Kieran Rineheart
AutorWiadomość
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 05.11.24 21:45, w całości zmieniany 10 razy
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
GŁUPIEC
Uwielbiał odwiedzać Ulicę Pokątną. Zawsze urzekała go jej barwność tworzona przez różnorodne sklepowe witryny, co tak bardzo starały się przyciągnąć uwagę przechodniów. Sklep z kociołkami zawsze stawiał przy szybach najbardziej wypolerowane towary spośród pozostałych, w których śmiało można byłoby się przejrzeć, gdyby podobnej funkcji nie pełniło dbale umyte okno. A jeden z nich, taki mały i złoty znajdujący się tuż przy wejściu, wypełniony był cukierkami i chyba wszystkie dzieci wierzyły, że są one przeznaczone do degustacji. O tym jednak nie było sposobu się przekonać, jeśli nie weszło się do środka sklepu. Ale Kieran nie tylko do tego sklepu nie miał okazji wejść. Sklep z miotłami również musiał ominąć, choć zaciekawione spojrzenie niebieskich oczu dziecka sunęło po rzędzie najnowszej edycji sportowych mioteł. Liczebnością dominowały Księżycowe Brzytwy. Dobrze znał ten model, który swój debiut miał na początku wieku. Smukła miotła o rączce z jesionowego drewna po ponad dziesięciu latach przestała być ekskluzywnym towarem, choć przez swą cenę wciąż pozostawała poza zasięgiem przeciętnych czarodziejów. Teraz marzeniem wszystkich, amatorów i zawodowców, była Srebrna Strzała. Tyle się słyszało o jej niesamowitej prędkości i zwinności. Siedemdziesiąt mil na godzinę na miotle! I co z tego, że jedynie osiągała taką prędkość z wiatrem, to i tak pozostawało czymś niesamowitym. Dziewięcioletni Irlandczyk nad wyraz chętnie przykleiłby się do witryny i spoglądał na dzieło sztuki, lecz żywe kroki ojca prącego do przodu nie dawały mu takiej możliwości. Trochę żałował, że nie mógł tutaj przybyć z mamą, ona pozwoliłaby mu przyglądać się tym wszystkim cudom i sama by się nimi zachwycała. Pozostawało mu żyć złożoną przez nią niegdyś obietnicą, że wybiorą się na Pokątną razem, gdy już trzeba będzie szykować mu szkolną wyprawkę. Już tylko dwa lata oczekiwania zostały. Dostanie swoją pierwszą różdżkę i uda się do Hogwartu! Czasami śnił o wielkim zamku znanym z opowieści mamy – o długich korytarzach, ruchomych schodach, posągach skrywającymi tajemne przejścia, wysokich wieżach. Marzyły mu się te wszystkie przygody.
Gdy dalej gnał za swym ojcem, przeszedł jeszcze w pośpiechu obok Esów i Floresów, gdzie z wystawionych z przodu książek, z premedytacją otwartych, spozierały przeróżne postaci. Udało mu się dostrzec kątem oka tylko widmo starego czarodzieja z długą, siwą brodą i o zmarszczonych groźnie brwiach. To na pewno musiał być jakiś czarny charakter, bo ta cała surowość wręcz od niego biła. A może jednak był to jakiś mędrzec, twardy nauczyciel nie żyjący sentymentami? Chciał się dowiedzieć, ale nie miał na to szans, kiedy gonił rosłą postać swojego ojca. Chyba nie bez powodu widział potrzebę gnania przed siebie, choć przecież nie musieli niczego pilnie załatwiać. Kieran dobrze pamiętał jak mama wyraźnie mówiła, że mają zabrać zamówione dla niego ubrania, bo ze starych już wyrósł. I przy okazji rozejrzeć się za jakimiś butami, ale co do tego nawet sam zainteresowany nie był przekonany. Te stare jeszcze go nie cisnęły i nie przecierały.
I wtedy coś się musiało wydarzyć, bo zaaferowany czymś tata nagle wyskoczył do przodu i po kilku sprężystych krokach wyciągnął różdżkę. Śmiało wycelował ją do przodu i głośno wyartykułował inkantację zaklęcia.
– Drętwota!
Nie mógł zauważyć co właściwie się wydarzyło, bo zaraz cały widok zasłoniły mu większe sylwetki dorosłych. Nawet promienia zaklęcia zbytnio nie widział, ledwie błysk przebijający się przez rząd skupionych nagle wokół ciał. Szukał luki, wspinał się na palcach, a nawet zaczął przepraszać jakiegoś pana w eleganckiej szacie, ale nic nie pomogło mu przedrzeć się do przodu. Jednak w końcu czarodziej głuchy na jego wcześniejsze prośby odsunął się i wówczas przed Kieranem stanął ojciec. Chłopiec natychmiast dostrzegł, że dziwnym trafem rodzic miał dwie różdżki – swoją w dłoni prawej i jakąś obcą w lewej.
– Poczekaj tu na mnie – powiedział i zaraz zniknął, a za nim ruszyła jakaś kobieta, która nieustannie dziękowała mu za uratowanie z opresji. Ale przed czym właściwie została uratowana i to na dodatek przez jego ojca? Potem zauważył jeszcze, że ojciec chwycił za ramię jakiegoś mężczyznę i agresywnie popchnął do przodu, wyraźnie ponaglając. Co się wydarzyło?
Wiedział tylko, że musi czekać w wyznaczonym miejscu. Na jego nieszczęście nie stał obok jednej z witryn, co nęciłaby go barwną oprawą z elementami ożywionymi magią, ale na skrzyżowaniu dwóch ulic. Ta druga niezbyt przypominała Pokątną, właściwie to była jej odwrotnością. Taka szara i niezbyt żywa, tam gdzieś dalej nawet ewidentnie brudna, bo ta dziwna kupka leżąca na brukowanej kostce po prostu musiała być kupką śmieci, prawda? Najbardziej dziwne było to, że nie widać było nikogo. Znaczy, o jakiś budynek opierał się plecami wysoki i bardzo szczupły mężczyzna w podziurawionym płaszczu, ale Kieran usilnie starał się na niego nie patrzeć. W końcu przyjrzał się bardziej jednemu z szyldów. Tabliczka z nazwą najpodlejszej ulicy spośród wszystkich przyzywała go do siebie i w końcu znęciła skutecznie. Z początku tylko się do niej zbliżył, wykonał jeden krok i wciąż od nowa odczytywał pełną nazwę ulicy. Ulica Śmiertelnego Nokturnu. Drugi człon nazwy nie brzmiał zbyt kusząco, ale i to trzecie słowo nie budziło jego zaufania, bo naprawdę nie wiedział czym jest ten cały nokturn. Co to właściwie za słowo i co ono oznacza? Chwilę się nad tym głowił, kiedy w głębi ulicy nie przemknął nagle jakiś cień. Zauważył to jedynie kątem oka, niezbyt pewien tego, co właściwie zobaczył. Ale był ciekaw. Jakże był chętny do odkrycia czegoś nowego, najlepiej czegoś, co nikomu jeszcze nieznane! Na pamięć znał upiorne opowieści ojca o tym miejscu, ale nie wydawało mu się ono straszne, gdy kierował swój wzrok w głąb ulicy, która co najwyżej była odrobinę bardziej szara, bo i trochę zaniedbana. Zrobił kolejne dwa kroki, po czym przystanął i w jednej chwili znieruchomiał, aby rozejrzeć się odrobinę uważniej po otoczeniu. Nic złego się nie stało. Wcale nie czuł się tak, jakby wszedł do zupełnie innego świata, choć przekroczył jakąś niewidzialną linię, taką umowną, co to rozróżniała miejsce dobre od złego. I może rzeczywiście mocno zabrudzona witryna z niezapalonymi świecami i pajęczynami powinna dać mu do myślenia i zmusić do zawrócenia z tej drogi. Ale brak ataku z którejkolwiek strony zachęcił go do ruszenia dalej i w końcu skręcił w lewo w wąską uliczkę, gdzie – jak mu się wydawało – pomknął tajemniczy cień. Wtedy usłyszał za sobą czyjś rechot, więc odwrócił się gwałtownie. To właśnie wcześniej widziany mężczyzna w płaszczu wybuchł śmiechem i się poruszył. Serce Kierana zabiło mocniej ze strachu, więc szybkim krokiem ruszył do przodu, bezmyślnie zagłębiając się dalej w uliczkę. Potem znów dostrzegł niekształtną sylwetkę, która tym razem skręciła w prawo. Bezmyślnie pognał za nią. Ale tym razem w kolejnej uliczce zobaczył chłopca z szarym kundlem przy nodze. Na jego widok mały Rineheart poczuł ulgę i nawet uśmiechnął się nieśmiało.
– Cześć – przywitał się i wyciągnął rękę, wciąż czując się trochę niepewnie, ale w tym jednym geście zawarł resztki swojej odwagi i dumy. – Jestem Kieran – przedstawił się szybko, nie tracąc wcale entuzjazmu. Drugi chłopiec przechylił głowę na bok, spojrzał na niego jak na wariata, a potem skinął głową. Ręki jednak nie podał.
– Peter – burknął pod nosem i zaraz ruszył kolejną wąską uliczką, a pies wiernie pobiegł za nim. Kieran również zagłębił się pomiędzy kolejne stare, szare budynki.
– A jak nazywa się twój pies? – spytał szybko o pierwszą rzecz jaka przyszła mu do głowy, aby nie skazywać ich na milczenie.
– Dorajda.
– Dorajda?
Drugi chłopiec w końcu odwrócił się, aby rzucić mu jedno krótkie spojrzenie, przez które czuł się mocno oceniany.
– Skoro nie jest niedorajdą, to jest chyba dorajdą, co nie?
Po raz pierwszy spotkał się z takim rozumowaniem, jednak zaraz gorliwie pokiwał głową, chcąc zaznaczyć, że mimo wszystko rozumie taki punkt widzenia.
– A ile masz lat?
– Dziewięć.
– Ja też – pokiwał przy tym głową z zadowoleniem, jakby odkrycie czegoś, co ich łączy, było niezwykle istotne. – Za dwa lata będę szedł do Hogwartu i na pewno trafię do Gryffindoru jak mój tata. Moja mama było w Hufflepuffie, ale ja ponoć mam zbyt dużo wyrwy, aby do niego trafić.
Na te słowa nie otrzymał już jakiejkolwiek reakcji.
– Mieszkasz tutaj?
Nie otrzymał odpowiedzi na to pytanie. Pomiędzy nimi zapadła bardzo niezręczna cisza, nawet pies nie szczekał. W sumie to nie zaszczekał ani razu. Kieran już nie czuł się do końca bezpiecznie w towarzystwie rówieśnika, swoją drogą niezbyt przyjaznego.
– Wiesz może jak dojść na Pokątną? – odważył się w końcu spytać, wyczuwając jakieś dziwne napięcie pomiędzy nimi. – Tata na mnie czeka.
Chłopiec z Nokturnu nie odwrócił się, jedynie zagwizdał na psa, który nagle ruszył przodem i skręcił w kolejną wąską uliczkę. Kieran szybko pogubił się w ich plątaninie, mocno tym zmartwiony. Ale czy inne dziecko mogłoby świadomie prowadzić drugie wprost do zagrożenia? Skręcenie po raz kolejny w lewo okazało się jasną odpowiedzią na ten dylemat. Mały Irlandczyk wpadł w pułapkę. Zauważył to dopiero, gdy w ślepej uliczce dostrzegł trzech starszych chłopaków. Usłyszał gwizd, a potem przekleństwo pełne agresji i zawodu. Jeden z dryblasów z tej trójki ruszył nagle gwałtownie do przodu i Kieran mimowolnie wzdrygnął się.
– I kogo nam tu przyprowadziłeś? – spytał ze złością jeden z nastolatków, chwytając za ramię Petera, aby potrząsnąć nim brutalnie. Kieran przyglądał się temu z ogromnym zaskoczeniem. Nawet jeśli już wiedział, że został zdradzony przez dopiero co poznanego rówieśnika, to wcale nie życzył mu źle. – Niby z czego mamy skroić jakiegoś gówniarza?
– Nie było nikogo lepszego.
– Zamknij się! – krzyknął starszy chłopak i uderzył Petera w twarz otwartą dłonią, następnie odrzucił go w bok jak szmacianą lalkę, a drobniejsze ciało uderzyło o kamienną ścianę budynku. Dojda szybko stanął w obronie swojego towarzysza, szczekając głośno, gdy tylko znalazł się pomiędzy nim a agresorem. Niewiele zdziałała, bo brutalne kopnięcie i jego posłało na ścianę.
– Nie bij ich! – zakrzyknął walczenie Kieran, choć nie miał żadnych szans przeciwko trzem zdecydowanie silniejszym nastolatkom. Ale nie mógł przecież przyglądać się bezczynie całej sytuacji.
– Coś powiedział? – wyrzucił z siebie ten najbardziej agresywny typ. Drugi wybuchnął śmiechem na sprzeciw dziewięciolatka, zaś trzeci patrzył tylko na wszystko z zaciśniętymi mocno ustami. W końcu jednak drgnął, kiedy i Kieran został mocno pochwycony za ramiona.
– Zostaw go – nakazał wreszcie ten najmniej zaangażowany. – Może uda nam się coś zgarnąć za jego ciuchy. No i buty ma całkiem porządne.
Dryblas momentalnie go puścił, po czym zerknął na jego obuwie, nagle wielce nim zainteresowany.
– Rzeczywiście – stwierdził z szelmowskim uśmiechem. – Mojemu bratu przydałyby się nowe buty.
– To mu je kup, bo moich nie dostaniesz – odpyskował śmiało, po czym umknął dwa kroki do tyłu, ale szybko nastał kres jego ucieczki, gdy długą ręką sięgnęła po niego i zacisnęła się na ramieniu.
– Ty mały gnojku.
– Mówiłem żebyś go zostawił.
– Po mordzie powinien dostać. Przynajmniej raz.
Nie chciał dostać lania. Co innego było oberwać po głowie od ojca, ale dlaczego niby miałby być workiem treningowym dla jakiś durniów? Chciał uniknąć ciosów, lecz nigdy nie potrafił być do końca potulny. Musiał więc jakoś odstraszyć nastolatków.
– Mój tata jest aurorem! – wykrzyczał prawdę z cały sił w drobnych płucach, zawierając w niej jak najwięcej groźby.
Znów usłyszał gromki śmiech tego najbardziej wesołkowatego nastolatka z całej trójki.
– A mój to jest pieprzonym lordem.
– Teraz to na pewno oberwiesz, młody – wyjaśnił ten najbardziej opanowany. – Nie lubimy tutaj aurorów.
Widział już jak ten najchętniejszy do zlania go po gębie już chce zamachnąć się pięścią. Ale właśnie w tej chwili ktoś rzucił zaklęcie. Wyraźnie usłyszał wypowiedziane rozeźlonym tonem Everte Stati, które odrzuciło osiłka o dobre dwa metry w głąb ślepej uliczki. Kieran odwrócił się i wielką ulgą spojrzał na ojca. Ale ten nie zaszczycił go nawet krótkim spojrzeniem, intensywnie wpatrując się w syna.
– Chodź tu, Kieran – zażądał surowo, przez co chłopiec natychmiast zbliżył się do niego i znów poczuł solidny uścisk na ramieniu, ale tym razem przynajmniej ojcowski. Zdołał jeszcze spojrzeć na Petera przygarniającego do siebie bojaźliwie Dorajdę nim poczuł znane już uczucie pociągnięcia w okolicy pępka. Zamrugał, zacisnął mocno powieki i zagryzł dolną wargę.
Po otworzeniu oczu był już z ojcem przed rodzinnym domem. Mężczyzna szarpnął nim, kierując ku niemu rozwścieczone spojrzenie.
– Co ja ci mówiłem?! – ryknął gardłowo. – Miałeś na mnie czekać, gówniarzu!
Krzyki szybko wyciągnęły z domu matkę, która śmiało ruszyła ku nim i odciągnęła syna od męża.
– O co się tak wściekasz, co?
– Twój syn zwiedzał Nokturn, wyobrażasz to sobie?! – zaczął uskarżać się ojciec, przez co Kieran ze wstydu spuścił głowę. – Polazł tam, choć kazałem mu czekać!
Kobieta spojrzała to na męża, potem zaś na syna, a widząc struchlałą twarz Kierana momentalnie przygarnęła go do siebie, wtulając go w siebie z czułością.
– Miałeś kupić mu ubrania – przypomniała spokojnie pani Rineheart. – I rozejrzeć się za nowymi butami dla niego.
– Kazałem mu czekać! – wyrzucił z siebie donośnie małżonek, choć już ze zdecydowanie mniejszą siłą przebicia niż wcześnie. – Dorwałem złodzieja i…
– I co? – przerwała mu jawnie zirytowana Alona, układając dłonie na biodrach, wypuszczając tym samym syna z uścisku. – Kieran, do domu.
Z początku chłopiec nawet nie drgnął, tak jak i ojciec, choć ten nie był już tak stanowczo wyprostowany, a więc przestał wyglądać wielce przerażająco.
– Coś powiedziałam.
I dopiero po tych słowach zniknął za drzwiami domostwa Rineheartów. Grzecznie usiadł przy kuchennym stole i zaczął obracać w dłoniach drewnianego konika otrzymanego od taty. Rodzice naprawdę rzadko się kłócili, ale gdy już to robili, to cały dom się trząsł od wrzasków ojca. Chociaż i jego mama potrafiła donośnie krzyknąć. Tym razem zanosiło się na to, że krzyczeć w nerwach będą wspólnie.
– Dziwisz mu się?! Ciągle gadasz o nokturnie, to nie dziwota, że tam poszedł?
– A więc teraz to moja wina, że polazł właśnie tam?!
– Gdybyś go pilnował, to by tam nie poszedł!
– Ma już dziwięć lat, więc poczekanie na mnie kilku minut nie powinno być dla niego wyzwaniem.
– Miałeś spędzić z nim czas a nie się włóczyć za złodziejami!
– Najlepiej żebym odwrócił wzrok od kradzieży, bo miałem zajmować się synem?!
– Właśnie tak! Syn powinien być dla ciebie ważniejszy!
Czuł się winny tej kłótni. Przez ciekawość wpakował się w przykrą sytuację i gdyby nie szybka interwencja ojca, pewnie skończyłoby się o wiele gorzej. Teraz już przynajmniej wiedział, ze nawet dzieci mogą być podłe i działać z premedytacją. I na własnej skórze się przekonał, że Nokturn to siedlisko wszelkiego zła, skoro dotyka ono nawet dzieci. Jak w ogóle można nie lubić aurorów? Tego pojąć nie potrafił.
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 08.11.24 13:35, w całości zmieniany 9 razy
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
MAG
List zawiadamiający o śmierci ojca był tak naprawdę krótką i chłodną notą, która wydostała się spod zbyt opanowanej ręki jego dziadka. Duży nacisk pióra na pergamin był widoczny gołym okiem, samo pismo było lekko przekrzywione, ale wystarczająco schludne, aby sens kategorycznych sformułowań nie rozmył się gdzieś przypadkiem. Otrzymał zawiadomienie. Nie padały żadne kondolencje, słowa wsparcia czy otuchy, miał po prostu zapoznać się z prawdą i stawić jej czoła. Pomiędzy nakreślonymi słowami nie zagnieździła się choćby najbardziej znikoma emocja. Z listu biła pustka. Wielokrotnie słyszał, że Ardal Rineheart to człowiek konkretny i szczery do bólu, choć te cechy nie wybrzmiewały tak bardzo w opowieściach o jego heroizmie, które przeważały nad bardziej osobistymi opowiastkami o rodzinnym szczęściu. Choć z powodów zdrowotnych zmuszony był przerwać aurorską karierę, to wciąż stawiany był rzeszy kursantów za wzór trudny do doścignięcia. Niegdyś wnukowi wydawał się mitem, o jakim mówiono mu często w dzieciństwie – z czasem coraz rzadziej – lecz nigdy nie miał okazji ujrzeć go na własne oczy i przekonać się o prawdziwości jego istnienia. I w jednym z najtrudniejszych momentów w życiu Kierana rodzinna legenda okazała się być człowiekiem z krwi i kości, od razu przejmując rolę jego prawnego opiekuna bez jakichkolwiek tłumaczeń czy głębszych refleksji. O wiele więcej współczucia biło od dyrektora Hogwartu, który postanowił wezwać go do swojego gabinetu i osobiście przekazać tragiczne wieści z dala od ciekawskich spojrzeń pozostałych uczniów. Już wtedy dla osieroconego piątoklasisty stało się jasne, że nigdy więcej nie przyjdzie mu zaznać domowego ciepła. Po śmierci matki jeszcze się łudził, że kiedyś, może za kilka lat, gdy zostanie już pełnoprawnym aurorem, zdobędzie uznanie ojca i staną się sobie bliżsi. Naiwne marzenie miało na zawsze pozostać jedynie życzeniem drzemiącym gdzieś na dnie spragnionej bliskości duszy. Rodziciel ruszył śladem ukochanej rodzicielki i również pożegnał się z tym mocno niesprawiedliwym światem przedwcześnie. Twój ojciec zginął za Irlandię. Nie padł w starciu z czarnoksiężnikami czy podczas chronienia niewinnych, oddał swoje życie za niepodległość Irlandii. Jak miał zareagować na podobną informację? Nawet nie wiedział, że jego ojciec zdecydował się dołączyć do jednej z partyzanckich bojówek. Już nigdy nie pozna motywów, które nim kierowały, a tak bardzo chciałby je odkryć i zrozumieć. W otaczającej go najczęściej od kilku lat rzeczywistości szkolne kwestie narodowościowe nie miały aż tak wielkiego znaczenia, co spory toczone odnośnie wyższości krwi czystej, zwłaszcza tej niby szlachetnej.
Jego los spoczął w rękach dziadka, którego tak na dobrą sprawę wcale nie znał, bo dotychczasową wiedzę o nim opierał na szczegółowych opowieściach o ujmowaniu najgorszych zwyrodnialców. Po otrzymanym liście obawiał się ich pierwszego spotkania, choć ostatecznie okazało się, że potrafią w spokoju i całkowitym milczeniu stać obok siebie nad mogiłą utraconego syna i ojca. Cocidius Rineheart spoczął obok ukochanej żony Alony i nikt nie uronił po nim łzy, pogrzebaniu go w ziemi towarzyszyła zbolała powaga. Ceremonia była skromna, pogrzeb krótki i zwięzły, ale już w jego trakcie obaj krewni mogli wyrobić o sobie pierwsze opinie. Kilka wzajemnych spojrzeń wystarczyło im w zupełności, aby pojąć, że w ich rodzinie jabłko zawsze pada nieopodal jabłoni. Najwidoczniej wszyscy mężczyźni noszący ich nazwisko byli postawni i na wskroś poważni, a marszczenie brwi na różne sposoby w celu minimalizowania emocjonalnych reakcji przychodziło im z naturalną łatwością. Kieran był wciąż na początku drogi stania się Rineheartem w pełnej krasie, mimo to był już ponadprzeciętnie wysoki jak na swój wiek, wyróżniając się na tym polu spośród rówieśników, a surowe wychowanie pomogło wbić mu do głowy odpowiednią hierarchię wartości wierną rodzinnym tradycjom. Podczas składania kondolencji po głównej części ceremonii pogrzebowej prawie każdy powtarzał, że wdał się w ojca, jednak on skupiał się na podobieństwach, które łączyły jego zmarłego już rodzica z osobą dziadka. Dzielili nie tylko te same ostre rysy twarzy, ale również pewne zachowania, choćby dumną postawę charakteryzującą się podniesionym śmiało czołem przy jednoczesnym lekkim zgarbieniu ramion, na których nieśli ciężar odpowiedzialności za bezpieczeństwo innych. Z perspektywy Kierana Ardal był starszą wersją Cocidiusa, choć musiało być na odwrót, to Cocidius przez całe swoje życie coraz bardziej upodabniał się do własnego ojca. A przedstawiciel kolejnego pokolenia wiernie podążał tym samym śladem, nawet nie biorąc pod uwagę możliwości, że mógłby kiedykolwiek zejść z tej konkretnej ścieżki.
Ich dalsze interakcje nadeszły wraz z wakacjami. Choć w głębi duszy najbardziej pragnął raz jeszcze powrócić do rodzinnego domu, gdzie wciąż odnajdywał namiastkę matczynej obecności i chciał odnaleźć pozostałości z ostatnich chwil życia ojca, nowy opiekun postanowił wyrwać go zeznanego środowiska i zaprezentować mu całkowicie nowe, obce. Nie potrafił jednak starego domostwa dziadka uznać za swój dom. Drewniana, okazała konstrukcja skryta była wśród leśnej zieleni, a wokół niej roiło się od różnych ziół, a pomiędzy nimi wyrastały koniczyny. Wszechobecne motywy dowodzące irlandzkiej tożsamości z początku odrzucały go. Szybko musiał przyswoić sobie zasady panujące pod tym konkretnym dachem, które były jeszcze bardziej rygorystyczne niż te ojcowskie. Do wczesnych pobudek i wyznaczonych godzin posiłków łatwo było się przyzwyczaić, gorzej było zaakceptować pewne nawyki dziadka, co był już zaprzyjaźniony z własną samotnością. Cały dom był jego świątynią – pomieszczenia utrzymywane we wręcz przesadnym porządku nie mogły nosić znamion ludzkiej obecności. Każdy przedmiot miał swoje miejsce, a w salonie roiło się od ruchomych fotografii, na których najczęściej pojawiała się postać babci uśmiechającej się raz szeroko, raz bardziej subtelnie. Była mugolką, która ujęła zatwardziałego aurora swoją wrodzoną łagodnością i znajomością ziół. Jedno przypadkowe spotkanie w lesie dało początek silnemu uczuciu. Sypialnia dziadka pozostawała dla niego najbardziej świętym miejscem, do którego nigdy wnuka nie dopuścił, zawsze pilnując tego, aby po zamknięciu drzwi dodatkowo zabezpieczyć je choćby jedną skomplikowaną barierą ochronną. Nowemu domownikowi nie pozostawało zatem nic innego, jak uszanowanie prawa do prywatności gospodarza. Mimo wszystko czuł się w tej przestrzeni gościem, nawet jeśli został mu oddany jeden z pokoi, w którym i tak nie wypadało mu zmienić zbyt wiele. Sypialnia na piętrze nie była wielka, ale także przebywanie w niej nie mogło wywołać ataków klaustrofobii. Większe znaczenie od zadbanych jasnych ścian i miękkiego materaca miało to, że niegdyś to pomieszczenie należało za młodu do jego ojca. Komoda pozostawała pełna jego ubrań, które Kieran zaanektował jako własne. Powoli, dzień po dniu, on i dziadek nawiązywali między sobą nić porozumienia, przeważnie czyniąc to w milczeniu. W końcu nadszedł czas na rozmowy i każda była dla Kierana ważną nauką. Dla jego ojca wybór drogi, którą podąży jego syn, zawsze był oczywisty i nie inaczej było w przypadku dziadka. Gdy schodzili na temat aurorskich działań, wytrzymywali z sobą nawet długie godziny, w pełni angażując się w bardzo szczegółowe dyskusje o wszelakich taktykach, przypadkach akcji zakładniczych, eliksirach bojowych. Młody umysł błyskawicznie pochłaniał nową wiedzę i grzechem byłoby ignorować obecność pod tym samym dachem tak wielkiej skarbnicy wiedzy w osobie weterana wielu krwawych starć z parszywymi czarnoksiężnikami.
Nie ośmielił się zaprotestować, gdy Ardal postanowił zapoznać go z podstawami ciesielskiej sztuki, bo to przypomniało mu te chwile niezmąconego szczęścia sprzed lat. Dla niego niemożnością byłoby zapomnieć to jak pomagał ojcu przy stolarce, zaczynając przyswajanie wiedzy od zapoznania się z narzędziami podczas ich podawania większym i sprawniejszym dłoniom. Postawienie wspólnymi silami altany tuż za domem zbliżyło ich do siebie, choć rodzinne ciepło nigdy nie miało między nimi zagościć. Ale ciężka praca dała początek kolejnym rozważaniom. Jedyna chwila słabości Kierana przed dziadkiem zakończyła się wyznaniem, że nie wie, w imię czego jego ojciec poświęcił życie. Dziadek następnego dnia zabrał go w podróż, aby nie tylko poznał, co doświadczył odpowiedzi. Irlandia wówczas przestała być pustym pojęciem, a stała się czymś więcej, jego dziedzictwem. Pływając przez dwa tygodnie na rybackim kutrze pod okiem krewnego postanowił nie dzielić się tym skrawkiem swojej historii z każdym, nie mogąc oderwać spojrzenia od uderzającego o wodę masywnego ogona przepływającego obok walenia.
Wielokrotnie przemierzał meandry pamięci, aby przypomnieć sobie, kiedy po raz pierwszy usłyszał z ust dziadka o legilimencji. Zaczęło się od zwykłych wtrąceń, bez wdawania w szczegóły. Sztuka czytania ludzkich umysłów była tylko jednym z założeń, narzędziem istniejącym tylko w teorii – nielegalnym i budzącym wątpliwości moralne. Przez kolejny rok nauki prawie całkowicie zapomniał o tym zagadnieniu, naiwnie wierząc, że dom dziadka może również w kolejne wakacje stać się dla niego bezpieczną przystanią. Nie wahał się wrócić pod jego protekcję, czego szybko pożałował, gdy emerytowany auror wymusił na nim podjęcia się zdecydowanie trudniejszych nauk od tych wszystkich wcześniejszych. Nikła więź, co ich ze sobą złączyła po długich staraniach, nagle zostaje naciągnięta do granic możliwości, mimo to jakimś cudem nie pękła. Pierwsze praktyczne podejście do tematu jest atakiem z zaskoczenia. Wejście w jego umysł było bardzo dotkliwe, jakby ktoś rozżarzonym prętem próbował wywiercić sobie prostą drogę do jego mózgu. Nawet nie wiedział, co się dzieje, kiedy niewidzialna siła śmiało sięgnęła po wszystko, lecz nie wzięła nic, póki nie trafiła do żalu skrywanego w najdalszych odmętach podświadomości. Poczucie straty wróciło do niego wraz ze wspomnieniami z pogrzebu matki – znów miał przed sobą surowe spojrzenie ojca, który nie stanowił żadnego oparcia dla syna, gdy przejęty jest tylko swoim cierpieniem. Słony smak łez znów zalewa usta i dopiero po chwili, która zdawała się wiecznością, uświadomił sobie, że szlocha w chwili rzeczywistej, bezwolnie oddając upust dawnym emocjom. Po odzyskaniu świadomości dostrzegł postać dziadka patrzącego na niego z wyższością i rozczarowaniem. Te uznał pierwszą lekcję swojego autorstwa za porażkę, winą za taki stan rzeczy obarczając wnuka. Do Kierana dopiero w późniejszym czasie dotarło, że potrzebował tak drastycznej demonstracji, aby raz na zawsze zapamiętać, że legilimencja nie jest zabawką a potężną bronią.
Surowy mentor nigdy nie dał mu chwili wytchnienia, teorię przeplatając z praktyką, a mentalne ataki w trakcie wakacji po szóstym roku nauki zdarzały się co kilka dni i to w najmniej oczekiwanych momentach. Ardal dzielił się jednak z wnukiem różnymi doświadczeniami, przedstawiając blaski i cienie aurorskiego fachu. Nie był cierpliwym nauczycielem, ale jego spostrzeżenia pozostawały celne, a rady bardzo wartościowe. Mimo to powrót do Hogwartu na ostatni rok nauki Kieran powitał z ogromną falą ulgi.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 08.11.24 13:36, w całości zmieniany 3 razy
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
KAPŁANKA
Kilka ciętych ran na ręce po Lamino nie robiło na nim żadnego wrażenia, więc tym bardziej ślad po oparzeniu na prawym policzku wydawał się nieistotny, kiedy kula ognia po udanym Ignitio trafiła go prosto w twarz. Może jednak zdążyłby się przed nią uchylić, gdyby tylko nie rozproszyło go wcześniej rzucone Commotio, co wybiło jego serce z naturalnego rytmu. Był to tylko sparing, niby nic zobowiązującego, a jednak od samego początku przeciwnik dominował nad nim, nie dając szansy złapać oddechu. Urok za urokiem gnał prosto w stronę Kierana, który przez dłuższy czas nie miał problemów z obroną, więcej kłopotu sprawiało mu wystosowanie kontrataków, choć takowe co chwila natrafiały na solidne tarcze magiczne, czasem nawet były przez nie odbijane. Jakże inaczej wyglądałoby podobnie intensywne starcie, gdyby po drugiej stronie stanął prawdziwy wróg gotowy sięgać po czarnomagiczne inkantacje. Dlatego, pomimo doznanych obrażeń, Kieran nie czuł się ostatecznie pokonany. Cały kurs aurorski poświęcony był temu, aby na sam koniec potrafił walczyć z różnymi szumowinami jak równy z równym, zatem musiał zawczasu poznać swoje limity, a potem systematycznie przesuwać granicę wytrzymałości. Wcale też nie śmiał narzekać na to, że został potraktowany szorstko, skoro oszczędzono mu utraty przytomności na pojedynkowej arenie.
Cieszył się, że znalazł się w grupie kursantów, nad którą pieczę powierzono tak doświadczonemu instruktorowi. Gdyby starszy auror jakimś cudem nie wygrał z nim tego treningowego pojedynku, byłoby to porażką programu szkoleniowego proponowanego przez Biuro Aurorów. Leżąc na jednym ze szpitalnych łóżek Oddziału Urazów Pozaklęciowych uśmiechał się do swoich myśli o tym, jak wiele jeszcze musi przebyć treningów, aby podszkolić się z uroków i uników. Następnym razem uda mu się wytrwać dłużej, w głębi duszy złożył sobie tę prostą obietnicę, konstruując dalsze scenariusze treningowe, jakie mógłby zrealizować samodzielnie.
– O tak, następnym razem – mruknął do siebie pod nosem i wykrzesał z siebie kolejny szeroki uśmiech, z początku nie zauważając smukłej sylwetki przystającej obok jego łóżka. Kobiecy głos sprowadził go z powrotem do teraźniejszości, zadziwiająco młody, aksamitny, bez tonu uderzającego w uzdrowicielską surowość, do jakiej zostały przyzwyczajony podczas kilku wcześniejszych wizyt w Szpitalu Świętego Munga.
– Dobrze się pan czuje? – spytała panna ostrożnie, z dozą łagodności, a jednak trzymała się kilka kroków od niego. – Uderzył się pan w głowę?
– Co? – odparł zaskoczony, bo parę razy rzeczywiście padł plecami na pojedynkową arenę, jednak nie przypominał sobie, aby uderzył choćby raz głową o twarde podłoże. – Dlaczego tak pomyślałaś? – spojrzał na nią, młode dziewczę, ale szybko się zreflektował, gdy przypomniał sobie jej oficjalną mowę. – Znaczy, pani tak pomyślała.
– Taki szeroki uśmiech nie jest często spotykany u pacjentów, więc to może być efekt uboczny urazu głowy, który mógł wywołać wstrząs mózgu.
Młody kursant powoli wyszedł z pierwotnego szoku po postawionej mu wstępnej diagnozie i zaraz dość bezmyślnie zaczął wpatrywać się w czarownicę, wcale nie próbując być przy tym dyskretnym, bo i o dyskrecji nie wiedział zbyt wiele. Już wcześniej w oczy rzucił mu się młody wiek dziewczyny, pewnie dopiero co skończyła szkołę i dostała się na kurs do Świętego Munga. Potem do gustu przypadł mu jej długi i gruby warkocz opadający na ramię; tak splecione włosy w odcieniu jasnego brązu zdawały się być nad wyraz kobiecym atrybutem, bardzo uroczym i naturalnym. A w jej piwnych oczach dostrzegł mieszankę powątpiewania i troski, na gładkie policzki spłynął delikatny róż. Zapewne chciała wyjść na profesjonalistkę, lecz jej wręcz przesadnie wyprostowane plecy i uniesione ramiona jasno wskazywały na odczuwaną niepewność. Dlaczego więc, pomimo braku doświadczenia, przystanęła obok? Nic nie mógł poradzić na to, że wybuchł gromkim śmiechem, po tym jak po raz pierwszy od wielu lat ktoś – osoba obca, więc niby tylko ktoś, a jednak nie byle kto – wyraził wyraźne zaniepokojenie jego stanem, na myśl podsuwając mu wręcz matczyną troskę.
– Z czego się tak śmiejesz? – spytała cała czerwona na twarzy, lękliwie rozglądając się po reszcie szpitalnej sali. Być może spostrzegła jakieś nieprzychylne spojrzenia, bo ostrożnie zrobiła dwa kroki do przodu. – Co tak panu do śmiechu?
– Cóż, zasugerowałaś mi, że mam nie po kolei w głowie i mimowolnie pomyślałem, że może coś w tym jest.
– Ja wcale nie… – prawie się zapowietrzyła z oburzenia. – Wstrząs mózgu znaczy coś zupełnie innego.
Ujęła w palce jego podbródek i ostrożnie obróciła jego twarz, aby mieć lepszy widok na oparzenie, do którego przysunęła różdżkę. Zdawała się ponaglać sama siebie, być może chciała jak najszybciej wypełnić swą powinność i odejść od kłopotliwego pacjenta. Inkantację wypowiedziała dźwięcznie, słodko, a Rineheart mógł na nią w takiej pozycji spoglądać tylko kątem oka.
– Jesteś tutaj na stażu, prawda?
– Jeśli wolisz być pod opieką pełnoprawnego uzdrowiciela, to…
– Nie, nie! – zaprzeczył szybko, nagle zrywając się do siadu, przez co wystraszone dziewczę odsunęło się natychmiast. – Nie o to mi chodziło.
Przyglądała mu się przez chwilę, marszcząc przy tym powątpiewająco brwi, ale po chwili znów się wyprostowała i spojrzała na niego jakoś tak bez wyrazu, jakby studiowała beznadziejny przypadek. Nie bardzo wiedział jak ma się z tym czuć, kiedy gdzieś w okolicach ściśniętego żołądka ekscytacja mieszała się ze zmieszaniem, którego pochodzenia nie potrafił określić.
– Masz gdzieś bardziej poważne obrażenia? Któreś miejsce na ciele ewidentnie cię boli?
– Tylko rany cięte i trochę obite plecy.
Wystawił ku niej prawą rękę, dając jej pełen wgląd na obrażenia zadane przez Lamino, przed którym nie zdołał całkiem uciec, ale rany nie wydawały mu się głębokie. Dziwnie było tylko przyglądać się czarownicy i milczeć, dlatego zaraz ponownie otworzył usta, zadziwiając samego siebie swoją obecną wylewnością.
– Nazywam się Kieran…
– Rineheart, wiem – przerwała mu szybko, bez mruknięcia okiem, uważnie przyglądając się ranom rozsianym na jego prawym przedramieniu. – Trudno było nie zapamiętać tak hałaśliwego Gryfona.
Och, czyli mnie zna. Niby nie powinno go to tak dziwić, ale znów poczuł dziwną mieszankę emocji – zdziwienie i dumę, bo jednak zapadł jej w pamięć.
– Nie zawsze byłem taki głośny.
– Czyżby?
Cóż, Kieran nie przejmował się zbytnio plotkami, ale nie był też ignorantem, dlatego świadom był tego, że jego ogromny konflikt z młodszym Mulciberem był znany całej szkole. Ze starszym bratem też toczył swoją wojnę, ale ten młodszy zdecydowanie bardziej działał mu na nerwy. Dużo też mówiło się o tym, że bywa narwany, gdy a okazję zmierzyć się z kimś podczas klubu pojedynków. Wiele też dziewcząt miało go za gbura, koledzy też dziwnie na niego patrzyli, kiedy uparcie odmawiał wybrać się z kolejną uczennicą na randkę. Akurat na niektórych dziewczynach spore wrażenie robiła jego rycerska postawa, kiedy nie godził się na dręczenie pierwszaków, zwłaszcza tych mugolskiego pochodzenia. Być może dla tej konkretnej czarownicy były to raptem dziecinne przepychanki, bo bez większego wzruszenia wypowiadała kolejne inkantacje, które sprawiały, że jego rany cięte goiły się od razu.
– Bardzo przepraszam, ale ja ciebie nie pamiętam – wymamrotał pod nosem, po raz pierwszy szczerze i dogłębnie żałując swojej wręcz aspołecznej postawy z czasów szkolnych. Najlepiej kojarzył osoby ze swojego rocznika, a te starsze oraz młodsze roczniki poniekąd traktując jako tło dla szkolnej egzystencji. Zawsze trzymał się ścieżki prowadzącej do postawionego sobie celu, jakim było zostanie aurorem. Kroczenie prostą ścieżką sprawiło, że nie rozglądał się na boki
– Byłam dwa lata niżej w Hufflepuffie, więc jakoś mnie to nie dziwi.
– Gdybyś więc mogła mi powiedzieć, jak się nazywasz – poprosił ostrożnie, jednak po przedłużającym się braku odpowiedzi odchrząknął nagle. – Po to, żebym wiedział kto mnie dziś leczył.
Gdy odwołał się do jej zawodowej powinności, dziewczę zreflektowało się i spojrzało na niego bardzo poważnie. – Abigail Belby. Stażystka.
– Może chciałabyś pójść na kawę, gdy już mnie całkiem wyleczysz, stażystko Belby?
Cofnęła się krok do tyłu i wyraźnie skrzywiła, chyba nie wierząc w to, że niegdyś krzykliwy Gryfon może mieć wobec niej dobre intencje.
– Przykro mi, ale nie.
Jakoś nie zabolała go ta odmowa, właściwie to ucieszył się, że była wobec niego i siebie tak dobitnie szczera. Rzecz jasna nie zamierzał się poddawać.
– To może na herbatę, panno Belby?
– Zdecydowanie nie, panie Rineheart. A teraz proszę się odwrócić, żebym mogła zerknąć na pańskie plecy.
Poderwał się z łóżka i odwrócił plecami do czarownicy, ostrożnie dotykając policzka, który wcześniej tak bardzo go piekł z powodu oparzenia. Trafił na bardzo kompetentną osobę. I przy okazji bardzo uroczą.
– Czy mam jeszcze ściągnąć koszulę?
– Tak trzeba – odparła cicho, jakby szeptem i Kieran zastanowił się, czy może chociaż trochę Abigail jest zakłopotana. Podniósł jasny materiał koszuli, aby zaprezentować swoje obite plecy. Może to dobrze, że nie miał okazji przekonać się jak rozległe są to siniaki. Usłyszał za sobą kilka inkantacji, po których magia rozchodziła się po jego skórze, przynosząc szybkie ukojenie. – Za chwilę przyjdzie uzdrowiciel i sprawdzi, czy wszystko jest już dobrze – powiedziała jeszcze i nawet nie dała szansy mu się odwrócić, kiedy dotarł do niego odgłos oddalających się kroków. Dziwnym trafem ta nagła ucieczka sprawiła, że zaśmiał się ponownie, doskonale czując ciepło rozlewające się po jego twarzy. Przymknął oczy, szybko wspominając jak bardzo urocza była napotkana stażystka. Puchonka o tak dużej łagodności i zarazem pełna poczucia obowiązku, że aż nieufna względem narwanego Gryfona, któremu nie mogła odmówić pomocy. Pierwsza próba zdobycia jej uwagi okazała się nieudana, mimo to jego hart ducha nie osłabł.
Pojawił się na Oddziale Urazów Pozaklęciowych kilka dni później, tym razem dbając o to, aby prezentować się odrobinę bardziej szykowanie niż ostatnio. Zwlekał z poczynieniem drugiej próby umówienia się z dumną stażystką, aby czasem nie uznała go za nachalnego. Choć niektórzy koledzy podpowiadali mu, aby szarpnął się na jakiś podarek, może na jakiś mały bukiet kwiatów, to Kieran obawiał się, że taki drobiazg mógłby wydać się czymś zobowiązującym. Ale kiedy ujrzał Abigail na szpitalnym korytarzu, pożałował swojej decyzji. Ruszył ku niej, niby wcale niewzruszony, jednak czuł jak fala ciepła rozlewa się po jego twarzy. Stanął tuż przy niej i odchrząknął, zaciśniętą pięścią zakrywając usta, wcześniej jednak ściągając na siebie uwagę jej koleżanki. Ta uśmiechnęła się lekko, przeprosiła nagle i umknęła w tylko sobie znanym kierunku. Panna Belby odwróciła się, obrzuciła go niezadowolonym spojrzeniem, a na koniec wydała z siebie ciężki westchnięcie.
– Panie Rineheart – powitała go oficjalnie, na co Kieran podrapał się z zakłopotaniem po policzku.
– Panno Belby – zaczął naprawdę bardzo dyplomatycznie, dyplomatyczniej niż kiedykolwiek w całym swoim życiu. – Czy zechciałabyś wybrać się ze mną na kawę?
– To niemożliwe, dziś przypada mi nocna zmiana.
Pomimo kolejnej odmowy uśmiechnął się ciepło, choć spuścił spojrzenie.
– To może innym razem – zaproponował w końcu, na co ona wzruszyła ramionami i odwróciła się, aby szybkim krokiem wejść do kolejnej szpitalnej sali. – Czyli innym razem! – rzucił za nią i ze śmiechem skierował się ku wyjściu.
Trzecia próba miała podobny przebieg jak ta druga, choć tym razem otrzymał od Abigail odpowiedź, że w żadnym razie nie pija kawy, dlatego nigdy się z nim na takową nie wybierze. Czwarta próba okazała się równie nieskuteczna, przyniesione przez niego do herbaty cytrynowe herbatniki nie zostały przyjęte, bo panna Belby już dawno skończyła przysługującą jej przerwę podczas dyżuru. Zatem herbatniki zjadł sam podczas drogi powrotnej do Ministerstwa Magii, ponieważ jego przerwa też nie mogła trwać wiecznie. Przy wystosowaniu piątego zaproszenia na randkę, rozmowę przerwał uzdrowiciel, ponaglając stażystkę do pracy, za co Kieran przy szóstej próbie musiał wylewnie przepraszać, w czym nie popisał się zbyt wielką wprawą. Dopiero przy siódmym spotkaniu, kiedy już kilka innych stażystek wystąpiło w roli bardzo uważnej publiczności, Abigail wreszcie zgodziła się na wspólne wyjście, bardzo stanowczo decydując o miejscu i godzinie spotkania. Nikt jeszcze nigdy nie był tak bardzo niepasującym elementem w londyńskie herbaciarni Pani Figg co wielki i kanciasty Kieran Rineheart.
Z upływem czasu i dzięki kolejnym spotkaniom, o które Kieran wciąż bardzo zabiegał, młody kursant zaczął zdawać sobie sprawę z tego, że jego determinacja powoli przestaje być poddawana ciągłym próbom. Najbardziej dobitnie uświadomiła go w tym przekonaniu niezapowiedziana wizyta Abigail w Kwaterze Głównej Aurorów, kiedy to przybyła do niego z termosem herbaty w swój wolny dzień. Po wielu rozmowach doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że takich dni ma naprawdę niewiele, a jednak w to zimowe popołudnie świadomie naraziła się na spojrzenia podejrzliwych i w większości krzykliwych aurorów, choć kiedyś także otwarcie zadeklarowała, że woli towarzystwo osób bardziej wyważonych. Nie tylko cierpliwie czekała na jego powrót z treningu, ale również przygotowała mu herbatę nad wyraz aromatyczną, zaparzoną na mieszance rozgrzewających i leczniczych ziół. To jedno zdarzenie sprawiło, że Kieran zaczął dostrzegać znacznie więcej tych łagodnych gestów, które wychodziły poza zwykłą uprzejmość. Mimowolnie zaczął rozmyślać nad ich wspólną przyszłością, snuć marzenia o tym, że wciąż może liczyć na odrobinę stabilności w swoim życiu. Gdy podczas wiosennego pikniku rozsmakował się w przygotowanych przez Abigail kanapkach, postanowił zaryzykować i jakoś połączyć aurorską karierę z życiem rodzinnym.
Czasem myślał, że ich irlandzkie wakacje powinny trwać wiecznie, ale kilka chwil później łapał się na myśli, że gdyby okazały się one wiecznością, dzień ich ślubu nigdy by nie nadszedł; wówczas nie ujrzałby Abigail jako najpiękniejszej panny młodej na całym świecie i wszystkich czasów. Spieszyło mu się do zostania jej mężem, wcale się z tym nie krył, kiedy w każdej wolnej chwili wraz z ukochaną planował szczegóły ceremonii zaślubin. Trudności finansowe nie pozwoliły im na zorganizowanie przyjęcia zaręczynowego, sam ślub miał być skromnym wydarzeniem, w którym towarzyszyć im będą tylko najbliżsi krewni i przyjaciele. Kieran nie potrzebował wiele, jego największą ambicją było założenie złotej obrączki na palec wybranki. I jeszcze trzymał się nadziei, że podczas pierwszego tańca nie potknie się o własnej nogi, bo zwinnością wykazywał się tylko wtedy, gdy musiał uchylić się przed pędzącym w jego stronę zaklęciem.
To było lipcowe popołudnie, kilka minut po godzinie czternastej, kiedy tego dnia miał okazję po raz pierwszy ujrzeć swoją przyszłą żonę. Zaparło mu dech w piersi, gdy stanęła przy nim w białej sukni, której prostota była największym atutem. Krój podkreślał kobiecą talię, długie rękawy składały się z delikatnej koronki układającej się w kwiatowy wzór. Twarz skryta za welonem nabrała tajemniczości i tym samym jeszcze więcej zmysłowości niż kiedykolwiek. Serce zaczęło bić na nowo, ale już w szaleńczym tempie podyktowanym ekscytacją, gdy dostrzegł szczęśliwy uśmiech zdobiący usta słodkiej Abigail. Naprawdę nie wiedział czym sobie zasłużył, na jej miłość, na ten zaszczyt zostania jej mężem. Przed zgromadzonymi zostali przedstawieni mężem i żoną, kilka sekund później od pocałunku zwieńczającego ich obietnicę wspólnego życia zakręciło mu się w głowie.
Wesele w sadzie pełnym jabłonek miało wielki urok, bo nie tylko młoda para od czasu do czasu chowała się ze swoimi pocałunkami za drzewami. Przez połowę wieczora we dwoje krążyli pomiędzy stolikami, które Kieran zbił z pomocą kilku kolegów, ich braki skrywając pod materiałem białych obrusów. Drugą połowę wieczora przetańczyli na równie samodzielnie zbitym przez pana młodego parkiecie z palet. W międzyczasie, kiedy jakimś cudem odrywali się od siebie, usłużni kumple próbowali spić nieopierzonego męża, a życzliwe koleżanki rzucały się do poprawienia białej sukienki niedoświadczonej jeszcze żony. W którymś momencie na głowie Abigail pojawił się kwietny wianek pełen stokrotek, który cudownie korespondował z małymi bukiecikami na stołach gości.
Jej usta smakowały winem, skóra pachniała jabłkami. Noc poślubna była spełnieniem marzenia o byciu z kimś już na zawsze, na dobre i na złe.
Miesiąc miodowy też nie mógł trwać wiecznie, oboje wpadli w rutynę, skupiając się na pracy, a dla siebie łapiąc raz na jakiś czas parę wspólnych chwil. Zazwyczaj wracał w środku nocy, ona zaś wstawała bladym świtem. Na całe szczęście potrafili o tym rozmawiać, ale to tylko dzięki cierpliwości słodkiej Abigail, która teatralne westchnięcia jako wprowadzenie do dyskusji opanowała do perfekcji.
– Od początku wiedziałam, że bycie żoną aurora nie jest prostą sprawą, ale to niedopuszczalne, żebyś co chwila wracał w poszarpanych i ubłoconych ubraniach.
– A jednak wyszłaś właśnie za mnie – odparł z niemałą dumą, przygarniając małżonkę do siebie, choć krzątała się po kuchni w poszukiwaniu pudełka z igłami i nićmi.
– I to całkowicie twoja wina. Byłeś tak uparty, że nie miałam innego wyboru.
– Gdybyś odmówiła mi jeszcze kilka razy, w końcu bym odpuścił.
– I dopiero teraz mi o tym mówisz?!
Parsknął śmiechem, wplątując w jej włosy pocałunek, gdy dłonie bardzo ostrożnie ułożył na jej już nieco wypukłym brzuchu. Abigail nie chciała jeszcze zrezygnować z pracy, Kieran z kolei nie chciał narzucać jej swojego zdania, choć bał się o jej zdrowie. Była dla niego wszystkim co ciepłe, cudowne i dobre, była wszystkim co było w nim najlepsze. Miał wiele obaw w przeszłości, teraz jeszcze więcej, bo w roli męża potrafił się odnaleźć, ale czy uda mu się stać dobrym ojcem?
– Ostatni raz załatam ci te wszystkie dziury, jasne?
– Lubię te twoje groźby.
– Tym razem mówię to jak najbardziej poważnie!
– Ależ oczywiście.
– Dawno byś beze mnie przepadł. Jak nic chodziłbyś brudny, goły i głodny. Naprawdę masz szczęście, że znalazłeś taki skarb jak ja.
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 20.11.24 19:58, w całości zmieniany 6 razy
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
CESARZOWA
Wydawało mu się, że osiągnął cel, wypełnił narzucony przez rodzinne ideały obowiązek, gdy tylko dostał się na kurs aurorski za pierwszym razem. To nie był mały wyczyn, bywały wszak w historii Biura Aurorów lata, kiedy minimalnych wymagań nie spełniał żaden z kandydatów, bądź uwagę przyciągnął raptem jeden z aplikantów. Chętnych było raz mniej, raz więcej, lecz dla Kierana ten aspekt nie miał najmniejszego znaczenia, bo spośród bliska trzydziestu osób w nikim nie widział konkurencji. Sukces zależny był wyłącznie od jego własnych wysiłków, dlatego skupiał się w pełni na sobie – w myślach poddawał analizie każdy swój krok i najwidoczniej robił to wystarczająco umiejętnie, skoro przeszedł podstawowe testy bez szwanku. Młodzieńcza kondycja pomogła mu uporać się ze zmaganiami sprawnościowymi, zaś wyuczony podczas szkolnych pojedynków refleks pozwolił mu zdać sprawdzian z szybkości i celności rzucania zaklęć. Nie bez powodu całą swoją edukację podporządkował przyszłej karierze, tak jak pragnął ojciec nieboszczyk i jak żądał od niego dziadek, którzy poddawali go swoim własnym treningom podczas wakacyjnych przerw. Czasem odnosił wrażenie, że jego poczynaniom przyglądały się całe pokolenia przodków, a historia już spoglądała mu na ręce przez pryzmat przeszłości wszystkich tych Rineheartów, co po ziemi stąpali przed nim. Wyryto w nim marzenie o stworzeniu lepszej przyszłości, świata wolnego od najbardziej plugawego zła w postaci czarnej magii. Inni kandydaci być może mieli podobne ambicje, lecz zabrakło im albo siły, albo szybkości w podejmowaniu decyzji, choć niektórzy mogliby to uznać po prostu za brak szczęścia.
Poczucie spełnienia trwało kilka dni, po których oficjalnie rozpoczął szkolenie. Całkowicie świeżych kursantów po przekroczeniu progu treningowej sali czekała jedynie długa seria bolesnych upadków. W mig pojął, że znalazł się na początku długiej i wyboistej drogi wiodącej ku przeznaczeniu. Trudne otwarcie nie skruszyło jego woli, uderzające o ciało uroki paradoksalnie utwardzały go w przekonaniu, że musi pod każdym naporem przesuwać własne granice. Choć ciężko było przez pierwsze tygodnie trwać w roli worka treningowego dla kadetów starszych stażem, to jednak pełnoprawni aurorzy odpowiedzialni za przebieg szkolenia dawali wszystkim nowicjuszom równe szanse na odmianę tego losu, gdy dzielili się swym doświadczeniem podczas teoretycznych rozważań. Kieran bez skargi budował własną odporność na doznawanie obrażeń, w byciu ofiarą dostrzegając głębszą myśl niźli próbę łagodzenia frustracji kolegów wypuszczanych już w teren. To była próba charakteru i solidna nauka na przyszłość – wizja bólu nie mogła przerażać aurora, rany zaś nie mogły rozpraszać podczas starć z najgorszymi zwyrodnialcami. Prawdziwi wrogowie nie będą na tyle łaskawi, aby ograniczać się do stosowania uroków, które nie doprowadzą do trwałego wyniszczenia organizmu, po czarnoksiężnikach należało spodziewać się całkowicie odwrotnej tendencji. To był główny powód, dla którego Rineheart konsekwentnie uczył się w pierwszej kolejności szybkiego stawiania ochronnych tarcz, póki nie nastał dzień, w którym wreszcie dostał szansę przejść do kontrofensywy. Jako pierwszy spośród nowych ochotników do zostania aurorem wyłamał się z tej szkoleniowej bezsilności, co pozwoliło dostrzec mentorom drzemiący w nim potencjał.
Uważnie przyglądał się tym aurorom, którzy zdołali przetrwać w zawodzie ponad kilkanaście lat. Ich ciała niejednokrotnie były dowodem dokonanych poświęceń, a blizny były niczym w porównaniu do utraconych bezpowrotnie kończyn. To właśnie ci najbardziej doświadczeni weterani dzielili się wiedzą, szczegółowo omawiając niebezpieczne sytuacje, w jakich niegdyś sami się znaleźli. Nawet jeśli były to cudze historie, których nie można było oddać w pełni poprzez opowieści, choć każda stawała się dogłębnie analizowanym studium przypadku, to jednak dawały szeroki obraz tego, jak wielka czekała misja każdego kto podoła kilkuletniemu kursowi. Gdy mówiono o przetrwaniu, stanowiło to preludium do praktycznych wybiegów w leśną dzicz, gdzie przeciwnik mógł rzucić zaklęcie z każdej strony bez ostrzeżenia. Szkoleniowcy gotowi byli zaserwować pełen wachlarz potencjalnych zdarzeń – od ataków urokami, przez wymyślne pułapki, aż po zatrucie porcji żywnościowych. Nowicjuszy nie stawiano jednak przed wyzwaniami, którym nie mogliby podołać, gdy zawczasu wyposażono ich w odpowiednie narzędzia, spośród których najcenniejszym była wiedza. Przed atakami mogły uchronić wystarczająco stabilne magiczne tarcze, pułapki mogli wykryć za pomocą rekonesansu wspomaganego zaklęciami zdolnymi wykryć ukryte przeszkody, na paskudne zatrucie mogła pomóc mieszanka ziół, których w zielonych gęstwinach było pełno. Coraz bardziej gorliwe wymiany zaklęć z mniej lub bardziej odsłoniętym przeciwnikiem były kolejnymi okazjami do praktykowania kolejnych taktyk obronnych.
Kilka miesięcy degradowania kursantów do roli pierwszej linii frontu, którą zawsze spisuje się na straty, było najszybszym sposobem na wykształcenie w nich odpowiednich nawyków. Przede wszystkim zasada stałej czujności zagnieździła się w młodych umysłach na tyle mocno, aby niektórych na jakiś czas doprowadzić do lekkiej paranoi w postaci rzucania zaklęć rozpoznawczych w każdej nieznanej przestrzeni. Rineheartowi udało się uniknąć tego obłędu, a wszystko dzięki rodzinnym naukom przyjętym już w młodzieńczych latach, które nauczyły go zawczasu czym jest całkowite skupienie i bezwzględne posłuszeństwo. Gdy innych trawiły kolejne kryzysy wiary, on pozostawał niezachwiany i dumnie kroczył obraną ścieżką. Póki mógł czerpać z doświadczenia innych aurorów, bez mrugnięcia okiem wykonywał polecenia, nie negując ich zasadności, kiedy jego pozycja wciąż nie była w pełni ugruntowana. W Biurze Aurorów wciąż był nikim, odłożenie wszelkiej ambicji na lata późniejsze dla wiele kursantów było trudnym konceptem do pojęcia. Trzeba wiedzieć, kiedy trzymać głowę nisko, a w jakich sytuacjach można wyjść przed szereg, dokładnie takie same zasady egzystowania jednostki istnieją w życiu codziennym oraz na polu walki.
Zakończenie przygody w dziczy, która pozwoliła oddzielić ziarno od plew, stanowiło początek kolejnego etapu kursu. Specyfika walki w miejskim krajobrazie była czymś całkowicie innym. Zmienność przestrzeni stanowiła największe wyzwanie, gdy z wąskiej uliczki można było wypaść na otwarty plac, a także obecność osób postronnych, możliwość napotkania tłumu, gdzie ciężko wypatrzeć podejrzanego, były kolejnymi problematycznymi kwestiami. Walki toczone w ograniczonej przestrzeni pokoju, przeszukiwanie mniej lub bardziej rozległych domostw, sytuacje zakładnicze, ewentualne zamachy na miejsca użyteczności publicznej – tak wiele scenariuszy do przećwiczenia. Przynajmniej raz w tygodniu kursantów proszono o prześledzenie dróg ewakuacyjnych zorganizowanych w gmachu Ministerstwa Magii lub w Szpitalu Św. Munga, bądź kazano opracować plan nagłej ewakuacji dla całej Pokątnej jak długa i szeroka. Gdy zaczęli już znać londyńską mapę na pamięć, wreszcie dopuszczono ich do udziału w prawdziwych akcjach operacyjnych. Rzecz jasna na dobry początek pełnili rolę zaplecza i obstawiali tyły, gdyby komuś zamarzyło się uciec z miejsca zdarzenia, zebrani w grupę pod okiem kogoś bardziej doświadczonego. Szybko też zaczynali pojmować, że jedną z dzielnic miasta, gdzie najczęściej dzieją się podejrzane rzeczy (poza oczywistą Ulicą Śmiertelnego Nokturnu), jest czarodziejski port, gdzie szmuglować można różne artefakty, w tym i te czarnomagiczne. Utworzenie siatki informacyjnej w takim miejscu udało się tylko jednej osobie z Biura Aurorów, tylko jednej czarownicy.
W zdominowanym przez mężczyzn środowisku Edith Bones stanowiła ewenement. Nie musiała dorównywać mężczyznom, ona ich przewyższała. Sposób w jaki prowadziła swoje sprawy wskazywał na doskonały zmysł obserwacji, jakby podskórnie wiedziała za jakim tropem ruszyć, aby nastąpił przełom w śledztwie. Pozyskane przez nią informacje nigdy nikogo nie sprowadziły na manowce. Jej kilkuletniego doświadczenia nie dało się kupić, choć stworzoną przez nią w dzielnicy portowej siatkę informacyjną już owszem, dlatego nikt poza nią nie znał tożsamości jej informatorów. To działanie również nie podobało się wszystkim, niektórzy twierdzili, że w ten sposób wchodzi w kompetencje Wiedźmiej Straży, ale kiedy tylko pojawiała się potrzeba dowiedzieć się czegoś o portowych sprawach, w pierwszej kolejności aurorzy kierowali się do niej. Jeśli ktoś spoglądał na nią przez pryzmat płci, był skończonym idiotą, lecz to właśnie z racji płci stała się ikoną, której sława wychodziła poza Kwaterę Główną Aurorów.
Biła od niej niesamowita pewność siebie – nienagannie wyprostowana, z wysoko uniesionym czołem i tak mocnym spojrzeniem, że aż wywiercało dziurę w głowie. Nacechowane seksizmem komentarze nigdy nie wychodziły z ust weteranów, to kursanci używali ich jako sposób na wyrzucenie z siebie frustracji, a najprościej było wyrazić je w oparciu o stereotypy. Śmieli mówić za jej plecami, że jej miejsce znajduje się w kuchni, choć żaden nie odważyłby się powiedzieć jej tego prosto w twarz, bo zwyczajnie zostałby zgnojony na placu treningowym podczas krwawego sparingu. Swoje przytyki mieli też do jej wyglądu. Jak na kobietę Edith była wysoka, od treningów miała szersze barki i bardziej umięśnione ciało od innych przedstawicielek płci pięknej. Nikomu nie przeszkadzała umięśniona zawodniczka drużyny Qudditcha, ale umięśniona aurorka stawała się obiektem kpin dla mężczyzn tchórzliwych i niewyszkolonych, niedorzeczne. Była posiadaczką ciemnych, długich, gęstych i kręconych włosów, lecz konsekwentnie wiązała je ciasno w osadzony nisko z tyłu głowy kok, aby nie przeszkadzały w trakcie zmagań. Ubierała się po męsku, preferując spodnie i koszule. To było godne uznania, że nawet swym wyglądem jasno prezentowała wartości, w które wierzyła, pokazywała kim jest poprzez dobór garderoby podporządkowany wykonywanej profesji.
Kieran rzadko kiedy zwracał uwagę na cechy szczególne pań, a już na pewno nie był typem lowelasa, lecz Edith Bones była prawdziwym zjawiskiem, reprezentacją całkowicie innej formy kobiecości, z jaką nigdy wcześniej nie miał do czynienia. Dziewczęta spotykane na szkolnych korytarzach Hogwartu nijak się do niej miały. Wierzył, że potrzeba spoglądania na nią przy każdej możliwej okazji jest efektem szacunku, którym ją darzył. Z pewnością chciał się od niej uczyć, tylko na tyle mógł sobie pozwolić. Kilka lat różnicy w wieku i tym samym w doświadczeniu życiowym oraz zawodowym stanowiło przepaść, której Kieran nie był w stanie tak po prostu przeskoczyć lub chociaż pomyśleć, że jako kursant może być z nią na równi. Miała w sobie tyle determinacji i sprytu, on zaś chciał towarzyszyć w pracy tym najlepszym. Dostał swoją szansę dopiero po pierwszym roku kursu, gdy oddelegowano go wraz z innym adeptem do patrolowania portu.
Wraz z towarzyszem zjawił się w wyznaczonym miejscu wieczorową porą, już zaczynało zmierzchać, zimowa aura opadała na promenadę nad Tamizą w postaci chłodu, co czynił powietrze wręcz szorstkim. Rineheart nie mówił za wiele, właściwie nie mówiłby wcale, gdyby bardziej towarzyski kolega nie próbował uparcie znaleźć tematu do rozmowy. Zamilkł na widok zbliżających się dwóch sylwetek – Edith Bones towarzyszył jeszcze jeden auror, Edward Findley i to on miał największy staż w tej grupie. Mimo to trzymał się jeden krok od czarownicy, oddając jej pole do działania.
– Pierwsza zasada, tutaj nie ma co się wyróżniać, więc macie zapomnieć o eleganckich szatach i trzymaniu aurorskiej odznaki dumnie przypiętej do piersi, jeśli kiedykolwiek taką dostaniecie.
Nawet jej kąśliwy ton i złośliwy uśmieszek były wyznacznikiem solidnego charakteru.
– Druga zasada, nic nie robicie na własną rękę. To ma być tylko spokojny patrol, ale jeśli zauważycie coś podejrzanego, to zgłaszacie to mi lub Findleyowi, jasne?
Kieran momentalnie przytaknął, szybko wchodząc w swój tryb zadaniowy. Rozdzielili się, wraz z kolegą z kursu szli wzdłuż promenady w stronę Alei Theodousa Traversa. Potem weszli w jedną z uliczek magicznego portu wchodząc pomiędzy szereg magazynów. Asekuracyjnie ścisnął różdżkę w dłoni, wciąż schowaną w kieszeni filcowego płaszcza z grubą podszewką, a nos wsunął w czerwony szalik – prezent od pięknej Abigail. Dochodził powoli do wniosku, że urzekały go kobiety z ogromną siła charakteru, harde i donośne w wyrażaniu własnych myśli.
W jednej z wąskich uliczek wyłonił się pokraczny cień, następnie wskoczył w nią ponownie, nie dając im przyjrzeć mu się później. Znacznie za duży cień jak na kuguchara czy psidwaka. Następnie do ich uszu dotarł wrzask z końca uliczki. Czyżby zasadzka na nierozgarniętych osobników? Kieran zrobił pół kroku do tyłu, jednak jeszcze niedawno kroczący obok niego blondyn ruszył do przodu. Chciał powstrzymać drugiego kursanta, lecz to nie jego ręką wystrzeliła do przodu jako pierwsza. Kobieca dłoń zacisnęła się na ramieniu blondyna i zmusiła całe ciało do stanięcia w miejscu. Jej twarz była cała mokra z wysiłku, krople potu spływały wzdłuż żuchwy i spadały z brody, a mimo to nie sposób było rzec, żeby miała w sobie jakąś słabość. Skąd się tak szybko wzięła obok nich? Czy to była improwizowana sytuacja?
– Ty cholerny idioto – wysyczała wściekle przez zaciśnięte zęby, panując nad swoim głosem doskonale. – Powiem ci coś i lepiej dobrze to sobie zapamiętaj, bo drugiej szansy nie dostaniesz. To nie wstyd wycofać się, kiedy droga jest niepewna, więc sprawdź czy możesz iść, inaczej komuś stanie się krzywda. Pędząc tak ślepo do przodu narażasz nie tylko siebie.
Kieran zmarszczył brwi, nie mogąc ukryć niezadowolenia, kiedy gniewne spojrzenie czarownicy dosięgło także jego. Przez bezmyślność towarzysza nie miał nawet czasu, aby przemyśleć sytuację. Zapewne sam nie od razu podwinąłby ogon, ale spróbowałby chociaż rozeznać się w sytuacji z pomocą zaklęć na rozpoznanie. Przynajmniej sprawdziłby ile osób zgromadziło się w ciasnej uliczce. Musiał jednak przyznać jej pełną rację, jeden nierozsądny ruch może sprowadzić nieszczęście na wszystkich biorących udział w akcji. To była tylko część szkolenia, Kieran czuł, że zaprzepaścił szansę, aby się wykazać, a wszystko przez zbyt oczywisty i jakże głupi błąd kolegi. Cholera, odpłaci mu się za to podczas pojedynku!
– Wracać żółtodzioby do alei i wybrać inną trasę, tam oko na was będzie miał Findley.
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 08.11.24 13:40, w całości zmieniany 2 razy
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
CESARZ
Zazdrościł rówieśnikom co z chęcią wracali do swoich rodzinnych stron na okres letnich wakacji, bo sam nigdy nie czuł wzmożonej tęsknoty za domem. Dwa miesiące spędzał na dobrą sprawę w samotności. Ojca wiecznie nie było w pobliżu, zajmowały go sprawy ważne i ważniejsze, a do tych kategorii nigdy nie należały wspólne chwile z synem. Kieran przywykł do radzenia sobie na własną rękę, zresztą od najmłodszych lat uczony samodzielności, jakby dobrotliwa matka przewidziała, że bez niej rodzinne więzi nie zdołają przetrwać. Domowe obowiązki nie były specjalnie wymagające: potrafił wybrać wodę ze studni, wyprać ubrania i pościel, wypielić ziele w ogródku, ugotować ziemniaki i nie spalić na patelni mięsa na wiór, aczkolwiek w jego wykonaniu zawsze było ono twarde jak podeszwa, lecz wciąż do przeżucia w myśl zasady przez gardło przejdzie, to i przez dupę się przeciśnie. Nie zaznawał prawdziwych trudności życiowych, ponieważ miał dach nad głową, jego ubrania w żaden sposób nie były wybrakowane, dodatkowo jedzenia nigdy mu nie brakowało. Zawsze miał zapewniony przynajmniej jeden wielki bochen chleba, butelkę mleka, kawał tłustego twarogu czy żółtego sera, a co kilka dni w kuchni mógł znaleźć zawinięty w papier kawałek mięsa i na nowo wypełniony warzywami kosz. To czasem przypominało mu pojawiające się znikąd w Wielkiej Sali talerze z jedzeniem, które szykowały dla uczniów skrzaty, choć w tym przypadku sam musiał sobie przygotowywać znaczniej mniej wykwintne dania. Doskonale rozumiał, że zgodnie z prawami magii to jedzenie w domu również nie było wyczarowywane z powietrza, postrzegał je jako przejaw minimalnej troski ze strony zapracowanego rodzica.
Cocidius Rineheart był nieobecny, mimo to jeszcze się jakoś starał, przynajmniej odrobinę, wypełniać podstawowe ojcowskie obowiązki. Znalazł czas pomiędzy wyłapywaniem kolejnych czarnoksiężników, aby odebrać syna ze szkoły i przetransportować z powrotem do domu, znajdował czas aby zapewnić mu wikt i opierunek. Tak jak zawsze i w te wakacje przyjdzie w końcu ten jeden tydzień, że wreszcie spotkają się twarzą w twarz, wymienią kilka zdań pozbawionych sentymentów, a potem szczegółowo omówią jedyną słuszną przyszłość dla Kierana – tę aurorską – aby opiekun zyskał pewność, że jego latorośl nie zeszła z wyznaczonej mu drogi. Rozmowy rzecz jasna toczone będą pomiędzy serią kolejnych testów sprawnościowych. Mieli wypracowane takie specyficzne zasady koegzystencji, opierając je na stopniu pokrewieństwa zamiast emocjonalnej więzi. Życie bez matczynej troski nad wyraz specyficznie zadziałało na Kierana, pomogło mu nabrać szorstkości, o której to słyszał, że na pewno przyda mu się w dorosłym życiu, gdy dostanie się już na kurs aurorski. Takie tezy głosił autorytarny głos ojca, bez wahania prezentując je przed dwunastolatkiem podczas jego wakacji po pierwszym roku nauki. Dla samego potomka wielu pokoleń aurorów ślepo zaangażowanych w tępienie zła było to czymś całkowicie oczywistym. Już w szkolnych murach odnajdywał podejrzanych osobników skłonnych do agresywnych zachowań.
Dom był domem rodzinnym, póki żyła w nim matka. Aldona Rineheart była kobietą tak odważną i przede wszystkim donośną, że nawet nieustraszony auror musiał ulegać za każdym razem sile jej argumentów. Cóż, bez niej dom był ledwie budynkiem, gdzie nikt nie przejawiał uczuć, nikt inny nie próbował podtrzymywać domowego ogniska przy życiu. W późniejszym czasie Kieran znalazł zastępstwo dla domu i zaczął żywić sentyment wobec Hogwartu, grube mury zamku identyfikując z obecnością wciąż bliskich mu osób, wiernych i odważnych przyjaciół zgromadzonych pod lwim symbolem obleczonym w złoto i czerwień. Tam nie było wykrzykiwanych wściekle żądań, nieustannych rozkazów, nikt nie stał nad nim z pasem gotowym przeciąć z ostrym świstem powietrze w drodze do pleców. Mimo to ojciec nie był w jego oczach tyranem, jego surowość była wynikiem trudnych doświadczeń i tym samym jeszcze trudniejszego usposobienia, a on jako syn musiał przyjmować wszystko bez zastrzeżeń, najlepiej w posłusznym milczeniu. Czy nie było to właściwe i słuszne? Logiczne rozwiązanie narzucone poprzez wychowanie.
W sierpniowe noce stęskniona jaźń zaczynała szukać pocieszenia w snach, gdzie można było dać ujście skrywanej w najdalszych zakątkach duszy prostej potrzebie przynależności. Pod zamkniętymi powiekami Kierana rozpościerała się wizja majestatycznego Hogwartu, dobrze już mu znanego, choć nadal tajemniczego, wciąż nieodkrytego w pełni. Czasem pędził z kolegami przez szerokie korytarze, innym razem siadywał z Gryfonami w pokoju wspólnym przed kominkiem, niekiedy wspominał wspólne posiłki w Wielkiej Sali przy długiej ławie, raz nawet przyśnił mu się kociołek, który wysadził obok blond włosy Abbott. Tym razem śniły mu się zielone błonia, które ciągły się w nieskończoność, a na horyzoncie majaczył kształt trybun, skąd wypływały entuzjastyczne krzyki kibiców. Pierwszy i ostatni raz spóźnił się na mecz przez Lupina! Norbert biegł obok niego, cały zadyszany, za nimi jeszcze włóczył Ogden, za niski i za okrągły jak na swój wiek. Kieran poganiał obu, mimo wszystko nie odbiegając im za daleko, bo sam czułby się z tym źle, towarzyszy nie zostawia się z tyłu bez pomocy. Byli już blisko, zdążą jeszcze obejrzeć końcówkę, pewnie zaskoczy ich wysoka przewaga Puchonów nad Ślizgonami. Już właściwie są na miejscu, jeszcze kilka kroków.
Ogden, na Merlina, podciągnij te spodnie!
Myślisz, że do ciebie nie doskoczę, Nobby?!
Szybciej, bo na serio nic nie zobaczymy!
Już słyszał świst mioteł, głos komentatora i okrzyk radości na wieść zdobycia kolejnych punktów przez napastnika. Jeszcze kilka stopni, to wespną się na trybuny, zobaczą wszystko na własne oczy…
Wstawaj.
Żądanie było stanowcze, a jednak zaspana jaźń nie była w stanie jakkolwiek się do niego odnieść. W łóżku było ciepło, wygodnie, kołdra szczelnie otulała ciało, a trybuny jeszcze nie wywietrzały z głowy. Rozkaz nie pasował do dynamicznej scenerii.
– Nie będę dwa razy powtarzał, Kieran.
Głos stał się wyraźniejszy, mimo to oczy śniącego nastolatka wciąż się nie otworzyły.
– BALNEO! – ryk wydobyty z ojcowskiego gardła był nieproporcjonalny do prostoty zaklęcia, kubeł zimnej wody spadł Kieranowi głowę, mocząc przy tym poduszkę, kołdrę, materac, ale przede wszystkim przegnał przyjemne obrazy szkolnego życia. Zerwał się do siadu, nieprzytomnie rozejrzał po sypialni, szybko skupiając półprzytomne spojrzenie na masywnej sylwetce rodzica. Co tu właściwie robił? Coś się stało? Takiej pobudki jeszcze nigdy mu nie urządził. Szybko przetarł dłońmi mokrą twarz, próbując dojść do siebie, ale nie potrafił, po prostu nie potrafił zrozumieć co się właśnie wydarzyło i dlaczego.
– Poranną toaletę masz już za sobą. Ubieraj się i zejdź na dół.
Kolejna komenda, a potem już tylko odgłos ciężkich kroków na schodach docierał do jego uszu. Ile miał czasu, aby się przyszykować? Będzie mu dane zjeść śniadanie zanim wyjdzie z ojcem przed dom albo wyruszy do lasu? Uda mu się chociaż chwycić pajdę chleba, aby po drodze zapełnić czymś na szybko pusty żołądek? Pytania narastały, a brak odpowiedzi na którekolwiek czynił jego głową cięższą, gdy w międzyczasie popędliwie zakładał spodnie, wzrokiem już szukając skarpetek i koszulki. Usiadł na ziemie, gdy zakładał wełniane skarpetki, sięgnął po szary materiał i naciągnął go na siebie przez głowę, potem jeszcze przeczesał włosy palcami. Naprawdę nie miał czasu zamartwić się o swoje łóżko, które w innym przypadku zaścieliłby dokładnie jak zawsze. Jeszcze tylko przemknęła mu przez głowę myśl, że prawdopodobnie będzie musiał wieczorem osuszyć materac, teraz jednak to nie miało znaczenia, spieszyło mu się tak, jakby się za nim paliło. Chwycił jeszcze różdżkę i znajdujący się na nocnym stoliku bukłak z resztką wody oraz pokrowiec z myśliwskim nożem. Zbiegł po schodach, pędem dopadł do szafki przy drzwiach frontowych, z której wyciągnął buty z grubymi, ciężkimi podeszwami i założył je sprawnie, mocno wiążąc grube sznurowadła. Pamiętał ojcowskie lekcje sprzed trzech lat, przede wszystkim należy dbać o stopy, aby były suche i w jednym kawałku, ponieważ w każdej chwili trzeba być zdolnym ruszyć dalej. Obecnie największe przerażenie budziła w nim wizja opóźnienia marszu, jaki mógł zaplanować na dziś rodziciel.
Już chwytał mosiężną klamkę, gdy donośne chrząknięcie wypadło z kuchni. Zawrócił do niej, ostrożnie przystając na samym progu, nie do końca pewien co może zastać na miejscu. Tymczasem jego ojciec siedział przy stole z kubkiem w dłoni i lustrował go wzrokiem, sprawdzając jego wygląd i ekwipunek. Wszystko musiało być na swoim miejscu, bo Kieran nie otrzymał żadnego negatywnego komentarza. Przypuszczał, że nie będzie miał szansy skorzystać z różdżki, jak zawsze zresztą, mimo to uczony był zawsze mieć ją przy sobie. Jak dwa lata temu zapomniał ją chwycić, oberwał po głowie. Równie dobrze mógł teraz oberwać Rictusemprą za zbyt głęboki sen, bo nie zareagował na obecność drugiej osoby we własnej sypialni, ale miał czas na wypracowanie takiego nawyku. Był przed piątym rokiem nauki w Hogwarcie, zostały mu trzy lata do ukończenia edukacji, wszystko i tak ostatecznie zweryfikuje kurs aurorski.
– Zjedz szybko kanapkę, idziemy do lasu.
Rzecz jasna żadna gotowa kanapka na niego nie czekała na kuchennym stole, Kieran szybko podjął się przygotowania takowej dla siebie, wyglądając orientacyjnie za okno, aby upewnić się co do pory dnia. Było wcześnie, już jasno, ale wcale nie tak ciepło. Mógł jeszcze zgarnąć dla siebie koszulę, jednak nie ośmieliłby się teraz zawrócić do swojego pokoju. Pomiędzy dwie grube pajdy posmarowane masłem włożył kawałek szynki, żółtego sera i trzy plastry pomidora, swój kulinarny twór wręcz wpakowując do ust ogromnymi gryzami. Sam siebie poganiał, bo Cocidius Rineheart poderwał się z krzesła i ruszył do wyjścia. Popił suchy prowiant kubkiem wody i wybiegł z domu, nie rzucając za siebie ani razu spojrzenia.
W lesie nie czekało go nic szczególnego – seria pajacyków, brzuszków, przysiadów, pompek, przebieżka pomiędzy drzewami, uciekanie przed pędzącymi w jego stronę promieniami zaklęć. Dotarcie do leśnej polany dawało kilka minut przerwy przed stanięciem oko w oko z własnym ojcem, który raz jeszcze demonstrował jaki chwyt należy zastosować wobec znacznie masywniejszego przeciwnika. Kieran raz za razem uderzał plecami o porośniętą trawą ziemię, zdobywając kolejne siniaki, póki jego oddech nie stawał się ciężki. Przepocony siadał pod cieniem rzucanym przez jedno z drzew, nie mogąc jednak rozluźnić się całkowicie, kiedy ojcowski głos opowiadał mu szczegółowo jakie błędy popełnił podczas sparingu i na co powinien zwrócić uwagę już jutro, gdy znów rozpoczną trening.
Zdarzało się, że czasem zastanawiał się w imię czego ta cała katorga i czy to właśnie on, Kieran, musi wojować z całym światem. Byłoby inaczej, gdyby był tylko Kieranem zamiast Kieranem Rineheartem? Dlaczego to w jego rodzinie muszą panować aurorskie tradycje? Nim jednak ziarno zwątpienia mogłoby w nim na dobre zakiełkować, ojciec przypominał mu nad wyraz dobitnie, że celem jego egzystencji jest obowiązek, jakiego niegdyś podjęli się ich wspólni przodkowie, aby wyplenić ze świata czarną magię. Każąca ręka rodzica w jakiś sposób pomagała mu zachować pion, narzucony system wartości był tak klarowny, że nie można było zboczyć z wytyczonej drogi prowadzącej do słusznych celów.
Upił łyk wody z bukłaka i z powrotem przewiesił go przez głowę na ramieniu, aby ruszyć biegiem przez las, gdy za sobą słyszał wykrzykiwane inkantacje prostych i nieszkodliwych uroków. Był już pewien, że właśnie taka sesja treningowa potrwa przynajmniej tydzień, a potem znów zostanie sam aż do czasu powrotu do Hogwartu.
Jakże tęsknił za domem.
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 08.11.24 13:44, w całości zmieniany 2 razy
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
WIARA
[ odwrócona karta ]
Skronie zapulsowały wściekle, gdy otwierał oczy, choć nie uderzyła w niego jasność; kątem oka zdołał dostrzec, że okno sypialni wciąż zasłania gruba kotara. Nie pamiętał kiedy zastąpiła ona wykrochmaloną firanę, ale z całą pewnością pamiętał okoliczności, w jakich to nastąpiło. Własnymi rękami, w stanie silnego wzburzenia, naciągnął ją krzywo na karnisz, bo chwilę wcześniej zerwał delikatny, śnieżnobiały materiał z koronkowymi zdobieniami, na który nie mógł dłużej patrzeć. Był to dziwny akt desperacji podyktowany ilością spożytego alkoholu. Ostatni tydzień był zlepkiem mniej lub bardziej wyraźnych kształtów opróżnianych butelek, spośród których kilka zawędrowało za nim od kuchennego stołu aż do sypialni. Co noc padał na łóżko półprzytomnie, wciąż w tych samych przepoconych ubraniach. Uparcie nie wychodził na zewnątrz, zamknął się w mieszkaniu i trwał w zawieszeniu, a wokół niego roztaczał się odór taniej whisky i łoju. Nie miał pojęcia, która jest właściwie godzina, czas płynął mu inaczej od momentu, gdy chwycił w ramiona martwe ciało żony. Tamtego wieczora leżała w kuchni bez życia, blada i nieruchoma, a on się z początku łudził, że tylko upadła.
Jak długo tak leżała? Jak długo na niego czekała w tym stanie? Ile godzin kazał jej na siebie czekać? Dlaczego nigdy na nic się nie skarżyła? Czy zignorowała pierwsze symptomy choroby? Dlaczego nic nie zauważył? Czy pytał ją jak się czuje, jak sobie radzi? Z każdym dniem liczba pytań narastała i wciąż nie znalazł odpowiedzi na żadne z nich. Odpowiedzi nie miały już żadnego znaczenia, nie mogły nic zmienić. Była martwa. Jego słodka Abigail umarła, tak po prostu zostawiła go za sobą bez pożegnania. Naprawdę nic nie wskazywało, że może dojść do tej tragedii czy może po prostu przeoczył znaki? Poczucie winy dławiło go, chwytało za gardło i nie puszczało, nie pozwalało normalnie funkcjonować. Przerażała go wizja stawienia czoła rzeczywistości, w której nie było niej przy nim.
Abigail.
Poderwał się gwałtownie do siadu, nienawidząc nagle z całą mocą miękkości materaca, który dzielił z ukochaną przez lata. Mógł zrobić dla niej więcej, choćby wymienić ten przeklęty materac, gdy wspomniała o tym po raz pierwszy. Te wszystkie ich sprzeczki wydawały się tak głupie i niepotrzebne, powinien był ustępować jej na każdym kroku, robić wszystko tak jak tego sobie życzyła bez słowa sprzeciwu. Było za późno na naprawienie tych błędów, lecz była to zbyt bolesna prawda, która nie pozwalała mu ruszyć dalej. Chciał pamiętać o dobrych rzeczach, więc dlaczego w pierwszej kolejności przypominał sobie te bolesne?
Z opóźnieniem poczuł poruszenie na łóżku przy swoim boku, a zaspany wzrok dostrzegł drobny cień, w którym po minucie lub dwóch rozpoznał dziecięcą sylwetkę. Wpatrywał się w Jackie bezrozumnie, jej obecność w sypialni była dla niego sporym zaskoczeniem. Zaczął majaczyć? Nie mogło jej tu być, nie powinno, siostra Abigail obiecała zabrać dzieci na jakiś czas do siebie, a jednak małe dłonie w tym momencie ciekawsko sięgały po butelkę rumu. Gdy Kieran odsunął szkło, w odpowiedzi otrzymał uroczy chichot, który go zmroził, posyłając wzdłuż kręgosłupa nieprzyjemny dreszcz. To niewinne dziecko nic nie rozumiało, mimo to jakikolwiek przejaw szczęścia z jej strony budził niesmak, a ten dawał początek kolejnej fali żalu i gniewu.
– Co tu robisz? – spytał surowo, głos miał zachrypnięty od mocnego alkoholu i stale tłumionego szlochu. Córka spojrzała na niego i znieruchomiała, już na jej twarzy nie gościł uśmiech. – Nie wolno ci tu być – upomniał ją z narastającym zniecierpliwieniem, nie mogąc spojrzeć wprost na nią, gdy szukała jego bliskości wyciągając ku niemu rączki. – Wyjdź stąd.
Oczywiście, że dwulatka nie usłuchała, nie pojmowała przecież, że na zawsze straciła matkę, ani tym bardziej nie rozumiała zachowania swojego ojca. Nie odrzucał jej ten smród, Kieran poczuł jeszcze większą odrazę do siebie samego na myśl, że pozwala, aby córka widziała go w takim stanie. Jak się tutaj dostała?
– Musisz stąd wyjść, słyszysz? – powtórzył stanowczo, nie tłumiąc już gniewu, a kiedy pulchne rączki wreszcie pochwyciły go za ramię, odruchowo odsunął ją od siebie aż na sam skraj łóżka. Dotyk był zapalnikiem, stracił wszelką cierpliwość, wyrozumiałość, jego trzewia zapłonęły z wściekłości. – WYŁAŹ NATYCHMIAST! – nie podniósł głosu, on ryknął na to biedne dziecko, które ze strachu cofnęło się bardziej i zsunęło się z łóżka, plecami uderzając o podłogę, co wywołało donośną salwę płaczu. W tej jednej chwili Kieran całkiem wytrzeźwiał, natychmiast wstał z łóżka i ruszył do dziecka, podnosząc małą ostrożnie. Jej główka była cała, nie dostrzegł śladów krwi.
– Jackie, nie płacz – poprosił rozpaczliwie, próbując bujać ją uspokajająco w swoich ramionach. – Proszę, nie płacz, tata nie chciał – głos mu zadrżał, zabrzmiał płaczliwie, żałośnie, czuł jak jego dusza całkiem się rozpada na kawałki pod wpływem nasilającego się płaczu Jackie.
Nie zdążył mrugnąć, a do sypialni wpadła Sara i wyszarpała małą Jackie z jego rąk, po drodze zgarniając dłoń Vincenta. Był tu cały czas? Patrzył na to wszystko w milczeniu? Nie, ściągnął go tutaj dopiero płacz siostry, nie mogło być inaczej, prawda? Wyszedł za Sarą na korytarz, jednak ta zatrzasnęła mu drzwi do pokoju dziecięcego tuż przed nosem. Czy pomyślała, że mógłby uderzyć własną córkę? Naprawdę tak właśnie wyglądał w jej oczach? Z jednej strony wiedział, że powinien wyjaśnić całe zajście, z drugiej zaś nie miał na to siły. Ruszył do kuchni, chwycił kolejną butelkę i wraz z nią zaszył się w sypialni, tym razem porządnie zatrzaskując drzwi.
Po kolejnej pobudce czuł, że został w mieszkaniu sam. Było cicho, ciszej niż kiedykolwiek i dopiero to spostrzeżenie pomogło mu zrozumieć, że nigdy wcześniej nie zdarzyło się, aby nie zastał Abigail w domu. Zawsze tu była, instynktownie odpowiadała na jego potrzeby, choć zaczynał rozumieć ile wysiłku musiało ją to kosztować. Jej obecność była kojąca, nigdy więcej nie będzie mu dane zaznać tego ukojenia. Pomieszczenie wypełniał jej ciepły głos, w każdym kącik krył się jakiś drobny ślad jej obecności. Teraz było przeraźliwie cicho.
Niegdyś nawet lubił ciszę, kojarzyła mu się z leniwymi niedzielnymi porankami, kiedy budził się pierwszy i wyjątkowo nie musiał zrywać się z łóżka, aby gnać na poranną odprawę. To były te poranki, podczas których po prostu leżał obok śpiącej żony i uważnie wsłuchiwał się w jej miarowy oddech. Krótkie momenty najzwyklejszego szczęścia, proste gesty stanowiące małe dowody miłości.
Jeszcze nie potrafił zwlec się z łóżka, choć zaczynał się już dusić w skąpanym w ciemności pokoju. Cały jego umysł tonął w bezdennej goryczy. Jakże współczuł swojej żonie, że trafiła na tak nieczułego męża. Byłaby znacznie szczęśliwsza z każdym innym, a tymczasem na jej drodze pojawił się auror, który ponad wszystko stawiał pracę. I na cóż to wszystko? Po co dalsza walka o wielkie wartości, gdy nie potrafił ochronić ukochanej osoby? Niby dlaczego próbować zmieniać świat na lepsze, kiedy nie ma z kim się nim dzielić?
Pierwszy raz szczerze żałował, że nosi nazwisko Rineheart, to właśnie przez to przeklęte nazwisko nie dał Abigail prawdziwego szczęścia. Żona aurora po prostu nie może liczyć na spokojne życie, kiedy męża wiecznie nie ma w domu. Być może profesja nie byłaby aż takim problemem, gdyby nie jego paskudne usposobienie, która otrzymał poprzez geny oraz wychowanie. Każdy Rineheart staje się ostatecznie człowiekiem zbyt twardym, za głośnym, do przesady zasadniczym. Czy to naprawdę byłoby takie straszne, gdyby zaciekle walczył o dni wolne przypadające na okresy świąteczne, aby móc spędzić je z rodziną? Wielokrotnie był o to proszony przez małżonkę, dlaczego musiał być taki uparty?
Została mu tylko praca, tylko do takiej potrafił dojść konkluzji. Był złym mężem, jeszcze gorszym ojcem, tylko bycie aurorem jakoś mu wychodziło. Po ponad tygodniowej izolacji nie potrafił dalej przebywać we własnym domu. Zaczął od umycia twarzy w misie z lodowatą wodą, to był pierwszy krok do zapanowania nad swoim życiem na nowo. Ogolił się, umył, zjadł na szybko dwie kanapki, potem ubrał schludnie i wreszcie opuścił mieszkanie, pewne kroki kierując w stronę Ministerstwa Magii.
Swoją obecnością w Kwaterze Głównej zaskoczył znakomitą większość współpracowników, mimo to usiadł za swoim biurkiem i zaczął skrupulatnie przeglądać raporty pozostawione mu na później, aby wiedział, że reszta świata nie runęła z powodu jego osobistej tragedii, wciąż są inni zdolni wyłapywać zwyrodnialców spośród nieświadomego zagrożenia społeczeństwa. Już dawno nie czuł się normalnie i prawie użytecznie, udało mu się chwycić za pióro i dodać pierwszy komentarz pomiędzy cudzymi notatkami służbowymi. Musiał przecenić swój hart ducha, po zerknięciu na jedno ze zdjęć z miejsca zbrodni poczuł ścisk w żołądku.
Obraz składanej do ziemi trumny przysłonił mu rzeczywistość i to nie był pierwszy raz, gdy to jedno wspomnienie prześladowało go na jawie. Wszystko wokół cichło, nikło, a on stawał przed wyrwą, która całkowicie pochłaniała ukryte pod masywnym wiekiem martwe ciało. Nie potrafił oderwać wzroku, skupiony na ostatnim pożegnaniu, które przeżył dotkliwie, z którym jeszcze nie zdołał się w pełni pogodzić. Na jego ramieniu zacisnęła się czyjaś dłoń, ściągnęła go z powrotem do żywych. To Hopkirk stanął nad nim, a na jego twarzy widniało coś na kształt troski. Byli sobie całkiem bliscy, wystarczająco aby martwić się o siebie wzajemnie i rozpoznawać swoje nastroje.
– Jesteś w ogóle w stanie pracować?
Nie odpowiedział. Nie wiedział co powiedzieć. Nie znał odpowiedzi. Brakowało mu słów, nie znał takich, które mogłyby przekonać innych czy jego samego, że wszystko jest dobrze.
– Wracaj do domu, na nic się zdasz nawet za biurkiem.
Całkiem dobra rada, gdyby tylko mógł wysiedzieć w domu. Bez słowa wstał zza biurka i opuścił ministerialne mury bez słowa skargi, po drodze jeszcze poinformowany przez druha, że ma jeszcze dwa tygodnie dla siebie, podczas których może pewne sprawy uporządkować. Za co miał się wziąć najpierw? Z czym tak właściwie powinien zrobić porządek, jeśli wokół niego był tylko chaos? Mocniej ścisnął różdżkę i teleportował się gdzieś daleko, tak po prostu, aby uciec nawet od własnych myśli.
Magia sprowadziła go do Irlandii, do jednego z miejsc, które wspólnie odwiedził z Abigail – do jednej z ukrytych plaż nieopodal Melmore. Było chłodno, lekko padało, wtedy dzień był ciepły i słonecznych, więc zdjęła buty i ruszyła ku oceanicznym falom, aby te obmyły jej stopy. Jakże wtedy pisnęła, gdy woda okazała się lodowata. Zwiedzili jeszcze Arranmore, potem całe Glenveagh, a wieczorem po obejściu dookoła jeziora Lough Veagh wreszcie się jej oświadczył. Zgodnie z rodzinną tradycją wręczył jej samodzielnie wykonany pierścionek, który sam wystrugał w drewnie. Nad głową miał chmurne niebo, a w głowie wreszcie się przejaśniło, wiedział gdzie się udać. Rozległ się trzask teleportacji, a jego oczom ukazał się już inny krajobraz, stanął przed ścianą lasu, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ostatni raz rozbili namiot podczas swojej irlandzkiej wycieczki. Tutaj chciał postawić dom dla ich rodziny, obok domu miał posadzić drzewo. Nie dotrzymał słowa, już nie spełni obietnicy. Jak miał z tym ciężarem iść dalej przez życie?
Tej nocy nie sięgnął po alkohol.
Następnego dnia udał się do domu Sary i poprosił, aby zajęła się dziećmi w ich rodzinnym domu, gdzie wciąż mogły odnaleźć ślady po obecności matki.
Po tygodniu wrócił do pracy.
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 08.11.24 13:47, w całości zmieniany 2 razy
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
KOCHANKOWIE
Ciasną sypialnię wypełniał ostry zapach zbliżenia, a dwa splecione z sobą luźno ciała tonęły w pościeli i ciemności. Jeszcze godzinę temu uścisk był zdecydowanie ciaśniejszy, kiedy siła tarcia była kluczowym elementem dla obopólnej przyjemności. Tej nocy nie potrafił zasnąć, wolał z pełnym oddaniem wsłuchiwać się w miarowy oddech czarownicy, chłonąć jej ciepło i zarazem obdarowywać ją własnym. W nim wciąż tlił się żar, pomimo zaznanego spełnienia pragnął czegoś jeszcze, choć nie potrafił tego nazwać. Pozostawał odurzony bliskością kobiecego ciała, wreszcie miał je przy sobie, młode, miękkie, jędrne, piękne, ale przede wszystkim ufnie przylegające do jego boku. Był to niebywale satysfakcjonujący widok, jedyny w swoim rodzaju i podskórnie czuł, że nie przydarzy się ponownie. Drapieżnie spoglądał na usta, z których scałował prowokacyjną czerwień, na policzek, skąd starł kuszący róż, na powieki przymknięte bezbronnie w poszukiwaniu odżywczej mocy snu. Nigdy nie widział jej tak niewinnej, paradoksalnie to zmęczenie po grzesznych pieszczotach dodało jej śpiącej twarzy anielskiego uroku. Bardzo uważał, aby nie zmącić należnego jej spokoju, unikał gwałtownych ruchów, jednak musiał, po prostu musiał, ostrożnie dotknąć jej włosów, zgarnąć kilka niepokornych kosmyków z czoła, aby pod opuszkami palców poczuć gładką skórę.
Usatysfakcjonowany, mimo to wciąż nienasycony, mógł spoglądać z dumą na swój udział w ich wspólnym dziele. W zmierzwionych włosach spoczywających na poduszce doszukiwał się wzorów, a sensu w pozostawionych przez siebie śladach, zarówno w tym jednym przy obojczyku, jak i drugim u podstawy szyi. Czuł jej niewielki ciężar na ramieniu, ciepłym oddechem drażniła mu skórę, wciąż jednak powstrzymywał się od dotyku, aby nie dać końca temu eterycznemu zjawisku, jakim się stała. Namacalna a nietykalna, choć w jego oczach kryły się resztki głodu. Może powoli budziła się w nim rozwaga, która wyparowała gdzieś po drodze przez gorączkę pożądania. Jeśli ją zbudzi, będzie zmuszony stawić czoła wnikliwemu spojrzeniu.
Żadna tortura nie zmusiłaby go do wyjawienia, że marzył o tej chwili, choć z pewnością nie dążył do niej ze ślepym uporem. Sądził, że bezpieczniej będzie stłamsić w zarodku te wątłe nadzieje, lecz na swoje nieszczęście – a może to było jego największe szczęście w tym całym nieszczęściu – nie docenił siły zakusów panny Moss. Wszystko co brał za kpiny z jej strony było nie tyle badaniem jego granic, co ich konsekwentnym przesuwaniem. Chciał wierzyć, że tylko się nim bawi, z nudy lub przekory próbuje krzywić kręgosłup moralny starego aurora, ten zaś po każdym spotkaniu na nowo go prostował, przypominał sobie o wszystkich swoich powinnościach. Rysa na poczuciu obowiązku powstała przypadkiem; z pozoru niewinny pocałunek pod jemiołą w sylwestrową noc poruszył wyobraźnię Kierana i na nowo rozbudził uśpioną od ponad dwóch dekad potrzebę bliskości. Philippa dopuściła go do siebie niezwykle blisko, stając się przez to kimś wyjątkowym, jednocześnie nie dawała się zamknąć w żadnych schematach. Na każdym kroku udowadniała, że nie ma zamiaru podporządkować się jego rozsądnym radom, przez jego władczy ton prawdopodobnie widząc je jako rozkazy pętające jej wolnego ducha. Bardzo nieumiejętnie próbował uciszać jej kokieteryjne nuty, łamał postanowienie o trzymaniu się z dala i znów do niej wracał, znajdując ku temu masę wymówek. Zawsze chodziło przede wszystkim o jej bezpieczeństwo, nigdy o skrywane wręcz w trzewiach prymitywne żądze.
Pragnął jej. Długo zajęło mu dojście do tej konkluzji, lecz droga prowadząca do Philippy była dla niego bardzo kręta. Ich znajomość była efektem wzajemnego przyciągania i odpychania, jakby nie potrafili wypracować żadnych zasad korelacji. Stanowiła wyzwanie, prowokowała go do działania, potem sugestiami prowadziła krok po kroku, mimo to i tak nie pojmował jej intencji. Tej nocy wcale nie zmieniła strategii, subtelnie wskazała kierunek, pokazała jak i gdzie powinien dotykać delikatnego ciała. Pomyślał, że bardzo starała się go nie spłoszyć. Dzięki jej parciu do przodu zapomniał czego obawiał się bardziej. Straszniejsza była wizja odrzucenia czy może samej bliskości? Może zwyczajnie stresował się tym, że nie sprawdzi się w intymnej roli kochanka? Raczej udało mu się stanąć na wysokości zadania, skoro nie przegoniła go z łóżka przed złożeniem się do snu. Chciał ją mieć dla siebie, na wyłączność, jak najdłużej trzymać w ramionach. Wszystko co złe znajdowało się za grubą kotarą, wojna nie miała prawa wedrzeć się do tej sypialni, ta przestrzeń należna było tylko im.
Im dłużej się jej przyglądał, tym bardziej nie potrafił uwierzyć, że razem dotarli do tej chwili. Świadom był tego, co się między nimi wydarzyło, partycypował w tym bardzo aktywnie, lecz dalej nie pojmował jakim to sposobem wybrała właśnie jego. Co do tego nie miał najmniejszych złudzeń, wybór od początku należał do niej, mogła dać szansę każdemu, lecz to jemu pozwalała przybywać bez zapowiedzi i odchodzić bez słowa. Bardzo się miotał, zaczynało do niego docierać jak wiele cierpliwości do niego miała. I oto nastał punkt kulminacyjny. Zatarli ostatnią granicę, bariera cielesności padła. Co z tym dalej zrobią? Już nie mogli kręcić się w kółko, należało się określić. W tych niespokojnych czasach było coraz mniej miejsca na niedopowiedzenia.
Emocje po wielkich uniesieniach zaczęły opadać, głowę Kierana na nowo zaczął wypełniać rozsądek wraz z nieodłączną krytyką rzeczywistości. Dobrze wiedział, że nie ma nic do zaoferowania, różnica wieku była niezaprzeczalną przeszkodą. Phil była dla niego za młoda, za piękna i zdecydowanie zbyt dziarska. Celnie uderzała w czułe punkty, napinała struny duszy, tak zmuszała do reakcji i wyzwalała uczucia, wszystko jednocześnie mogąc skwitować figlarnym uśmieszkiem. W głębi duszy krył uwielbienie dla tej części jej zadziornej natury, ponieważ tylko ona mogła tak na niego oddziaływać, jako jedyna jeszcze chciała. Łatwo przewidzieć, że on nie miał szans nadążyć za jej przebojowością, a ona w końcu znudzi się jego zatwardziałym charakterem, nawet jeśli teraz mógł wydawać się czymś egzotycznym. Ktoś na koniec będzie cierpieć przez zawiedzione nadzieje. Nie sądził, aby zawód mógł ją złamać, otrzepie sentyment z ramion niczym zaległy kurz i ruszy dalej z wysoko uniesionym czołem. I jak nic ktoś podąży za nią, urzeczony bezgranicznie, ktoś wystarczająco godzien, nie byle ćma pędząca do światła.
Ostrożnie wyswobodził ramię spod jej głowy, pozwalając brązowej plątaninie już całkiem osaczyć poduszkę, gdy powoli poderwał się do siadu. Chciał zostać, nie opuszczać jej boku, po prostu dalej się jej przyglądać. Tym razem w jego spojrzeniu zaklęta została czułość i żal, żadnej z tych emocji nie potrafiłby ubrać w słowa. Zaczął się wahać. Po skosztowaniu jej bliskości nie pragnął jej mniej, przeciwnie, zamarzył o tym, aby stała się elementem jego codzienności. Wspólne życie z nim nie byłoby łatwe, to właściwie byłoby życie gdzieś obok siebie, niekończąca się seria rozłąk i powrotów o nieco większej częstotliwości. Snuł dość abstrakcyjne rozważania, jakby budowanie przyszłości razem było dla nich możliwe. Ludzie ginęli codziennie, nic nie było pewne podczas walk, a za nim i innymi członkami Zakonu Feniksa wystawiono listy gończe. Powiązanie z jego osobą nie było na rękę młodej barmance z londyńskiego portu. W imię czego miałaby za nim pognać? Na psidwaczą mać, nie był nawet pewny kim tak właściwie dla niej jest! Gdyby tylko potrafił schować własną dumę do kieszenie, po prostu by ją spytał, zainicjował poważniejszą rozmowę. Nie potrafił. Z oczywistych względów nie mógł zostać, w najbliższej przyszłości przekradanie się do Londynu stanie się ryzykowniejsze. Na jego barkach spoczywał ciężar odpowiedzialności, którego nie mógł nagle uznać za zbędny balast do zrzucenia. Już dawno przestał wspominać czasy, w których jeszcze nie był aurorem, całe życie podporządkował tej jednej roli.
Wstał z łóżka, po omacku znalazł spodnie i koszulę, ubrał się szybko, przerzucając się na ten mechaniczny tryb, gdzie nie było konieczne angażować w cokolwiek uczucia. Podjął decyzję, również za nią, wybierając tchórzliwe rozwiązanie. Nie był zdolny do rozmowy, nie tylko z powodu wciąż słabego głosu po odniesionych ranach, po prostu uległby pokusie i został, poprosiłby ją o opuszczenie Londynu właśnie z nim. Roztoczyłby nad nią opiekę, nawet jeśli po przemierzonej drodze do bezpiecznego miejsca stwierdziłaby, że jednak nie chce trwać przy boku starego nudziarza. Przebolałby to, przyznał jej rację, zorganizował jakieś lokum spełniające minimum potrzeb i będące daleko od niego. Tylko już samo wysunięcie takiej propozycji skończyłoby się ostrą wymianą zdań, bo nie miał prawa niczego jej narzucać.
Dopiął ostatni guzik, ostatni raz zaciągając się przyjemnym zapachem unoszącym się w sypialni. Jeszcze chwilę temu czuł ją całą, teraz delektował się tylko słodko-słoną wonną mieszanką. Nie żałował tej nocy, każdy pocałunek był prawdziwy, każdy dotyk szczery, lecz to nie mogło się powtórzyć. Spośród wszystkich mężczyzn był najbardziej nietrafionym wyborem, jakiego Philippa mogła dokonać. Musiał zniknąć, ostrym cięciem zakończyć to coś między nimi, czego nawet nie mógł nazwać. To był romans? Jednonocna przygoda? Zwykła pomyłka? Błędem nie było przybycie do jej mieszkania, nie był nim seks, swój wielki błąd miał dopiero popełnić.
Chciał odejść w ciszy, bez pożegnania, choć w duchu przyrzekł, że wyśle list, w nim wyjaśni swoje powody i przeprosi z głębi serca. Nie sądził, aby odważył się poprosić ją o spotkanie. Musiał iść, powinien już iść. Palce na różdżce zacisnął mocniej, próbując w ten sposób ponaglić samego siebie, bo skoro podjął decyzję, powinien się jej trzymać. Własny wzrok go zdradził, spoczął na kobiecej sylwetce zamiast na drzwiach. Lekko się poruszyła, pościel lekko zsunęła się z jej biodra, co nie przerwało jej snu. Uderzył w niego widok jej piękna; znienacka, ponownie, w całej okazałości, prawie zmusił go do zmiany decyzji, przemyślenia wszystkiego raz jeszcze. Dla niej mógłby być nieco naiwniejszy, wystarczyło się łudzić, że może dać jej szczęście, przynajmniej odrobinę. Pochylił się nad nią, ostatni raz pogładził policzek w przejawie czułości, przywiązania, potrzeby bliskości. Tak wiele mu ofiarowała, czy była tego świadoma?
Jeśli przekroczy próg sypialni, bezpowrotnie straci jej względy. Ta jedna prawda była ostrym ciosem i pewnym pocieszeniem. Philippa Moss nie mogła stać się jego czułym punktem, nie mógł pozwolić sobie na taką słabość.
Tak, wyjście z tej sypialni było błędem, który popełnił świadomie.
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 08.11.24 13:49, w całości zmieniany 1 raz
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
RYDWAN
Podmuchy powietrza uderzały w żagle, a towarzyszące temu odgłosy przykuwały uwagę Kierana, jednocześnie potęgując u niego odczucie unoszenia i opadania, kiedy dziób statku przecinał kolejne fale. Znajdując się na pokładzie drewnianej konstrukcji bardziej niż zwykle trzymał się swoich nawyków; wzmożoną czujność budził brak przyzwyczajenia, bo rzadko przeprawiał się przez wielką wodę. W pośpiechu rzucił wszystko, rwąc do przodu wręcz na oślep, gdy na horyzoncie pojawiła się wizja podróży umotywowana spełnieniem obowiązku. Decyzja co do wyjazdu była prosta, kiedy to on od początku prowadził sprawę brutalnego morderstwa dwóch młodych kobiet, w której fakt użycia czarnej magii był ewidentny. Nie musiał się wahać, skoro na drodze nie stały żadne przeszkody. Od kiedy Vincent rozpoczął naukę w Hogwarcie w domu panowała inna atmosfera, na pewno mniej napięta, bo Jackie w przeciwieństwie do brata nie szukała na każdym kroku pretekstu do kolejnej awantury. Syn miał zapewnioną opiekę w szkole, o córkę nie martwił się aż tak bardzo z racji jej rezolutnego charakteru. Jak na swój wiek była bardzo zaradna, bez matczynej troski szybko musiała dorosnąć, nie mogąc za bardzo liczyć na wiecznie nieobecnego w jej życiu ojca aurora. Błyskawicznie zgarnął do podróżnego plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, a na kuchennym stole pozostawił Sarze liścik z prośbą, aby roztoczyła nad dziewczynką jeszcze większą opiekę podczas jego nieobecności. Jakby to nie ona od kilku lat miała największy wkład w jej wychowanie. Wyjechał bez łzawych pożegnań, pełen wiary w sens podróży, ale przede wszystkim w zasadność samego przedsięwzięcia.
Gdy oddychał morskim powietrzem i instynktownie przechylał ciało w rytm falowania, wcale nie myślał o oddalającym się domu pełnym wspomnień i emocji. W głowie raz za razem analizował różne aspekty prowadzonego dochodzenia, w swoich bieżących ustaleniach nie znajdując najmniejszych luk. Nie sądził by gdziekolwiek popełnił błąd w wydedukowaniu przebiegu drastycznych zdarzeń. Martwe ciała dwóch sióstr stanowiły kluczowe dowody zbrodni, inne zdobyte w trakcie czynności świadczyły o bezsprzecznej winie jednego z podejrzanych wytypowanych na samym początku. Pierwsza z młodych czarownic, starsza z sióstr, zginęła w mgnieniu oka, ślady – a raczej brak śladów siłowego wdarcia się do środka domostwa – jasno wskazywały, że musiała mordercę znać lub zaprosić, a po przejściu ledwie kilku kroków w głąb salonu została ugodzona w plecy precyzyjnie wyprowadzoną klątwą uśmiercającą. Oczywiście żaden z sąsiadów ani nie usłyszał inkantacji, ani nie dostrzegł szmaragdowego błysku, każdy za to podczas przesłuchania powtarzał jak mantrę, że przyszło mu mieszkać w porządnej okolicy, gdzie wszyscy się znają przynajmniej z widzenia i nikt nigdy nie sprawiał żadnych problemów, nikt nie był podejrzany. Dopiero jedna ze starszych czarownic mieszkających po drugiej stronie ulicy rzuciła cień na sprawę, wspominając o rzekomo bujnym życiu towarzyskim drugiej ofiary. Kierana prawie szlag trafił podczas tego przesłuchania, bo zrzędliwa wiedźma musiała dzielić się swoimi opiniami na każdym kroku – kto to widział, aby dwie niezamężne panny mieszkały samotnie, starszą już i tak dotknęła klątwa staropanieństwa, dlaczego nie roztoczył nad nimi opieki jakikolwiek krewny, dom oddziedziczony po zmarłych rodzicach dziwnym trafem to im przypadł w spadku. Niby o zmarłych nie powinno się źle mówić, ale powtórzone aurorom plotki przyczyniły się do obrania jakiejkolwiek hipotezy. Ciało młodszej z sióstr nosiło znamiona tortur, jakby ktoś ćwiczył na niej serię czarnomagicznych zaklęć rzucanych przed śmiercią i po, przynajmniej na to wskazywał stan pozostawionych ran. To mogło świadczyć o emocjonalnym stosunku zabójcy do ofiary. Obie kobiety zginęły z różnych powodów – pierwsza prawdopodobnie miała nie przeszkadzać, druga miała zapłacić za swoje winy, nawet jeśli mogły być urojone z powodu uczuć przesłaniających zdrowy rozsądek. Kolejny raz Rineheart przekonywał się o tym, jak bardzo czarna magia wypacza umysły tych, co maczają w niej palce, ci zwyrodnialcy zawsze na końcu zanurzają się w niej po samą szyję.
Romansowy trop rzeczywiście pomógł dojść do ważnych konkluzji, przede wszystkim sporządzić listę podejrzanych, a w ostatecznym rozrachunku wyłonić winowajcę. Poszlaki były jednoznaczne, nie było mowy o tendencyjnym podejściu czy nadinterpretacji faktów – mordercą okazał się czarodziej należący do świty niemieckiego ambasadora, który po burzliwym romansie nie potrafił znieść odrzucenia. O zakończeniu relacji miała zadecydować duża różnica wieku oraz pewna odmienność spojrzeń na życie, tak wynikało z wymienionej pomiędzy kochankami korespondencji, a przynajmniej z tej części do jakiej udało się aurorom dotrzeć. Po pierwszej próbie interwencji u ambasadora jego koleżka opuścił kraj, co dla Kierana było jawnym przyznaniem się do winy. Ucieczka od wzięcia odpowiedzialności za popełnioną zbrodnię zapoczątkowała trudny proces analizowania paragrafów w wielu międzynarodowych konwencjach poświęconych ścisłej współpracy na polu zwalczania przestępczości, w tym również zasad ekstradycji oraz postępowania wobec osób objętych dyplomatyczną ochroną. Rineheart nie znał się na tych kruczkach prawnych, musiał zaufać mądrzejszym głowom z Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, choć w tej strukturze roiło się od zadufanych w sobie elegancików, co to za swoje największe dokonanie tak naprawdę mieli status czystej krwi. Może któryś z nich interwencję w tej sprawie uznał za korzystną dla siebie, bo jakieś działania jednak podjęto. Oficjalny wniosek brytyjskiej strony o zatrzymanie mordercy parającego się czarną magią wraz z długą listą dowodów wpłynął do odpowiednika Ministra Magii z Niemiec czy raczej do jego ludzi oddelegowanych do prowadzenia takich skomplikowanych przypadków.
Sprawa już dawno zostałaby zamknięta, a zbrodniarz osadzony w Azkabanie, gdyby ten nie okazał się być obywatelem innego kraju, zwłaszcza kraju leżącego na kontynentalnej Europie. Wszystko wydłużyła nie tylko zbyt szczegółowa biurokracja, ale również polityczne nastroje. Napięte stosunki pomiędzy mugolskimi rządami mimo wszystko miały ogromny wpływ na czarodziejskie społeczeństwa, a niemiecka wspólnota czarodziejów ponoć stawała przed wieloma wyzwaniami. Odpowiedź na wystosowane pismo przyszła po kilku tygodniach, ale przynajmniej pozytywna. Warunek okazał się jeden: niemieckie służby nie zamierzały podjąć żadnych działań, to brytyjscy aurorzy mieli zająć się swoją sprawą. Może ktoś się łudził, że Angolom braknie zapału, ale nie wiedział o istnieniu Kierana, a ten nie należał do tych co odpuszczają. Właśnie dlatego zerwał się szybko do podróży, aby uniknąć sytuacji, że ktoś jednak siedzący za jednym z wielu biurek nagle się rozmyśli i cofnie zgodę zewnętrznym służbom na prowadzenie już końcowego etapu dochodzenia na terenie Niemiec. Udzielona zgoda już sama w sobie była nietypowa, Niemieckie Ministerstwo Magii znane było od lat z mniej lub bardziej aktywnego poparcia dla szerzącej się w Europie polityki supremacji Grindelwalda. Może dochodzenie dotyczyło kogoś, kto nie był uznawany za poplecznika tego czarnoksiężnika lub zawadzał komuś zajmującemu wyższy stołek w urzędowej strukturze. Ważne, że zaistniała szansa na dorwanie tej szumowiny, powody to umożliwiające nie były już kluczowe, skoro wszelkie działania zostały uprawomocnione specjalnym pismem, które pozostawało złożone w oryginalnej kopercie na dnie kieszeni płaszcza Kierana.
Wsłuchał się w głosy załogi, która rozprawiała o zawinięciu do portu, ponoć ktoś jeszcze nieśmiało rozważał zacumowanie w Bremie. Decyzja kapitana odpowiadała pierwotnemu założeniu jeszcze przed wyruszeniem, statek rzeczywiście z Morza Północnego wpłynął do Łaby, która miała poprowadzić do portu w Hamburgu. Rineheart całą podróż traktował jako możliwość zebrania myśli i sił, po wejściu do jednej z kajut rozprawiając z towarzyszącym mu aurorem o tym jak udać się do Berlina, niemiecka strona podpowiedziała im, aby właśnie tam szukali mordercy. Rozpatrzyli możliwość użycia ogólnodostępnego świstoklika, choć wahali się, bo ich aktywność mogła podlegać ścisłej kontroli, jednak ryzyko ujawnienia w ten sposób ich dalszych ruchów właśnie poszukiwanemu zbrodniarzowi było znikome. Powinien zostać odcięty od obiegu informacji po utraceniu dobrej reputacji, jednak instytucje tworzyli ludzie, a ci byli podatni na siłę pieniądza. Gdyby jegomość nie był szanowany, nikt nie zdecydowałby się posłać go do obcego kraju, aby wspierał samego ambasadora w realizacji zadań dyplomatycznych. Może aurorzy nie byli uczeni dogłębnie o prawie, zwłaszcza tym międzynarodowym, jednak każdy mógł poszczycić się rozsądkiem i spostrzegawczością, aby rozumieć koncepcje warstw społecznych i politycznych roszad.
Po wyjściu z kajuty nie był narażony na powiew morskiej bryzy. Spojrzenie brązowych oczu śledziło linię brzegową, obserwując krajobraz co z widoku potężnych doków przeistoczył się w pola odgrodzone od siebie rzędami drzew lub paroma domostwami. Gdy zieleń na dobre ustąpiła mieszczańskiej szarości, Kieran zorientował się, że musieli wpłynąć właśnie do Hamburga. Wiedzieli z Hopkirkiem, że po przybyciu do Niemiec powinni otrzymać pomoc Niemieckiego Ministerstwa Magii w postaci oddelegowanego specjalnie dla nich tłumacza, który przy okazji będzie pilnował legalności ich działań, czyli doniesie o nich komu trzeba. Byli zresztą skazani na obecność tego przymusowego pomagiera, żaden z nich nie znał języka niemieckiego. Ledwo zeszli z pokładu i już ktoś wyszedł im naprzeciw. Przed nimi stanął niski, chudy mężczyzna o pociągłej twarzy, którego włosy w kolorze słomianożółtym blond odbijały słoneczne promienie z pomocą ewidentnie zbyt dużej ilości brylantyny. Gdyby ktoś odważył się w nie zastukać, uderzyłby w utwardzoną powierzchnię. W oczach czarodzieja na próżno było szukać cienia życzliwości czy pozytywnego nastawienia, cała jego prezencja była nieprzyjemna i nasuwała skojarzenie z czymś oślizgłym – trupio blady, z wielkimi cieniami pod wyłupiastymi oczyma, wąskie usta miał ściśnięte, jakby wcale nie chciał z nimi o niczym mówić. Może to osobnik co miał ich tylko doprowadzić do obiecanego tłumacza?
– Herr Hopkirk und Herr Rineheart?
Kieran mrugnął raz z zaskoczenia i to tylko dlatego, że nigdy w życiu nie słyszał, aby ktokolwiek zaakcentował obecną w jego nazwisku literę „h” z takim naciskiem, który sam uznał za prawie grubiański, jakby otrzymał niezasłużoną niczym, jeszcze, obelgę. Jeśli tak brzmią wszyscy Niemcy, będzie mu tu cholernie ciężko nie stracić cierpliwości do czasu ujęcia. Hopkirk jako ten bardziej poczytalny z ich dwójki przytaknął głową bardzo energicznie, co musiało uwolnić jakieś procesy myślowe, bo nagle zaczął próbować wydukać coś po niemiecku. Kieran też miał w którejś z kieszeni płaszcza kartkę z zapisanymi zwrotami po niemiecku, ale jakoś nie zamierzał jej wyciągać.
– Ja, ja! Ich bin… Nein, wir bi-bin… Bin, ja? Hopkirk i Rineheart.
– Proszę się nie starać, znam angielski, ale chciałem się upewnić, że panowie to panowie właśnie. Proszę panów za mną, udamy się do obecnego tu oddziału naszego Ministerstwa, a po wypełnieniu formalności będę towarzyszyć w dojeździe do Berlina. Z naszych informacji wynika, że tam mieszkał wasz podejrzany.
Bez słowa skargi ruszyli za swoim tłumaczem, nie wiedząc, że będzie to początek podróży, która świstoklikiem zaprowadzi ich do Berlina, a pociągiem do Breslau, gdzie ujęcie mordercy dwóch Brytyjek zwieńczy potyczka, w której zostanie rzucony w ich stronę eliksir Garota.
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 08.11.24 13:50, w całości zmieniany 1 raz
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
MOC
Długi korytarz ciągnący się przez trzecie piętro Szpitalu Świętego Munga lśnił czystością i na próżno było szukać wzrokiem na posadzce śladów po gubionych za rannymi zakrwawionych opatrunkach czy stłuczonych fiolkach eliksirów. Tutaj panował spokój i bezruch – nie było tłumów oczekujących na ratunek i usadzonych ciasno w długich ławach, nikt z personelu nie pędził przed siebie na złamanie karku. Nieruchome pozostawały drzwi rozstawione od siebie co kilkanaście metrów, puste były pojedyncze krzesła; na każdy gabinet przypadał jeden mebel ustawiony z pedantyczną dokładnością naprzeciw drzwi, aby nikt nie zapomniał gdzie jest i na co czeka. Za każdymi wrotami czyhał nie lada specjalista zacierający ręce z uciechy przed możliwością przeanalizowania procesów myślowych kolejnego pacjenta. Nie dziwota, że oddział urazów magipsychiatrycznych był najcichszą częścią tego ogromnego gmachu czarodziejskiej placówki medycznej, po prostu niewielu chciało dobrowolnie rozmawiać na trudne tematy, choćby i z największym profesjonalistą. Wyjawianie skrytych myśli nie było czymś prostym, wyrzucanie z siebie listy żalów zdawało się oznaką słabości charakteru, przyznawanie się do porażek stanowiło najgorszą ujmę na honorze. Ciężko przed samym sobą przyznać się do błędów, jeszcze ciężej jest rozmawiać z najbliższymi w tak poważnym tonie, dlatego tym bardziej uczestniczenie w sesji terapeutycznej trąciło nutą desperacji. Już lepiej wygadać się nad kuflem piwa barmanowi, też biadolisz komuś obcemu w cenie trunku.
W ten sobotni wieczór tylko jedno z krzeseł na korytarzu było zajęte, a rosły mężczyzna całkiem zdominował tę drewnianą konstrukcję, emitując całym sobą aurę nieprzystępności. Możliwe, że sam termin wyznaczenia spotkania wpływał na odbiór jego postaci, wszak nikt normalny nie traciłby cennego czasu na podobne fanaberie jak uzewnętrznianie się obcemu za pieniądze. Sztywny kark, lekko zgarbione plecy i te zmarszczone brwi; ewidentnie jego twarz krzywił grymas niezadowolenia, które chyba tylko resztkami rozsądku jeszcze nieudolnie maskował zaciśniętymi w cienką linię ustami. Przyzwoitość nakazywała przynajmniej udawać, że nie zjawił się tu tylko i wyłączenie z przymusu ze strony przełożonych. Burzył swoją osobą cały krajobraz, nie pierwszy zresztą raz. Taki był Kieran Rineheart, masywny i ponury, daleki od wpasowywania się gdziekolwiek na siłę, tym samym do bólu autentyczny. Uparcie nie zdjął skórzanej kurtki, nawet w szpitalnej przestrzeni nie wypuszczał z dłoni różdżki, wzrokiem badając wszystko wokół, choć niewiele było tu do oglądania.
Tik-tak-tik-tak-tik-tak...
Wiszący nad drzwiami zegar zdawał się jedynym elementem otoczenia wartym uwagi, kiedy dłuższa, węższa wskazówka obrazowała upływ minuty za minutą, nad wyraz konsekwentnie odpędzając przeszłą i poganiając kolejną nadchodzącą. Towarzyszące temu procesowi tykanie dla większości osób mogło być właściwie niesłyszalne, lecz dla aurora zawodowo podatnego na bodźce stawało się momentami donośne. Kakofonia dźwięków, choćby i złożona jedynie z takich dziko wwiercających się w uszy, prawdopodobnie budziłaby w Kieranie mniejszą frustrację niż to całe rytmiczne odmierzanie czasu przez mechanizm skryty pod jasną tarczą. Marnował chwilę za chwilą na bezczynnym siedzeniu i frustrowało go oczekiwanie na zaproszenie do wnętrza gabinetu, w którym wcale nie chciał się znaleźć. Paranoiczna natura zaczęła podsuwać mu natrętną myśl, że zegar zawisł na ścianie tylko po to, aby badać granice wytrzymałości u osób oczekujących na wizytę. Może pod sufitem lewituje trzecie oko? Asystent lub stażysta skryty pod peleryną-niewidką zapisuje obserwacje w notatniku? Mało realistyczne scenariusze, ale przynajmniej wypełniały mu czas. Chciał mieć całą tę szopkę już za sobą. Był ostatni w kolejce, na pewno pozostawiony na koniec ku uciesze terapeuty jako ten trudny przypadek.
Tik-tak.
Skrzypnięcie drzwi poderwało go z krzesła; wystrzelił jak z procy, instynktownie zacisnął dłonie w pięści, jakby szykował się do zaciętej walki zamiast rozmowy. Kątem oka zerknął na zdecydowanie młodszego aurora, ale to wystarczyło, aby dostrzegł u niego lekko zapuchnięte, zaczerwienione oczy. Było coś podejrzanego w tym jak szybko przemknął obok kogoś starszego stażem, jakby nie zważał na otoczenie i przy okazji gnało go poczucie wstydu. Czyżby płakał? Nie, to niedorzeczne, toż to dorosły mężczyzna, na dodatek po ukończonym kursie aurorskim, więc nie było możliwości, aby…
– Pan Rineheart, prawda? – uprzejma wypowiedź przerwała ciąg zaskakujących myśli u Kierana. Prawie się wzdrygnął na ten prawie protekcjonalny ton głosu. O tak, był zdecydowanie nietypowym przypadkiem, bo jako jeden z nielicznych wyuczoną grzeczność brał na równi z najgorszymi obelgami. W pewnym wieku te wszystkie formułki stają się tylko stratą czasu. – Serdecznie zapraszam.
Stojący w progu uzdrowiciel okazał się mężczyzną (brunet, oliwkowa karnacja, kolor oczu zielony) całkiem młodym (na oko po trzydziestce, na pewno jeszcze przed czterdziestką) i eleganckim (ubrany w garniturowy komplet w odcieniu szarości, z białą koszulą, solidnie zapiętą kamizelką, ale bez marynarki i krawata, z rozpiętym guzikiem przy kołnierzyku). Oczywiście, że prezentował się kulturalnie (jakże by inaczej), lecz swoistym luzowaniem garderoby skracał dystans. Rineheart znał takie zabiegi, wizerunkowe udawanie równego gościa tylko do czasu osiągnięcia celu, naoglądał się podobnych gierek na ministerialnych korytarzach ze strony czarodziejów o politycznych aspiracjach. Kłamców nie znosił na równi z jawnymi sympatykami czystokrwistej ideologii. Skinieniem głowy potwierdził swoją tożsamość. Nie odwzajemnił
Czy był uprzedzony do poleconego przez przełożonych magipsychiatry? Na spęczniałe bulwy jęczących mandragor, oczywiście, że był! Szybko okazało się, że miał ku temu podstawy, ponieważ sam środek pomieszczenia zajmowała długa, szeroka sofa. Zdążył od innych aurorów nasłuchać się o tym, jak wyglądają terapeutyczne rozmowy – leżysz, gapisz się w sufit, a kiedy naiwnie rozluźnisz mięśnie w wygodnej pozycji, odpowiadasz na pytania bezwiednie i sam siebie zaczynasz ciągnąć za język, bo musisz coś wyprostować albo się wybielić. Rineheart nie twierdził, że podobne metody leczenia nie mogły ulżyć niektórym osobom, ale jak wywlekanie traum miało pomóc aurorom w czynnej służbie? Wykonując niebezpieczny zawód należało niekiedy wyłączyć myślenie, działać mechanicznie, a rozdrapywanie ran zostawić na emeryturę, o ile takowej się dożyje. Z drugiej strony dobrze było wiedzieć co siedzi w głowach zwyrodnialców. Podczas prowadzenia spraw stykał się z psychoanalizami poświęconym sprawcom zbrodni, jednak do tej pory udawało mu się unikać bezpośrednich kontaktów z profilerami.
– Proszę się rozgościć – padła propozycja, a Kieran usiadł na kanapie, starając się zignorować fakt, że jest odrobinę zbyt miękka. – Może napije się pan herbaty?
– Podziękuję.
Gospodarz spojrzał wprost na aurora, jak nic odnotował coś w myślach, a potem znów uraczył go uprzejmym uśmiechem. Czarodziej sekundę później sam zasiadł na szerokim fotelu, pokrytym podobną ciemnobrązową tapicerką co stojąca obok kanapa. Prawą dłonią sięgnął po notes pokryty naciągniętą skórą, zamkniętą w metalowej obwolucie, który leżał na okrągłym stoliku wraz z piórem zamoczonym w kałamarzu. Wszystkie te szczegóły były wyłapywane przez Kierana, nawet zakładki wystające spomiędzy zamkniętych kart notesu nie umknęły jego uwadze. Czuł w kościach, że kolejna zakładka będzie symbolizować toczącą się wizytę.
– Zacznę od krótkiego przedstawienia się. Nazywam się Edward Prince, od dziesięciu lat prowadzę pełnoprawną praktykę w Mungu, od dwóch ściśle współpracuję z Biurem Aurorów. To taka rozmowa ewaluacyjna, której celem jest upewnienie się, że ostatnie wydarzenia nie wpłynęły na pana negatywnie. W tej właśnie chwili chciałbym nadmienić, że wszystkie słowa, które tu padną, zostaną między nami. Żadne szczegóły nie dotrą do uszu zwierzchników, sporządzona z wizyty notatka będzie zawierała tylko ogólne spostrzeżenia – przerwa, badawcze spojrzenie i kolejny uśmiech w postaci ledwie uniesionych kącików ust, bo jednak zrobiło się poważniej. – Żeby było nam łatwiej, pozwolę sobie zwracać się do ciebie mniej formalnie, dobrze? – Propozycja nie spotkała się z żadnym sprzeciwem, więc szybko zaczął kontynuować. – Czy wiesz dlaczego zostałeś do mnie skierowany?
– Podczas ostatniej akcji zginął doświadczony auror – odpowiedział szorstko, przez co zabrzmiał wręcz grubiańsko, jednak nie miał ochoty rozwodzić się nad przykrym tematem.
– Z którym byłeś blisko.
– Po ponad dwudziestu latach wspólnej służby trudno nie być z kimś blisko.
Pióro po raz pierwszy naparło na papier, to nie mógł być dobry omen. I cóż tam zostało nabazgrane po tym jawnym braku kooperacji?
– To musiał być dla ciebie mocny cios.
Rineheart próbował zachować opanowanie, bardzo chciał udawać, że jakoś zniesie farmazony ze strony magipsychiatry, jednak w tej chwili naprawdę nie mógł powstrzymać niechętnego grymasu wypływającego na twarz. Jedno wszystkowiedzące sformułowanie ruszyło ogromną falę irytacji rozlewającą się po trzewiach. Miał wymienić wszystkie dokonania druha? Ze łzą w oku wypowiedzieć jego imię?
– Tak, to wielka strata dla wszystkich – wycedził z siebie, instynktownie wbijając plecy mocniej w oparcie, jakby szukał środka ciężkości, aby nie stracić pionu i przy okazji czujności. Dzierżąca pióro prawa dłoń uzdrowiciela znów się poruszyła, a jego wzrok pomknął na wcześniejszą stronę.
– Wsparcie bliskich osób jest nieocenione, gdy wykonuje się tak trudną profesję. Możesz liczyć na wyrozumiałość ze strony rodziny?
Na psidwaczą mać, miałem tylko wejść i wyjść.
– Doskonale oddzielam życie prywatne od zawodowego.
– Zatem nie przeszkadza ci, że córka jest w trakcie kursu aurorskiego?
Ewidentnie wymijająca odpowiedź musiała się na nim zemścić, oczywiście. Co to były w ogóle za pytania? Siedzący w fotelu czarodziej miał tylko określić jego zdolność do wykonywania pracy, a tymczasem próbował wejść z butami w jego życie prywatne. W żadnym razie nie zamierzał wspomnieć imienia zmarłej małżonki, a już na pewno nie zacznie gdybać gdzie może obecnie przebywać jego niewdzięczny syn po tchórzliwej ucieczce sprzed kilkunastu lat. Przynajmniej Kieran miał już całkowitą pewność, że terapeuta musiał zrobić sobie jeszcze przed wizytą notatki; pewnie dostał jakieś akta osobowe z podstawowymi informacjami, aby zrobił wstępny rekonesans w sytuację zawodową, finansową i rodzinną.
– Nie przeszkadza mi to tak samo, jak fakt, że wcześniej aurorem był mój ojciec, przed nim aurorem był mój dziadek, a kilka wieków wcześniej mój przodek, Rhodan Rineheart, był jednym z pierwszy aurorów współtworzących Biuro Aurorów za rządów Ministra Eldrichta Diggory’ego.
Podzielił się tą częścią historii rodziny, z której był szczególnie dumny, wyrzucając z siebie słowa niczym mantrę, wpojoną do jego głowy już we wczesnym dzieciństwie.
– Zakorzenione tradycje nie zawsze są słuszne dla przyszłych pokoleń.
Mieli zacząć prowadzić zażartą debatę na tematy poboczne, naprawdę? Kieran uciął ten wątek własnym milczeniem, taki przynajmniej miał zamiar. Chciał oszczędzić sobie gadania po próżnicy i od razu przejść do rzeczy. Naprawdę sądził, że pojawi się tutaj, na pytanie o samopoczucie odpowie, że czuje się dobrze, a na koniec dostanie jakiś kwit z pieczątką i pozytywną oceną dla jego zdrowia psychicznego. Ostatecznie uzdrowiciel wciśnie mu jeszcze eliksir słodkiego snu lub kadzidło o właściwościach uspokajających. Kiedyś tak się to właśnie odbywało. Po co komplikować całą procedurę, która się dobrze sprawdzała?
– Opowiedz mi zatem o swoich bliznach. Jako auror o długim stażu musisz mieć ich sporo. Zacznijmy od najstarszej.
Dobrze wiedział do czego to zmierza. Najstarszą bliznę miał jeszcze po ranie z dzieciństwa, jako kilkulatek podczas upadku koszmarnie przeorał sobie o żwir i kamienie prawe kolano, ale bardziej niż kontuzją przejmował się gniewem mamy na wieść o zniszczonych spodniach. Plamę po krwi niezgrabnie przeprał, dowód rzeczowy schował pod łóżkiem, a ranie dał się goić naturalnie, a bez ingerencji magii w leczenie powstała blizna. Skoro cała wizyta u magipsychiatry miała zadecydować o jego dalszej zawodowej karierze, postanowił trzymać się blizn nabytych przez niecałe trzy ostatnie dekady. Chciał uniknąć insynuacji, że był zaniedbywany przez matkę czy maltretowany przez ojca.
– Mam dość szeroki ślad na lewej łopatce po zerwanym płacie skóry – udzielił odpowiedzi ostrożnie, jednak spojrzenie magipsychiatry jasno sygnalizowało, że to za mało informacji zwrotnych i tym razem nie da się zbyć. Po krótkim westchnięciu Kieran zaczął kontynuować. – To była jedna z moich pierwszych misji. Partnerowałem starszemu aurorowi Collinsowi w ujęciu pewnego czarnoksiężnika, który na obrzeżach miasta Kendal atakował mugoli. Nie był aż tak wprawny w rzucaniu czarnomagicznych zaklęć, na ofiarach dopiero zaczynał ćwiczyć plugawą sztukę, więc dopuszczono mnie do sprawy, aby żółtodziób zaczął się uczyć prawdziwej roboty. Przeszukiwaliśmy budynek, rozdzieliliśmy się z Collinsem, na drugim piętrze poszukiwany zaszedł mnie od tyłu i rzucił Corio. Miałem spore szczęście, bo siła zaklęcia nie była potężna, więc nie rozorało mi całych pleców, tylko jedną czwartą. Udało mi się cofnąć do drugiego pomieszczenia, tam udało mi się odpowiedzieć na atak czarem Ignitio, potem do walki dołączył Collins i obezwładnił agresora.
Gdyby uzdrowiciel Prince miał wgląd do akt tej sprawy, szybko zauważyłby, że słowa Kierana, pomimo upływu lat, całkowicie pokrywają się z treścią raportu złożonego po zatrzymaniu zbrodniarza.
– Nie pomyślałeś wtedy o zmianie profesji?
– Niby dlaczego miałbym? Sprawca został ujęty, mnie szybko poskładano, w Mungu właśnie. Nauczyłem się, że na każdym kroku ważny jest rekonesans, ale najważniejsze, że sprawiedliwość została wymierzona, bo sprawca trafił do Azkabanu za paranie się czarną magią.
Terapeuta skinął głową, zapisał coś w notesie, potem powrócił spojrzeniem do Rinehearta.
– Co z możliwością utraty zdrowia lub życia? Nie przeraziło cię to?
– Takie ryzyko zawodowe. Każdy auror wie na co się pisze jeszcze przed przyjęciem na kurs, a podczas kursu po tysiąckroć jest powtarzane, że to nie jest robota dla słabych ludzi. Niektórzy nie wytrzymują presji, wszystko się rozchodzi o kwestię mentalności.
Kolejny zapisek w notesie, kolejne spojrzenie ze strony magipsychiatry.
– Może przejdźmy do drugiej tak poważnej blizny.
– Prawa łydka, krótka i wąska blizna jakby po wbiciu w nogę miecza. Oberwałem podczas akcji Vulnerario. I tak miałem szczęście, że nie przebiło mi klatki piersiowej, chociaż po trafieniu w nogę straciłem na mobilności. Zemściłem się potem udanym Lamino. To była trudna sprawa, czarnoksiężnik był doświadczonym magiem, w trakcie dochodzenia wyszło, że jest niezwykle wprawiony w czarnej magii i to na tyle, aby rzucać Imperiusy na swoje ofiary. Bardzo skrupulatny sprawca, ostrożny, doskonale planował swoje zbrodnie. Przy późniejszych atakach na mugolskie dzieci nie działał sam, wziął pod swoje skrzydła ucznia.
– Można śmiało stwierdzić, że żyjesz swoją pracą. Potrafisz przywołać szczegóły spraw z odległej przeszłości.
– Od aurorów wymaga się dobrej pamięci i spostrzegawczości.
– Jednak teraz znajdujesz się w bezpiecznej przestrzeni, a mimo to zdążyłeś dyskretnie zerknąć na każdą półkę w tym pomieszczeniu.
Nawet nie zareagował na ten zarzut, to był już dla niego naturalny nawyk, że starał się zaobserwować jak najwięcej w nowym otoczeniu, próbując dostrzec ewentualne zagrożenia i potencjalną drogę ucieczki. Prawdą jednak było, że pomimo dużej ilości regałów zdołał wzrokiem ogarnąć każdą półkę. Tylko ściana znajdująca się za dębowym biurkiem pozostawała niezakryta przez meble, jednak wisiał na niej całkiem spory obraz lasu.
– Pewnie trudno się zrelaksować, kiedy nieustannie pozostajesz czujnym.
– To praca nauczyła mnie, aby pozostawać w stałej gotowości.
– Szczerze wierzę, że praca cię ukształtowała. Komuś innemu instynkt samozachowawczy podpowiedziałby zmianę profesji, tobie podpowiada, żeby nie popełniać błędów i po prostu być lepszym w tym co robisz. Wszystkie potknięcia w sferze zawodowej traktujesz jako naukę na przyszłość – podsumowanie ze strony magipsychiatry nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia, choć może gdzieś na dnie duszy poczuł coś na kształt dumy. Robił wszystko aby przetrwać, to niemałe osiągnięcie. Tyle ran na jego ciele zagoiło się bez ślady, każda blizna była pamiątką po trudniejszych starciach. – Jednak ta ciągła gotowość, o której wspomniałeś, nie może być zdrowa. Ludzki organizm nie jest stworzony do wytrzymywania tak ogromnej presji, stres musi prędzej czy później znaleźć ujście. – Czarodziej powstał z sofy i skierował się do biurka. Wyciągnął pergamin z górnej szuflady i nakreślił kilka słów piórem, potem opatrzył go jakąś pieczęcią. – Jesteś doświadczonym aurorem i trudno mieć zastrzeżenia do twojej pracy, chodzi wyłącznie o to, żeby cała ta presja po prostu cię nie przygniotła.
Kieran mimowolnie zastanowił się nad tymi słowami, choć przez wszystkie te lata musiał całkiem nieźle sobie radzić z ciężarem odpowiedzialności, skoro jeszcze żył. Poderwał się z kanapy i postąpił krok w stronę uzdrowiciela, aby odebrać od niego kartkę, którą ten mu łaskawie wręczył.
– Jest takie irlandzkie powiedzenie, is fearr obair ná caint – pozwolił sobie podzielić się na odchodne jedną ze znanych mu mądrości, które wyniósł z domu.
– Co dokładnie znaczy?
– Praca jest lepsza niż rozmowa.
Drzwi zamknął za sobą ostrożnie, z tej potyczki wychodząc bez większego szwanku, jednak z posmakiem goryczy w ustach.
Ostatnio zmieniony przez Kieran Rineheart dnia 08.11.24 13:52, w całości zmieniany 1 raz
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
PUSTELNIK
Otaczała go cisza. Nie ta z rodzajów niepokojących, co nawet powietrze czyni gęstszym – osiada na ciele, związuje gardło w supeł i oblepia umysł trwożnymi myślami. To był znajomy zanik tych wszystkich odgłosów, które mogłyby wiązać się z obecnością drugiej osoby. W tym domu panował spokój, do tej pory nie zakłócił go ani bitewny huk, ani agonalny wrzask, nawet nie był tu kiedykolwiek słyszany zawodzący płacz, ten rozpoczynający żałobę za bliskim co odeszli przedwcześnie. Niczyje obuwie nie napierało ciężko na leśną ściółkę, trzaski towarzyszące teleportacji były rzadko spotykane, inicjowane zazwyczaj przez gospodarza, bo niewiele osób o tym miejscu wiedziało, a jeszcze mniej miało faktyczną potrzebę tu zaglądać. Dom był niewielki, lecz stał dumnie; pojedynczy budynek skryty w leśnej gęstwinie, z premedytacją osadzony na uboczu i unikający ludzkich spojrzeń również dzięki ścianie wysokich drzew odgradzającej go od pobliskiej rzeki. Ewidentnie został zbudowany na modłę domów myśliwskich, z kamienia i drewna, jednak w jego wnętrzu próżno było szukać zwierzęcych trofeów czy zmyślnych przyrządów łowieckich. Tutaj nie gloryfikowano niepotrzebnej śmierci, gdy już i tak było jej na świecie zbyt wiele. Była to przestrzeń niechętna wobec ludzkiej ingerencji, ale nie była to ujma, przeciwnie, nawet domownicy zdawali się z tym faktem całkowicie pogodzeni. Ba, byli wręcz ukontentowani tym mankamentem, że nijak nie trzeba im już z rzadka udawać dobrych gospodarzy, bo i niezbyt leżało to w ich naturze. To miało być tylko ich miejsce, bezpieczna przystań gdzie można się przynajmniej wyspać, umyć w podgrzanej wodzie i ubrać w coś bez plam i dziur, ich Opoka.
To miało być też miejsce, w którym zlepiona z sobą rodzinnymi więzami dwójka ludzi miała udawać, że wiedzie momentami proste życie. Ot, cichy ojciec i spokojna córka, archetypy nijak do nich przystające z racji noszonego nazwiska, wszak każdy Rineheart to człowiek twardy, głośny i zasadniczy. Właściwie to nie podnosili na siebie tutaj głosu, bo więcej się mijali, niż siadali przy jednym stole. Znikało jedno lub drugie, na krócej lub dłużej, lecz jeszcze nigdy bez odpowiedniego uprzedzenia. Iluzoryczny obraz rodzinnej harmonii trwał, póki Jackie nie przepadła bez wieści. Nagle został sam na sam z tym okrutnym złudzeniem, że ich relacja może ulec polepszeniu. Wielka ironia polegała na tym, że poczuł potrzebę stania się lepszym rodzicem, gdy do ratowania było niewiele, a w obecnej chwili to właściwie już nic.
Od prawie dwóch miesięcy pomiędzy kilkoma pomieszczeniami nie wałęsał się nikt. Salon wydawał się najbardziej zagracony i zarazem najmniej żywy, prostota obu sypialni nie dziwiła, skoro pozostawano w nich tylko na czas snu. Kluczowa była kuchnia, która podtrzymywała ciepło w domostwie, choć w ostatnim czasie pełnia rolę osobistego centrum operacyjnego. Z dwojga domowników ostał się jeden. Kieran Rineheart, stary auror, tkwiący w ciszy zamkniętej pod nienaruszonym wojną dachem, do własnego osamotnienia podchodził niby bezwiednie, zbyt zajęty ważniejszymi sprawami. Z tyłu głowy kołatały myśli pełne żalu i poczucia winy, jakie uparcie tłumił, czas wypełniając kolejnymi obowiązkami do pilnego zrealizowania. Ciągłe analizy sytuacji na froncie, nieustanna planistyka, pilnowanie rezerw i próby koordynowania działań Biura Aurorów. Posadzenie go na tak wysokim stanowisku szefa było zaszczytem i jednocześnie jego największą bolączką, bo najlepiej znał się na aktywnej walce, nieco gorzej na strategicznych ruchach na wielką skalę.
Przez lekko uchylone kuchenne okno do domu wpadały melodie natury – szmer leniwie płynącej rzeki Wye, szelest liści poruszanych przez subtelne smagnięcia wiatru oraz świergot ptaków uderzające w piskliwe nuty. Siedział zgarbiony, pochylony nad brytyjską mapą rozłożoną na całym stole i w milczeniu spoglądał na wyróżnione na niej punkty. Przy każdym oznaczeniu było nakreślone chociaż jedno słowo, czasem były to nawet kilkuzdaniowe uwagi podkreślające trudności związane z prowadzeniem działań w konkretnym miejscu.
Nie mógł otrząsnąć się z wrażenia, że cały Londyn został zagarnięty przez wroga i będzie musiało dojść do najgorszego z najgorszych kataklizmów, aby móc wyrwać stolicę z uścisku zwyrodnialców. Bezksiężycowa Noc pozostawiła piętno we wszystkich świadkach tego bestialskiego aktu zgotowanego przez konserwatywny rząd Malfoya. Kieran nie był głupi, czuł w kościach, że prędzej czy później dojdzie do rozlewu krwi, to było nieuniknione w sytuacji, gdy do władzy doszli gorliwi zwolennicy idei czystej krwi pod przywództwem fanatyka. Domyślał się, co może się wydarzyć, jednak rzeczywistość przyniosła straszniejszy scenariusz niż jakiekolwiek z tych rozpatrywanych oczyma wyobraźni. To była pieprzona eksterminacja, dla której nie było żadnego usprawiedliwienia. Rzekomo szlachetnie urodzeni czarodzieje mogli się łudzić, że to oni pociągają za sznurki, jednak to ich samozwańczy Lord Voldemort kontrolował ich ruchy, perfidnie wykorzystując zaślepionych oszołomów. Któż jednak mógł przewidzieć, że zachęci ich nie tylko do wyciągania sakiewek do finansowego wspomożenia zbrodni, ale nawet zmusi do wyciągnięcia różdżek? Przez kilka miesięcy Kieran z bliska obserwował jak zmieniają się nastroje w Ministerstwie Magii: naciski na pracowników, dyskryminowanie aurorów, walka pomiędzy administracją Malfoya a sporą częścią Wizengamotu zrzeszoną pod sztandarem Abbottów, na koniec była już fala zwolnień niewygodnych osób bez prób tworzenia pod to odpowiednich pretekstów. Biuro Aurorów nie mogło być nieustannie wstrzymywane z działaniem, ministerialne wytyczne sięgnęły szczytu absurdu, gdy zakazały ścigać czarnoksiężników powiązanych z Rycerzami Walpurgii, a nakazały łapać wyłącznie dawnych popleczników Grindelwalda, po którym słuch zaginął. Musiało dojść do rozłamu, a część ministerialnych organów uznała za słuszne zwierzchnictwo Harolda Longbottoma. Ostatecznie wojna rozlała się na cały kraj i nie szło zapanować nad powstałym chaosem, bo w jednych hrabstwach dochodziło do incydentalnych potyczek, inne były trawione kawałek po kawałku przez regularne walki, a gdzieniegdzie na dodatek dochodziło do różnych prób sabotażu. Lecz spośród wszystkich krwawych zdarzeń to właśnie te ze stolicy dotykały go najbardziej.
Jego dom, ten najprawdziwszy spośród wszystkich w jego życiu, znajdował się niegdyś w Londynie. Kilkupokojowe mieszkanie w długiej i wąskiej kamienicy, które miało być lokum na dobry start dla młodego małżeństwa, a stało się docelowym miejscem powiększenia ich rodziny. Ciasne, ale własne, powtarzali sobie te słowa niczym mantrę, desperacko trzymając się symboliki nowego początku. W pełni samodzielni, garnący się do ciężkiej pracy, zakochani w sobie po uszy państwo Kieran i Abigail Rineheart. Ta jedna inwestycja wraz z satysfakcją rozbudziła w nich wielkie nadzieje na lepszą przyszłość. Każdy kąt był czysty, zadbany, wszystkie przestrzenie przytulne. Z biegiem lat mała biblioteczka i amatorska pracownia krawiecka małżonki stała się pokojem dla syna, potem ponury gabinet małżonka przeistoczono w jasną sypialnię córki; i może właśnie te przeistoczone pokoje rzutowały na przyszłość jego pociech. Vincent chował się przed ojcowskim wzrokiem za książkami, Jackie z kolei zawsze po wyjściu na podwórko najczęściej wprawiała pięści w ruch, nawet po reprymendzie rodzica gotowa hardym spojrzeniem udowadniać słuszność stoczonych walk w obronie innych dzieci. Jednak prawdziwym powodem kształtowania dwóch jakże różnych charakterów nie były warunki mieszkalne, tylko nagłe odejście matki. Odejście Abigail było ciosem zbyt wielkim, aby się po nim tak po prostu podnieść. Kieran na pewno się nie podniósł, co prawda choć stał się zaangażowanym w pracę aurorem, ale nie spełnił się w roli ojca, niszcząc tym swoją rodzinę, o którą najbardziej zawsze walczyła Abigail. Cementowała więzi jako żona i matka, podtrzymywała domowe ognisko, dawała ciepło uczuć, przyciągała niczym słońce, wszystkich trzymając na odpowiednim torze, aby się nie pogubili i nie zapomnieli co jest ważne. Wszystko się rozpadło. Widok ukochanej kobiety leżącej na kuchennej podłodze był najgorszym czego doświadczył.
Jeden z przyjaciół aurorów wspomniał, że w czasie żałoby niekiedy jest lepiej odciąć się od przeszłości, zaproponował wówczas przeprowadzkę w zupełnie inne miejsce, jednak to nie wydawało się właściwym rozwiązaniem. Kiedy Kieran myślał o potencjalnych miejscach do rozpoczęcia nowego rozdziału, nie czuł nic – ani złości, ani pociechy. Perspektywa powrotu do miejsc, w których wcześniej mieszkał, również nie budziła w nim żadnych uczuć. Rodzinny dom znajdujący się nieopodal Dunlewey już dawno popadł w ruinę, po śmierci ojca wrócił do niego tylko raz po potrzebne rzeczy. Domostwo dziadka, który przygarnął wnuka bez entuzjazmu, nie było mu w żaden sposób bliskie, bo było cichym i ponurym sanktuarium pamięci o zmarłej już babci, a potem stało się miejscem jego tortur, jakim był poddawany przez krewnego, aby lepiej poznać tajniki legilimencji. W żadnym z tych miejsc nie był w pełni szczęśliwy, w każdym zaznał jakichś życiowych trudów. Jak więc miał dobrowolnie zrezygnować z domu, gdzie spędził najpiękniejsze chwile z ukochaną osobą? Właśnie w tym londyńskim mieszkaniu przyszło mu mieszkać najdłużej.
Okoliczności się zmieniły, wówczas decyzja o przeprowadzce została podjęta szybko i w oparciu o chłodne kalkulacje, kiedy po dwóch dekadach wspomnienia o małżonce przestały być aż tak bolesne. Przeczucie sprawiło, że wraz z Jackie przeniósł się do Opoki. Stare mieszkanie w Londynie sprzedał bez mrugnięcia okiem, miał co do tego nosa, bo stało się to miesiąc przed tragicznymi wydarzeniami jakie miały rozegrać się na ulicach stolicy. Było mu już wszystko jedno gdzie przyjdzie mu spać, skoro po każdej pobudce szykował się do walki. Dach nad głową, ogień w kominku i wygodne łóżko, jego potrzeby co do nowego domu nie były wielkie. Szybko nauczył się doceniać leśne otoczenie, które całkowicie kontrastowało z realiami panującymi w ściśniętych kamienicach stolicy.
Ponownie uderzyła w niego cisza, w uszach głośniejsza od huraganu, gdy śledząc wzrokiem oznaczenia na rozłożonej przed nim mapie znów zawędrował do Londynu. Mimowolnie wspomniał o Jackie. Gdzie mogła się podziać? Co się z nią stało? Na pewno żyła. Był potwornym ojcem, to prawda, ale był te doświadczonym aurorem, więc jeśli czegoś swoją córkę nauczył, to właśnie tego jak pozostać silną i jak przetrwać. Myśli o Jackie łatwo prowadziły do myśli o Vincencie, choć dobrze wiedział, że syn nie chce go widzieć.
Pozostał w Opoce sam. Nie trwał w bezczynności, żył dalej, ale z tyłu jego głowy czaił się nieustannie niepokój o bliskich. Teraz tkwił tu w osamotnieniu przez swoje błędy, na własną prośbę, z własnej winy, przez swoją głupotę. Czym tak właściwie był dla niego dom? Bez obecności ludzi jedynie budynkiem, pustą skorupą bez duszy. Doprowadził własną rodzinę do ruiny, zatem nie powinien się dziwić, jeśli na starość nikt nie zechce podać my szklanki wody. Powinien więc polegnąć w walce, to chyba jedyny scenariusz, w którym jego koniec nie będzie żałośnie cichy i samotny.
Miał dość tych myśli, tego żalu palącego duszę. Wsparł ręce o stół i podniósł się z krzesła stanowczo prostując nogi i plecy. Postanowił, że przeprowadzenie rekonesansu wokół domu przywróci mu względny spokój ducha. Tak, upewni się, że w pobliżu nie ma żadnych niespodziewanych gości.
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kieran Rineheart
Szybka odpowiedź