem nie była jego kochliwość – kobieta z którą chciał budować przyszłość, odeszła.
– Za to, że ci przeszkadzam – mówię cicho, wytrzymując jego spojrzenie, którego nie potrafię odczytać. – Powinienem poczekać przy wejściu – dodaję, czując, jak bardzo niezręczna jest nasza rozmowa. Dłoń Samuela ściska coś mocno w kieszeni. Mam ochotę już odejść, gdy odzywa się do mnie. Jego słowa zatrzymują mnie w miejscu. Nie muszę pytać, by wiedzieć, co sprowadza go przed marmurowy pomnik. Nachylam się, by podnieść z płyty zwiędnięty liść spalony słońcem. – Odrzuciła cię i dlatego nie dałeś jej spokoju? – Pytam, pozwalając sobie na cień uśmiechu. Gd słyszę słowa wypowiedziane na głos zastanawiam się czy nie da mi w twarz. Nie chcę obrazić ani jego, ani jej. Patrząc na wyryte litery myślę, że musiała być niezwykłą istotą, dla odmiany dla której to on stracił serce.
Gość
Gość
Chciałby, aby jego głowa, przez jedną chwilę przestała wysyłać mu taką masę, często sprzecznych ze sobą sygnałów. Ostry, gniewny głosik podpowiadał, by odesłał przyjaciela z miejsca, które do tej pory, było dla Samuela nienaruszalną przez innych świętością. Prawie 6 lat minęło i do tej pory, jakimś pokrętnym zbiegiem okoliczności - nigdy nie spotkał przy grobie Gabrielle - kogokolwiek. Czasem wydawało mu się, że przychodzi tu tylko on sam, ale pojawiające się co jakiś czas kwiaty - wyraźnie świadczyło, że jest inaczej.
Ignatius z wymalowaną na twarzy troską, niepewnością i zakłopotaniem - wyglądał chyba nie lepiej, niż Skamander. Choć w oczach Samuela bitwę toczyły inne emocje, mógł przypuszczać, że obserwatorowi, mogli wydawać się podobni w swych postawach. Czy Ignaś wiedział, co kryje się za każda z nich? Czy..będzie potrafił przyjąć Samuela nawet z ciężarem, który ze sobą nosił?
Musiał przerwać łańcuch niewypowiedzialnej ciszy, jaka oplatała ich obu. W końcu - któż nie miał za sobą cieni, kogóż nie atakowały demony przeszłości? Samuel nie obnosił się ze swoimi, ale tracił przez to czasem nić, która łączyła go z przyjaciółmi. Prevett, był jednym z tych najbliższych, a ostatnio wydawało mu się, że gdzieś się mijali na korytarzach, niby cienie samych siebie, a Skamander nie umiał w tej chwili, powiedzieć o sobie inaczej.
- Jeśli było to twoje zamierzone działanie, to tak, przeszkadzasz. W innym wypadku był to tylko przypadek. Po prostu trafiłeś...na mnie - odpowiedział równie cicho, co odrobinę starszy auror - czekanie przy wyjściu nie miałoby sensu. Pewnie zdążyłbym do tego czasu wymyślić...coś - Czy aby na pewno? czy rzeczywiście, tak łatwo byłoby mu okłamać przyjaciela?
Nie poruszył się już, czekając, aż szlachcic podejdzie. Spoglądał uważnie, gdy ten nachylił się, podnosząc ususzony liść. Przez moment, jedno mgnienie oka, coś szarpnęło w sercu Samuela, impuls, który nakazywał zatrzymać Prevetta, by nie dotykał niczego, co skrywał kamienny nagrobek. Drgnienie minęło, pozostawiając po sobie tylko wyrzut do samego siebie.
- Odrzuciła wielokrotnie, a potem raz jeden przyjęła - odpowiedział lakonicznie, ale był wdzięczny za wpleciony w słowa żart. Zabolałoby mocniej, gdyby próbował mu teraz współczuć, albo słać mu te bolesne spojrzenia, jak aurorzy, którzy go tamtego wieczoru odciągali.
Starał się odwzajemnić uśmiech, choć jego spierzchnięte usta, zbyt zastygłe w niepokojącym grymasie, musiały wyglądać nieco groteskowo.
- Żałuję...że ci jej nie przedstawiłem - głuchy szept odbił się od kamiennego anioła i popłynął gdzieś w cień. Nie był pewien, czy przyjaciel usłyszał słowa, które wymknęły się z jego ust.
Ignatius z wymalowaną na twarzy troską, niepewnością i zakłopotaniem - wyglądał chyba nie lepiej, niż Skamander. Choć w oczach Samuela bitwę toczyły inne emocje, mógł przypuszczać, że obserwatorowi, mogli wydawać się podobni w swych postawach. Czy Ignaś wiedział, co kryje się za każda z nich? Czy..będzie potrafił przyjąć Samuela nawet z ciężarem, który ze sobą nosił?
Musiał przerwać łańcuch niewypowiedzialnej ciszy, jaka oplatała ich obu. W końcu - któż nie miał za sobą cieni, kogóż nie atakowały demony przeszłości? Samuel nie obnosił się ze swoimi, ale tracił przez to czasem nić, która łączyła go z przyjaciółmi. Prevett, był jednym z tych najbliższych, a ostatnio wydawało mu się, że gdzieś się mijali na korytarzach, niby cienie samych siebie, a Skamander nie umiał w tej chwili, powiedzieć o sobie inaczej.
- Jeśli było to twoje zamierzone działanie, to tak, przeszkadzasz. W innym wypadku był to tylko przypadek. Po prostu trafiłeś...na mnie - odpowiedział równie cicho, co odrobinę starszy auror - czekanie przy wyjściu nie miałoby sensu. Pewnie zdążyłbym do tego czasu wymyślić...coś - Czy aby na pewno? czy rzeczywiście, tak łatwo byłoby mu okłamać przyjaciela?
Nie poruszył się już, czekając, aż szlachcic podejdzie. Spoglądał uważnie, gdy ten nachylił się, podnosząc ususzony liść. Przez moment, jedno mgnienie oka, coś szarpnęło w sercu Samuela, impuls, który nakazywał zatrzymać Prevetta, by nie dotykał niczego, co skrywał kamienny nagrobek. Drgnienie minęło, pozostawiając po sobie tylko wyrzut do samego siebie.
- Odrzuciła wielokrotnie, a potem raz jeden przyjęła - odpowiedział lakonicznie, ale był wdzięczny za wpleciony w słowa żart. Zabolałoby mocniej, gdyby próbował mu teraz współczuć, albo słać mu te bolesne spojrzenia, jak aurorzy, którzy go tamtego wieczoru odciągali.
Starał się odwzajemnić uśmiech, choć jego spierzchnięte usta, zbyt zastygłe w niepokojącym grymasie, musiały wyglądać nieco groteskowo.
- Żałuję...że ci jej nie przedstawiłem - głuchy szept odbił się od kamiennego anioła i popłynął gdzieś w cień. Nie był pewien, czy przyjaciel usłyszał słowa, które wymknęły się z jego ust.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Strona 1 z 24 • 1, 2, 3 ... 12 ... 24
Cmentarz
Szybka odpowiedź