Dorothy Bones
Nazwisko matki: Sykes
Miejsce zamieszkania: dom w Londynie, w całkowicie mugolskim sąsiedztwie
Czystość krwi: półkrwi (ojciec półkrwi, matka czysta ze skazą)
Zawód: Amnezjatorka
Wzrost: 175 cm
Waga: 63 kg
Kolor włosów: rude
Kolor oczu: zielonoszare
Znaki szczególne: blada cera, wszędobylskie piegi
10 cali, dąb czerwony, włos z grzywy jednorożca, dość sztywna
Ravenclaw
Zając
mąż z różdżką w dłoni
wrzosy, mężowski krem do golenia, jabłecznik
szczęśliwe dzieci w szkolnych szatach Hogwartu
zaklęcia, czytanie książek, podróże, gra w karty
Zjednoczeni z Puddlemere
Quidditch (w tajemnicy przed mężem), aerobik
jazz, blues, rock'n'roll
Jessica Chastain
Gdyby moja mama wciąż żyła, na pewno pękłoby jej serce. Przecież swoją jedyną córkę starała się wychować na dobrego człowieka i zawsze powtarzała mi, że mogę przyjść do niej z każdym problemem. Przychodziłam z błahostkami: stłuczonym kolanem, pierwszym zauroczeniem, zagwozdką nad pracą domową czy niewypałem zaklęcia gospodarskiego. Cierpliwa i kochająca, nigdy mnie nie zbyła, zawsze wygospodarowała tyle czasu, by pomóc mi wszystko rozwiązać, wesprzeć mnie i podnieść na duchu. Nie miałyśmy przed sobą tajemnic i obie doskonale wiedziałyśmy, że tata jest żartobliwie zazdrosny o tę naszą więź. Nie musiał jednak długo czekać by i nas połączyło coś specjalnego. Zaraził mnie pasją do Quidditcha i szybko połknęłam tego bakcyla. Jeździliśmy na mecze, uczył mnie latać na miotle, kupił pierwszy plakat Zjednoczonych z Puddlemere. Jednak największą frajdę sprawiało mi odwiedzanie dziadków, rodziców taty. Byli mugolami, mogłam więc zapoznać się z takimi wynalazkami jak telewizor czy telefon, odbyłam pierwszą jazdę samochodem i wynudziłam się na meczu piłki nożnej, która nawet w połowie nie byłą tak porywająca, jak latanie na miotłach.
Tata czasem zabierał mnie do pracy, ale biuro członka Komisji Handlu Magicznego nie było w żadnym stopniu fascynujące dla małej dziewczyny. Mamy nie mogłam odwiedzać, urazówka w Mungu nie była dla mnie odpowiednim miejscem. Czasami trochę żałowałam, że nie miałam rodzeństwa, ale dzieciaki z sąsiedztwa w gruncie rzeczy mi wystarczały.
Rodzinna sielanka trwała w najlepsze i kwestią czasu było ujawnienie się moich czarodziejskich zdolności. Kiedy zmusiłam krzaki do pogonienia ogrodowych gnomów, rodzice w głos zaśmiewali się z werandy, a ja byłam z siebie naprawdę dumna. Pełnię szczęścia osiągnęłam z dniem, w którym po raz pierwszy trzymałam w rękach swój list z Hogwartu.
Tiara nie wahała się, gdzie mnie przydzielić, po kilkunastu sekundach zostałam Krukonką i powędrowałam do stolika swojego nowego domu z szerokim uśmiechem na twarzy. Już samo dostanie się do Pokoju Wspólnego stanowiło nie lada zadanie, zagadka była inna za każdym razem, a początkowo byłam zbyt zaaferowana szkolną atmosferą, by skupić się i pomyśleć logicznie, dlatego zawsze starałam się wchodzić razem ze znajomymi z roku. A tych było wielu, szybko się zgraliśmy i po kilku latach mogliśmy już nazwać to prawdziwą przyjaźnią.
Moim ulubionym przedmiotem stały się Zaklęcia, choć, jak na Krukonkę przystało, starałam się mieć tyłów z niczego. Niestety, Eliksiry od zawsze były moją zmorą i nawet przesympatyczny profesor Slughorn musiał odpuścić, choć bardzo chciał mieć mnie w swojej owutemowej klasie (być może miało to związek z faktem, że moja starsza kuzynka została wtedy pierwszą czarownicą, która przeleciała Atlantyk na miotle).
Czas spędzony w szkole po dziś dzień uważam za najpiękniejszy okres swojego życia. W porównaniu z dzisiejszymi problemami, stres egzaminacyjny był tylko błahostką, a za beztroskie dni spędzone na błoniach dałabym w tym momencie naprawdę wiele. Stereotypowi Krukoni być może faktycznie siedzieli godzinami w bibliotece, jednak mnie ciągnęło nad jezioro, wolałam uczyć się wylegując pod rozłożystym dębem lub popijając kremowe piwo w Hogsmeade, które pokochałam od pierwszej wizyty.
Jako jedna z niewielu osób na roku zapisałam się na Mugoloznawstwo, jednak nie miałam zielonego pojęcia, co chciałabym robić w przyszłości. Przyjaciele snuli dalekosiężne plany o pracy uzdrowiciela, inni odpowiednio wcześnie zaczęli składać wnioski stażowe do Ministerstwa Magii. A ja dopiero na poradach zawodowych dowiedziałam się, że z połączenia moich dwóch ulubionych przedmiotów (Zaklęć i Mugoloznawstwa właśnie) wyłania się całkiem przejrzysta ścieżka kariery.
Dzięki wzorowym ocenom staż na Wydziale Magicznych Wypadków i Katastrof stał się możliwy, a zawód Amnezjatora majaczył gdzieś na końcu drogi. Rodzice byli ze mnie dumni, a ja karmiłam się nadzieją i nie traciłam zapału, pracując w pocie czoła przez całe cztery długie lata. Nie chodziło o brak umiejętności, Obliviate udało mi się opanować stosunkowo wcześnie. Przełożeni musieli się jednak przekonać, że dojrzałam do tej pracy, bowiem pozbawienie kogoś wspomnień i mieszanie mu w głowie było naprawdę odpowiedzialnym zajęciem. Dodatkowe kursy z psychologii i magii leczniczej zajmowały moje wieczory, jednak w końcu udało się - otrzymałam licencję i pełny etat, trafiając na najgorszy możliwy okres w dziejach - drugą wojnę światową. Mnóstwo ludzi wolałoby zapomnieć o tej traumie, a ja mogę pochwalić się iż pomogłam w tym choć niewielkiej cząstce z nich.
Wtedy, w '44, to wcale nie był niemiecki pocisk. To był smok, ale mugole przecież nie mogli się o tym dowiedzieć. Pojawiłam się na miejscu gdy tylko odpowiednie służby skutecznie okiełznały walijskiego zielonego. Samolot rozbił się o klify, z drugiego pilota nie było czego zbierać, jednak Francis wciąż pozostawał przytomny, choć musiał zdawać sobie sprawę, w jak fatalnym stanie się znajduje. Mimo tego oczarował mnie uśmiechem, szybko zastąpionym przez grymas bólu. To miało być rutynowe zadanie, wojna nie oszczędzała nikogo i w myślach już szykowałam odpowiedzi na jedno ze standardowych pytań - Co to do cholery było? Czy to miało skrzydła? Kim tak naprawdę jesteś? I już miałam wyciągnąć różdżkę, gdy młody pilot westchnął i pierwszy wypowiedział swoje zaklęcie - Wiedziałem, że istnieją. Był piękny.
Dwa tygodnie później odwiedziłam go w szpitalu, łamiąc tym samym wszelkie swoje moralne zasady i zapewne kilka zawodowych. Francis nie poznał mnie, oczywiście, wciąż jednak potrafił oczarować mnie swoim poczuciem humoru i podejściem do życia. Żartował nawet ze swojego kalectwa i obiecał zabrać na potańcówkę, chociaż wiedział, że nic nie zwróci mu nóg.
Nikomu nie zwierzyłam się z tej znajomości, to był bardzo niebezpieczny okres na bratanie się z mugolami, a ja naiwnie jeszcze wmawiałam sobie, że za dwa miesiące po tej znajomości pozostanie tylko miłe wspomnienie. Rodzicom opowiadałam, że musiałam dłużej zostać w pracy, a przełożeni byli przekonani, że pomagam chorej mamie. Na boku tkałam sobie drugie życie i nawet nie byłam tego w pełni świadoma.
Przez cały rok trzymałam przyjaźń i związek z Francisem w tajemnicy, a w końcu los odegrał się za kłamstwa i sprawił, że moi rodzice okazali się martwi nie tylko w opowieściach, którymi karmiłam ukochanego. Eksplozja kociołka, banalny wypadek, była tak silna, że nawet z domu niewiele zostało. W tamtym okresie zaniedbałam przyjaciół i nie bardzo miałam się do kogo zwrócić, nic więc dziwnego, że jeszcze mocniej zatonęłam w uczuciach do Francisa, bo jako jedyny trwał przy mnie i wspierał bezgranicznie.
Pobraliśmy się w maju 1950 roku, gdy z wojskowej renty był w stanie odłożyć na niewielki jednorodzinny domek na przedmieściach. Okolica była całkowicie mugolska, a on wciąż nie podejrzewał, że jego żona jest czarownicą. A dla mnie było już za późno - gdybym przyznała się teraz, straciłabym go. Nigdy nie ważyłabym się podnieść na niego różdżki, a kolejne Zaklęcie Zapomnienia nie wchodziło w grę. Nauczyłam się z tym żyć i zasypiać, choć wyrzuty sumienia łapią mnie w najmniej oczekiwanych momentach.
Oficjalnie przyjęłam jego nazwisko i w Londynie przedstawiam się jako Dorothy Carroll, sądowa archiwistka. Francis jest święcie przekonany, że rano naprawdę wsiadam do autobusu i jadę na drugi koniec miasta, podczas gdy on prowadzi sesje terapeutyczne z innymi weteranami.
Przełożeni i znajomi z pracy wciąż nie mają zielonego pojęcia o moim drugim życiu. Dorothy Bones jest dla nich starą panną, która nieco zbzikowała po śmierci rodziców i wyniosła się na jakieś odludzie, gdzie zapewne żyje w towarzystwie kotów i gnomów. Nie próbuję wcale sprawić, by zaczęli myśleć inaczej.
Francis chciałby mieć dziecko i ja też bardzo tego pragnę, ale wiem, że zamiast scalić naszą rodzinę, dziecko tylko by ją zniszczyło. Chociaż ja uczyniłam to już dawno, budując jej podwaliny na kłamstwie. W świecie, w którym czystość krwi decyduje o tym, jak jesteś postrzegany w szkole i czy w ogóle się do niej dostaniesz... jak mogłabym narazić jakąkolwiek istotę na taki los? Wystarczy mi już, że zwodzę męża i samą siebie, łudząc się, że to kłamstwo dobrze się skończy. I tylko czasem dopada mnie hipotetyczne wyobrażenie rozmowy z moją mamą, która wie, jak żyje jej córka.
- Mugole nie mogą odkryć czarodziejskiego świata, nie znieśliby tego!
- A może Ty nie zniosłabyś faktu, że mąż dowiedziałaby się o Twoim kłamstwie?
Choć śpi mi się dobrze, z zerkaniem w lustro mam coraz większe problemy.
Miałam okazję użyć tego zaklęcia dwa razy i za każdym razem posiłkowałam się wspomnieniem rodzinnego pikniku podczas Mistrzostw Świata w Quidditchu w 1936 roku. Taniec zwycięstwa odprawiany z rodzicami przegania wszystkie złe demony.
15 | |
0 | |
7 | |
0 | |
5 | |
0 | |
1 |
różdżka, teleportacja, 12 punktów
Ostatnio zmieniony przez Dorothy Bones dnia 27.07.15 19:23, w całości zmieniany 3 razy
Witamy wśród Morsów
prządką