Zielony salon
AutorWiadomość
Zielony salon
Jeden z licznych saloników mieszczących się w ogromnej posiadłości Parkinsonów. Nieco mniejszy niż pozostałe, nie traci jednak na reprezentatywności. Zazwyczaj tutaj podejmuje się gości, pochodzących z innych rodów. Komnata została bowiem urządzona w nieco przesadzonym stylu, podkreślającym tradycje władców Gloucestershire. Królują tu zielenie i blada żółć, naturalnie w towarzystwie drogich klejnotów. Złoto i perły wplecione w ramy luster, obrazów, a nawet obicia foteli, podkreślają przepych i bogactwo dumnych lordów, dziedziców Eimher Pięknowłosej.
25.07
Nadszedł ten dzień. Rozmyślam nad nim już od wczorajszego wieczora. Leżąc w łóżku oraz patrząc się w rozłożysty baldachim przestronnego leża zastanawiam się czy nie jestem już na to za stary. Na starania, na robienie z siebie idiotę - chociaż na to chyba zawsze jest pora. Nie jestem wcale pewien siebie i pomimo usilnych prób zatuszowania tych niepożądanych u lorda cech, nie zawsze udaje mi się owinąć szczelnie całunem niedopowiedzeń. Wolę myśleć, że inni nie zauważają mankamentów, czy raczej nie przejmują się nimi zanadto - wszak nie jestem nikim ważnym w magicznej społeczności. Arystokratą, niczym więcej. Gdyby nie nazwisko oraz pieniądze, stałbym się niewidzialnym, niezauważalnym cieniem ulic brytyjskich miast. Nie przeszkadza mi stanie w cieniu, bo chociaż to wygodne miejsce, nie oznacza, że życie zawsze będzie dla mnie łaskawe. Nic nie przychodzi nam samo, tak jak bez pracy nie osiągamy wymiernych rezultatów. Muszę opuścić strefę własnego komfortu oraz zrobić coś, co należy. Co wygładzi szorstkość stosunków między rodami. Wszelkie zmarszczki niegodne Parkinsonów rozmyją się w trakcie wyciągnięcia pokojowej dłoni. W obliczu nadciągającego kataklizmu nie powinniśmy prowadzić wewnętrznych wojen ani robić sobie pod górkę. Wręcz przeciwnie. Każdy zawarty sojusz jest na wagę złota. Tylko silniejsi, a zatem zjednoczeni, mamy szansę na zwycięstwo. Nikt z nas nie chciałby być tym przegranym, upaść nisko oraz stracić reputację wraz z majątkiem - niestety o to również należy się postarać. Bez względu na to jak mało zasadniczy wydają mi się panowie Gloucestershire.
Nie ma we mnie romantyczności kiedy w zaciszu sypialnianych komnat rozmyślam o powodzie tego małżeństwa. Czy w ogóle mam prawo kierować myśli w stronę zgoła odległą, jak najdalszą od polityki? Przecież za tym małżeństwem nie ma kryć się nic więcej poza zniesieniem niepisanego konfliktu między dwiema wpływowymi rodzinami. A jednak nie umiem odseparować się od przyziemnych, bardzo emocjonalnych wizji. Chciałbym, żeby to było coś więcej niż tylko chłodna kalkulacja. Doświadczony poprzednim związkiem wiem już, że sztuczność instytucji zawierania ślubu jest zbyt trudna do okiełznania. Brak wspólnych tematów do rozmów i przede wszystkim brak chęci, żeby żyło nam się lepiej, poznać wzajemnie, jest niesamowicie uciążliwa. Musisz zbliżyć się do człowieka, do którego czujesz niechęć, z którym w ogóle nie chcesz obcować. Obowiązek nigdy nie staje się przyjemny, myślisz tylko o końcu, o wyrwaniu się z duszącej atmosfery. Umierasz gdzieś w głębi po trochu.
Nie chciałbym powtórki. Nie chciałbym takiego życia ani dla siebie, ani tym bardziej dla lady Parkinson. Niesamowicie pięknej, bystrej, o znakomitym wychowaniu, empatycznej - czasem zastanawiam się czy nie jest wyrwana z jakiejś idealistycznej bajki kończącej się mądrym morałem; jej perfekcja uderza we mnie z całej siły powodując, że nie wiem jak się do tego zabrać. Jak sprawić, żeby życie w Durham nie było jedynie pasmem udręki oraz marazmu. Chciałbym przychylić jej nieba oraz uszczęśliwić, ale w sercu kiełkuje obawa, że nie będę umiał. Nie potrafię odgadnąć kobiecych potrzeb, nie mam z nimi zbyt często do czynienia. Chęci nie wystarczą, potrzeba działań - ale jak działać po omacku? Co jest tym właściwym, a co nie? Masa pytań krąży w mojej głowie, a ja nie umiem wysupłać dla nich należytych odpowiedzi. Z jednej strony chcę wierzyć, że poradzimy sobie z tą sytuacją razem, ale z drugiej nie wiem czy tak się da. Nie znam Elodie na tyle, na ile bym chciał, nie wiem ile w jej postawie jest szczerości, a ile gry. Jest przecież tak młoda, że wcale nie musi pragnąć ugody, może postanowi unieszczęśliwić mnie tak, żeby jej rozpacz nie była jedyną rozpaczą unoszącą się po korytarzach ponurego zamczyska - wiele jest we mnie obaw.
Wbrew nim szykuję się następnego dnia do wielkiej roli, jaką przypisał mi los do spółki z rodziną. Ubieram się odświętnie, dwieście razy upewniam się, że czerwone pudełeczko znajduje się tam, gdzie powinno. Przyjmuję też od skrzatów ogromny bukiet kwiatów zdobiony złotem oraz perłami, chcąc w ten sposób dać damie do zrozumienia, że wcale nie musi obawiać się swego życia - mrok zalewający wszystko dookoła można rozgonić blaskiem światła jeżeli tylko ma taką chęć.
Zjawiam się punktualnie i zaprowadzony przez służbę do saloniku oczekuję na przyjście lady Parkinson. Wcale nie zaciskam nerwowo palców na przybranej w ozdobny papier łodydze, wcale serce nie bije mi jak oszalałe i wcale nie czuję suchości w gardle.
Nic, a nic, wcale, a wcale. Dzień jak co dzień.
Nadszedł ten dzień. Rozmyślam nad nim już od wczorajszego wieczora. Leżąc w łóżku oraz patrząc się w rozłożysty baldachim przestronnego leża zastanawiam się czy nie jestem już na to za stary. Na starania, na robienie z siebie idiotę - chociaż na to chyba zawsze jest pora. Nie jestem wcale pewien siebie i pomimo usilnych prób zatuszowania tych niepożądanych u lorda cech, nie zawsze udaje mi się owinąć szczelnie całunem niedopowiedzeń. Wolę myśleć, że inni nie zauważają mankamentów, czy raczej nie przejmują się nimi zanadto - wszak nie jestem nikim ważnym w magicznej społeczności. Arystokratą, niczym więcej. Gdyby nie nazwisko oraz pieniądze, stałbym się niewidzialnym, niezauważalnym cieniem ulic brytyjskich miast. Nie przeszkadza mi stanie w cieniu, bo chociaż to wygodne miejsce, nie oznacza, że życie zawsze będzie dla mnie łaskawe. Nic nie przychodzi nam samo, tak jak bez pracy nie osiągamy wymiernych rezultatów. Muszę opuścić strefę własnego komfortu oraz zrobić coś, co należy. Co wygładzi szorstkość stosunków między rodami. Wszelkie zmarszczki niegodne Parkinsonów rozmyją się w trakcie wyciągnięcia pokojowej dłoni. W obliczu nadciągającego kataklizmu nie powinniśmy prowadzić wewnętrznych wojen ani robić sobie pod górkę. Wręcz przeciwnie. Każdy zawarty sojusz jest na wagę złota. Tylko silniejsi, a zatem zjednoczeni, mamy szansę na zwycięstwo. Nikt z nas nie chciałby być tym przegranym, upaść nisko oraz stracić reputację wraz z majątkiem - niestety o to również należy się postarać. Bez względu na to jak mało zasadniczy wydają mi się panowie Gloucestershire.
Nie ma we mnie romantyczności kiedy w zaciszu sypialnianych komnat rozmyślam o powodzie tego małżeństwa. Czy w ogóle mam prawo kierować myśli w stronę zgoła odległą, jak najdalszą od polityki? Przecież za tym małżeństwem nie ma kryć się nic więcej poza zniesieniem niepisanego konfliktu między dwiema wpływowymi rodzinami. A jednak nie umiem odseparować się od przyziemnych, bardzo emocjonalnych wizji. Chciałbym, żeby to było coś więcej niż tylko chłodna kalkulacja. Doświadczony poprzednim związkiem wiem już, że sztuczność instytucji zawierania ślubu jest zbyt trudna do okiełznania. Brak wspólnych tematów do rozmów i przede wszystkim brak chęci, żeby żyło nam się lepiej, poznać wzajemnie, jest niesamowicie uciążliwa. Musisz zbliżyć się do człowieka, do którego czujesz niechęć, z którym w ogóle nie chcesz obcować. Obowiązek nigdy nie staje się przyjemny, myślisz tylko o końcu, o wyrwaniu się z duszącej atmosfery. Umierasz gdzieś w głębi po trochu.
Nie chciałbym powtórki. Nie chciałbym takiego życia ani dla siebie, ani tym bardziej dla lady Parkinson. Niesamowicie pięknej, bystrej, o znakomitym wychowaniu, empatycznej - czasem zastanawiam się czy nie jest wyrwana z jakiejś idealistycznej bajki kończącej się mądrym morałem; jej perfekcja uderza we mnie z całej siły powodując, że nie wiem jak się do tego zabrać. Jak sprawić, żeby życie w Durham nie było jedynie pasmem udręki oraz marazmu. Chciałbym przychylić jej nieba oraz uszczęśliwić, ale w sercu kiełkuje obawa, że nie będę umiał. Nie potrafię odgadnąć kobiecych potrzeb, nie mam z nimi zbyt często do czynienia. Chęci nie wystarczą, potrzeba działań - ale jak działać po omacku? Co jest tym właściwym, a co nie? Masa pytań krąży w mojej głowie, a ja nie umiem wysupłać dla nich należytych odpowiedzi. Z jednej strony chcę wierzyć, że poradzimy sobie z tą sytuacją razem, ale z drugiej nie wiem czy tak się da. Nie znam Elodie na tyle, na ile bym chciał, nie wiem ile w jej postawie jest szczerości, a ile gry. Jest przecież tak młoda, że wcale nie musi pragnąć ugody, może postanowi unieszczęśliwić mnie tak, żeby jej rozpacz nie była jedyną rozpaczą unoszącą się po korytarzach ponurego zamczyska - wiele jest we mnie obaw.
Wbrew nim szykuję się następnego dnia do wielkiej roli, jaką przypisał mi los do spółki z rodziną. Ubieram się odświętnie, dwieście razy upewniam się, że czerwone pudełeczko znajduje się tam, gdzie powinno. Przyjmuję też od skrzatów ogromny bukiet kwiatów zdobiony złotem oraz perłami, chcąc w ten sposób dać damie do zrozumienia, że wcale nie musi obawiać się swego życia - mrok zalewający wszystko dookoła można rozgonić blaskiem światła jeżeli tylko ma taką chęć.
Zjawiam się punktualnie i zaprowadzony przez służbę do saloniku oczekuję na przyjście lady Parkinson. Wcale nie zaciskam nerwowo palców na przybranej w ozdobny papier łodydze, wcale serce nie bije mi jak oszalałe i wcale nie czuję suchości w gardle.
Nic, a nic, wcale, a wcale. Dzień jak co dzień.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy nadchodzi ten dzień, z trudem unosi wrażliwe płatki powiek, w bezruchu oraz niezrozumiałym ciężarze osiadłym na duszy, obserwuje jak przez ciemnozielone kotary, próbują przedostać się pierwsze promienie słońca. Elodie lubi wierzyć, iż nie jest tak do końca głuptasem, że pod jasną oprawą karmelowych kosmyków kryje się nader bystry umysł i tylko czasem zdarza mu się błądzić po zwodniczych ścieżkach wyobraźni. Tkwi w niej niezaprzeczalna naiwność, swoista niewinność nieskalana żadnym przykrym ponad normę wydarzeniem i to ją właśnie skłonna jest winić tego poranka. Za ślepą wiarę oraz fałszywe przekonania, za próbę odwracania wzroku w momencie, w którym winna przykładać szczególną wagę do rozgrywanych wydarzeń tuż przed jej kształtnym noskiem. Miast tego pogrążała się ostatnio w coraz to większej ignorancji, swój smutek związany z brakiem inspiracji stawiając na piedestale potrzeb — na skraj świadomości spychała więc coraz to częstsze wizyty pani matki w zaciszu sypialni dziewczątka, pragnącej tuż przed snem rozczesać włosy córeczki kościaną szczotką z włosia jednorożca, zupełnie jak za dawnych, pacholęcych lat. Przyjmowała z łagodnym uśmiechem pocałunki ojca w gładkie czoło, życzącego jej pomyślnych dni oraz puszczała mimo uszu dobre rady cioteczek Parkinson, coraz częściej rozprawiających o przyszłości podczas podwieczorków. Nie widziała niczego dziwnego, w nagłej potrzebie dotrzymywania jej towarzystwa przez licznych krewnych, bowiem jak wszystkie panienki w jej wieku łaknęła uwagi oraz cieszyła się z bycia w centrum zainteresowania. Nie przeczuwała, iż za dobrą wolą najbliższych może kryć się coś wzbudzającego podejrzenia. Była wszak przyjemną osóbką, od której stronić mogły jedynie te damy, które sprzeniewierzały się utartym ścieżkom wychowania, obierając prawdziwie niegodne arystokratek przekonania, o samym ich zawodzie już nie wspominając. Przecież paranie się pracą było takie zwyczajne oraz plebejskie, nigdy nie mogła pojąć świadomego odrzucenia przyjemnych leniwych dni na rzecz trudów i znojów. Niemniej uświadomienie sobie istnienia tak misternej intrygi, pojawiła się raptownie, pozostawiając lady Parkinson prawdziwie zdruzgotaną oraz zawstydzoną samą sobą. Jakże mogła żyć spokojnie w niewiedzy, gdy los jej został przesądzony? Czy gdyby nie nagłe olśnienie, łączące wszelkie elementy układanki, do sądnej godziny pozostałaby błogo nieświadoma tego, co miało nań czekać? Objawienie ukazało się w postaci manekina obleczonego w najpiękniejszą suknię, jaką daną jej było ujrzeć w tym tygodniu. Ciemnozielona, o przyjemnym kroju, skromna, a zarazem mogącą ukazać krągłość ramion, szlachetność obojczyków dotąd wstydliwie chowanych, szczupłą kibić podkreślającą tylko smukłość sylwetki dziewczątka. Przyozdobiona w dodatku matczynymi perłami, pyszniącymi się na niby szyi kukły. Pamięta, iż w chwili jej ujrzenia, myśl, jaka przemknęła przez główkę, głosząca, że taki strój nie powinien być wykorzystany na poślednie wydarzenia. Że przeznaczone jest mu coś więcej i właśnie to coś więcej paraliżuje młodziutką lady, wszelkie szepty nabierają nagle na ostrości a subtelności, jakie dotąd wyrozumiale spychała w niepamięć, uderzają weń ze zdwojoną siłą. Bała się potwierdzenia swych przypuszczeń, mając ledwie dziewiętnaście lat, nie sądziła, iż dane jej będzie nosić na paluszku pierścionek zaręczynowy — lecz wszystkie znaki na niebie i Parkinosonowej ziemi wskazywały, że właśnie to ją czeka. Powinna się ucieszyć, czyż nie do tego przygotowywała się tak zapamiętale w dzieciństwie, będąc prawdziwym utrapieniem prowadzącym do ołtarza pierwszą lepszą osobę? I chociaż duma rodzi się nieśmiale, tak dyskomfort zdaje się wygrywać walkę o wpływy w duszy blondynki. Liczyła na kilka dodatkowych lat, podczas których zdoła przeistoczyć się w jeszcze lepszą wersję siebie, przy czym bezpiecznie będzie mogła kierować nieśmiałe spojrzenie ku osobie, która pozostawała bezpiecznie poza jej jakże zachłannym zasięgiem. Nie otrzymała ich jednak, w zamian posiadła ledwie kilka fatałaszków i zbolałe uśmiechy przy kolacji, gdzie niechętnie dłubała w wyśmienicie przypieczonej przepiórce. Jeżeli taka była reakcja najbliższych, z jakim potworem zdecydował się połączyć ją wujaszek Rubeus? Czy jej nieszczęście miało wspomóc jakoś panów na Gloucestershire? Czy w jakiś sposób zraniła szanownego nestora, iż pośród wszystkich kuzynek zdecydował się odprawić właśnie ją? Nie mógł wszak wiedzieć o zbrodni, jaką czyniła w tajemnicy — pisanie sekretnych romansów nie było też na tyle straszliwe, by musiano karać ją aż tak boleśnie.
W zasadzie nie ma pewności, czy decyzja ta jest karą. Podobna niewiedza tyczy się kandydata na jej męża, choć rozpaczliwie rozsuwa wszelkie szufladki w umyśle, doszukując się w spisie kawalerów czegoś, co zielenią iskier wskaże, iż to właśnie ten panicz od teraz miał być integralną częścią jej życia. Tkwi więc w niepewności, kiedy do sypialni cicho wkrada się służba, w milczeniu czyniąc przygotowania. Drży w nagłym lęku w kąpieli, gdy zdzierane są z jasnej skóry wszelkie niedoskonałości. Próbuje wykrzesać z siebie odwagę, gdy jest nacierana wonnymi olejkami i nawet udaje się jej uśmiechnąć w momencie, gdy ostatnie tasiemki sukni zostaną zawiązane na wiotkim ciele. Perły zaległe na łabędziej szyi cieszą oko, włosy częściowo upięte zachwycają blaskiem oraz zdrowiem, muśnięte czerwienią usta wprost proszą się o kradzież kilku całusów. Wygląda cudownie, nie czując się cudowną wcale. Zadręcza się okrutnie, tworząc najstraszliwsze scenariusze, pamiętając o chorobliwych przekonaniach kuzynki Nott, stawiającej obowiązek ponad uczucia. I chociaż były to prawdy niepodważalne, tak Ellie nie chciała nie czuć. Ona czuła aż nadto, bowiem ta właśnie emocjonalność potrafiła zrodzić prawdziwe dzieło literackiej sztuki spod zręcznych rączek. Wycofać się, żyć w chłodzie i fałszywej uprzejmości wobec obcego? Okropność podszyta niezmierzonym smutkiem, ot co.
Niemniej w pokorze kieruje się w stronę salonu, nerwowo pocierając nadgarstki skropione perfumami tchnącymi karmelem, wanilią oraz drzewem sandałowym. Cóż czekać ją miało za drzwiami? Zgroza, czy też perspektywa nader bajkowego życia? Wzdycha cichuteńko, prostując się i przywdziewając na wargi pogodny uśmiech, gestem ręki nakazuje Wiórce, skrzatce domowej otworzyć jakże efektownie drzwi. Skrzypnięcie ciche poprzedza jej przybycie, odwaga pcha strwożoną w duchu pannę. Bo wystarczył tylko jeden krok Elodie, tylko jeden krok oraz olśniewający wygląd, byś mogła stać się kimś więcej.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Wszystko drży w posadach, niewidzialne baty strzelają cicho w plecy każąc wykazać się inicjatywą - to trudne. Te kilka spotkań to zbyt mało, żeby wydać adekwatną opinię. Nie jestem typem człowieka, który daje porwać się emocjom, zawierzając ślepo uczuciom, jakich nawet nie powinien w sobie nosić. Mało we mnie spontaniczności oraz niefrasobliwości, za dużo myślę. Analizuję, układam, planuję. Bukiet w dłoni i wykwintne, czerwone pudełeczko tkwiące w kieszeni odświętnej szaty są dowodem na to, że spotkanie mam zaaranżowane w każdym calu. Jednak to tylko pozory. Niespokojny sztorm hulający w rozdygotanych wnętrznościach podpowiada mi, że nic nie potoczy się tak, jakbym tego chciał. Przecież wiem, że nie jestem księciem z bajki - kimś, kto sprawiłby, że na różowych ustach lady Parkinson pojawiłby się szczery uśmiech, pełen zadowolenia oraz ufności. Wiem to, a mimo to stoję tutaj na środku salonu, nie wiedząc co zrobić i gdzie się podziać. Serce bije mi coraz szybciej, modlę się w duchu, żeby ręce się nie spociły - to byłaby największa tragedia. Pomijając oczywiste zdegustowanie odmalowujące się na jasnej twarzy czy gorzkie rozczarowanie zatopione w orzechowych tęczówkach. Wewnętrznie czuję, że to mnie czeka, dlatego chwytam się banałów, o jakie nigdy bym siebie nie podejrzewał. Zwykle nie przykładam zbyt dużej wagi do wyglądu, o który i tak w większości przypadków dba skrzat. Zaś dzisiaj zastanawiam się czy żaden kosmyk nie odstaje niepoprawnie w jedną ze stron lub czy buty są dostatecznie wypastowane. Brakuje mi wsparcia braci oraz sióstr, na których zawsze mogę liczyć. Nawet ich milczenie byłoby miodem dla drżącej duszy, chociaż im dłużej o tym myślę, tym bardziej sądzę, że tak jest jednak lepiej. Nie muszą oglądać mojej porażki, którą staram się przekuć w zwycięstwo - naprawdę. Powtarzam sobie w głowie pokrzepiające słowa mające stać się mantrą, w którą bez zająknięcia uwierzę; staram się kontrolować swój oddech, dodać odwagi, pokrzepić absurdalnie szybko bijące serce, uczynić z tej chwili coś zwyczajnego. Coś, co zdarza się codziennie. Może niekoniecznie w arystokratycznym świecie przez naszą dość małą liczebność, ale na pewno na całej ziemi, tak ogółem. Codziennie gdzieś ktoś się zaręcza i to nic, że w miażdżącej większości przypadków jest to świadoma decyzja dwojga osób. Powinienem przejść nad tym do porządku dziennego, w końcu co może się wydarzyć? Nie muszę bać się odmowy - ta nie nadejdzie. Na tyle, na ile sądzę, że Elodie nie pozwoliłaby sobie na taki afront względem drugiej rodziny, a przede wszystkim na wstyd dla swojego pochodzenia. Jednak czy podszyte strachem, bólem oraz powinnością tak nie jest równie gorzkie co świadome, wypowiedziane z premedytacją nie? Czy w ogóle można rozważać te dwa słowa w tej sytuacji jako tożsame? Uważam, że owszem. I to jest w tym wszystkim najgorsze, gdyż z góry wiem, jak zakończy się ten akt. Akt przedstawienia, w jakie nas wrzucili wbrew naszej woli; nie powinienem się tym zadręczać. Nie powinienem martwić się uczuciami kobiety - wszyscy mi to w kółko powtarzają, a ja nie umiem spojrzeć na sprawę z szowinistycznego punktu widzenia. Zamrozić wszelkie emocje, zadbać o to, żeby to mi było dobrze. Że ona nie ma wyboru, musi się podporządkować, a mnie nie powinno obchodzić to, jak to zrobi. Czy z nadzieją spojrzy w przyszłość czy z oburzeniem w teraźniejszość. Niestety na niewiele się to zdaje, bo ja po prostu chcę, żebyśmy przeszli przez to razem, nie osobno. Z racji swoich doświadczeń nie mógłbym się teraz zamknąć na potrzeby drugiej osoby, gdyż wiem czym to grozi. Pragnę tylko spokoju, zrozumienia oraz akceptacji - to chyba nieszczególnie wygórowana cena za życiowe trudy? Tu narasta problem, bo dla lady Parkinson to życie dopiero się zaczyna, a już musi stanąć w szranki z nową rzeczywistością. To naturalnie krzywdzące, ale jesteśmy tylko jedną parą z wielu. Przez to wszystko przechodziły nasze matki, babki, prababki i na pewno na nas się nie skończy. Wniosek z tego taki, że musimy przełknąć pigułkę wątpliwości oraz skoncentrować się na korzyściach, które możemy z tej sytuacji wynieść. Na pewno jakieś możemy.
Kiedy uchylają się drzwi, moje serce niemal staje w miejscu. Tyle myśli, tyle uczuć, których nie umiem poukładać w należytej kolejności. Boję się spojrzeć w jej oczy, ale nigdzie indziej patrzeć nie wypada, dlatego obejmuję spojrzeniem całą twarz; piękniejszą nawet od zielonej, gustownej sukni, która w tym momencie nie ma większego znaczenia - dla mnie, naturalnie. Tego jednak nigdy nie odważyłbym się powiedzieć, dlatego w gardle mam już pustynię, a w głowie nieznośną pustkę. Trochę się patrzę jak zahipnotyzowany w fizjonomię Elodie, resztką rozsądku starając się przywołać do siebie jakiekolwiek oznaki świadomości. Istnienia. - Lady Parkinson - mówię wreszcie, trochę zachrypniętym tonem, ale kłaniam się i gorączkowo rozmyślam nad tym, co dalej. Jak uczynić twój dramat nieco słodszym, pani?
Kiedy uchylają się drzwi, moje serce niemal staje w miejscu. Tyle myśli, tyle uczuć, których nie umiem poukładać w należytej kolejności. Boję się spojrzeć w jej oczy, ale nigdzie indziej patrzeć nie wypada, dlatego obejmuję spojrzeniem całą twarz; piękniejszą nawet od zielonej, gustownej sukni, która w tym momencie nie ma większego znaczenia - dla mnie, naturalnie. Tego jednak nigdy nie odważyłbym się powiedzieć, dlatego w gardle mam już pustynię, a w głowie nieznośną pustkę. Trochę się patrzę jak zahipnotyzowany w fizjonomię Elodie, resztką rozsądku starając się przywołać do siebie jakiekolwiek oznaki świadomości. Istnienia. - Lady Parkinson - mówię wreszcie, trochę zachrypniętym tonem, ale kłaniam się i gorączkowo rozmyślam nad tym, co dalej. Jak uczynić twój dramat nieco słodszym, pani?
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Każdy niewielki krok uczyniony, zdaje się rozchodzić echem w umyśle młodziutkiej panienki, nawet jeśli obcasy złotych bucików uderzające o marmurową posadzkę nie są wcale znowu takie głośne. Jednak artystyczna natura — oraz niewieścia skłonność do znacznej przesady — nakazuje oblec wykonywane ruchy w podniosły całun, przez co wszystko, co ją otaczało, nabierało szczególnego znaczenia, nieco odrobinę przyprawionego o ciemne barwy. Gdyby wychowano ją w sposób inny, pozwalając by zachłanność oraz egoizm całkowicie rozpleniły się po płótnie duszy, tak najpewniej w oburzeniu tupnęłaby złotym pantofelkiem o podłoże, drobne dłonie zaś zacisnęła w piąstki i z wyraźnym nadąsaniem, oznajmiłaby głośno, iż nie zgadza się na takie traktowanie. To nie miało być tak! Była wszak perłą pośród kwiatów, należały się jej choćby i szczątkowe zaloty! Amory, gdzie dostawałaby wiersze miłosne, niekoniecznie pióra samego adoratora, mogły wystarczyć same cytaty (Elodie nie była aż tak wymagająca, potrafiła docenić nawet taki trud!). Potrzeba ciągłego tańca z nią zaprzątałaby głowę amanta, listy oraz podarki od niego mogłaby w zadowoleniu prezentować krewniaczkom, oraz przyjaciółkom, puchnąc z dumy. Wszystkie te ukradkowe spojrzenia, przypadkowe muśnięcia dłoni, słowa, którymi mogli się uwieść — została tego okrutnie pozbawiona, na rzecz jakiegoś niegodziwca czekającego teraz w salonie. Jednak nie tak ją wychowano, ukształtowano ją w sposób delikatny oraz łagodny, tak też nie dąsy i potencjalne dramatyczne ucieczki były jej w głowie, a raczej potrzeba powstrzymania łez, szklących się w orzechowych oczach. Stara się odetchnąć głębiej, uspokoić rozedrgane serce, trzepocące gwałtownie na wzór motylich skrzydeł, zapanować nad dreszczami gotowymi przenikać przez jasną skórę. Przecież doskonale wiedziała, iż nie każdej młodej damie jest pisane życie rodem z baśni i ksiąg. Że nie każda może być taką Evandrą, która niemal natychmiast zdobyła uwielbienie swego męża, on natomiast przez lata walczył o nią zaciekle. Blondyneczka powinna się więc zadowolić po prostu człowiekiem miłym, choć trochę ładnym, żeby nie musiała sobie odmawiać spotkań towarzyskich i...i w sumie to chyba wystarczyło, nieprawdaż? Tylko niesprawiedliwość obecnej sytuacji była jakaś taka wprost miażdżąca.
A przynajmniej tak samolubnie sobie wmawiała, bowiem nie przyszło w tym momencie Ellie myśleć o drugiej osobie, zarozumiale sądząc, iż związek z nią nie należał do najstraszniejszych perspektyw. Nie chciała też przyznać sama przed sobą, iż istniał, chociażby cień szansy, iż potencjalne zaręczyny mogłyby być udręką dla obu stron. Tyle udręki, jak mogli to znieść? Niemalże przygryza dolną wargę, karcąc się zaraz, gdy przypomina sobie o szmince — łapiąc swe odbicie w oknie, poprawia nieistniejące załamania na sukni oraz odstające z misternej fryzury włoski. Ród Crouch związany jest nazbyt mocno więzami rodzinnymi, by wybrać Elodie na narzeczoną dla któregoś z kawalerów. Brat Evandry wydawał się mieć już przyrzeczoną damę, Blackowie wciąż żywili urazę o zerwane zaręczyny (Ellie sądziła, iż ci powinni się raczej cieszyć, niźli boczyć, lecz nie miała co do tego całkowitej pewności), o rudych oraz piegowatych dzieciach nie chciała nawet myśleć, czując nadchodzące mdłości. Najwyżej zemdleje — postanawia nagle, czując, jak jakaś pewność zaczyna się słabo tlić w jej wnętrzu. Tak, po prostu omdleje, nim zacznie się nazbyt poważnie, a kandydat do jej rączki okaże się okropny — w dodatku, jeśli tajemniczy jegomość będzie miał na sobie tandetne spinki do mankietów, nie będzie musiała nawet udawać osłabienia — i tym samym, chociażby na chwilę uniknie swego losu. Bo Elodie wie, iż odmówić nie może. Przywołuje więc na miękkie wargi uśmiech pogodny, prostuje dotąd skulone ramiona i czeka, aż drzwi uchylą się wystarczająco, by mogła wsunąć się pomiędzy drewniane skrzydła z wrodzoną lekkością.
Przymyka oczy, acz stopniowo orzech tęczówek wygląda zza wachlarza ciemnych rzęs. Pierwsze co dostrzega, to baczne, okraszone lekkim zachwytem — czy mógł być to zachwyt? Czy to też umysł płata jej figle, wzniecając fałszywe nadzieje? — spojrzenie czarnych niczym noc ślepi, które więżą w swej intensywności jej własne. Potem zauważa nienaturalnie bladą twarz, wyraziste brwi, szlachetny nos, kilkudniowy zarost oraz czarne kosmyki włosów idealnie zaczesane do tyłu. Rozpoznaje smukłą sylwetkę, pod wpływem znajomego głosu mimowolnie się rozluźnia, choć przy tak niewielu spotkaniach stanowczo nie powinna. Lecz Ellie nie ma na to wpływu, spodziewając się okrutnika gwałtem odbierającego jej lata wolności, wyobrażała sobie postać zdecydowanie obcą i bardziej karykaturalną, niźli niespokojny alchemik stojący tuż przed nią. Dziewczę stopniowo zmniejsza między nimi dystans, zatrzymując się na odległość ledwie czterech kroków.
— Lordzie Burke — wita się, łapiąc za rąbki prześlicznej sukienki, dyga wdzięcznie. Nie pozwala zapaść niezręcznej ciszy, woląc brnąć w obraz wciąż nieświadomego głuptasa, niźli wyczekująco patrzeć, aż mężczyzna wykrzesa z siebie tych kilka oszczędnych słów z siebie — Mawiają, iż pierwsze spotkanie to przypadek, drugie natomiast to zbieg okoliczności. Jednak trzecie sir, to już wzór i doprawdy nie wiem, czym mogłoby być czwarte — przyszłością? Zastanawia się mimowolnie, acz kiedy przemawia, głos ma łagodny, z wplecioną weń nutą rozbawienia, mającą, chociaż częściowo zaradzić temu napięciu, jakie opadło raptownie na pare arystokratów. Trochę się lęka, nie do końca wie, jak winna myśleć o tej sytuacji, acz pewne jest jedno — nie zamierza mdleć, spinki do mankietów Quentin założył wyjątkowo gustowne.
A przynajmniej tak samolubnie sobie wmawiała, bowiem nie przyszło w tym momencie Ellie myśleć o drugiej osobie, zarozumiale sądząc, iż związek z nią nie należał do najstraszniejszych perspektyw. Nie chciała też przyznać sama przed sobą, iż istniał, chociażby cień szansy, iż potencjalne zaręczyny mogłyby być udręką dla obu stron. Tyle udręki, jak mogli to znieść? Niemalże przygryza dolną wargę, karcąc się zaraz, gdy przypomina sobie o szmince — łapiąc swe odbicie w oknie, poprawia nieistniejące załamania na sukni oraz odstające z misternej fryzury włoski. Ród Crouch związany jest nazbyt mocno więzami rodzinnymi, by wybrać Elodie na narzeczoną dla któregoś z kawalerów. Brat Evandry wydawał się mieć już przyrzeczoną damę, Blackowie wciąż żywili urazę o zerwane zaręczyny (Ellie sądziła, iż ci powinni się raczej cieszyć, niźli boczyć, lecz nie miała co do tego całkowitej pewności), o rudych oraz piegowatych dzieciach nie chciała nawet myśleć, czując nadchodzące mdłości. Najwyżej zemdleje — postanawia nagle, czując, jak jakaś pewność zaczyna się słabo tlić w jej wnętrzu. Tak, po prostu omdleje, nim zacznie się nazbyt poważnie, a kandydat do jej rączki okaże się okropny — w dodatku, jeśli tajemniczy jegomość będzie miał na sobie tandetne spinki do mankietów, nie będzie musiała nawet udawać osłabienia — i tym samym, chociażby na chwilę uniknie swego losu. Bo Elodie wie, iż odmówić nie może. Przywołuje więc na miękkie wargi uśmiech pogodny, prostuje dotąd skulone ramiona i czeka, aż drzwi uchylą się wystarczająco, by mogła wsunąć się pomiędzy drewniane skrzydła z wrodzoną lekkością.
Przymyka oczy, acz stopniowo orzech tęczówek wygląda zza wachlarza ciemnych rzęs. Pierwsze co dostrzega, to baczne, okraszone lekkim zachwytem — czy mógł być to zachwyt? Czy to też umysł płata jej figle, wzniecając fałszywe nadzieje? — spojrzenie czarnych niczym noc ślepi, które więżą w swej intensywności jej własne. Potem zauważa nienaturalnie bladą twarz, wyraziste brwi, szlachetny nos, kilkudniowy zarost oraz czarne kosmyki włosów idealnie zaczesane do tyłu. Rozpoznaje smukłą sylwetkę, pod wpływem znajomego głosu mimowolnie się rozluźnia, choć przy tak niewielu spotkaniach stanowczo nie powinna. Lecz Ellie nie ma na to wpływu, spodziewając się okrutnika gwałtem odbierającego jej lata wolności, wyobrażała sobie postać zdecydowanie obcą i bardziej karykaturalną, niźli niespokojny alchemik stojący tuż przed nią. Dziewczę stopniowo zmniejsza między nimi dystans, zatrzymując się na odległość ledwie czterech kroków.
— Lordzie Burke — wita się, łapiąc za rąbki prześlicznej sukienki, dyga wdzięcznie. Nie pozwala zapaść niezręcznej ciszy, woląc brnąć w obraz wciąż nieświadomego głuptasa, niźli wyczekująco patrzeć, aż mężczyzna wykrzesa z siebie tych kilka oszczędnych słów z siebie — Mawiają, iż pierwsze spotkanie to przypadek, drugie natomiast to zbieg okoliczności. Jednak trzecie sir, to już wzór i doprawdy nie wiem, czym mogłoby być czwarte — przyszłością? Zastanawia się mimowolnie, acz kiedy przemawia, głos ma łagodny, z wplecioną weń nutą rozbawienia, mającą, chociaż częściowo zaradzić temu napięciu, jakie opadło raptownie na pare arystokratów. Trochę się lęka, nie do końca wie, jak winna myśleć o tej sytuacji, acz pewne jest jedno — nie zamierza mdleć, spinki do mankietów Quentin założył wyjątkowo gustowne.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Jest wiele słów, jakich nie chciałbym wypowiedzieć w ogóle, wiele jest też takich, które nie powinny paść właśnie dziś i właśnie teraz. Jednak to, że odbiera mi mowę jest reakcją prawidłową, pewnie nawet przez kobiety wychwalaną. Zaparło mu dech w piersiach, muszę wyglądać oszałamiająco pięknie - ale czy to nie jest tak, że wszyscy kojarzą mnie z milczeniem? Zgodnie z rodową dewizą powinienem używać częściej uszu niż języka. To przeświadczenie wrosło w arystokratyczną socjetę tkwiąc tam nieprzerwanie od wielu wieków. Czy mogłem przeciwstawić się przeznaczeniu? Wyjść z utartego schematu, który potwierdzał moją przynależność do Burke’ów? Powinienem z tego zrezygnować, chociażby na chwilę? Powiedzieć o wszystkim, o czym właśnie c h c i a ł e m powiedzieć? Nie wypada, przecież wiem, że nie mogę się uzewnętrznić w tak ważnej chwili. Zaufano nam, że przeprowadzimy spotkane, o zgrozo, transakcję, jak należy nie przynosząc wstydu swym rodzinom; Elodie w istocie nie miała czym się martwić, ale mnie od środka zjada niepewność. Znam siebie aż za dobrze, żeby przewidywać wspaniały sukces tych oświadczyn. Powinienem być jednym z tych uwodzicielskich lordów, którzy zabiegaliby o swą damę serca wytrwale, zdecydowanie i pięknie. Na to zasługuje lady Parkinson - mam tego świadomość pomimo ledwie dostrzegalnego kontaktu. Kilka niezobowiązujących spotkań nie mogło odkryć przed nami wszystkich kart jakimi dysponowaliśmy. Istnieliśmy jako zagadki skrywające we wnętrzu tajemnice, ukryte cechy oraz pilnie strzeżone myśli, jakimi nie dzielimy się ze wszystkimi dookoła. Chciałbym wierzyć, że to tylko taki początek - te bywają zdradziecko trudne. Mógłbym się już nauczyć tego, czego pragną kobiety. Mógłbym wreszcie podążyć ścieżką ich oczekiwań zamiast narzekać, że te niewiasty są tak odmienne od moich wyobrażeń. Kiedyś popełniłem taktyczny błąd sądząc, że w samotności będzie mi lepiej. Że wystarczę po prostu ja; do zmagania się z codziennością oraz niezwykłymi przeszkodami. Żona miała być jedynie celem do zaspokojenia wymagań rodziców i społeczeństwa, nikim więcej.
Teraz już wiem, że to nie jest takie proste. Lepiej iść przez życie wspólnie, szukać w drugiej osobie oparcia. Matka wiele razy mówiła mi, że nie bez powodu kobiety uważa się za szyję głowy rodziny. Wtedy nie rozumiałem tych słów, sądząc, że jestem nieomylny, butny i samowystarczalny. Zaś kiedy wszystko runęło okazało się, że nie mam nic. Ani siebie, ani wsparcia. Człowiek uczy się na błędach, dostałem szansę - wystarczy z niej skorzystać.
Nie uśmiecham się jednak, to zbyt trudne. Nabieram powietrza w płuca, przybieram pewną siebie pozę. To nic, że na moment mnie zamroczyło. - Wybacz mi lady, twa uroda mnie oszołomiła. - Wystarczy to powiedzieć. Wydusić z siebie, pozwolić myślom płynąć przez gardło nadając im konkretnego kształtu dźwięków. Nie muszę wcale stać jak słup soli licząc na to, że trwająca przede mną niewiasta sama domyśli się, dlaczego zamiast umilać jej dzień sprawiam, że ten staje się przykrym wspomnieniem jakie zapragnie usunąć ze swej pamięci. - Czwarte mogłoby być obietnicą życia przepełnionego szczęściem - stwierdzam nieco melancholijnie, chociaż faktycznie jest to realne. Nawet w zamku Durham. - Te kwiaty są dla ciebie, lady. Starałem się je przystroić tak, żeby były chociażby zbliżone do ciebie urodą, ale teraz widzę, że trud był daremny. Nie są nawet w stanie jej podkreślić - mówię, podając czarownicy bukiet. Jednocześnie gorączkowo myślę, czy to już ten moment, w którym powinienem dokonać powinności. Może najpierw wypadałoby odmówić uprzejmą pogawędkę na temat zdrowia rodzin oraz inne tego typu frazesy? Zerkam z ukosa na stojącą w kącie przyzwoitkę, na szczęście jedynego świadka mojego okrutnego roztargnienia. Wreszcie decyduję, że to ten moment. Ten, w którym zamiast odbębnić formułki, wymusić odpowiedź i wrócić do domu, wymaga ode mnie więcej chęci oraz inicjatywy. Dlatego wreszcie muszę uklęknąć i niczym zawodowy romantyk otworzyć pudełko z pierścionkiem, który oby spodobał się Elodie. Oby. - Chciałbym obiecać ci wszystko, co najlepsze lady, ale doskonale wiesz, że nie mogę. - Patrząc na mnie, ale tego to już nie mówię na głos. -Chcę ci za to obiecać moją lojalność, wsparcie oraz to, że zrobię wszystko dla twojego szczęścia jeśli zgodzisz się w swej wspaniałomyślności związać się ze mną małżeńskim węzłem - wyrzucam z siebie. Wcale nie szybko, o dziwo nie chaotycznie. Szczerze. Aż dziwnie brzmi to w moich uszach. Jakbym obnażył duszę. Czuję niezwykłą pustkę przerywaną donośnymi uderzeniami serca. Jak gdyby było już po wszystkim.
A to dopiero początek.
Teraz już wiem, że to nie jest takie proste. Lepiej iść przez życie wspólnie, szukać w drugiej osobie oparcia. Matka wiele razy mówiła mi, że nie bez powodu kobiety uważa się za szyję głowy rodziny. Wtedy nie rozumiałem tych słów, sądząc, że jestem nieomylny, butny i samowystarczalny. Zaś kiedy wszystko runęło okazało się, że nie mam nic. Ani siebie, ani wsparcia. Człowiek uczy się na błędach, dostałem szansę - wystarczy z niej skorzystać.
Nie uśmiecham się jednak, to zbyt trudne. Nabieram powietrza w płuca, przybieram pewną siebie pozę. To nic, że na moment mnie zamroczyło. - Wybacz mi lady, twa uroda mnie oszołomiła. - Wystarczy to powiedzieć. Wydusić z siebie, pozwolić myślom płynąć przez gardło nadając im konkretnego kształtu dźwięków. Nie muszę wcale stać jak słup soli licząc na to, że trwająca przede mną niewiasta sama domyśli się, dlaczego zamiast umilać jej dzień sprawiam, że ten staje się przykrym wspomnieniem jakie zapragnie usunąć ze swej pamięci. - Czwarte mogłoby być obietnicą życia przepełnionego szczęściem - stwierdzam nieco melancholijnie, chociaż faktycznie jest to realne. Nawet w zamku Durham. - Te kwiaty są dla ciebie, lady. Starałem się je przystroić tak, żeby były chociażby zbliżone do ciebie urodą, ale teraz widzę, że trud był daremny. Nie są nawet w stanie jej podkreślić - mówię, podając czarownicy bukiet. Jednocześnie gorączkowo myślę, czy to już ten moment, w którym powinienem dokonać powinności. Może najpierw wypadałoby odmówić uprzejmą pogawędkę na temat zdrowia rodzin oraz inne tego typu frazesy? Zerkam z ukosa na stojącą w kącie przyzwoitkę, na szczęście jedynego świadka mojego okrutnego roztargnienia. Wreszcie decyduję, że to ten moment. Ten, w którym zamiast odbębnić formułki, wymusić odpowiedź i wrócić do domu, wymaga ode mnie więcej chęci oraz inicjatywy. Dlatego wreszcie muszę uklęknąć i niczym zawodowy romantyk otworzyć pudełko z pierścionkiem, który oby spodobał się Elodie. Oby. - Chciałbym obiecać ci wszystko, co najlepsze lady, ale doskonale wiesz, że nie mogę. - Patrząc na mnie, ale tego to już nie mówię na głos. -Chcę ci za to obiecać moją lojalność, wsparcie oraz to, że zrobię wszystko dla twojego szczęścia jeśli zgodzisz się w swej wspaniałomyślności związać się ze mną małżeńskim węzłem - wyrzucam z siebie. Wcale nie szybko, o dziwo nie chaotycznie. Szczerze. Aż dziwnie brzmi to w moich uszach. Jakbym obnażył duszę. Czuję niezwykłą pustkę przerywaną donośnymi uderzeniami serca. Jak gdyby było już po wszystkim.
A to dopiero początek.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Och. Ma ochotę przytknąć delikatne opuszki palców do dolnej wargi, w nagłym przejęciu pozwolić różem splamić biel policzków, drżeniem skalać gładkie dłonie. Myśli, że to bardzo trudne. Serce trzepoce nieprzerwanie w piersi, niby ptak zaciekle walczący o wyrwanie się spomiędzy prętów żeber, myśli niespokojnie na wzór fal porywają się na klify złudnego opanowania. Zaakceptować wyrok, jaki nad nimi zapadł z chwilą, w której drzwi zamykają się za wiotką sylwetką z cichym trzaskiem. Pragnie przyjrzeć się własnym rączkom, musnąć kark przysłonięty karmelowymi splotami, upewnić się, iż wrażliwej skóry nie przebiły aksamitne nici, którymi zaraz to zacznie poruszać jakaś persona z zewnątrz. Czy wciąż jest zdolna do wykonania kroku z własnej woli? Nie, uświadamia sobie ze smutkiem, nie jest, oczywiście, że nie jest. Każdy kolejny ruch został już bowiem starannie zaplanowany i choćby wspięła się na same czubki palców stóp, tak winna była krążyć wokół znamiennego tak — nigdy inaczej. Tego oczekiwała szacowna rodzina i żadne dąsy, żaden ogrom rozczarowania, jaki odczuła, nie mógł tego zmienić. Karmiąc się oczekiwaniami, spijając pochlebstwa niczym motyl słodycz nektaru — pozwoliła utkać misterną sieć wyobrażeń, prawdziwie teatralnych gestów wzbudzających zachwyt u najbliższych, czasem nawet coś więcej w oczach o zmiennych barwach, acz zwykle oscylujących wokół wszelkich odcieni brązu. Jakże zawstydzającym było zetknąć się teraz z rzeczywistością pozbawioną zapierających dech w piersiach barw, tutaj w salonie z mężczyzną ledwo znanym, acz wkrótce mającym dzierżyć niezaprzeczalną władzę nad jej życiem. Czy wiedział? Trochę lęka się zapytać, choć wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż lord Burke doskonale zdawał sobie sprawę z tego, co ich czeka. Nie czuje jednak złości, nie zamierza piąstkami uderzać o szeroką pierś, dopominając się o zadośćuczynienie dokonanych krzywd, które przecież krzywdami w żadnym wypadku nie były. Bardziej podziw zaczyna się w niej tlić, podziw, że alchemik nie zdradził się ni jednym słowem, nie wykorzystał posiadanej władzy, nie śmiał naginać zdania dziewczątka do swego własnego. I to pozwala lady Parkinson na łagodny, skropiony naturalną słodyczą uśmiech, na słowa gładko płynące w powietrzu przesyconym subtelnym aromatem kwiecia. Nie spodziewa się jednak tak pewnej odpowiedzi, prostej i pozbawionej niedomówień, popartej nieruchomym spojrzeniem czarnych oczu, pod którego naporem płoche serce na moment zamiera, a potem przez trzy uderzenia bije prawdziwie przedziwnym rytmem. Trochę znanym, w innym czasie, przy innej osobie. Jak dziwnie.
— Lord jest zbyt uprzejmy, więc czy w swej uprzejmości wybaczy mi lord brak przeprosin za me przewiny? — pragnie brzmieć lekko, pogodnie, nieco figlarnie, acz nie bezczelnie. Pragnie przede wszystkim zamaskować nagłe zdenerwowanie, ten dziwny rytm serca oraz myśli krążące wokół faktu, iż oszołomiła kogoś sobą. Nawet jeśli była to tylko grzeczność, zręczny dobór odpowiednich wyrazów, tak mile łechtał on ego, sprawiając ogrom przyjemności spływający na artystkę. Ta zaraz ulega pomniejszeniu, gdy obietnica życia przepełnionego szczęściem brzmi wyjątkowo przygnębiająco. Nie podoba się jej to, ten smutek przebrzmiewający w jego głosie. Nie warta była w jego oczach takiego życia? Nie warta była podjęcia choćby i próby? Ach! Nie znali się dobrze, jakże mogła interpretować wypowiedzi czarnowłosego, nie znając jego myśli? Czy kiedyś będzie mieć szansę poznać, chociaż ich strzęp? — Jednak trud, jaki weń lord włożył, czyni je najpiękniejszymi, jakie kiedykolwiek widziałam, dziękuję sir — mówi miękko, odbierając bukiet i niemal natychmiast zatapiając kształtny nosek w delikatnych płatkach. Zapach nie jest natarczywy, ładnie współgra z poszczególnymi okazami i Ellie zauważa zadowolona, iż te kilka róż w bukiecie widniejących, zostało pozbawionych wszelkich kolców. Jakże zmyślnie! Jest tak zafascynowana grą świateł pląsającą pośród bogatych ozdób, iż drga, dopiero gdy szmer szat ocierających się o posadzkę dociera do jej uszu. Orzechowe oczy otwierają się szeroko, różane usta rozchylają się nieznacznie, kiedy oto Quentin składa swą propozycję, prosząc tym samym perełkę o rękę. Nie ma w tym gorących zapewnień o miłości ani o uwielbieniu, a i tak wzruszenie zaciska długie palce na łabędziej szyi arystokratki. Przestępuje drobny krok do przodu, wyciąga dłoń, lecz nie sięga po pudełeczko z pierścionkiem — choć w środku aż się skręca, by sprawdzić osobiście szlif, docenić kunszt białego złota, upewnić się, że diament jest odpowiednio kosztowny, dzięki czemu jej pierścionek zaręczynowy będzie mogła uznać na najwspanialszy na świecie — a opuszkami muska policzek tego, który miał zostać jej mężem. Delikatnie, ostrożnie niby motyle skrzydła, jakby chciała upewnić się, że to nie sen, że chłód skóry pod paluszkami jest rzeczywisty. Odsuwa się zaraz w zawstydzeniu, choć ręki nie opuszcza.
— Powiedziałeś mi lordzie Burke, iż nie możesz obiecać mi wszystkiego, co najlepsze, a jednak przyrzekasz mi wszystko, czego mogłabym pragnąć. Nie wiem, jak mogę to rozumieć — właściwie szepce, upojona intymnością atmosfery i nawet obecność przyzwoitki, która uprzejmie kieruje swoje spojrzenie w okno, nie jest w stanie jej zakłócić — Więc proszę, nie obiecuj mi. Daj mi wszystko, o czym wspomniałeś, podaruj bym i ja mogła ofiarować ci to samo. Bym mogła podczas wspólnie spędzanych chwil mówić ci ciche tak — prostuje się nagle, poruszając palcami wciąż wyciągniętej dłoni — Tak — powtarza mocniej, pewniej, chociaż trudna do zinterpretowania nieśmiałość wciąż zalega w orzechu tęczówek. Dziewczątko czeka jednak, aż czarodziej wsunie pierścionek na palec serdeczny, aż nieuchronny wyrok zapadnie nad nimi i zostanie przyjęty nie z rozgoryczeniem, a szczerą wdzięcznością oraz radością.
— Lord jest zbyt uprzejmy, więc czy w swej uprzejmości wybaczy mi lord brak przeprosin za me przewiny? — pragnie brzmieć lekko, pogodnie, nieco figlarnie, acz nie bezczelnie. Pragnie przede wszystkim zamaskować nagłe zdenerwowanie, ten dziwny rytm serca oraz myśli krążące wokół faktu, iż oszołomiła kogoś sobą. Nawet jeśli była to tylko grzeczność, zręczny dobór odpowiednich wyrazów, tak mile łechtał on ego, sprawiając ogrom przyjemności spływający na artystkę. Ta zaraz ulega pomniejszeniu, gdy obietnica życia przepełnionego szczęściem brzmi wyjątkowo przygnębiająco. Nie podoba się jej to, ten smutek przebrzmiewający w jego głosie. Nie warta była w jego oczach takiego życia? Nie warta była podjęcia choćby i próby? Ach! Nie znali się dobrze, jakże mogła interpretować wypowiedzi czarnowłosego, nie znając jego myśli? Czy kiedyś będzie mieć szansę poznać, chociaż ich strzęp? — Jednak trud, jaki weń lord włożył, czyni je najpiękniejszymi, jakie kiedykolwiek widziałam, dziękuję sir — mówi miękko, odbierając bukiet i niemal natychmiast zatapiając kształtny nosek w delikatnych płatkach. Zapach nie jest natarczywy, ładnie współgra z poszczególnymi okazami i Ellie zauważa zadowolona, iż te kilka róż w bukiecie widniejących, zostało pozbawionych wszelkich kolców. Jakże zmyślnie! Jest tak zafascynowana grą świateł pląsającą pośród bogatych ozdób, iż drga, dopiero gdy szmer szat ocierających się o posadzkę dociera do jej uszu. Orzechowe oczy otwierają się szeroko, różane usta rozchylają się nieznacznie, kiedy oto Quentin składa swą propozycję, prosząc tym samym perełkę o rękę. Nie ma w tym gorących zapewnień o miłości ani o uwielbieniu, a i tak wzruszenie zaciska długie palce na łabędziej szyi arystokratki. Przestępuje drobny krok do przodu, wyciąga dłoń, lecz nie sięga po pudełeczko z pierścionkiem — choć w środku aż się skręca, by sprawdzić osobiście szlif, docenić kunszt białego złota, upewnić się, że diament jest odpowiednio kosztowny, dzięki czemu jej pierścionek zaręczynowy będzie mogła uznać na najwspanialszy na świecie — a opuszkami muska policzek tego, który miał zostać jej mężem. Delikatnie, ostrożnie niby motyle skrzydła, jakby chciała upewnić się, że to nie sen, że chłód skóry pod paluszkami jest rzeczywisty. Odsuwa się zaraz w zawstydzeniu, choć ręki nie opuszcza.
— Powiedziałeś mi lordzie Burke, iż nie możesz obiecać mi wszystkiego, co najlepsze, a jednak przyrzekasz mi wszystko, czego mogłabym pragnąć. Nie wiem, jak mogę to rozumieć — właściwie szepce, upojona intymnością atmosfery i nawet obecność przyzwoitki, która uprzejmie kieruje swoje spojrzenie w okno, nie jest w stanie jej zakłócić — Więc proszę, nie obiecuj mi. Daj mi wszystko, o czym wspomniałeś, podaruj bym i ja mogła ofiarować ci to samo. Bym mogła podczas wspólnie spędzanych chwil mówić ci ciche tak — prostuje się nagle, poruszając palcami wciąż wyciągniętej dłoni — Tak — powtarza mocniej, pewniej, chociaż trudna do zinterpretowania nieśmiałość wciąż zalega w orzechu tęczówek. Dziewczątko czeka jednak, aż czarodziej wsunie pierścionek na palec serdeczny, aż nieuchronny wyrok zapadnie nad nimi i zostanie przyjęty nie z rozgoryczeniem, a szczerą wdzięcznością oraz radością.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Mam ochotę rozpłynąć się w powietrzu lub zapaść pod ziemię - cokolwiek, co dałoby mi chwilę czasu na ostudzenie emocji. Emocji nowych, dotąd niedoświadczonych, błądzę w nich jak we mgle; zagubiony, niepewny, błagający o szybki koniec. Nie dlatego, że obecność Elodie jest mi wstrętna, wręcz przeciwnie - i to jest prawdziwym problemem. Byłoby łatwiej, gdyby mi nie zależało. Tak jak za pierwszym razem. Łatwo jest się zdystansować do rzeczywistości podczas odczuwania obojętności zmieszanej z pogardą niż w trakcie uzewnętrzniania się oraz chwil szczerości. To właśnie je ofiarowuję dzisiaj stojącej przede mnie kobiecie. Pięknej, młodej, utalentowanej - z wielkimi oczekiwaniami, których nie umiem sprostać. Nieważne jak mocno chciałbym spełnienia tych kobiecych marzeń, po prostu wiem, że to niemożliwe. Nie zapewnię jej już romantycznej adoracji na jaką zasługuje. Mogę być sobą lub swoją lepszą wersją; właśnie to drugi wariant dziś wybieram. Usiłuję przynajmniej odrobinę wywlec swoje blade ciało spoza strefy komfortu, zrobić coś, czego dotąd nie robiłem. Być kimś, kto przynajmniej stara się zadowolić drugą osobę. Pomyśleć o jej pragnieniach, potrzebach i troskach. To nie jest prosta sytuacja, chociaż to ja jestem starszy, powinienem być odpowiedzialniejszy. Odważniejszy. Przejąć kontrolę nad toczącymi się wydarzeniami i zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby uczynić ciążące brzemię przynajmniej odrobinę znośniejszym. Dlatego koncentruję się na oddechu, na spokoju pomimo dudniącego w piersi serca, obaw zalewających gęstą trucizną mój umysł. Od dawna tak się właśnie czuję - pełen strachu o niesprostanie cudzym oczekiwaniom. Rodzice wymagali ode mnie wiele, jak zresztą od każdego z nas, taka jest cena za bycie szlacheckim dzieckiem. Ale później presja rosła, zwłaszcza kiedy uaktywniła się moja choroba i wszystkie cele, jakie majaczyły na horyzoncie, znikły bezpowrotnie. Teraz mogę je skorygować, wymyślić na nowo, przecież wystarczy próbować.
W nagrodę otrzymując najpiękniejszy uśmiech świata, subtelną iskrę w orzechowych oczach oraz ledwie zauważalne drżenie ust - naprawdę czuję się, jakby ktoś rzucił na mnie urok. Urok niepozwalający oderwać spojrzenia, chociaż to tak okrutnie nietaktowne. Powinienem odchrząknąć, uciec wzrokiem do zieleni najbliższej ściany, ale te wszystkie zmagania zajmują wiele czasu. Mam wrażenie, ze mija cała wieczność nim zmuszam ciało do posłuszeństwa, przestając się tym samym wpatrywać w łagodną twarz lady Parkinson. Jednak nie przerywam intymności chwili żadnym brutalnym dźwiękiem, tak mocno niepasującym do scenerii. Nagle orientuję się, że chciałbym poznać jej myśli, wiedzieć, co zrobić, żeby ukoić rozczarowanie, jakiego musiała doświadczyć. I jakiego z powodu dobrego wychowania nie zamierza pokazać. Odnoszę wrażenie, że jestem zamknięty w klatce niedopowiedzeń, subtelnych masek, których nie chciałbym doświadczać. Nie wtedy, kiedy naprawdę się staram. Kiedy prawda płynie potokiem słów, jakich dawno nie wypowiedziałem. Nie w takiej ilości, nie tak mocno nasączonych prywatnością, do której nikogo nie dopuszczam. Czy robię dobrze? Czy powinienem obnażać się przed kimś, kogo nie znam zbyt dobrze? Czy nie zechce tego wykorzystać ku mej zgubie? Nie wiem. Wiem jedynie, że nie mogę cały czas stać i milczeć, pogłębiając kobiece rozgoryczenie.
Uśmiechnąłbym się, gdybym tylko umiał; zamiast tego ciepło dociera do czarnych tęczówek, błyszcząc przez krótki moment czymś, co przeciętni ludzie nazywają radością. - Wybaczę ci lady wiele więcej, chociaż tutaj akurat nie ma czego - przyznaję lekkim tonem, co zadziwia mnie momentalnie, bo przecież jeszcze przed chwilą umierałem ze stresu. W powolnej agonii poszukiwania zrozumienia oraz przynajmniej strzępków akceptacji, bo na nic więcej nie mogę liczyć. I nawet nie chcę, nie powinienem, nie umiem. W pewnych sferach życia podnoszę poprzeczkę niemożliwie wysoko, we wszystkich innych… stawiam ją na ziemi, i tak bojąc się ryzyka.
Smutek naznaczony jest tym, że doskonale siebie znam. Nie śpiewam serenad, nie piszę poematów, nie porywam do tańca przy każdej możliwej okazji. Nie manewruję pięknym słownictwem ani charyzmatyczną osobowością, przez co wątpię w możliwość ofiarowania szczęścia komuś, kto na to wszystko zasługuje. Czy kiedyś pozbędę się kompleksów? Być może, staram się przecież zmienić, ale to powolny proces. Nie do odtworzenia w jeden dzień. Na szczęście nie boję się pracy - nie nad sobą, w końcu nie po raz pierwszy próbuję się zmienić.
Nie wiem, czy następne słowa są spowodowane uprzejmością i taktem, czy może rzeczywistą opinią, trudno mi powiedzieć. Dlatego kiwam ostrożnie głową, nie decydując się na dalszą polemikę. Nie teraz, kiedy stoję przed najważniejszym momentem naszego życia; powinienem skierować słowa w stronę zawiązującego się sojuszu, nie dywagacją na temat kwiatów. I tak blednących w obliczu tej chwili, nieznośnie płytkimi w odniesieniu do całości zaręczyn. Powinny być one magiczną chwilą, deklaracją miłości, ale nie mógłbym rzucać kłamstwami. Oboje nie czuliśmy żadnych płomiennych namiętności, więc postanowiłem wyzbyć się fałszywości oraz zbędnego patosu - wierząc, że tego, czego potrzebujemy, to czasu. I chęci. Wtedy wszystko będzie możliwe.
Nie wiem, czy uczucie dotyku na policzku jest prawdziwe, czy tylko snem - tak delikatne, że ledwie wyczuwalne. Może to wszystko sobie zmyśliłem, to przez adrenalinę krążącą w żyłach. - Wybacz mi lady, sądziłem, że będziesz pragnąć o wiele więcej. Nic w tym złego, wręcz przeciwnie, zasługujesz na wiele więcej. Żałuję jedynie, że nie mogę ci tego ofiarować od razu - odpowiadam możliwie spokojnie, usiłując utrzymać drżący głos w ryzach. - Naturalnie - przytakuję ostatecznie, zdeterminowany do spełnienia złożonej obietnicy. Nie powiem o tym już nic więcej, bo wciąż uważam, że słowa są jedynie pustką. Dopiero obleczone w czyny stają się trwałym fundamentem pod każdą relację. Pozostaje nam czekać i sprawdzić czy umiem sprostać wymaganiom jakie sam przed sobą postawiłem.
Bez zbędnego przedłużania, delikatnie wsuwam pierścionek na drobny palec teraz już narzeczonej. W całości koncentruję się na utrzymaniu pewnej, niedrżącej ręki, żeby nie zrujnować płynności intymnego momentu. Wreszcie podnoszę się, nie będąc pewnym ile czasu znajdujemy się zamknięci w tej chwili, ale powoli wraca mi pewność siebie. To znaczy ten kawałek, jaki posiadam.
W romantycznych książkach unia bohaterów powinna być zwieńczona pełnym namiętności pocałunkiem, ale arystokratyczna rzeczywistość prezentuje się już inaczej. Z tego powodu unoszę lekko zapierścionkowaną dłoń, po czym nachylam się do niej, żeby musnąć jej wierzch swoimi ustami. Tylko tyle i aż tyle; nie jestem przekonany czy widać w tym geście moje emocje, zwłaszcza, że nigdy nie praktykowałem podobnej bliskości, nie przejmując się ani etykietą, ani fizycznym kontaktem. Wolę go unikać, kłaniając się lub potakując głową, ale nic ponad to. Kolejne wyjście ze strefy komfortu jest nieco przytłaczające, ale w pewien pokraczny sposób satysfakcjonujące. - Czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić teraz, lady? - pytam poważnie, chcąc ofiarować jej namiastkę przyszłości. Tego, że mi zależy, że nie zamierzam zatrzasnąć się w egoizmie i obojętności, że postanawiam poprawę i nie jest to tylko czczą obietnicą.
W nagrodę otrzymując najpiękniejszy uśmiech świata, subtelną iskrę w orzechowych oczach oraz ledwie zauważalne drżenie ust - naprawdę czuję się, jakby ktoś rzucił na mnie urok. Urok niepozwalający oderwać spojrzenia, chociaż to tak okrutnie nietaktowne. Powinienem odchrząknąć, uciec wzrokiem do zieleni najbliższej ściany, ale te wszystkie zmagania zajmują wiele czasu. Mam wrażenie, ze mija cała wieczność nim zmuszam ciało do posłuszeństwa, przestając się tym samym wpatrywać w łagodną twarz lady Parkinson. Jednak nie przerywam intymności chwili żadnym brutalnym dźwiękiem, tak mocno niepasującym do scenerii. Nagle orientuję się, że chciałbym poznać jej myśli, wiedzieć, co zrobić, żeby ukoić rozczarowanie, jakiego musiała doświadczyć. I jakiego z powodu dobrego wychowania nie zamierza pokazać. Odnoszę wrażenie, że jestem zamknięty w klatce niedopowiedzeń, subtelnych masek, których nie chciałbym doświadczać. Nie wtedy, kiedy naprawdę się staram. Kiedy prawda płynie potokiem słów, jakich dawno nie wypowiedziałem. Nie w takiej ilości, nie tak mocno nasączonych prywatnością, do której nikogo nie dopuszczam. Czy robię dobrze? Czy powinienem obnażać się przed kimś, kogo nie znam zbyt dobrze? Czy nie zechce tego wykorzystać ku mej zgubie? Nie wiem. Wiem jedynie, że nie mogę cały czas stać i milczeć, pogłębiając kobiece rozgoryczenie.
Uśmiechnąłbym się, gdybym tylko umiał; zamiast tego ciepło dociera do czarnych tęczówek, błyszcząc przez krótki moment czymś, co przeciętni ludzie nazywają radością. - Wybaczę ci lady wiele więcej, chociaż tutaj akurat nie ma czego - przyznaję lekkim tonem, co zadziwia mnie momentalnie, bo przecież jeszcze przed chwilą umierałem ze stresu. W powolnej agonii poszukiwania zrozumienia oraz przynajmniej strzępków akceptacji, bo na nic więcej nie mogę liczyć. I nawet nie chcę, nie powinienem, nie umiem. W pewnych sferach życia podnoszę poprzeczkę niemożliwie wysoko, we wszystkich innych… stawiam ją na ziemi, i tak bojąc się ryzyka.
Smutek naznaczony jest tym, że doskonale siebie znam. Nie śpiewam serenad, nie piszę poematów, nie porywam do tańca przy każdej możliwej okazji. Nie manewruję pięknym słownictwem ani charyzmatyczną osobowością, przez co wątpię w możliwość ofiarowania szczęścia komuś, kto na to wszystko zasługuje. Czy kiedyś pozbędę się kompleksów? Być może, staram się przecież zmienić, ale to powolny proces. Nie do odtworzenia w jeden dzień. Na szczęście nie boję się pracy - nie nad sobą, w końcu nie po raz pierwszy próbuję się zmienić.
Nie wiem, czy następne słowa są spowodowane uprzejmością i taktem, czy może rzeczywistą opinią, trudno mi powiedzieć. Dlatego kiwam ostrożnie głową, nie decydując się na dalszą polemikę. Nie teraz, kiedy stoję przed najważniejszym momentem naszego życia; powinienem skierować słowa w stronę zawiązującego się sojuszu, nie dywagacją na temat kwiatów. I tak blednących w obliczu tej chwili, nieznośnie płytkimi w odniesieniu do całości zaręczyn. Powinny być one magiczną chwilą, deklaracją miłości, ale nie mógłbym rzucać kłamstwami. Oboje nie czuliśmy żadnych płomiennych namiętności, więc postanowiłem wyzbyć się fałszywości oraz zbędnego patosu - wierząc, że tego, czego potrzebujemy, to czasu. I chęci. Wtedy wszystko będzie możliwe.
Nie wiem, czy uczucie dotyku na policzku jest prawdziwe, czy tylko snem - tak delikatne, że ledwie wyczuwalne. Może to wszystko sobie zmyśliłem, to przez adrenalinę krążącą w żyłach. - Wybacz mi lady, sądziłem, że będziesz pragnąć o wiele więcej. Nic w tym złego, wręcz przeciwnie, zasługujesz na wiele więcej. Żałuję jedynie, że nie mogę ci tego ofiarować od razu - odpowiadam możliwie spokojnie, usiłując utrzymać drżący głos w ryzach. - Naturalnie - przytakuję ostatecznie, zdeterminowany do spełnienia złożonej obietnicy. Nie powiem o tym już nic więcej, bo wciąż uważam, że słowa są jedynie pustką. Dopiero obleczone w czyny stają się trwałym fundamentem pod każdą relację. Pozostaje nam czekać i sprawdzić czy umiem sprostać wymaganiom jakie sam przed sobą postawiłem.
Bez zbędnego przedłużania, delikatnie wsuwam pierścionek na drobny palec teraz już narzeczonej. W całości koncentruję się na utrzymaniu pewnej, niedrżącej ręki, żeby nie zrujnować płynności intymnego momentu. Wreszcie podnoszę się, nie będąc pewnym ile czasu znajdujemy się zamknięci w tej chwili, ale powoli wraca mi pewność siebie. To znaczy ten kawałek, jaki posiadam.
W romantycznych książkach unia bohaterów powinna być zwieńczona pełnym namiętności pocałunkiem, ale arystokratyczna rzeczywistość prezentuje się już inaczej. Z tego powodu unoszę lekko zapierścionkowaną dłoń, po czym nachylam się do niej, żeby musnąć jej wierzch swoimi ustami. Tylko tyle i aż tyle; nie jestem przekonany czy widać w tym geście moje emocje, zwłaszcza, że nigdy nie praktykowałem podobnej bliskości, nie przejmując się ani etykietą, ani fizycznym kontaktem. Wolę go unikać, kłaniając się lub potakując głową, ale nic ponad to. Kolejne wyjście ze strefy komfortu jest nieco przytłaczające, ale w pewien pokraczny sposób satysfakcjonujące. - Czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić teraz, lady? - pytam poważnie, chcąc ofiarować jej namiastkę przyszłości. Tego, że mi zależy, że nie zamierzam zatrzasnąć się w egoizmie i obojętności, że postanawiam poprawę i nie jest to tylko czczą obietnicą.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zgubili się gdzieś między obowiązkiem, rozczarowaniem a całą gamą emocji zdradliwych, acz nie nieprzyjemnych, zgromadzonych w przestronnym pokoju, równie dobrze mogącym znajdować się na samym końcu świata. Nadzieja ścierała się wdzięcznie z oczekiwaniami, burząc ich nieumiejętną, nazbyt cienką formę, nadawała nowy kształt wraz z każdym dźwięcznym słowem wypadającym spomiędzy pary ust, tworzyła coraz to różniejsze perspektywy znaczone namiastką szczęścia, bądź tragedii i wszystkie one miały w sobie tę iskrę determinacji. Swoistego zawzięcia się, zmuszającego do opuszczenia bezpiecznych wód swego usposobienia, do wyjścia naprzeciw osądom i prędkim wydawaniu wyroków, do podarowania szansy drugiej osobie. Jakże łatwo mogli przekreślić siebie nawzajem, ukryć zamotane dusze za maską powinności, która ciążyła nad nimi niby krucze sylwetki zwiastujące posępnie nieuchronny los. Było to jednak trudne, gdy upojeni chwilą, spleceni intymnością wpojonych oraz wyuczonych gestów, zdołali powiązać ze sobą intensywność spojrzeń, płochliwych drżeń serca. I Elodie nagle tak zapomina o wszystkich swoich wyobrażeniach, o gorączkowych słowach zapewniających o niegasnących uczuciach, o tańcach oraz subtelnych muśnięciach dłoni, o poezji cieszącej artystyczny umysł i tylko kwestia drobnych, zalotnych upominków wciąż pozostaje na płyciźnie jestestwa, gdyż łaknące poklasku ego nie da się tak łatwo przyćmić. Niemniej ma przecież przed sobą mężczyznę doskonale wychowanego, nieco ponurego, jednakże odnoszącego się wobec niej z niesamowitą delikatnością, ważącego każde zdanie, przez co jego opinie jedynie nabierały na znaczeniu i nade wszystko, obiecującego szczęście, acz nie ślepo zapewniającego o własnej wierności, o emocjach niemających jeszcze (jeśli w ogóle) prawa istnieć, a których tak ślepo łaknęły wszystkie panienki. I jakoś mniej jest rozeźlona, kiedy tak młodziutka dama nie styka się z okrucieństwem własnego położenia, zaznaczeniem pozycji zwycięskiej w ich małej grze, a szczerą chęcią zapewnienia dostatniego życia. Mogła to zaakceptować, nawet jeśli decyzja została za nią podjęta w momencie, w którym drzwi od gabinetu papy zamknęły się za plecami lorda Burke.
Przekręca jasną główkę leciutko na bok, niczym zaintrygowany ptak, niczym kocię, przed którym ktoś zamachał kolorowym piórkiem. Wzrokiem bada wyraziste rysy twarzy czarodzieja, syci się emocjami, wzrusza się pozornym spokojem słów oraz tą plątaniną w nich drzemiącą, której mimo wszystko nie jest w stanie przemilczeć.
— Szczęście ma w sobie niedorzecznie wiele elementów sir, większych oraz mniejszych, a ty obiecałeś uczynić wszystko by mi je zapewnić — tak jak ja przyrzekłam to tobie, acz nie mówi tego na głos. Nie jest to łatwe, nagle myśleć o innych, nie mając przy tym tak do końca wprawy, gdy zwykło się obracać wokół własnej osoby. Czy jemu mogło przyjść to z taką łatwością? Czy naprawdę był skłonny się tak poświęcić, dla niej? — Jeżeli więc szczęście jest tym, do czego każdy zwykł dążyć, jakże mogłoby być coś więcej? — pyta, nie ironicznie, nie z pychą znaczącą słodkie tony głosu lady Parkinson. Jest w tym pewnego rodzaju ciekawość, chęć pojęcia głoszonego przekazu, potrzeba powstrzymania się przed splamieniem różem policzków. Bo mówi jej, że zasługuje na więcej. Ach. Jak na kogoś tak nieporadnego w kontaktach towarzyskich, Quentin wydawał się mieć zaskakującą zdolność ujmowania słowem, kojącym doborem wyrazów uśmierzających szalejącą we wnętrzu perełki burzę. Pozostawało już tylko poczucie słuszności oraz ciepła rozlewającego się w płochliwym serduszku szlachcianki, gdy jasne dłonie przyozdabiały jej znacznie drobniejszą rączkę pierścionkiem. Stała się więc narzeczoną, godną reprezentantką swego rodu, już nie zwykłą panienką, nie córką, a przyszłą żoną. Jak dziwnie, trzepoce rzęsami w oszołomieniu, skupiona na błyskotce i drga, dopiero gdy usta alchemika muskają delikatne knykcie, przywołując na wargi dziewczątka uśmiech prawdziwie tkliwy, pełen wdzięczności, pogłębiający się bardziej wraz z zadanym przez narzeczonego pytaniem.
— Proszę pozwolić mi oprowadzić się po naszych ogrodach sir, poświęcić nieco czasu nim krewni zdecydują się złożyć nam wylewne gratulacje — odpowiada Ellie, walcząc dzielnie z nieśmiałością chcącą skropić sobą wypowiadane zdania. Salonik wydawał się nagle zbyt mały, a koniec świata zbyt odległy dla artystki i ta odrobina spokoju, być może okraszonego rozmową pozbawioną kontroli osób trzecich byłaby czymś prawdziwie przyjemnym. Nie wspominając już o tej samolubnej potrzebie zachowania zarówno skrzącego w promieniach słońca pierścionka, jak i towarzystwa ciemnowłosego mężczyzny przez kilka minut tylko dla siebie, nim otoczy ich szczebiot cioteczek Parkinson oraz ciężki wzrok męskiej części rodziny.
Przekręca jasną główkę leciutko na bok, niczym zaintrygowany ptak, niczym kocię, przed którym ktoś zamachał kolorowym piórkiem. Wzrokiem bada wyraziste rysy twarzy czarodzieja, syci się emocjami, wzrusza się pozornym spokojem słów oraz tą plątaniną w nich drzemiącą, której mimo wszystko nie jest w stanie przemilczeć.
— Szczęście ma w sobie niedorzecznie wiele elementów sir, większych oraz mniejszych, a ty obiecałeś uczynić wszystko by mi je zapewnić — tak jak ja przyrzekłam to tobie, acz nie mówi tego na głos. Nie jest to łatwe, nagle myśleć o innych, nie mając przy tym tak do końca wprawy, gdy zwykło się obracać wokół własnej osoby. Czy jemu mogło przyjść to z taką łatwością? Czy naprawdę był skłonny się tak poświęcić, dla niej? — Jeżeli więc szczęście jest tym, do czego każdy zwykł dążyć, jakże mogłoby być coś więcej? — pyta, nie ironicznie, nie z pychą znaczącą słodkie tony głosu lady Parkinson. Jest w tym pewnego rodzaju ciekawość, chęć pojęcia głoszonego przekazu, potrzeba powstrzymania się przed splamieniem różem policzków. Bo mówi jej, że zasługuje na więcej. Ach. Jak na kogoś tak nieporadnego w kontaktach towarzyskich, Quentin wydawał się mieć zaskakującą zdolność ujmowania słowem, kojącym doborem wyrazów uśmierzających szalejącą we wnętrzu perełki burzę. Pozostawało już tylko poczucie słuszności oraz ciepła rozlewającego się w płochliwym serduszku szlachcianki, gdy jasne dłonie przyozdabiały jej znacznie drobniejszą rączkę pierścionkiem. Stała się więc narzeczoną, godną reprezentantką swego rodu, już nie zwykłą panienką, nie córką, a przyszłą żoną. Jak dziwnie, trzepoce rzęsami w oszołomieniu, skupiona na błyskotce i drga, dopiero gdy usta alchemika muskają delikatne knykcie, przywołując na wargi dziewczątka uśmiech prawdziwie tkliwy, pełen wdzięczności, pogłębiający się bardziej wraz z zadanym przez narzeczonego pytaniem.
— Proszę pozwolić mi oprowadzić się po naszych ogrodach sir, poświęcić nieco czasu nim krewni zdecydują się złożyć nam wylewne gratulacje — odpowiada Ellie, walcząc dzielnie z nieśmiałością chcącą skropić sobą wypowiadane zdania. Salonik wydawał się nagle zbyt mały, a koniec świata zbyt odległy dla artystki i ta odrobina spokoju, być może okraszonego rozmową pozbawioną kontroli osób trzecich byłaby czymś prawdziwie przyjemnym. Nie wspominając już o tej samolubnej potrzebie zachowania zarówno skrzącego w promieniach słońca pierścionka, jak i towarzystwa ciemnowłosego mężczyzny przez kilka minut tylko dla siebie, nim otoczy ich szczebiot cioteczek Parkinson oraz ciężki wzrok męskiej części rodziny.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Ostrożność. Zawsze obiecuję sobie, że to ona będzie wyznacznikiem w moim życiu, ale jak zwykle piekło wybrukowane jest dobrymi chęciami. Zwykle potrafię trzymać gardę, podążać wyznaczoną sobie drogą, ale w przypadku kobiet oczekiwania niemal zawsze rozmijają się z prawdą. Zwłaszcza z pięknymi, odważnymi niewiastami - będącymi prawdziwym zagrożeniem dla kogoś równie nieśmiałego co ja. Nie nauczyłem się jak sobie z nimi radzić, bo rzadko bywałem na sabatach - z kolei przedstawicielki mojego rodu są ciche, poważne oraz… zwyczajne? Nie wiem do końca jak to określić, ale czuję się przy nich swobodnie. Tak samo jak przy wszystkich wolących milczeć damach. Te charyzmatyczne, sypiące tematami konwersacji jak z rękawa, nadal są dla mnie egzotyką. Pomimo tylu lat na arystokratycznej scenie wciąż czuję się jak jakiś debiutant, który zapomina języka w gębie. Lepiej jest wtedy udawać niezainteresowanego, obojętnego, zdystansowanego. Wierzyć, że takie działanie zdoła mnie uchronić przed zgubą - nic z tego. Po raz kolejny przyłapuję się na nieeleganckim wpatrywaniu się w eteryczną sylwetkę, w piękną twarz oraz roziskrzone oczy; przyłapuję się na tym, że potok słów wydostający się z spomiędzy idealnych ust lady Parkinson nie jest drażniący. Jest zaskakująco przyjemny, subtelnie wyważony, dający nadzieję. Przy tym rozbudzający pozytywne uczucia - takich, o których zdałem się zapomnieć przez te lata zamykania się w alchemicznej pracowni. Powinienem być coraz mocniej zdenerwowany, niemogący się wysłowić, przerażony powagą danej sytuacji, ale czuję coś zupełnie odwrotnego. Jakbym powoli się rozluźniał, otwierał na łagodną obecność Elodie. To zaskakujące, na tyle, że wprawia mnie ono w nieustanne zdumienie. Nagle okazuje się, że nie marzę o tym, żeby zniknąć, jak jeszcze parę momentów temu; teraz zaczynam się czuć po prostu dobrze. Nie, nadal nie pasuję do pięknego obrazu wyrafinowanych kolorów oraz ujmującego światła, jak opisałbym całą osobę gospodyni. Pod tym kątem nic się nie zmieniło - jestem czarną, nieznośną plamą na nieskazitelnym płótnie delikatności, po prostu nie czuję się z tą świadomością aż tak niezręcznie. Owszem, dalej sądzę, że lord Parkinson powinien wybrać lepiej dla swej krewniaczki, zapewnić jej dostatek u boku równie czarującego co ona waszmościa, ale może ta sytuacja paradoksalnie pozwoli rozkwitnąć młodziutkiej lady. Może zdołam tym samym uwypuklić niewątpliwy rząd jej zalet, dzięki czemu zdoła błyszczeć intensywniej niż wszystkie inne czarownice.
Cóż, nie wiem co przyniesie przyszłość - oprócz oczywistego, czyli małżeństwa. Mam świadomość, że sprawa nijak nie jest jeszcze przesądzona, bo narzeczeństwo to ledwie początek relacji, w dodatku mocno niepewny, ale nie da się ukryć, że otwiera pewną konkretną wersję zakończenia pisanej historii. Mogę więc pogrążyć się w marazmie oraz pesymizmie lub mogę też uczynić wszystko, żeby znamiona nadciągającej rzeczywistości przystroić w jak najlepsze materiały. Zwykle droga od planu do jego wykonania jest niezwykle trudna i skomplikowana, ale teraz przecież powoli realizuję swoje zamiary. Dobrze, to naprawdę wolne tempo, ale grunt to parcie do przodu.
Wykrzesuję z siebie wszystko, co najlepsze, jednocześnie co wiem, że jest dalekie od moich standardów i codzienności, w jakiej dotąd żyłem. To nic. Trzeba stale się rozwijać, stawiać przed sobą wymagania; nieistotne, że jeszcze chwilę temu gotów byłem całkowicie poddać się przerażeniu, tremie oraz obawom. Kwestia perspektywy? A może motywacji? Pragnienie zrobienia jak najlepszego wrażenia (to nic, że tak logicznie rzecz ujmując jest już na to zdecydowanie za późno) potrafi być niezaprzeczalnie budujące i stymulujące do dalszej pracy nad sobą. Czyli bycia mniej ponurym Burke niż byłem do tej pory. Czysto teoretycznie to w końcu piękna chwila, jaką oboje powinniśmy się radować. Wbrew rzeczywistości.
To znów ten moment, w którym powinienem uśmiechnąć się łagodnie, przypieczętowując tym samym własne słowa - spełnię każdą obietnicę, przecież jestem słownym, poważnym człowiekiem. - Jest wiele dróg do jego osiągnięcia, zaś każdy ma inne jego definicje. Inne potrzeby, które czynią go szczęśliwym. Boję się, że nie zdołam trzymać się wersji dla ciebie najmilszej, lady - wyjaśniam trochę mój punkt widzenia. - Zdaję sobie sprawę, że różnimy się od siebie dość znacząco, a co za tym idzie, pewnie rozmijamy się w swoich definicjach, ale na pewno będę się starał sprostać twojej, pani - kontynuuję, uznając, że chyba tyle wystarczy. Znaczy, że teraz chyba jest już wszystko jasne. Nie jestem do końca pewien, bo prawda jest taka, że jestem beznadziejnym tłumaczem. Każde ułożone zdanie lepiej brzmi w mojej głowie niż wypowiedziane na głos. Taki urok osób nieporadnych towarzysko. - Jedyne, o co ja mogę prosić, to cierpliwość i wyrozumiałość. - Dla pewnie równie pokracznych prób, jakie przyświecają zwłaszcza początkom.
- Z wielką przyjemnością dotrzymam lady towarzystwa - odpowiadam i chociaż brzmi to mocno grzecznościowo, to naprawdę będzie to dla mnie przyjemność. Co znów zostawia mnie w zaskoczeniu, jakiego jednak nie okazuję na zewnątrz. Zamiast tego czekam, aż bukiet kwiatów odnajdzie swoje miejsce w przestrzeni salonu, po czym udostępniam kobiecie swoje ramię, gotów na walkę z prądem ciekawskich ciotek. - Nie jestem jednak do końca przekonany czy zdołamy się niepostrzeżenie wymknąć. - Może na twarzy nie gości uśmiech, ale ton głosu zabarwiony jest całkiem wesołą nutą; ż a r t o b l i w ą, skrywającą podwójne dno, którego jednak bystra Elodie nie będzie mieć problemu z odczytaniem.
Cóż, nie wiem co przyniesie przyszłość - oprócz oczywistego, czyli małżeństwa. Mam świadomość, że sprawa nijak nie jest jeszcze przesądzona, bo narzeczeństwo to ledwie początek relacji, w dodatku mocno niepewny, ale nie da się ukryć, że otwiera pewną konkretną wersję zakończenia pisanej historii. Mogę więc pogrążyć się w marazmie oraz pesymizmie lub mogę też uczynić wszystko, żeby znamiona nadciągającej rzeczywistości przystroić w jak najlepsze materiały. Zwykle droga od planu do jego wykonania jest niezwykle trudna i skomplikowana, ale teraz przecież powoli realizuję swoje zamiary. Dobrze, to naprawdę wolne tempo, ale grunt to parcie do przodu.
Wykrzesuję z siebie wszystko, co najlepsze, jednocześnie co wiem, że jest dalekie od moich standardów i codzienności, w jakiej dotąd żyłem. To nic. Trzeba stale się rozwijać, stawiać przed sobą wymagania; nieistotne, że jeszcze chwilę temu gotów byłem całkowicie poddać się przerażeniu, tremie oraz obawom. Kwestia perspektywy? A może motywacji? Pragnienie zrobienia jak najlepszego wrażenia (to nic, że tak logicznie rzecz ujmując jest już na to zdecydowanie za późno) potrafi być niezaprzeczalnie budujące i stymulujące do dalszej pracy nad sobą. Czyli bycia mniej ponurym Burke niż byłem do tej pory. Czysto teoretycznie to w końcu piękna chwila, jaką oboje powinniśmy się radować. Wbrew rzeczywistości.
To znów ten moment, w którym powinienem uśmiechnąć się łagodnie, przypieczętowując tym samym własne słowa - spełnię każdą obietnicę, przecież jestem słownym, poważnym człowiekiem. - Jest wiele dróg do jego osiągnięcia, zaś każdy ma inne jego definicje. Inne potrzeby, które czynią go szczęśliwym. Boję się, że nie zdołam trzymać się wersji dla ciebie najmilszej, lady - wyjaśniam trochę mój punkt widzenia. - Zdaję sobie sprawę, że różnimy się od siebie dość znacząco, a co za tym idzie, pewnie rozmijamy się w swoich definicjach, ale na pewno będę się starał sprostać twojej, pani - kontynuuję, uznając, że chyba tyle wystarczy. Znaczy, że teraz chyba jest już wszystko jasne. Nie jestem do końca pewien, bo prawda jest taka, że jestem beznadziejnym tłumaczem. Każde ułożone zdanie lepiej brzmi w mojej głowie niż wypowiedziane na głos. Taki urok osób nieporadnych towarzysko. - Jedyne, o co ja mogę prosić, to cierpliwość i wyrozumiałość. - Dla pewnie równie pokracznych prób, jakie przyświecają zwłaszcza początkom.
- Z wielką przyjemnością dotrzymam lady towarzystwa - odpowiadam i chociaż brzmi to mocno grzecznościowo, to naprawdę będzie to dla mnie przyjemność. Co znów zostawia mnie w zaskoczeniu, jakiego jednak nie okazuję na zewnątrz. Zamiast tego czekam, aż bukiet kwiatów odnajdzie swoje miejsce w przestrzeni salonu, po czym udostępniam kobiecie swoje ramię, gotów na walkę z prądem ciekawskich ciotek. - Nie jestem jednak do końca przekonany czy zdołamy się niepostrzeżenie wymknąć. - Może na twarzy nie gości uśmiech, ale ton głosu zabarwiony jest całkiem wesołą nutą; ż a r t o b l i w ą, skrywającą podwójne dno, którego jednak bystra Elodie nie będzie mieć problemu z odczytaniem.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chmurne niebo dotąd obciążone ołowiem obaw i złych przeczuć stopniowo ukazuje nieskazitelność barw niesionych kaprysem, rozproszeniem myśli, urokiem chwili. Mieni się kolorytem nadziei oraz prostych, niemalże idyllicznych rojeń, gdzie zgrzyt charakterów oraz zgoła różne, acz jakże podobne wychowanie nie rzutuje w żaden sposób na oddziałujące na siebie wzajemne istnienia, splecione losem celowym, tak dalekim od przypadku. Wiatr potencjalnych rozczarowań nie jest raptownie dotkliwy, nie kiedy uniesienie oraz ślepa w i a r a, że szeptane obietnice, intensywność spojrzeń oraz być może nie tak znowu znikoma potrzeba przełamania się na rzecz dobra drugiej osoby wystarczą, by ilość wad nie należała do znacznie przytłaczających. Dlatego też patrząc spod wachlarza rzęs na stojącego mężczyznę, od którego ciepła — a może chłodu, jako że panowie na Durham nie utożsamiają się nazbyt często z żarliwością, czy to charakteru, czy to fizyczności — ciała dzieliło ją ledwie krok, bądź dwa, nie widziała (a może nie chciała widzieć, albowiem odwracanie wzroku, tudzież ignorowania pewnych nieodłącznych elementów otoczenia opanowała do perfekcji) w nim osobnika niezgrabnego, odcinającego się wyraźnie od urządzonego ze smakiem oraz przepychem saloniku, balansującego na granicy wiecznego zrezygnowania i zgryzoty, zdenerwowania napędzającego genialny umysł do panicznego biegu myśli. Dostrzegała za to drobne gesty, ton głębokiego głosu, ostrożność cechująca podarowany dotyk dłoni, iskry rozjaśniające mroki niezgłębionych, smolistych tęczówek. W zafascynowaniu zauważa oczywistość, która była tam od zawsze, iż czerń ma zaprawdę wiele odcieni i Ellie naprawdę, naprawdę pragnie poznać je wszystkie, najlepiej przyozdobione drgnięciem wyrazistych ust, w niby uśmiechu, który uśmiechem przecież wcale nie jest. I myśli, trochę nieśmiało, trochę wyjawiając swą naturę głuptasa wielkiego, że może papa nie był takim okrutnikiem, za jakiego go miała. Że może lord Parkinson uznał, iż przesycone barwami płótno duszy młodziutkiej perełki, rozkwitające wraz z każdym dniem, z każdym pociągnięciem pędzla doświadczeń potrzebuje ramy stabilnej, niezachwianej opoki oraz stonowanej oprawy, pozwalającej docenić harmonię i chaos zarazem oglądanego obrazu. Czyż nie było to dobre?
— Mogę tylko czuć wdzięczność oraz ulgę, a także ufać nam, iż nie pozwolę kluczyć lordowi pośród błędnych definicji, podobnie jak lord nie pozwoli i mi się pośród nich zagubić — rozmowa, tyle potrzebowali i aż tyle. Aby uniknąć przykrości oraz nieporozumień, błędnych założeń i fałszywych wyobrażeń. To będzie trudne, artystka naprawdę nie była skończenie naiwna, znała krnąbrność własnego charakteru, ciasnotę konwenansów oraz ciężar zginanego karku wbrew woli. Być może pokonają wszelkie przeszkody, być może za parę lat wrócą wspomnieniami do tych słodkich kłamstw i uśmiechną się doń z przekąsem, siedząc tuż obok, a zarazem tysiące mil od siebie. Elodie nie zamierzała jednak kalać teraz jasnego czółka zmartwieniami, marszczyć szlachetny łuk brwi w imię gdybań. Zaręczyła się przecież, paluszek zdobił pierścionek i kolejne pospieszne uderzenie płochliwego serduszka zalało ją falą dumy oraz przerażającego wprost samozadowolenia. Zaręczyła się niespełna rok po debiucie na salonach, wciąż świeża i nienarażona na potworne plotki odnośnie przemijającej młodości (uroda bowiem, jak święcie była przekonana, nie opuści jej nigdy, była wszak perłą pośród kwiatów, a perły nie więdną tak łatwo, nie tracą blasku przez lata). Była narzeczoną! Dziecinnie zapragnęła wyrzucić ku niebu drobne rączki i obrócić się wokół własnej osi ze śmiechem oraz skrzącym blaskiem białego złota migoczącego w słońcu. Myślami już układała uprzejme liściki do znajomych i przyjaciółek, informując je dobrotliwie oraz osobiście o tej niezwykłej zmianie, jako pierwsze pomyślną wiadomość zapewne otrzymają te bez żadnych perspektyw na prędkie zamążpójście, ale to będzie tylko przypadkiem. Ach! Cóż powie Flavienowi? Czy będzie z niej dumny, czy bardziej zatroskany doborem partnera? Nie wyjawi żadnych zmartwień arystokratce, nie zmarszczy szlachetnego nosa na samo wyobrażenie niemodnych mebli ścielących Durham. Nie, jej lord Flatfus ze śmiechem wytknie blondyneczce, że jest zdziwiony, iż nie stało się to wcześniej, zwłaszcza przy takiej liczbie ślubów. I będzie cudownie, zdecydowanie! Ale póki co, zamierzała spędzić czas z narzeczonym, wykorzystując każdy strzęp informacji, jaki będzie mogła wstydliwie przekazać zachłannym uszom oraz łapczywym oczom.
— Musimy zaryzykować sir, nie możemy poddać się tak łatwo — odpowiada Ellie śmiertelnie poważnie, choć orzechowe oczy lśnią rozbawieniem oraz wewnętrznym blaskiem, psotliwością zachęcającą do tej drobnej zabawy. Dziewczątko odkłada bukiet ostrożnie, z czułością na stolik i ujmuje ofiarowane ramię alchemika, by z figlarnym uśmiechem móc poprowadzić ich ukradkiem w stronę ogrodów (nawet jeśli przyzwoitka podążała za nimi doprawdy mało ukradkowo). I jest nawet zadowolona, kiedy dopiero w połowie drogi dopada ich cioteczka Cecylia, a wspólny spacer zamienia się w ocean uścisków, zaś w przypadku panów toastem wybornego alkoholu.
| ztx2
— Mogę tylko czuć wdzięczność oraz ulgę, a także ufać nam, iż nie pozwolę kluczyć lordowi pośród błędnych definicji, podobnie jak lord nie pozwoli i mi się pośród nich zagubić — rozmowa, tyle potrzebowali i aż tyle. Aby uniknąć przykrości oraz nieporozumień, błędnych założeń i fałszywych wyobrażeń. To będzie trudne, artystka naprawdę nie była skończenie naiwna, znała krnąbrność własnego charakteru, ciasnotę konwenansów oraz ciężar zginanego karku wbrew woli. Być może pokonają wszelkie przeszkody, być może za parę lat wrócą wspomnieniami do tych słodkich kłamstw i uśmiechną się doń z przekąsem, siedząc tuż obok, a zarazem tysiące mil od siebie. Elodie nie zamierzała jednak kalać teraz jasnego czółka zmartwieniami, marszczyć szlachetny łuk brwi w imię gdybań. Zaręczyła się przecież, paluszek zdobił pierścionek i kolejne pospieszne uderzenie płochliwego serduszka zalało ją falą dumy oraz przerażającego wprost samozadowolenia. Zaręczyła się niespełna rok po debiucie na salonach, wciąż świeża i nienarażona na potworne plotki odnośnie przemijającej młodości (uroda bowiem, jak święcie była przekonana, nie opuści jej nigdy, była wszak perłą pośród kwiatów, a perły nie więdną tak łatwo, nie tracą blasku przez lata). Była narzeczoną! Dziecinnie zapragnęła wyrzucić ku niebu drobne rączki i obrócić się wokół własnej osi ze śmiechem oraz skrzącym blaskiem białego złota migoczącego w słońcu. Myślami już układała uprzejme liściki do znajomych i przyjaciółek, informując je dobrotliwie oraz osobiście o tej niezwykłej zmianie, jako pierwsze pomyślną wiadomość zapewne otrzymają te bez żadnych perspektyw na prędkie zamążpójście, ale to będzie tylko przypadkiem. Ach! Cóż powie Flavienowi? Czy będzie z niej dumny, czy bardziej zatroskany doborem partnera? Nie wyjawi żadnych zmartwień arystokratce, nie zmarszczy szlachetnego nosa na samo wyobrażenie niemodnych mebli ścielących Durham. Nie, jej lord Flatfus ze śmiechem wytknie blondyneczce, że jest zdziwiony, iż nie stało się to wcześniej, zwłaszcza przy takiej liczbie ślubów. I będzie cudownie, zdecydowanie! Ale póki co, zamierzała spędzić czas z narzeczonym, wykorzystując każdy strzęp informacji, jaki będzie mogła wstydliwie przekazać zachłannym uszom oraz łapczywym oczom.
— Musimy zaryzykować sir, nie możemy poddać się tak łatwo — odpowiada Ellie śmiertelnie poważnie, choć orzechowe oczy lśnią rozbawieniem oraz wewnętrznym blaskiem, psotliwością zachęcającą do tej drobnej zabawy. Dziewczątko odkłada bukiet ostrożnie, z czułością na stolik i ujmuje ofiarowane ramię alchemika, by z figlarnym uśmiechem móc poprowadzić ich ukradkiem w stronę ogrodów (nawet jeśli przyzwoitka podążała za nimi doprawdy mało ukradkowo). I jest nawet zadowolona, kiedy dopiero w połowie drogi dopada ich cioteczka Cecylia, a wspólny spacer zamienia się w ocean uścisków, zaś w przypadku panów toastem wybornego alkoholu.
| ztx2
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Zielony salon
Szybka odpowiedź