Samael Marcolf Avery
Nazwisko matki: Avery
Miejsce zamieszkania: hrabstwo Shropshire
Czystość krwi: czysta szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: psychiatra w Szpitalu Św. Munga
Wzrost: 183 cm
Waga: 71 kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: ciemnoniebieskie
Znaki szczególne: przeszywające spojrzenie, broda, sygnet z rodowym herbem na palcu, zawsze nosi przy sobie złoty zegarek z dewizką z wygrawerowanym na pokrywie słowem toujours - prezent od matki; Mroczny Znak na przedramieniu
jakaranda, łuska chimery, dość sztywna, 14 3/4 cale, rękojeść pokryta runami układającymi się w dewizę rodu Averych)
Slyhterin
BRAK
w umierającą Julie
palącym się drewnem, powietrzem podczas burzy, perfumami matki
zdrową Julienne
magią umysłu, grą na fortepianie, literaturą
quidditch mnie nie interesuje
pojedynki czarodziejów oraz szachy
muzyki klasycznej - od Debussy'ego po Rimskiego-Korsakowa
Jamie Dornan
Rodzina jest podobno najważniejszą wartością w życiu każdego człowieka. Więzy krwi i tradycja trwale łączą klany, lecz moim zdaniem nic nie stanowi równie mocnego spoiwa, jak tajemnice przekazywane z pokolenia na pokolenie. Wychowywałem się w bardzo ortodoksyjnym światku, zamkniętym i chroniącym mnie przed zgubnym wpływem czynników środowiska oraz postępującą zgnilizną coraz bardziej liberalnego społeczeństwa. Niemalże sterylne warunki uniemożliwiły moje zepsucie i dzięki trosce rodziców stałem się tym, kim jestem dzisiaj. Dumnym dziedzicem czystokrwistego rodu Averych. Strażnikiem sekretów równie mrocznych, jak moja dusza.
Człowiek, którego nazywam swym ojcem, był dalekim kuzynem mej matki, noszącej zresztą to samo nazwisko. Dziś na małżeństwa zawierane w obrębie jednego rodu, mimo wszystkich korzyści (choćby utrzymania wpływów) patrzy się wielce nieprzychylnym okiem. Dwie dekady temu takie posunięcia nie stanowiły jednak rewelacji ani skandalu, nie budziły zgorszenia wśród opinii publicznej. Mariaże z własnym kuzynostwem były wręcz powszechne – nie tylko przedłużały linię dynastyczną, ale również pozwalały familii zachować majątek. Ślub Reagana oraz Laidan przypieczętował przyjaźń między gałęziami rodu Averych – ich droga na ślubny kobierzec stanowiła oczywiście wynik pertraktacji, ugód oraz politycznych powiązań. Wiem, że moja matka nie darzyła swego męża żadnym uczuciem. Przymusowy związek traktowała w kategoriach przykrego obowiązku, jednak pomna na powinność względem rodziny, wypełniła go bez słowa sprzeciwu. Reagan za to szczerze przywiązał się do młodziutkiej żony – był to największy błąd, jaki kiedykolwiek popełnił. Matka owinęła go sobie wokół palca, a on potulnie jadł jej z ręki, nawet nie orientując się, że padł ofiarą subtelnej manipulacji. Ufał jej, był naiwny, ślepy i całkowicie w nią zapatrzony. Nigdy się nie dowiedział, nigdy nawet nie podejrzewał, że pierworodny syn Laidan nie jest jego upragnionym dziedzicem.
Przyszedłem na świat trzynastego listopada roku (pańskiego) tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego wśród krwi i krzyków matki, pomieszanych z donośnym, dziecięcym płaczem. Już wówczas pragnąłem przyciągnąć zainteresowanie i skupienie najważniejszej kobiety w całym moim życiu. Żądałem uwagi absolutnej, wymagałem całkowitego poświęcenia, które mi się przecież należało – i które otrzymywałem. Byłem wyczekiwanym dzieckiem, a moje narodziny zostały pieczołowicie zaplanowane. Miałem przed sobą wspaniałe, świetlane perspektywy, jako najstarszy potomek rodu Averych. Moja przyszłość była już perfekcyjnie zaprojektowana, a bezproblemowy poród, zapewnił wszystkich, iż urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą i stanę się godnym reprezentantem familii. Matka powiła mnie w domu, w towarzystwie akuszerki, zaś przybrany ojciec niecierpliwił się za drzwiami jej komnaty. Oczekiwał jednego komunikatu, jednej wiadomości o pomyślnych narodzinach syna. Niemniej denerwował się mój dziadek, który zobaczył mnie, jeszcze zanim ten zaszczyt spotkał Reagana. Nie rozczarowałem Marcolfa Avery’ego. Byłem silnym, zdrowym niemowlęciem – zapewne gdybym okazał się słabowity i cherlawy, dziadek wzorem starożytnych Spartan bez wahania rzuciłby mnie swym psom na pożarcie, eliminując słabe ogniwo, wycinając chwast, zanim zdążyłby wzrosnąć. Miał do tego święte prawo – rodzicom wszakże nadana została pełna władza nad swymi dziećmi.
Byłem hołubionym dzieckiem. Oczkiem w głowie matki, która dokładała wszelkich starań, aby żyło mi się jak najlepiej, faworytem dziadka oraz upragnionym dziedzicem ojca. Rozpieszczano mnie, ofiarowując każdą zabawkę, jaką tylko sobie zażyczyłem (i którą natychmiast psułem), kolejne zwierzątka (kończące swój żywot podejrzanie szybko) i spełniając wszystkie moje zachcianki. Matka rzuciłaby przede mną na kolana cały świat, przychyliłaby mi nieba i jestem pewny, iż gdybym teraz poprosił ją o głowę Reagana na złotym półmisku, nie odmówiłaby prośbie ukochanego synka. Pomimo tego pobłażania, nie rosłem na zepsutego i rozpuszczonego paniczyka. Bywałem butny i arogancki, lecz nigdy nie grymasiłem –dziadek odgrywający w mym wychowaniu nader istotną rolę, przypuszczalnie wybiłby mi zęby za kapryszenie i brak szacunku. Rzadko okazywałem nieposłuszeństwo względem nestora naszego rodu, aczkolwiek wśród grona znajomych mych rodziców, potrafiłem zachowywać się zuchwale. Bezczelność zawsze jednak uchodziła mi płazem, wzbudzałem tym jedynie wesołość bądź zachwyt nad moją nieustępliwością.
Gdy skończyłem pięć lat, na świecie pojawiło się moje rodzeństwo. Narodziny Sorena i Allie w gruncie rzeczy nie wywarły żadnego wpływu na moje życie, a już na pewno nie sprawiły, abym musiał martwić się konkurencją . Matka nie poświęcała oseskom nawet połowy uwagi, jaką obdarzała mnie. Nadal stanowiłem centrum jej wszechświata, na mnie ogniskowało się zainteresowanie dziadka, ja miałem w przyszłości odziedziczyć większość dóbr należących do naszej familii. Soren nie był żadnym przeciwnikiem, nawet nie próbował rywalizować ze mną o względy rodziców. Allie… Młodsza siostrzyczka nigdy nie była niczym innym od pokojowego pieska. Obchodziłem się z nią tak, jak przykazał mi dziadek. To on nauczył mnie, że kobiety trzeba trzymać krótko i traktować surowo. Miał rację – wystarczyło spojrzeć, co stało się z ojcem, gdy pozwolił się zdominować. Dlatego częstowałem Allie pogardą z najwyższej półki, ostentacyjnie ją ignorowałem bądź raczyłem gorzkimi słowami, jakie rezerwowałem tylko dla służby. Byłem bezkarny, matka ani dziadek nie reagowali nawet na najbardziej podłe postępowanie względem dziewczynki, zaś ojciec już dawno zrezygnował z prób wtrącania się w me wychowanie. Jedynie Soren bronił swojej bliźniaczki, jednakże biedaczek, niewiele mógł uczynić. Napawałem się jego bezradnością tak samo, jak cierpieniem Allie. Kiedy krzywdziłem ją (myślą, mową, uczynkiem lub zaniedbaniem), uderzałem w ich oboje, jakby byli jednym organizmem żyjącym w symbiozie, zdolnym do współodczuwania i zrozumienia. Nie pojmowałem tej empatii, tego niemalże namacalnego przyciągania. Łącząca ich więź stanowiła dla mnie zupełną abstrakcję, trochę zazdrościłem im tej umiejętności bezbłędnego odgadywania myśli i rozszyfrowywania uczuć… i chyba za to darzyłem ich równie ogromną niechęcią. Dlatego uwielbiałem momenty, gdy matka brała mnie na kolana i obdarzała pieszczotami, o jakich ta dwójka nie powinna nawet marzyć w swych najśmielszych snach. Widziałem w oczach bliźniaków ból, odtrącenie, więc jeszcze chętniej sięgałem po rodzicielskie ciepło i troskę, której oni nigdy nie doświadczyli. Całując matkę obserwowałem reakcje Sorena, uśmiechałem się i przesyłałem mu jasny komunikat: jestem od ciebie lepszy. Nie wiedziałem wtedy, czemu traktowała bliźniaki z lodowatą obojętnością, ale też nie zastanawiałem się nad tym.
Kiedyś Allie zepsuła mój komplet szachów. Pamiętam, że mocno szarpnąłem ją za włosy, a ona zaczęła zawodzić. Rozgniewałem się jeszcze bardziej i wysyczałem jej do ucha, żeby natychmiast przestała. Nie poskutkowało, rozszlochała się gwałtowniej. Wiesz, że mama wcale cię nie kocha? Moje słowa niczym taran uderzyły w kruchutką psychikę małej dziewczynki. Która krztusiła się swoimi łzami, ale posłusznie zamilkła. Podobnych incydentów, inscenizowanych na serię niefortunnych zdarzeń rozegrało się mnóstwo. Z pełną premedytacją znęcałem się nad nią zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Starałem się, aby żyła w ciągłym strachu i niepewności, metodycznie niszczyłem jej dzieciństwo. Drwiłem z niej i szydziłem bezlitośnie, brutalnie popychałem na ziemię, jeśli ośmieliła się stanąć mi na drodze, ściskałam jej drobną rączkę stanowczo za mocno, kiedy pokazywaliśmy się publicznie całą rodziną. Allie często ulegała drobnym urazom, za każdym razem tłumacząc to swą niezdarnością…
Zadbałem o to, by wizerunek starszego brata przywoływał w mej małej siostrzyczce najgorsze koszmary – nie mogłem przecież tak łatwo pozwolić jej o sobie zapomnieć.
Jako potomkowi Averych, przysługiwało prawo dziedziczenia majątku oraz tytułów. Wraz ze schedą musiałem jednak przyjąć także powinności, od których nie mogłem się uchylać. Dlatego też, sielskie dzieciństwo oprócz na radosnych igraszkach (takich jak katowanie zwierzątek i grzebanie ich w rozległym ogródku) mijało mi również na obowiązkach. Już odkąd stawiałem pierwsze kroki dbano o moją postawę, a gdy uczyłem się mówić, poprawiano dykcję. Jako kilkulatek prezentowałem się niczym młody mężczyzna w eleganckim ubraniu szytym na miarę, dumnie wyprostowany, z poważnym wyrazem twarzy i uprzejmym uśmiechem, gdy u boku przybranego ojca witałem w naszych skromnych progach członków najznamienitszych rodów. Miałem naprawdę wiele obowiązków - dziecko wychowywane w mugolskiej rodzinie musiało wynosić śmieci, ścierać kurze, czy wykonywać inne upadlające (dla mnie, jako czarodzieja i jako mężczyzny) zajęcia, ja byłem zmuszany do pobierania lekcji od guwernerów, towarzyszeniu ojcu w niektórych przyjęciach i spotkaniach oraz regularnych zajęć z moim dziadkiem. Gdy oddano mnie pod opiekę prywatnym nauczycielom, dzięki trosce matki potrafiłem już pisać, czytać oraz rachować. Doceniałem pożyteczne umiejętności – o ile nauka geografii, historii i matematyki nie sprawiała problemów, tak inne zajęcia szły mi raczej opornie.
Dobre maniery uważałem za błazenadę - potrafiłem przecież prawidłowo trzymać sztućce i zjeść obiad bez poplamienia szaty, a kogo obchodzi mój lekko skrzywiony kręgosłup, czy źle ściągnięte palce podczas powitalnego ukłonu? Szermierkę traktowałem jak coś niezwykle nudnego i niemęskiego – walka na punkty (sic!), która nie trwała nawet do pierwszej krwi. W moim mniemaniu było to żałosną zabawą godną plebsu, dlatego nie przykładałem się do fechtunku i notorycznie go unikałem. Mękę stanowiła kaligrafia oraz nauka śpiewu (mam przyjemny głos, ale nie zamierzałem występować w roli nimfy podczas rodzinnych uroczystości). Nie inaczej było z jazdą konną (przemogłem się dopiero, gdy poprosiła mnie o to matka), lecz związany etykietą, brałem udział w polowaniach i turniejach polo. Konsekwentnie jednak trzymałem się z dala od mioteł i ni prośby, ni groźby nie potrafiły skłonić mnie do zmiany zdania. Nie była to kwestia strachu (oczywiście), ale latanie mnie odrzucało, nie przepadałem nawet za oglądaniem meczów quidditcha. Oprócz tego uczono mnie także strzelania z łuku, malarstwa, łaciny oraz francuskiego. Moja celność pozostawiała wiele do życzenia (w bliskich starciach byłem znacznie skuteczniejszy), bohomazy nie przypominały w zasadzie niczego, III deklinacja absolutnie mnie zmiażdżyła i jedynie francuski opanowałem na poziomie zadowalającym, choć nad właściwym akcentem pracowałem przez kilka lat.
Chętnie natomiast ćwiczyłem grę na fortepianie i tę umiejętność pielęgnowałem pieczołowicie, poświęcając długie godziny na kształcenie słuchu oraz praktykę przy instrumencie. Widziałem, jaką radość sprawiam matce, gdy wieczorami muzykowałem tylko dla niej lub dawałem zaimprowizowane koncerty podczas przyjęć, wszystkie, co do jednego, dedykując mojej rodzicielce. Spędzałem z nią zresztą dużo pozornie wolnego czasu. Lubiłem, kiedy siedzieliśmy razem przed kominkiem w jej prywatnym salonie, a ona czytywała na głos swoje ulubione wiersze romantycznych poetów. Te chwile były niezwykle piękne i ulotne, pielęgnowane przeze mnie, jako najpiękniejsze z wszystkich wspomnień. Matka wkrótce jednak zaczęła nade mną pracować i nasze rytuały stały się rzadkością. Laidan dostrzegła mój potencjał i postanowiła, że nauczy mnie trudnej sztuki magii umysłu. Na początku buntowałem się, uznawałem kolejne lekcje za kradzież momentów, które mogliśmy spędzić sam na sam. Stopniowo jednak przekonywałem się do tej subtelnej dziedziny magii, czułem rosnącą w głębi mnie fascynację. Perspektywa poznania meandrów ludzkiej psychiki olśniła mnie. Byłem oczarowany tą trudną sztuką i postanowiłem zrobić wszystko, aby pewnego dnia zgłębić arkany legilimencji oraz oklumencji. Nauka nie przychodziła łatwo. Na początku irytowałem się, gdy nie mogłem wedrzeć się do umysłu mojej matki. Nie potrafiłem pokonać stworzonych przez nią barier, a każda próba doprowadzała mnie do skrajnego wyczerpania. Ćwiczyłem jednak niestrudzenie, pragnąc wzbić się na wyżyny tej sztuki i dokonać (wówczas) niemożliwego i poznać, co skrywają w sobie ludzkie dusze.
Równocześnie przyswajano mi umiejętności bardziej… praktyczne? Zajęcia prowadzone przez mojego dziadka niewiele miały wspólnego z typowo pojmowaną edukacją. Na początku uczestniczył w nich także mój ojciec, jednakże szybko usunął się w cień z powodu apodyktyczności Marcolfa (czyżby mam to po nim?). Dziadek dbał po prostu, żebym wyrósł na godnego następcę rodu Averych. Oprócz niełatwej sztuki dyplomacji oraz manipulacji (szczególny nacisk kładł na erystykę), wykładał mi o politycznej sytuacji Wielkiej Brytanii - tych prelekcji zazwyczaj słuchałem z szeroko rozwartymi oczami, z fascynacją wyobrażając sobie czasy, gdy arystokracja rządziła Anglią, gdy czarodzieje władali światem i panował właściwy porządek, wedle którego słabi szli na dno, a silni prosperowali na szczycie, bezgranicznie czerpiąc z jego zasobów. Marcolf przekazywał mi także umiejętności przydatne do odnalezienia się w niesprzyjających warunkach. Nie skończyłem jeszcze dziesięciu lat, a on zostawiał mnie na kilka nocy samego w lesie, chcąc sprawdzić mój spryt i wytrzymałość. Udzielał mi lekcji pływania, wrzucając do pobliskiego jeziora, pokazywał jak pozbawiać życia (zwierzęta) by proces konania trwał długo. Nie oszczędzał mnie, gdy zbyt opieszale reagowałem na komendy, choć w naszym domu kar cielesnych używano sporadycznie. Groziły one jedynie za nieposłuszeństwo ekstremalne bądź niesatysfakcjonujące wyniki w nauce. Wystawcą był oczywiście dziadek, zasadniczy i surowy. Miał ciężką rękę i nie szczędził mi razów, gdy ośmieliłem mu się sprzeciwić. Byłem jednak szczęśliwy. Miałem w s z y s t k o. Kochającą matkę, ojca dumnego z każdego mojego postępu, dziadka starającego się wychować mnie na prawdziwego mężczyznę i czarodzieja. Nie musiałem pracować na przyszłą pozycję, czekały na mnie rozległe posiadłości i wygodne życie. Chwałę i szacunek otrzymałem już w momencie narodzin – byłem arystokratą, spadkobiercą rodu. Wiem jednak, że to nie nazwisko uczyniło mnie kimś. Stanowi ono jedynie dodatek do arsenału cnót, jakie posiadam. To restrykcyjne wychowanie i moja ciężka praca sprawiły, że stałem się wzorem. Eleganckim, uprzejmym doktorem Averym, brylującym na salonach, uwielbianym przez kobiety, szanowanym przez mężczyzn… potworem.
Rozpoczęcie edukacji w Hogwarcie nie postrzegałem w kategorii podniosłego wydarzenia. Było oczywistym następstwem, pewnym krokiem w kolejnym etapie mojego życia. Pierwotny zamysł stanowiło posłanie mnie do Durmstrangu, na co naciskał dziadek i co zostało już niemal postanowione. Wówczas pierwszy raz matka sprzeciwiła się woli swego ojca. Ostro zanegowała jego wybór, choć wcześniej nie śmiała podważać żadnego wyroku, który zapadł z ust dziadka. Nigdy nie widziałem jej równie wściekłej. Oczy Laidan ciskały iskry, kiedy na oślep miotała zaklęciami i kurczowo tuliła do piersi, blokując dostępu do mnie swym własnym ciałem. Ten jeden, jedyny raz dziadek uległ woli matki, a ja miałem powody, by sądzić, że to nieposłuszeństwo będzie ją drogo kosztować.
Ceremonia Przydziału okazała się zwykłą formalnością. Trafiłem do Slytherinu, wraz z grupą podobnych mi chłopców oraz jednym, odstającym od nas absolutnie wszystkim. Nie nosił szlachetnego nazwiska, jego szaty były wysłużone, a kociołek przerdzewiały, lecz już wkrótce mogłem się przekonać, że Tom Riddle jest kimś niezwykłym. Przyciągał do siebie niczym magnes, elektryzował swą osobowością i każdy pragnął znaleźć się w ścisłym gronie jego znajomych. Tych dobierał pieczołowicie, tworząc osobliwą gwardię, w której znalazłem się również ja. Chciałem przekonać się samodzielnie, co kryje się w tym nieczystym chłopcu, który zdominował potomków arystokratycznych rodów. Kierowała mną ciekawość, odurzyłem się magią, jaką roztaczał wokół siebie Riddle, z łatwością oczarowujący każdego, na kim mu zależało. Był jedyną osobą, do której podświadomie dążyłem. Nie posiadałem dużego grona przyjaciół, mimo iż znałem większość szlachetnie urodzonych Ślizgonów. Byłem zamknięty w sobie, introwertyczny, a w stosunku do rówieśników nawet gburowaty. Powściągliwości nauczyłem się od dziadka, który dość negatywnie nastawił mnie do ludzi. Nie potrafiłem wówczas prowadzić niezobowiązujących rozmów, zachowując się przyjaźnie, lecz z dystansem. Dopiero później zacząłem przywdziewać maski i traktować robaczki pod mymi stopami z wystudiowaną, chłodną uprzejmością. Na razie jednak zniechęcałem do prób zawierania ze mną przyjaźni. Byłem typem samotnika, zbyt mrukliwym i osobliwym, żeby dopuścić do siebie obcego. Za kogoś w rodzaju przyjaciela uważałem jedynie nieco młodszego ode mnie Liama. Bulstrode podobnie jak ja alienował się od innych uczniów i zbliżyła nas właśnie owa rezerwa. Grywaliśmy razem w szachy, wspólnie się uczyliśmy, często także milczeliśmy razem. Powoli zdobywaliśmy swoje zaufanie, a dystans między nami stopniowo się zmniejszał, przeradzając się w więź opartą o wzajemne korzyści.
Jego towarzystwo nie mogło jednak zastąpić mi obecności matki, którą nadrabiałem, pisząc do niej długie listy codziennie przez siedem lat. Tęskniłem ogromnie, co stanowiło mój odrobinę wstydliwy sekret. Wydawało mi się, że tylko ja jestem równie zżyty ze swoją rodzicielką i tylko moje myśli nieustannie odbiegają w stronę domu. W tajemnicy odliczałem dni do przerw świątecznych, tych nielicznych okazji, podczas których znowu miałem ją tylko dla siebie. W ciągu pierwszych pięciu lat szczerze brakowało mi również rodzeństwa, czy raczej pastwienia się nad Allie i upokarzania Sorena. Gdy dołączyli w poczet uczniów szkoły, rolę dobrego, starszego brata odgrywałem perfekcyjnie. Byłem bardzo opiekuńczy (zaborczy) w stosunku do siostry i kontrolowałem jej poczynania, czując irracjonalną zazdrość za każdym razem, kiedy spoczęło na niej spojrzenie jakiegoś chłopca. Miała dopiero jedenaście lat, ale wiedziałem, że już niedługo zmieni właściciela i stanie się zabaweczką jednego z mych szkolnych kolegów, a na to przecież pozwolić nie mogłem. Pomny na przestrogi dziadka, nigdy jednak nie tknąłem żadnego ucznia Hogwartu. Nie używałem przemocy, nie obnosiłem się ze swoimi przekonaniami, nie pozwalałem sobie nawet na wzgardliwe komentarze, które cisnęły mi się na usta. Często wprawdzie fantazjowałem o uciszeniu napuszonego Lestrange’a, pokazaniu głupiutkim, rozchichotanym dziewczętom, gdzie ich miejsce oraz nauczenia szacunku szlam, niebacznie niespuszczających wzroku, kiedy je mijałem. Musiałem jednak wykazać się cierpliwością, posiąść jedną z najprzydatniejszych cnót w życiu. Samokontrola nie przychodziła mi z łatwością – byłem przyzwyczajony, że zawsze dostaję to, czego chcę. Ślizgoni niewątpliwie wyczuwali we mnie zagrożenie, potencjalne niebezpieczeństwo – egzystowałem przecież w gronie takich samych węży, jak ja. Śliskich, podstępnych, groźnych, o podobnej hierarchii wartości. Uciekałem przed tą myślą i nie chciałem się do tego przyznać, ale bałem się ich. Lękałem się zaufania. Wiedziałem, że oni wszyscy w dogodnej sytuacji nie zawahaliby się wycelować różdżką w moje plecy.
Dlatego poświęcałem czas na samodoskonalenie. Do wielu dziedzin magii po prostu brakowało mi talentu – nie mogłem jednak pozwolić sobie na zignorowanie niektórych przedmiotów, tak jak dawniej czyniłem to z szermierką czy malarstwem. Rodzice naciskali, abym po ukończeniu szkoły został uzdrowicielem. Ta ścieżka kariery nie odpowiadała mi w żaden sposób i uważałem to za zajęcie godne plebejskich prostaczków. Trzymanie na szali ludzkiego życia wydawało mi się pociągające, wolałem jednak kreować się na Boga Destrukcji, Zniszczenia i Pożogi, niż na dobrotliwego Stworzyciela. Nie sprzeciwiłem się jednak życzeniu rodziców, zwłaszcza na wgląd postępującej choroby mego dziadka. Głównie z tego powodu skierowałem swoje aspiracje na cel kompletnie sprzeczny z moimi własnymi ideami. Byłem ambitny, lubiłem błyszczeć i przyjmować pochwały od nauczycieli. Nigdy wprawdzie nie odzywałem się niepytany i nie brałem czynnego udziału w lekcji, lecz wyniki testów świadczyły o mych zdolnościach. I utwierdzały mnie w przekonaniu, że nie zmarnowałem godzin, które poświęcałem na wertowanie podręczników oraz ksiąg z poza kanonu lektur. Uczyłem się sumiennie, skupiając się przede wszystkim na przedmiotach wymaganych od kandydatów na uzdrowicieli. Sporządzanie map nieba i analizy tabelek numerologicznych zeszły na dalszy plan, gdy zajmowałem się przyswajaniem sobie na pamięć właściwości magicznych roślin czy receptur eliksirów. Byłem jednym z pupilków profesora Slughrona i choć nie odczuwałem potrzeby, pokazywałem się na jego przyjęciach i uczestniczyłem w spotkaniach Klubu Ślimaka - wiązało się to przecież z ogromnym prestiżem. Mimo niechęci do towarzystwa, zaproszenia nauczyciela w pewien sposób mi schlebiały. Od zawsze byłem próżny i choć wyciszałem ów wewnętrzny głos domagający się uwagi, nie panowałem nad nim całkowicie. Wiedziałem, że nasz opiekun wybierał tylko najlepszych, że nie tracił czasu na miernoty. Byłbym głupcem, gdybym mu odmówił, zwłaszcza, że szczególnie upodobał sobie Toma oraz nas, tych którzy stali najbliżej niego.
Utrzymywałem ten dar w sekrecie i odkryłem go jedynie przez Tomem, opowiadając mu o niezmierzonych możliwościach modyfikowania wspomnień i wpływania na psychikę innych czarodziejów. Przeczuwałem, że Riddle wkrótce zechce ze mną ćwiczyć, dostrzegłem jego zainteresowanie, identyczną fascynację, która kiedyś zapłonęła w moich oczach. Tamta rozmowa okazała się jednak naszą ostatnią na temat magii umysłu. Nie sądziłem, aby Tom po prostu o niej zapomniał, ale też nie przypuszczałem, że już wkrótce potem, stał się w tej sztuce bieglejszy ode mnie.
Byłem w piątej klasie, kiedy moje uporządkowane życie zatrzęsło się w posadach i omal nie runęło niczym nędzny domek z kart. Fundamenty ludzkiej psychiki buduje tworzywo niezwykle kruche i niestabilne. Wydaje się niedorzecznym, że udało mi się pozostać przy zdrowych zmysłach, kiedy dowiedziałem się naprawdę potwornych informacji o mej rodzinie. A może rzeczywiście oszalałem, dopisując do kroniki Averych ciąg dalszy upiornej historii. Ze mną w roli głównej. Bożonarodzeniową przerwę jak zwykle spędzałem w domu. Święta upłynęły w spokojnej, wręcz sielankowej atmosferze. Wygrywałem dla matki koncerty Chopina i Mozarta, improwizowałem własne kompozycje, chodziłem z nią na długie spacery, bawiłem wielogodzinnymi dyskusjami. Ona jak dawniej czytywała poezję i bez skrępowania obdarzała czułościami, których wcale się nie wstydziłem. Ćwiczyliśmy również magię umysłu i w wiedziałem, że matka jest pod wrażeniem moich postępów. Sam nie do końca czułem się usatysfakcjonowany, nie udało mi się bowiem przełamać jej barier. Naciskałem na kolejne sesje, następne próby – aż wdarłem się do umysłu rodzicielki i zobaczyłem sceny z pewnością nieprzeznaczone dla mych oczu.
Zrozumiałem, dlaczego matka nie potrafiła pokochać Sorena i Allie.
Odgadłem, czemu Marcolf Avery rościł sobie do mnie tak wyjątkowe prawa.
Należące się jedynie rodzicowi.
Wpadłem wówczas w słuszny gniew. Ukrywali przede mną prawdę przez tyle lat, okłamywali mnie zupełnie bez skrupułów, zmuszali do okazywania posłuchu słabemu człowieczkowi, pionkowi w grze prowadzonej przez mego dziadka. Czułem się oszukany, zdradzony, rozpadałem się z żałości. Nie wątpiłem, gdy matka zapewniała, że tylko ja się dla niej liczę; kiedy szeptała mi na dobranoc, że jestem jedynym mężczyzną w jej życiu. Okazało się to zwykłym łgarstwem – wybaczyłem dziadkowi, lecz matka złamała mi serce. Chcąc mnie odzyskać, musiała udowodnić, że naprawdę jej na mnie zależy. Dopiero kiedy dopełniła aktu zadośćuczynienia, odpuściłem jej winy. Darzyłem ją oddaniem bezgranicznym, miłością równie silną, jak toksyczną. Kochałem ją. Kobietę, która wydała mnie na świat i uczyniła prawdziwym mężczyzną.
Po powrocie do Hogwartu stałem się jeszcze bardziej drażliwy i wycofany. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że stosunki łączące mnie i moją matkę muszę utrzymać w sekrecie. Cały czas miałem wrażenie, ze ktoś mnie obserwuje, że z mojej twarzy można odczytać całą prawdę, że noszą na sobie piętno, szkalujące mnie jako nieczystego. Powoli wpadałem w paranoję i tylko korespondencja z matką ratowała mnie przed obłędem. Stroniłem od towarzystwa, wiedząc, że w krytyczne sytuacji nie zdołam opanować swych emocji i niechybnie doprowadzę do Armagedonu. Przez kilka lat mozolnie budowałem nieskazitelną reputację i nie zamierzałem pogrzebać idealnego wizerunku Samaela Avery’ego z powodu jednego błędu i utraty kontroli. Zwykle wyważony i pragmatyczny, lecz kiedy wpadam w szał, nie potrafię się uspokoić. Działam wówczas jak w amoku, dlatego nie mogłem dopuścić do wybuchu awantury i przekreślenia czekającej na mnie wspaniałej kariery.
Po zdaniu testów Standardowych Umiejętności Magicznych, czekało mnie dwuletnie przygotowanie do owutemów. Wybrałem przedmioty wymagane do podjęcia kursu medycznego, choć nie zamierzałem zostać uzdrowicielem. Doskonalenie się w magii umysłu podsunęło mi inne rozwiązanie, znacznie ciekawsze i bardziej inspirujące. Postanowiłem, że zostanę psychiatrą – po niespodziewanej śmierci Marcolfa nikt już nie negował moich kaprysów. Umierając, dziadek pozostawił mi w spadku dwór leżący o kilkadziesiąt mil od naszego zamku. Tylko ja zostałem przez niego obdarowany, lecz nikogo to nie zdziwiło, wszak zawsze byłem jego ulubionym wnuczkiem. Prezent gwarantował mi pewną swobodę – nie musiałem pozostać zależny od rodziców do czasów zaaranżowanego (naturalnie) ożenku.
Szósty rok mojej edukacji zapamiętałem, jako bardzo burzliwy okres. W Hogwarcie, szumnie nazywanym najbezpieczniejszym miejscem na świecie, działy się niepokojące rzeczy. Seria napaści udowodniła wszystkim, że legenda o Komnacie Tajemnic to prawda, a gdzieś w podziemiach zamku ma swoje leże niebezpieczne monstrum. Nie obawiałem się o swoje życie, jednakże nerwowa atmosfera panująca w szkole, mocno dawała mi się we znaki. Znajdowałem się pod ostrzałem podejrzliwych spojrzeń, jak większość potomków arystokratycznych rodów. Gdy potwór uśmiercił szlamowatą dziewczynę, coraz głośniejsze stawały się plotki o zamknięciu szkoły. Sprawcę jednak złapano i wydalono ze szkoły. Choć ataki ustały, a w Hogwarcie zapanował spokój, nie potrafiłem uwierzyć, że winny napaściom jest nieokrzesany Rubeus Hagrid. Półkrwi Gryfon nie mógł być dziedzicem Slytherina…
Ostatnia klasa minęła mi na intensywnej nauce oraz na zacieśnianiu więzi z rówieśnikami. Zbliżałem się do nich, nadal pozostając bardziej słuchaczem i obserwatorem, jednakże nie odmawiałem już wspólnych wyjść do Hogsmeade po kandyzowane ananasy dla profesora Slughorna. Tom Riddle imponował mi coraz bardziej, kiedy w ścisłej grupie rozmawialiśmy o niewykorzystanym potencjale magii. To nie były zwykłe rojenia młodzików o lepszej przyszłości – każdy z nas miał jasne i konserwatywne poglądy. Wszyscy marzyliśmy o tym samym, o wyjściu z cienia, powrocie oligarchicznych rządów oraz dominacji nad mugolami. Tom rozbudzał nasze ukryte pragnienia, opowiadając, jak będzie wyglądał świat zoptymalizowany przez czarodziejów. Roztaczał przed nami wspaniałe wizje, w których nie musieliśmy ukrywać się z naszymi umiejętnościami i staliśmy na należnym nam piedestale. Chciwie spijałem każde słowo z jego ust, wierząc w zmiany, które rychło obwieszczą świt nowej ery. Nie niepokoiłem się zawoalowanymi, subtelnymi aluzjami Riddle’a o potędze czarnej magii. Zakazany owoc smakuje najlepiej, a ja miałem z nim do czynienia już od najmłodszych lat. Nie przerażały mnie okropieństwa i bestialskie rytuały, nie zrażały krwawe ofiary. Czarna magia, równie niebezpieczna, jak i potężna. Ona mnie nie zafascynowała, lecz pochłonęła, sprawiła, że do cna przesiąknąłem mrokiem, zanim jeszcze zdołałem w pełni ją zrozumieć. Wiedziałem, że wyróżnia tych, którzy potrafią i nie lękają się nią posługiwać, że symbolizuje pierwotną moc stworzenia oraz natury, niedostępną dla słabych i nieudolnych. Nie bałem się podążyć za Tomem Riddle'em, który był naszym oczywistym przywódcą w drodze do twórczej destrukcji.
Zwracałem również coraz większą uwagę na moje rodzeństwo. Soren pozostawał jej niegodny, choć widziałem, że jego aspiracje popychają go ku Tomowi. Młodszy braciszek (przyrodni) był wschodzącą gwiazdą szkolnego quidditcha i obracał się w towarzystwie nieodpowiednim dla kogoś o jego statusie krwi, więc nie zasługiwał na moje wstawiennictwo. Allie pilnowałem zaś bardziej niż kiedykolwiek, dostałem istnej obsesji na jej punkcie. Chciałem mieć ją pod sobą, zupełnie jak matkę, jednakże miast miłości obdarowywałem ją jedynie pulsującą pogardą. Była słaba, lecz należała do mnie. Żaden z młodzieńców nie stanowił dla niej odpowiedniej partii, któż miał do nie większe prawa, niż rodzony brat? Wiedziałem, że mnie nie cierpi, że się mnie boi, że wyobraża sobie moją śmierć w najstraszliwszych katuszach. Bawiła mnie ogromnie jej dziecięca nienawiść, podsycając równocześnie chore pragnienie zadania jej jak największej ilości bólu. Nie mogłem niestety kontrolować Allie nieustannie – po zdaniu owutemów opuściłem Hogwart z przeczuciem, że zostawiam kochaną siostrzyczkę na pastwę losu oraz mężczyzn-potworów, czyhających na jej niewinność. Ową chwilę smutku przesłoniła jednak fala trudnej do okiełznania radości. Po siedmiu latach nareszcie wróciłem do domu, a tam czekała na mnie droga, stęskniona matka.
Dworek, który otrzymałem od dziadka stał pusty, ponieważ zdecydowałem się nadal mieszkać w naszej rodzinnej rezydencji. Wysokie wyniki owutemów pozwoliły mi na rozpoczęcie kursu uzdrowicielskiego, aczkolwiek postanowiłem zrobić sobie roczną przerwę od nauki. Byłem młody, pełny wigoru, nadszedł mój czas na brylowanie na salonach, poznanie liczącego się towarzystwa, adaptacji wśród arystokratów, kształcących podróży. Tak wytłumaczyłem to przybranemu ojcu, który gładko przełknął wszystkie moje kłamstwa. Nic nie wiedział o mym związku z matką – więcej czasu spędzał w pracy niż w domu, zresztą wybaczyłby jej wszystko, chcąc uniknąć skandalu. Szczęśliwie się złożyło, że okres mojego debiutu, zbiegł się z rozszerzeniem wielkiej wojny czarodziejów na tereny brytyjskie. Przyjęcia odbywały się rzadziej, były stanowczo mniej huczne i wystawne, co sprawiało, że mogłem całkowicie poświęcić się życiu rodzinnemu oraz własnym studiom na temat magii umysłu oraz… rytualnym mordom, nazywanych powszechnie składaniem ofiar. Poczynania Gellerta Grindelwalda napawały mnie jednocześnie strachem i podziwem – część mnie winszowała czarnoksiężnikowi podjęcia kroków, jakich nikt wcześniej obrać się nie ośmielił, lecz z drugiej strony drżałem o moją pozycję i wpływy, które pod jego jarzmem mogły zmniejszyć się do minimum.
Po roku zażywania rozkoszy i odnajdywaniu spełnienia w ramionach matki, zapisałem się na kurs uzdrowicielski. Nie odczuwałem upływu czasu, który wypełniała mi nauka oraz wystawne przyjęcia. Jak szybko mijają lata zorientowałem się dopiero, kiedy czternastoletnia Allie wróciła do domu na przerwę zimową. Moja siostrzyczka przeistaczała się w kobietę i swoją niewinnością kusiła mnie niesamowicie. Nie potrafiłem się jej oprzeć i któregoś dnia zasadziłem się na to słodkie dziewczątko. Gładziłem ją po włosach, a moje wprawne palce wędrowały wzdłuż jej kręgosłupa, gdy szeptałem jej do ucha, co zamierzałem jej zrobić. Zacisnąłem dłoń na jej kolanie i niespiesznie wspinałem się coraz wyżej, dosięgając wewnętrznej strony uda. Była gorąca, wręcz rozpalona - strachem oraz obrzydzeniem, co działało na mnie stymulująco. Nie spodziewałem się buntu, myślałem, że pokornie przyjmie swą dolę. Pomyliłem się okrutnie, a Allie na zawsze została stracona.
Pożądałem jej coraz silniej. Wyzierał ze mnie kompleks Edypa, klasyczny przykład pragnienia zgubnego i fatalnego w skutkach. Przestałem jednak tłumić go w sobie, oświeciło mnie, iż zawsze myślałem o matce w taki sposób, że zawsze jej chciałem, lecz nie potrafiłem właściwie zinterpretować swych uczuć. Była jedyną kobietą, która wywoływała we mnie wulkan emocji i rozbudzała zmysły, jedyną, którą szanowałem, jedyną, którą mogłem czcić jako boginię. Gdy zaszła w ciążę, nie żywiłem żadnych wątpliwości: pragnąłem tego dziecka najbardziej na świecie. Chciałem wychować je, dać swe nazwisko oraz bez końca obdarzać bezwarunkową, rodzicielską czułością i miłością. Wiedziałem, że matkę czeka trudny okres (nie była już taka młoda) i że musiałem uknuć intrygę idealną, by zapewnić nam bezpieczeństwo i nie pozwolić na napiętnowanie naszego nienarodzonego dziecka owocem kazirodczego związku. Pierwszym krokiem stanowiło przyśpieszenie daty mojego ślubu z Cecile Bulstrode, siostrą Liama, mego szkolnego kolegi. Zrezygnowaliśmy (j a zrezygnowałem) z wystawnej, głośnej ceremonii, zadowalając się obecnością najbliższych. Obdarzałem Cecile względami i nie obnosiłem się z (nie)uzasadnioną niechęcią, jaką do niej żywiłem. Wszystkie demony trzymałem na uwięzi, dbałem o nią i starałem się usilnie, żeby prędko zaszła w ciążę. Udało się niespodziewanie szybko; z ulgą ogłosiłem światu radosną nowinę, równocześnie rozgłaszając fałszywe informacje o złym stanie zdrowia matki. Oficjalnie Laidan wyjechała we włoskie Alpy, aby podreperować swoje siły; w rzeczywistości spędziła sześć miesięcy w naszej letniej rezydencji, odseparowana od ludzi, lecz otoczona moją staranną opieką.
Miałem ogromne szczęście, ponieważ terminy porodów zbiegły się w czasie. Cecile urodziła wcześniaka i zmarła w połogu – nie zdziwiło to nikogo, była taka drobna i słabowita… Zebrałem sporo kondolencji, wszyscy znajomi arystokraci współczuli zdruzgotanemu, młodemu wdowcowi. Podziwiano moją siłę i to z jakim oddaniem poświęcałem się opiece nad córeczką – wspomnieniem zmarłej ukochanej, promyczkiem słońca… zastąpionym przez dziewczynkę, którą powiła moja matka. Nikt nie domyślił się podstępu, nikt nie przypuszczał, że dziecko Cecile zakończyło swój żywot uduszone poduszką przez własnego ojca. Spojrzenia pełne miłości, pieszczoty i troska, jaką ofiarowałem Julienne odsuwały wszelkie podejrzenia i ukazywały mnie w świetle najwspanialszego opiekuna.
Niestety niedane mi było długo cieszyć się córką. Skupiony na prowadzeniu ciąży matki, ignorowałem inne bodźce, nie chcąc odrywać się od zapewnienia memu dziecku dogodnych warunków do przyjścia na świat. W efekcie lekceważenia syndromów postępującej choroby, wylądowałem w szpitalu na osiem długich miesięcy. Rozrost albioni dosięgnął mnie dość wcześnie (miałem dopiero dwadzieścia jeden lat) i w wyjątkowo niesprzyjającym okresie. Bóle kręgosłupa oraz dokuczliwe łupanie w krzyżu składałem na karb intensywnej pracy, stresu oraz przemęczenia. Gdy w końcu pozwoliłem uzdrowicielom na badania, okazało się, iż w tak zaawansowanym stadium, standardowe zmniejszenie kości mi nie pomoże. Byłem wycieńczony i długo dochodziłem do siebie po odbyciu nieprzyjemnej kuracji. Kiedy nareszcie zostałem wypisany ze szpitala, czułem się radosny i pozbawiony trosk. Snułem piękne wizje, w których wychowywałem Julienne na kobietę podobną mej matce: silną, dumną, niezłomną. Jednakże Fortuna nie okazała się łaskawa. Wyobrażając sobie spotkanie z moją małą dziewczynką, widziałem ją uśmiechającą się nieświadomie i bez strachu ciągnącą mnie za brodę. Rozczarowałem się jednak wyjątkowo boleśnie… Jill urodziła się z wadą genetyczną. Nie gaworzyła wesoło jak inne dzieci, nie potrafiła zacisnąć paluszków, żeby utulić do snu swojego pluszowego jednorożca, miała trudności z oddychaniem, nie nawiązywała kontaktu wzrokowego, lecz najstraszniejsze były nagłe napady epilepsji mojej kruszynki. Drżałem o jej zdrowie i potrafiłem czuwać całą noc przy jej kołysce, wpatrując się w drobne ciałko obleczone w drogą, muślinową sukienkę. Kochałem ją i postanowiłem zawalczyć, zrobić wszystko, byleby Julienne mogła żyć.
Moje serce zatwardziało i każdego dnia, kiedy byłem zmuszony oglądać cierpienie mej pierworodnej, stawałem się coraz bardziej wyprany z uczuć. Obwiniałem się o ułomność Jill, a jednocześnie wzbierała do mnie nieokiełznana nienawiść do wszystkich kobiet. Nie mogłem zdzierżyć, że one, istoty niedoskonałe, nieczyste, splamione grzechem, rodzą zdrowe dzieci… Że to właśnie mnie przygniótł ten ciężar, spotkało nieszczęście, z jakim nie potrafiłem sobie poradzić. Przez następne dwanaście miesięcy wiodłem pustelniczy tryb życia, całkowicie oddając się opiece nad córeczką oraz pracy. Wreszcie udało mi się ukończyć kurs uzdrowicielski – uzyskałem dyplom i podjąłem praktykę jako psychiatra w Szpitalu św. Munga. Na stałe przeprowadziłem się do mego dworku, nie udzielałem się towarzysko, nawet matka nie potrafiła znaleźć lekarstwa na dręczące mnie smutki. Harowałem w szpitalu i zajmowałem się Julie, a po nocach szukałem w rozmaitych księgach remedium na jej przypadłość. Zasięgałem porad u najlepszych uzdrowicieli z Wielkiej Brytanii, sprowadzałem najbieglejszych w swym fachu lekarzy z najodleglejszych zakątków świata – bezskutecznie. Każdy z nich milczeniem i bezradnością pozbawiał mnie nadziei na poprawę jej stanu.
Musiałem pogodzić się z losem. Powoli wracałem do świata żywych, lecz nie zniknęła paląca pogarda, jaką ze zdwojoną siłą zacząłem odczuwać do płci żeńskiej. Julienne pozostała moim największym skarbem i choć nie mogłem jej wyleczyć, toczyłem zaciekłe boje, aby funkcjonowała jak najlepiej. Dzięki matce powstałem z popiołów i z powrotem zagościłem na salonach, gdzie przywitano mnie entuzjastycznie, niemal jak herosa, który z tarczą powrócił z niebezpiecznej wyprawy. Wsparcie znalazłem również, o ironio, w Liamie, który niemal tak samo jak ja, przejmował się moją kochaną córeczką. Ich pomoc sprawiła, że podniosłem się z klęczek silny i zdeterminowany. Przyszłość otwierała przede mną nowe, lepsze perspektywy, w których miałem dzierżyć władzę i nigdy, przenigdy, nie dopuścić do gry na mych uczuciach.
Soren podjął się tego wyzwania i spadł w najgłębszą czeluść piekielnej otchłani, zesłany tam przez własną matkę. Zobaczył coś, czego nigdy nie powinien ujrzeć – z trudem przezwyciężyłem pokusę, aby za karę nie pozbawić go wzroku. Matka zdołała zmusić go do złożenia Przysięgi Wieczystej. Zostałem ich Gwarantem, nasza tajemnica pozostała bezpieczna, jednak wiedziałem, że nie mogę ufać młodszemu bratu. Soren był mi solą w oku i najchętniej pozbyłbym się go bez żadnych sentymentów. Zgoła inaczej podchodziłem do Allie, którą przecież mogłem jeszcze wykorzystać. Gdy rok później przyłapała mnie z matką kochających się na stole w jadalni (nieostrożność czy prowokacja?) nie zamierzałem pozbawiać jej życia. Wykazałem się dużą dozą wyrozumiałości, kiedy po tym, co uczyniła, udzieliłem jej natychmiastowej pomocy i wezwałem wykwalifikowanych uzdrowicieli. Trauma Krwi nie gwarantowała wszakże mej siostrze taryfy ulgowej – podobnie jak karzełkowaty troll, którego zabiłem, żeby z uśmiechem podarować Allison fiolkę z adrenaliną Tobiasa zebraną z jego nadnerczy. Moja siostra okazała się dużo słabsza niż przypuszczałem i wykorzystała pierwszą nadarzającą się okazje, aby uciec, jakby tamto wydarzenie przelało czarę goryczy. Nie mogłem sprowadzić jej z powrotem, miałem swoje obowiązki, ale… byłem cierpliwy.
Praca przynosiła mi ogromną satysfakcję. Wśród szaleńców, obłąkańców, czułem się swobodnie, uwielbiałem z nimi rozmawiać, a nade wszystko, stosować niekonwencjonalne metody leczenia. Lata praktyki pozwoliły mi zrozumieć, jak działa psychika człowieka, umożliwiły poznanie mroku, który podpełza niepostrzeżenie i owiewa duszę, wzbudzając nieprzyzwoite pragnienia, uwydatniając potworne żądze. Często wykorzystywałem legilimencję, obserwując, niemalże czując jak osobowość psychopatów ulega rozkładowi i rozrywa się na dwoje. Podobno jestem dobrym lekarzem – przez skromność, nie śmiem zaprzeczyć.
Lata mijały, a ja uparcie odmawiałem kolejnej próbie wyswatania mnie z jakąś humorzastą arystokratką. Nie miałem zamiaru znosić kobiecych fumów i fanaberii, ceniłem swoją wolność oraz przestrzeń, w której istniało miejsce jedynie dla mojej matki, naszego dziecka, a także Allie... Inne niewiasty traktowałem ze stosownym dystansem. Pogardzałem nimi, nie były godne zlizywania pyłu z mych butów, a mimo to lgnęły do mnie, jakby wiedzione jakimiś czarami. Miałem ich wiele, lecz tylko jedna doświadczyła ode mnie namiastki miłości, tylko jedna na chwilę zmiękczyła moje serce. Pokochałem ją za to i znienawidziłem jednocześnie, umiejętnie dawkowałem żółć, wsączającą się w nasz związek. Judith. Słodka, niewinna, niesamowicie dziewczęca. Jej źrebięcy urok działał na mnie straszliwie, aczkolwiek była moją pacjentką i nie mogłem pozwolić sobie na niesubordynację.
Prowadziłem terapię dziewczyny zachowując pełen profesjonalizm. W trakcie naszych sesji nie łączyło nas nic prócz relacji lekarz-pacjent. Pozornie; wiedziałem że Judith mi zaufała, że zaczęła traktować mnie jako powiernika, przyjaciela, że zwierzała mi się ze spraw, które nie miały nic wspólnego z jej rozbitą psychiką. Po zakończeniu leczenia, zacząłem niezobowiązująco bywać w stadninie należącej do ojca Judith. Czasami zabierałem ze sobą Julienne i we troje spędzaliśmy czas iście sielsko i anielsko. Mała przy koniach robiła się wyjątkowo spokojna, a panna Skamander najwyraźniej bardzo polubiła te odwiedziny. Które były niezapowiedziane oraz nieregularne; dziwną satysfakcję przynosiło mi trzymanie jej w nieustającym napięciu oraz niepewności. Pomimo iż nie wywodziła się ze szlacheckiego rodu, Judith miała wielu zalotników (czyhających na posag i fortunę jej ojca), lecz żaden nie mógł równać się ze mną. Prezentowałem się w bardzo korzystnym świetle i przyćmiewałem pozostałych kandydatów pod każdym względem. Byłem czarujący, interesowałem się Judith, na każdym kroku pokazywałem, że mi na niej zależy. Jeszcze zanim poprosiłem o zgodę jej ojca, oświadczyłem się panience Skamander, ofiarując jej rodowy pierścień. Zawładnąłem jej sercem, lecz Panem ciała i duszy miałem stać się dopiero po ślubie. Naturalnie otrzymałem błogosławieństwo rodziców Judith i przez pół roku żyliśmy w szklanej bańce ułudy, kiedy zgrywałem arystokratę oszalałego z miłości do pięknej parweniuszki. Zabierałem ją na zamknięte przyjęcia, przedstawiałem w najściślejszym gronie mych bliskich, obsypywałem podarunkami, a nawet brałem udział w plebejskich rozrywkach, żeby tylko sprawić jej radość. Pozwalano mi na te chwile intymności, ponieważ byłem mężczyzną doświadczonym i obytym. Nie chciałem zbrukać czystości przyszłej żony, ponieważ obiecałem sobie solennie, iż noc poślubna będzie jej najszczęśliwszym wspomnieniem. Po okresie narzeczeństwa zniknął bowiem czuły Samael, a Judith przekonała się, jaki naprawdę jest człowiek, za którego wyszła.
Cała rodzina Averych celebrowała moje zaślubiny – oprócz jednej osoby. Allie zlekceważyła zaproszenie i nie przyjechała na uroczystość. Ściągnęła na siebie tym gniew Reagana, zwykle pobłażającego swej najmłodszej latorośli. Bez jej wiedzy zaręczył ją z oferującym godziwe warunki umowy małżeńskiej młodym Rowle’em, a mi rozkazał sprowadzić ją z powrotem do Anglii. Uczyniłem to z ochotą, siłą zmuszając ją do porzucenia swego dotychczasowego życia. Allie powinna wiedzieć, że nigdy nie będzie bezpieczna, a odrzucając mnie, skazała się na wieczny strach przed chyboczącym się nad jej głową mieczem Damoklesa.
Przebłysk. Iskra zaledwie, wskrzeszona w młodzieńcu i tląca się słabym blaskiem, by wybuchnąć w kulminacyjnym momencie. Idea czystości krwi zawsze odbijała się echem, stanowiła część mego dziedzictwa. Byłem zagorzałym zwolennikiem wytępienia szlam, tych mutantów, wybryków natury, zagrażających nieskalanym mugolskim brudem czarodziejom. Bzdury o tolerancji, proklamacje równości przyjmowałem z pogardliwym uśmiechem - nie zamierzałem współegzystować z pomiotami, których miejsce znajdowało się w rynsztoku. W czasie narastającej frustracji i (nie)udolnych rządów pani Minister do Anglii po latach dobrowolnej banicji powrócił Tom Riddle. Jeszcze bardziej tajemniczy i enigmatyczny, od razu skupił wokół siebie swych dawnych pochlebców, wyznawców oraz najbardziej zaufanych, mieniących się jego przyjaciółmi. Idea Rycerzy Walpurgii odżyła i ponownie rozpaliła się ogniem, popychając wszystkich spragnionych władzy oraz zaszczytów należnych wyłącznie prawdziwym czarodziejom ku Tomowi. Riddle wciąż zbiera swoją gwardię, powoli odkrywa przed nami karty i...czeka na odpowiedni moment?
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 0 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 30 | +2 (różdżka) |
Czarna Magia: | 14 | +3 (różdżka) |
Magia lecznicza: | 10 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 3 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: francuski | II | 6 |
Historia magii | I | 1 |
Instrument (pianino) | I | 1 |
Taniec | I | 1 |
Jeździectwo | II | 3 |
Literatura | I | 1 |
Kłamstwo | IV | 13 |
Retoryka | II | 3 |
Zastraszanie | III | 7 |
Magia umysłu | IV | 13 |
Anatomia | V | 25 |
Zarządzanie | II | 3 |
Rycerze Walpurgii | I | 0 (-ST Larynx depopulo) |
4 |
legilimencja, różdżka, 3 punkty statystyk
[bylobrzydkobedzieladnie]
'Twas death and death indeed.
Ostatnio zmieniony przez Samael Avery dnia 26.07.15 17:02, w całości zmieniany 4 razy
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot