Amadeus Crouch
AutorWiadomość
Amadeus Tobias Crouch
Data urodzenia: 28 VIII 1916
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: Londyn, Waterloo Avenue
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogacz
Zawód: znawca prawa; urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów; dyplomata w każdym calu
Wzrost: 185 cm
Waga: 75 kg
Kolor włosów: brąz; niegdyś głęboki, dziś już wyraźnie przyprószony siwizną wieku
Kolor oczu: wyblakły błękit
Znaki szczególne: orli nos i drobne zmarszczki żłobiące nie najmłodszą już twarz; pewny siebie głos, który unosi przy dyskusjach, namiętnie również gestykulując; pierścień z rodowym herbem na palcu prawej dłoni i idealnie skrojone szaty, w których kieszeniach często nosi niewielki słownik wyrazów obcych z odręcznymi notatkami
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: Londyn, Waterloo Avenue
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogacz
Zawód: znawca prawa; urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów; dyplomata w każdym calu
Wzrost: 185 cm
Waga: 75 kg
Kolor włosów: brąz; niegdyś głęboki, dziś już wyraźnie przyprószony siwizną wieku
Kolor oczu: wyblakły błękit
Znaki szczególne: orli nos i drobne zmarszczki żłobiące nie najmłodszą już twarz; pewny siebie głos, który unosi przy dyskusjach, namiętnie również gestykulując; pierścień z rodowym herbem na palcu prawej dłoni i idealnie skrojone szaty, w których kieszeniach często nosi niewielki słownik wyrazów obcych z odręcznymi notatkami
10 cali, dość sztywna, okan, jad bazyliszka
Slytherin
Brak
Martwą Madeline
italskimi pomarańczami, świeżym pergaminem, rozgrzanym powietrzem, białym winem
Siebie samego otoczonego gromadką dzieci
językami obcymi, historią magii, stosunkami dyplomatycznymi
Najlepszym
czytam, koniuguję czasowniki, podróżuję, sporadycznie jeżdżę konno
najbardziej utalentowanych
Vincent Cassel
hereditatem; familia; cognita
1916-1934
1916-1934
W rodowej rezydencji Crouchów wisiał zajmujący całą ścianę gobelin, utkany z najdroższych i najszlachetniejszych włókien, przed którym jako dziecko spędzałem długie godziny, analizując barwne nici łączące wizerunki przodków. Dumne imiona, starożytne nazwiska, uchwycone przez artystę twarze pradziadów i prababek; znałem tę tkaną historię na pamięć, zanim jeszcze ojciec wręczył mi rodowe księgi, które w dniu swoich trzecich urodzin uniosłem nagle w powietrze, po raz pierwszy ujawniając magiczne zdolności. Byłem za młody, aby w pełni pojąć wszystkie zagadnienia szlachectwa, ale już wtedy rozumiałem - patrząc na splecione ze sobą linie Crouchów i Parkinsonów – że przypadła mi rola dziedzica tej historii i moim obowiązkiem było upewnić się, iż nikt ani nic nie zdoła jej przerwać.
Dorastałem w domu, który nigdy nie spał, a co najwyżej przymykał powieki na kilka chwil. Mój ojciec Aurelius Crouch, wysoki urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, był pracoholikiem, człowiekiem niemal w całości pochłoniętym przez to, czym się zajmował. Na porządku dziennym były więc dziesiątki sów przynoszących listy w najróżniejszych językach, zagraniczni goście pojawiający się w jego gabinecie i na kolacjach o wszystkich porach dnia i nocy, a także egzotyczne podarunki dla mnie oraz mojego młodszego brata i siostry. Od najwcześniejszych lat nasiąkałem zatem innoścą i obcymi kulturami, stawiając pierwsze kroki w rozumieniu zagranicznych zwyczajów oraz niepisanych praw. Jednocześnie wpajano mi dumę – przede wszystkim z nazwiska, najstarszego wśród rodów szlacheckich, sięgającego czasów antycznej Troi. Mroki historii stały się dla mnie obiektem fascynacji, gdy z biegiem lat odkrywałem, w jaki sposób przeszłość odciskała swoje piętno na przyszłości, zwłaszcza w postaci dokonań mojej rodziny na polu czarodziejskich praw. Pod okiem matki Felicii z rodu Parkinsonów – odpowiednio przyuczonej do roli żony czarodziejskiego dyplomaty – zdobywałem także kolejnych tutorów, którzy przekazywali mi wiedzę z zakresu szlacheckiej etykiety i wszelakich sztuk, chwaląc, z jaką powagą i poczuciem obowiązku podchodziłem do lekcji. Byłem pierworodnym lordowskim synem i zdawałem sobie sprawę z tego, że pojęcie buntu nie miało prawa istnieć w mojej rzeczywistości, nawet jeśli lekcje przeraźliwie mnie nużyły.
Prawdziwą przyjemność sprawiały mi jednak języki, do których przejawiałem największy talent. Potrafiłem powtarzać francuskie liczby przez cały dzień, aż nauczyłem się ich na pamięć, i nietrudno było mnie znaleźć w jednym z eleganckich salonów, wymieniającego po włosku nazwy wszystkich znajdujących się w nim przedmiotów. Jeśli tylko ktoś lub coś zdobyło moje zainteresowanie, nie potrafiłem odpuścić – byłem niczym ryba złapana na haczyk. Mój brat i siostra szybko znudzili się próbami wciągnięcia mnie w swoje zabawy, dostrzegając, że byłem niemalże kopią ojca i wyraźnie stroniłem od ich towarzystwa. Przysłuchiwanie się jego rozmowom z zagranicznymi gośćmi stanowiło dla mnie lepszą rozrywkę niż nauka jazdy konnej, tańca i latania na miotle czy gry z rodzeństwem, dlatego im bliższy byłem swoich jedenastych urodzin, tym bardziej marzyłem, że zostanę wysłany do szkoły gdzieś na kontynencie.
Pierwszy dzień nauki w Hogwarcie był dla mojej rodziny wielkim świętem, jak również kamieniem milowym w moim życiu, lecz ja sam wciąż marzyłem o tych odległych krajach, w których mógłbym zdobywać edukację. Ojciec był jednak nieustępliwy i gdy po swojej prośbie – ćwiczonej przed lustrem co najmniej tuzin razy – usłyszałem stanowcze nie, nie ponawiałem próby.
Słowo ojca było dla mnie rozkazem.
W Hogwarcie przyjął mnie Slytherin, dom sprytu i ambicji, której bez wątpienia mi nie brakowało. Chociaż wciąż marzyły mi się dalekie podróże, na jakie musiałem jeszcze poczekać wiele lat, byłem podekscytowany szkołą i gotowy na nowe wyzwania. To tam po raz pierwszy zetknąłem się z czarodziejami o zupełnie innym pochodzeniu, pogardliwie nazywanymi przez innych szlachciców szlamami. Wychowany w konserwatywnej rodzinie, bynajmniej nie pałałem do nich sympatią, ale przejąwszy nawyk od ojca, traktowałem ich dyplomatycznie.
Czyli uprzejmie, zdawkowo i bez większych emocji, choć w zaufanym gronie nikt nie miał wątpliwości co do mojej opinii na temat mugolaków.
Szybko zyskałem zresztą reputację małego dyplomaty i przyjąłem sobie za cel łagodzić waśnie między znajomymi, doradzać w potrzebie i w imieniu klasy występować do nauczycieli z najróżniejszymi prośbami. Tak jak polecił mi ojciec, starałem się utrzymywać pozytywne lub chociaż neutralne stosunki ze wszystkimi, co nie zawsze mi wychodziło, lecz nie ustępowałem, wiedząc, że ten trud mógł mi się w przyszłości opłacić. Jednocześnie przykładałem również olbrzymią wagę do edukacji, oprócz historii magii sprawdzając się w urokach, transmutacji i numerologii, lecz przedmioty takie jak eliksiry czy zielarstwo zaliczałem z wielkim bólem, gdyż zupełnie nie miałem do nich głowy.
Przez siedem lat nauki w Hogwarcie grałem wytrwale swoją rolę, jednocześnie marząc o dniu, w którym moja edukacja dobiegnie końca i otworzą się przede mną drzwi do przeznaczonej mi kariery.
progressio; victoria; fascinatio
1934-1943
1934-1943
Ukończyłem szkołę z owutemami zdanymi na odpowiednio wysokim poziomie, by dostać się na kilkuletni staż w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów, idąc tą samą ścieżką, co dziesiątki innych Crouchów przede mną. Dobiegły mnie plotki, że staż był zasługą nie moją, a kilku słówek wyszeptanych przez mojego ojca, ale znałem prawdę – zapracowałem na swój sukces i byłem gotowy go pomnożyć. Młody, energiczny, już posługujący się biegle kilkoma językami, stanowiłem przeciwieństwo bladych i mdłych paniczyków z innych szlacheckich rodów, którzy snuli się po Ministerstwie, nie do końca wiedząc, co ze sobą zrobić. Ja natomiast z tą samą wytrwałością co kiedyś podchodziłem do każdego powierzonego mi zadania, nawet jeśli dotyczyło ono nauczenia się przez noc kilku kodeksów obowiązującego w magicznej Hiszpanii prawa bądź znalezienia pewnej konkretnej ustawy w kilkumetrowym stosie dokumentów.
Praca pochłonęła mnie tak samo jak niegdyś zrobiła to z moim ojcem – nie po raz pierwszy ujawniło się między nami olbrzymie podobieństwo.
W tym samym czasie rodzice powoli zaczynali wypominać mi, że nie pojawiałem się na bankietach wystarczająco często, aby przyjrzeć się szlachciankom na wydaniu, lecz wolałem nie myśleć jeszcze o perspektywie małżeństwa. Wiedziałem, że nastąpi to w bliższej lub dalszej przyszłości, jednak póki co praca była jedyną kobietą w moim życiu. Mój kontakt z rodzeństwem również nie należał do najlepszych - zresztą już w dzieciństwie nie byliśmy ze sobą blisko z racji tego, że może zbyt poważnie traktowałem rolę pierworodnego syna, więcej czasu spędzając na zdobywaniu wiedzy niż z nimi. Po latach sytuacja ta nie uległa wielkiej zmianie i choć widywaliśmy się przy rodzinnych okazjach, czułem, że prowadziliśmy zupełnie inne życia, w których oni byli prawie nierozłączni, a ja zawsze odgrywałem rolę tego starszego, zbyt poważnego, zbyt zapracowanego.
Gdy miałem dwadzieścia sześć lat, byłem już po stażu i bardzo mozolnie piąłem się po drabinie prawa jako zwyczajny urzędnik, wciąż odsyłany do mało ekscytujących zajęć, w mojej karierze nastąpił przełom. Podczas nagłej i dość nieplanowanej wizyty sekretarza włoskiego Ministra Magii okazało się, że ktokolwiek miał nad nią czuwać, nie zatroszczył się o to, by stronę brytyjską reprezentowała choć jedna osoba znająca język włoski – jako że gość nie posługiwał się angielskim zbyt płynnie. Wizyta przerodziłaby się w wielkie faux pas, gdyby w ostatniej chwili nie przypomniano sobie o moim istnieniu i nie wysłano mnie wprost zza biurka do eleganckiej komnaty. Sekretarz musiał być najwidoczniej pod wrażeniem mojej ogłady i umiejętności, bo po swojej wizycie wysłał do brytyjskiego Ministra Magii kosz pełen włoskich win, pisząc w liście, że jeszcze nigdy nie ugoszczono go tak wspaniale jak w Londynie.
To oznaczało awans – niemal natychmiast zaoferowano mi transfer do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, gdzie pracował już mój ojciec, wręcz upojony dumą. Nie był to jednak koniec; bardzo szybko zaproponowano mi także roczną posadę asystenta angielskiego ambasadora we Włoszech, którą przyjąłem bez wahania, czując niewyobrażalny triumf.
Wyjazd do słonecznej Italii, gdzie przed wiekami osiedlił się Eneasz, legendarny przodek Crouchów, był dla mnie spełnieniem marzeń o dalekich podróżach i odmiennych kulturach. Bez żalu rozstałem się więc z deszczowym Londynem, witając rozpalony słońcem Rzym, który szybko stał się moim drugim domem. Zdobywając cenne doświadczenie jako dyplomata, poznawałem życie czarodziejów na kontynencie trawionym przez mugolską wojnę, a także spędzałem długie godziny, zagubiony w antycznych zakamarkach pradawnego miasta. Moja pasja do historii ponownie odżyła, kiedy wczytywałem się w archiwalne księgi i dokumenty, próbując zrozumieć prawa rządzące niegdyś magicznym Rzymem i świadomie czerpiąc z nich inspirację w myśleniu o teraźniejszości.
Doprawdy, im więcej wiedzy przyswajałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że my – arystokracja, najszlachetniejsi stąpający po ziemi - byliśmy nowym patrycjatem, czarodziejom ze skazą na krwi należało się miejsce w plebejstwie, a całej reszcie – los sług istniejących tylko dzięki łasce panów.
Po roku spędzonym za granicą byłem innym człowiekiem – zyskałem jeszcze więcej pewności siebie, moja twarz prezentowała głęboką opaleniznę, która nie miała zniknąć przez długi czas, a w codzienność wkradły się włoskie obyczaje. Ale już pierwszego dnia, gdy przekroczyłem próg rodowej rezydencji, mój ojciec – choć zadowolony z wielkiego sukcesu syna – oświadczył mi, że już wkrótce miałem się ożenić. Wybranką mojego serca – jakże ironicznie to brzmiało, bo przedtem nie widziałem jej nawet na oczy – była Virginie Avery, młodziutka lady z pokaźnym posagiem, którą rodzice wybrali mi na żonę pod moją nieobecność i która tylko czekała, aż wsunę jej obrączkę na palec.
Nie protestowałem – jakże mógłbym? - i w przerwach pomiędzy pracą (na stałe pozostałem już w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów) słałem do niej listy zapewniające o miłości oraz drobne podarki. Przed naszym przyjęciem zaręczynowym widziałem ją zaledwie kilka razy – wiotką i jak laleczka, z ciemnymi puklami otaczającymi dziecięcą twarz, ale mimo wątpliwości, które czułem, kilka miesięcy później wypowiedziałem wraz z nią sakramentalne tak, czyniąc dziewiczo niewinną Virginie nową lady Crouch, moją żoną i przyszłą matką moich dzieci.
matrimonium; mortem; scopum
1943-1949
1943-1949
Choć zawsze byłem wulkanem energii, mówiłem z przekonaniem, a po roku we Włoszech gestykulowałem nawet niczym rodowity Italczyk, małżeństwo z Virginie paradoksalnie wysysało ze mnie siły. Moje próby nawiązania choćby nici porozumienia spełzały na niczym; wyczuwałem, że pod płaszczykiem słodyczy Virginie skrywała niezadowolenie, które czasem potrafiłem wychwycić w jej ukradkowym spojrzeniu. Rzadko bywałem w domu, spędzając długie godziny w Ministerstwie i niejednokrotnie udając się w zagraniczne podróże, ale gdy tylko trafiała mi się chwila wytchnienia, cały swój czas poświęcałem właśnie jej – małżonce, która miała być dla mnie wsparciem i najlojalniejszą sojuszniczką. Tymczasem Virginie była w istocie jak laleczka – ładnie prezentowała się na bankietach, ale poza tym nie czyniła nic, aby okazać mi zrozumienie. Nasze relacje ochładzały się coraz bardziej, do czego przyczyniał się również fakt, że mimo lat starań, Virginie wciąż nie mogła dać mi dziedzica. Dla mnie – przekraczającego powoli trzydziestkę – było to pierwsze ukłucie niepokoju, ale usilnie starałem się je ignorować, czekając na to, aż lady Crouch przekaże mi dobre nowiny.
Musiało jednak minąć pięć długich lat tego marnego małżeństwa, by pewnego dnia Virginie stanęła na progu mojego gabinetu, obwieszczając, że spodziewała się dziecka. Momentalnie zalała mnie fala miłości do żony i z perspektywy czasu bez wątpienia mógłbym powiedzieć, że miesiące, które potem nastąpiły, były najszczęśliwszymi w naszym małżeństwie. Plotki o tym, że jedno z nas nie mogło mieć dzieci lub miało kogoś na boku, momentalnie ucichły, a nasz dom zaczął opływać w przysyłane regularnie listy z gratulacjami bądź prezenty do dziecięcej komnaty.
Ale tamto niewyobrażalne szczęście było tylko przebłyskiem słońca tuż przed burzą, o czym miałem się przekonać dziewięć miesięcy później, gdy moja żona, rodząc w bólach przez wiele godzin, wydała na świat martwego syna, po czym sama zgasła niczym zdmuchnięty płomień świecy.
Tamtej nocy, tej koszmarnej nocy, gdy sierp księżyca przysłoniły ciężkie chmury, a w powietrzu zaległa gęsta, przedburzowa cisza, uznałem, że nie wytrzymam ani chwili dłużej w rodowej rezydencji, gdzie na łóżku w naszej małżeńskiej komnacie schła jeszcze krew Virginie.
Magomedycy powiedzieli mi, że do jej śmierci przyczyniły się komplikacje porodowe.
Oszałamiał mnie kontrast nastrojów - zaledwie kilka godzin wcześniej całe domostwo wraz ze mną na czele rozpierało szczęście i ekscytacja; teraz na twarzach sług widziałem lęk i smutek. Ale gdy patrzyłem w lustro na swoje oblicze, zdawało mi się, że postarzałem się o wieki.
Wydawszy wszystkim odpowiednie instrukcje oraz odprawiwszy magomedyków z ciałem żony i syna, skierowałem swoje kroki prosto do rezydencji lorda Theseusa Lestrange’a, przyjaciela z lat szkolnych, któremu od zawsze ufałem i który podzielał wiele z moich poglądów.
Kiedy w późniejszym czasie wracałem myślami do tamtej nocy, przypominała ona na wpół zapomniany sen; rozmyty, z nieuporządkowaną chronologią i zagubionymi szczegółami. Jedno pamiętałem jednak wyraźnie – wypalającą mnie od środka złość i bezsilność w obliczu śmierci, która odebrała mi żonę i syna, przyszłość mojego rodu. Nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego żadna znana mi magia nie była w stanie im pomóc, dlaczego śmierć bez słowa zabrała kogoś tak młodego, dlaczego najzwyczajniej w świecie nie mogłem nad nią zapanować. Byłem przecież czarodziejem, stałem wyżej niż przeciętni ludzie, a moja błękitna krew miała w sobie pierwiastek starożytnej magii, która nagle okazała się być bezużyteczna.
Wściekłość krążyła mi w żyłach, za wszelką szukając ujścia, gdy dzieliłem się z Lestrangem swoim żalem. On jak zwykle słuchał mnie uważnie, może uważniej niż kiedykolwiek wcześniej, i gdy wreszcie zamilkłem, nastąpiła długa cisza.
A potem to on zaczął mówić, opowiadając mi o mocach silniejszych niż wszystko, co istniało na tym świecie.
Mówił o czarnej magii.
Zacząłem bywać u niego coraz częściej, łakomie chłonąc to, czym się ze mną dzielił. Dla świata zewnętrznego byłem jakby pogrążony w amoku – nadzwyczaj milczący, zasępiony, o pustym spojrzeniu podkrążonych oczu – lecz wszyscy tłumaczyli to sobie żałobą po śmierci Virginie i syna. W rzeczywistości jednak całą moją energię pochłaniała nauka pradawnych klątw i studiowanie opasłych woluminów, które – w przeciwieństwie do każdej marnej, przeczytanej przeze mnie dotychczas księgi – tłumaczyły mi dokładnie, jak zapanować nad śmiercią.
Jak samemu ją zadawać.
Stawałem się w tej sztuce coraz bieglejszy, aż wreszcie mój przyjaciel zapoznał mnie z innymi entuzjastami mrocznych sztuk, a oni wyjawili mi kolejną tajemnicę - tym razem dotyczącą Rycerzy Walpurgii, organizacji zrzeszającej czarodziejów o właściwych poglądach i wielkich wizjach. Nawet nie wahałem się, gdy otrzymałem zaproszenie na swoje pierwsze spotkanie – dołączyłem do nich ze śmiałością, wierząc w to, że ich działalność miała realną szansę na wprowadzenie zmian w czarodziejskim świecie.
Byłem przecież Crouchem; potrafiłem wyczuć silny prąd w morzu polityki, który albo miał zanieść mnie na sam szczyt, albo doprowadzić do zguby.
pulchritudo; chao; praedam
1949-1956
1949-1956
Wielu zgodnie twierdziło, że wyglądałem staro, nawet jak na swój wiek – moje włosy przetykały już nitki siwizny, twarz zdobiły drobne zmarszczki i było we mnie coś takiego, co kazało ludziom sądzić, że miałem za sobą długie stulecia.
Wszyscy nadal tłumaczyli to jednak cierpieniem po wielkiej tragedii, jaka mnie spotkała. Pozwalałem im wierzyć w takie uzasadnienie.
Nie wiedziałem, czy była to zasługa czarnej magii, która wysysała ze mnie część sił witalnych, czy może faktycznie wiek zrobił swoje; nie zastanawiałem się nad tym. Mój chód mimo wszystko wciąż był energiczny, a ja sam rzadko kiedy okazywałem zmęczenie, pracując do późnych godzin, czarując przybyszy z zagranicy swoją elokwencją, a jednocześnie z pewną konsternacją obserwując niepokoje w Wielkiej Brytnii.
Świat ponownie obrócił się jednak do góry nogami, gdy pewnego chłodnego jesiennego wieczoru, będąc w gościnie u lorda Slughorna, wieloletniego przyjaciela, po raz pierwszy zwróciłem uwagę na to, jak piękna była jego córka. Do tej pory widywałem ją rzadko i niekoniecznie poświęcałem jej dużo myśli, lecz tym razem jej obecność przebiła się do mojej świadomości i przez całą kolację nie potrafiłem oderwać od niej wzroku – dumnej, z wysoko zadartą głową, o wręcz władczym spojrzeniu błękitnych tęczówek. Była hipnotyzująca, nie miała w sobie nic z jednakowych, bezbarwnych dam, które widywałem na salonach i których ojcowie czynili mi sugestie, że moglibyśmy stać się rodziną.
Zapragnąłem jej, tak jak jeszcze nigdy nie pragnąłem niczego w swoim życiu.
Zacząłem więc bywać u Slughornów coraz częściej, niemile odkrywając jednak, że Madeline nie śpieszyło się do jakiegokolwiek małżeństwa. W międzyczasie w świecie czarodziejów głośno było o Grindewaldzie, przejmującym władzę nad Hogwartem, a i wśród Rycerzy Walpurgii rosło wyczuwalne napięcie; uczucie, że oto nadchodził czas zmian.
Wobec wszystkich tych wydarzeń zachowywałem dyplomatyczny spokój, w rzeczywistości skupiony tylko na młodej lady Slughorn, która – choć sama o tym nie wiedziała – zawładnęła moim umysłem. Czekałem jednak cierpliwie, a czasem mniej cierpliwie, wiedząc, że nagroda będzie słodka i że Madeline zatrze pełne goryczy wspomnienia o Virginie. Nie planowałem też popełnić tego samego błędu; tym razem zamierzałem upewnić się, iż moja nowa żona będzie okazywać mi wdzięczność i zrozumienie na każdym kroku, a przede wszystkim będzie mi posłuszna.
Nie wątpiłem, że rodzice Madeline woleli wydać ją za kogoś młodszego, ale lady Slughorn zbliżała się do staropanieństwa, ja byłem bogaty, ustabilizowany, cieszyłem się powszechnym szacunkiem i miałem realną szansę utemperować jej charakter, dlatego po latach wreszcie udało mi się zdobyć zgodę Slughornów na małżeństwo. Ich decyzja zbiegła się w czasie z chaosem w świecie polityki, jaki wywołały rządy Wilhelminy Tuft, a przede wszystkim decyzja o wyjściu Wielkiej Brytanii z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów MKCz. Podzielając los wielu innych urzędników Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, zostałem wysłany na przymusowy urlop, z którego powróciłem jednak w maju, już pod rządami nowego Ministra.
Mimo to spodziewałem się – być może kierowany crouchowską intuicją - że nie był to koniec problemów, a zaledwie ich początek. Gdy pod koniec czerwca spłonęło Ministerstwo, a kolejny Minister zarządził jego reorganizację, nie dałem się porwać chaosowi i jak zwykle rzuciłem się w wir pracy, korzystając z zaufania i dobrej reputacji, jaką zdążyłem sobie wyrobić na przestrzeni lat.
Nie wyglądałem, choć czułej się młodziej niż kiedykolwiek wcześniej, a moje myśli ponownie opanowała Madeline.
Nasze przyjęcie zaręczynowe było pełną przepychu uroczystością - przestrzeń rodowej rezydencji Crouchów wypełniała słodka muzyka, w przestronnych i bogato udekorowanych pomieszczeniach rozbrzmiewał śmiech, szmer rozmów i delikatny brzęk kieliszków z francuskim szampanem, a nad wszystkim czuwało kilka tuzinów sług. Wielu zaproszonych gości pamiętało moje poprzednie przyjęcie zaręczynowe, ale było ono dosłownie niczym w porównaniu z obecnym, tak samo jak bez znaczenia były gorzkie lata małżeństwa z Virginie i jej równie rozczarowująca śmierć.
Tamtego wieczora czułem na sobie wiele kobiecych spojrzeń, które pod zasłoną uprzejmości skrywały gorycz; nie wątpiłem także, by te same pary oczu kierowały się ku Madeline z zazdrością. Ale gdy patrzyłem na nią, wznosząc toast za nasze zbliżające się małżeństwo, zapomniałem o wszystkim i o wszystkich – była tylko Madeline, lśniąca jaśniej od najjaśniejszych gwiazd, ze smukłą łabędzią szyją i dumnym spojrzeniem, w którym kryła się jej własna, niepowtarzalna siła. Wiedziałem, że okiełznanie jej zabierze trochę czasu, ale nie przeszkadzało mi to – koniec końców, moja przyszła żona miała nauczyć się posłuszeństwa.
Ona, Madeline Slughorn, była niczym najszlachetniejsze wino, na które czekałem latami, by dojrzało, i którego już wkrótce planowałem skosztować - a raczej upoić się jego doskonałym smakiem.
Patronus: nie potrafię go wyczarować.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 9 | +4 (różdżka) |
Czarna magia: | 16 | +1 (różdżka) |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 5 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 3 | +3 (waga) |
Zwinność: | 5 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język włoski | II | 2 |
Język francuski | II | 2 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Historia magii | II | 10 |
Retoryka | III | 25 |
Kłamstwo | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Zastraszanie | II | 10 |
Numerologia | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Odporność magiczna | I | 5 (0) |
Szlachecka etykieta | I | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Rycerze Walpurgii | 0 | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | ½ |
Muzyka (wiedza) | I | ½ |
Malarstwo (wiedza) | I | ½ |
Literatura (tworzenie) | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Jeździectwo | I | ½ |
Taniec balowy | I | ½ |
Latanie na miotle | I | ½ |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Genetyka (jasnowidz, półwila, wilkołak lub brak) | - | 0 |
Reszta: 7,5 |
sowa
Ostatnio zmieniony przez Amadeus Crouch dnia 02.09.18 14:08, w całości zmieniany 2 razy
Witamy wśród Morsów
Twoja karta została zaakceptowana
Niełatwo być pierworodnym potomkiem tak wielkiego i starego rodu, jak Crouchowie. Od dzieciństwa starannie zapoznawany z historią szlacheckiej genealogii uczy się być dumnym z tego, kim jest. Jego czas jest starannie zaplanowany - musi w końcu opanować wszystkie umiejętności właściwe młodemu Crouchowi i to zanim jeszcze przekroczy progi Hogwartu. Amadeus bardzo wcześnie odkrywa w sobie pasję do języków i snuje marzenia o dalekich podróżach. W Hogwarcie zostaje przykładnym Ślizgonem i daje się poznać jako zręczny dyplomata potrafiący lawirować między ludźmi, co z pewnością okaże się szczególnie przydatne w przyszłości.
Po ukończeniu Hogwartu i pomyślnym zdaniu egzaminów Amadeus wstępuje na ścieżkę, po której kroczył jego ojciec i wielu Crouchów przed nimi - dostaje się do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Praca szybko staje się bardzo ważnym elementem jego życia, któremu oddaje się w całości, omijając wiele bankietów i nie interesując się poszukiwaniami żony. Droga na szczyt jest jednak długa i mozolna nawet dla kogoś, kto nosi dumne nazwisko Crouch i może się pochwalić wieloma koneksjami. Ale z czasem nadchodzi awans i upragnione podróże, podczas których może wykazać się talentem do języków i dyplomacji. Powrót do kraju przynosi jednak ciężar szlacheckich obowiązków - Amadeus poślubia kobietę wybraną mu na żonę, ale ich historia nie układa się szczęśliwie, małżonkowie nie odnajdują nici porozumienia; po kilku latach kobieta umiera przy porodzie, pozostawiając go bezpotomnym wdowcem. Frustracja spowodowana stratą żony i syna oraz własną niemocą prowadzi go do nowej fascynacji - czarnej magii, która daje mu zupełnie nieznane wcześniej poczucie mocy. Ta z kolei prowadzi go w szeregi Rycerzy Walpurgii, wyznaczając nowe priorytety - choć w międzyczasie dojrzały już mężczyzna ulega innej fascynacji, tym razem wobec kobiety, niepokornej lady Slughorn, tak niepodobnej do jego zmarłej małżonki, która staje się wymarzoną kandydatką na nową żonę. Jak w obecnych trudnych czasach Amadeus pogodzi zbliżające się wielkimi krokami drugie małżeństwo, pracę dla ministerstwa oraz przynależność do Rycerzy Walpurgii?
Po ukończeniu Hogwartu i pomyślnym zdaniu egzaminów Amadeus wstępuje na ścieżkę, po której kroczył jego ojciec i wielu Crouchów przed nimi - dostaje się do Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów. Praca szybko staje się bardzo ważnym elementem jego życia, któremu oddaje się w całości, omijając wiele bankietów i nie interesując się poszukiwaniami żony. Droga na szczyt jest jednak długa i mozolna nawet dla kogoś, kto nosi dumne nazwisko Crouch i może się pochwalić wieloma koneksjami. Ale z czasem nadchodzi awans i upragnione podróże, podczas których może wykazać się talentem do języków i dyplomacji. Powrót do kraju przynosi jednak ciężar szlacheckich obowiązków - Amadeus poślubia kobietę wybraną mu na żonę, ale ich historia nie układa się szczęśliwie, małżonkowie nie odnajdują nici porozumienia; po kilku latach kobieta umiera przy porodzie, pozostawiając go bezpotomnym wdowcem. Frustracja spowodowana stratą żony i syna oraz własną niemocą prowadzi go do nowej fascynacji - czarnej magii, która daje mu zupełnie nieznane wcześniej poczucie mocy. Ta z kolei prowadzi go w szeregi Rycerzy Walpurgii, wyznaczając nowe priorytety - choć w międzyczasie dojrzały już mężczyzna ulega innej fascynacji, tym razem wobec kobiety, niepokornej lady Slughorn, tak niepodobnej do jego zmarłej małżonki, która staje się wymarzoną kandydatką na nową żonę. Jak w obecnych trudnych czasach Amadeus pogodzi zbliżające się wielkimi krokami drugie małżeństwo, pracę dla ministerstwa oraz przynależność do Rycerzy Walpurgii?
Kartę sprawdzał: Ramsey Mulciber
Różdżka, sowa, krwawa pieczęć, 2 koty
ELIKSIRY - Veritaserum (1 porcja, stat. 40, moc +20, uwarzony 01.09)
- antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja, stat. 40)
- Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 5) [od Caley]
[13.11.18] Otrzymano od Quentina: Veritaserum (moc +20), antidotum na niepowszechne trucizny, mikstura buchorożca
[09.05.19] Przekazano Craigowi: mikstura buchorożca
INGREDIENCJE posiadane: róg reema, jaja widłowęża, akonit, kości człowieka, piołun, figa abisyńska
[13.10.18] Ingrediencje (lipiec/sierpień)
[01.11.18] Ingrediencje (wrzesień/październik)
BIEGŁOŚCI [14.01.19] Wsiąkiewka (lipiec/sierpień), +0,5 PB
[03.04.19] Wsiąkiewka wrześniopaździernik, +0,5PB
HISTORIA ROZWOJU [28.08.18] Karta postaci, -50 PD
[19.10.18]Wykonywanie zawodu (lipiec/sierpień), +50 PD
[05.11.18] Spotkanie Rycerzy Walpurgii, +10 PD
[06.01.18] Spotkanie na szczycie +35 PD
[14.01.19] Wsiąkiewka (lipiec/sierpień), +30 PD
[20.03.19] Osiągnięcie: Na głowie kwietny ma wianek, +30 PD
[03.04.19] Wsiąkiewka wrześniopaździernik, +0,5 PB, +30 PD
[05.04.19] [G] Zakup: krwawa pieczęć, -40 PM
[14.04.19] [G] Zakup: dwa koty, -20 PM
[10.05.19] Spotkanie Rycerzy Walpurgii, +10 PD
- antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja, stat. 40)
- Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 5) [od Caley]
[13.11.18] Otrzymano od Quentina: Veritaserum (moc +20), antidotum na niepowszechne trucizny, mikstura buchorożca
[09.05.19] Przekazano Craigowi: mikstura buchorożca
[13.10.18] Ingrediencje (lipiec/sierpień)
[01.11.18] Ingrediencje (wrzesień/październik)
[03.04.19] Wsiąkiewka wrześniopaździernik, +0,5PB
[19.10.18]Wykonywanie zawodu (lipiec/sierpień), +50 PD
[05.11.18] Spotkanie Rycerzy Walpurgii, +10 PD
[06.01.18] Spotkanie na szczycie +35 PD
[14.01.19] Wsiąkiewka (lipiec/sierpień), +30 PD
[20.03.19] Osiągnięcie: Na głowie kwietny ma wianek, +30 PD
[03.04.19] Wsiąkiewka wrześniopaździernik, +0,5 PB, +30 PD
[05.04.19] [G] Zakup: krwawa pieczęć, -40 PM
[14.04.19] [G] Zakup: dwa koty, -20 PM
[10.05.19] Spotkanie Rycerzy Walpurgii, +10 PD
Amadeus Crouch
Szybka odpowiedź