Balkon
AutorWiadomość
Balkon
Taras na wysokości drugiego piętra, na który można się dostać jedynie przez sekretne przejście, znajdujące się za obrazem Eimher Pięknowłosej w sali balowej. Miejsce niezwykle ustronne - nie wszyscy mieszkańcy Broadway Tower wiedzą o jego istnieniu. Balkon oferuje niezwykły widok wprost na rozgałęziającą się Tamizę, mającą swój obszar źródłowy we wzgórzach Cotswolds oraz intymność, o którą ciężko na dworze opanowanym przez wszędobylskich Parkinsonów.
16 X 1956
Palce uderzają niespokojnie o gładką powierzchnię marmuru, wystukując nieregularny rytm serca, chaotyczną melodię myśli. Miękkie płatki ust zaciskają się w wąską linię, choć kąciki wyraźnie ciągną ku dołowi — smutek zdawał się osiąść na różanych wargach, niczym jesienne liście ścielące ziemię i nawet najpiękniejsze melodie wygrywane przez najmilsze, młodsze kuzynki ani też radosne piski ukochanych piesków nie potrafiły go przegonić. A przecież w jej orzechowych oczach ujrzeć można było najprawdziwszą zawieruchę, burzę piorunów w barwach sepii okraszoną gniewnymi pomrukami zawodu — zawodu prawdziwie dotkliwego, godzącego zarówno w duszę, jak i ogromne ego, tak troskliwie pielęgnowane latami przez najbliższych. Jak mógł? Ma ochotę zapytać w rozżaleniu oraz gniewie, uderzyć obcasem zielonego pantofelka o posadzkę, z zaróżowionymi policzkami wyznać swe skargi szemrzącej w oddali, irytująco spokojnej rzece, żądając przy tym wszelkiego zadośćuczynienia za doznane krzywdy. Bo jak on mógł? Nieświadomie pociąga nosem, przejęta niesprawiedliwością, jaką została dotknięta, choć paluszki nie przerywają swego zirytowanego tańca na balkonowej balustradzie. Od jakże tragicznego oraz niezaprzeczalnie traumatycznego spotkania na szczycie minęło sześć dni. Sześć dni wypełnionych chłodem, echem krzyków oraz przeciągłych westchnięć. Sześć dni, podczas których starała się wyglądać niesamowicie krucho, a jednocześnie urokliwie w swym tragizmie. I po co? Żaden szelest sowich skrzydeł nie zmącił ciszy komnat dziewczątka, trzask świadczący o teleportacji skrzata również nie wytrącił ją z rytmu dni spędzonych na smętnym snuciu się z miejsca na miejsce, w nadziei, iż ktoś zwróci uwagę na przygnębiający nastrój, jaki ją trawił (zawsze zwracali, choć przecież żadne konne przejażdżki, przymiarki sukien, zabawy w rodowych ogrodach oraz kosztowanie łakoci nie mogły stłumić przejęcia i lęku, jakich doświadczyła. Chociaż musiała sobie to skrupulatnie przypominać, kiedy to zatracała się w coraz to nowszych zajęciach). Stukot końskich kopyt również nie rozbrzmiał na dziedzińcu, gdzie w ślad za nimi furkotałyby koła gustownie zdobionego powozu. Więc może zwykłe pyknięcie od świstoklika? A skąd! Aż sapnęła wzburzona, na samo wspomnienie, które przecież wcale miejsca nie miało. Nie otrzymała żadnego listu, najskromniejszego prezenciku, choćby słowa z ust do ust przekazywanego. Było tylko milczenie oraz topniejące pokłady cierpliwości, gdy ułożenie się w wystarczająco udręczonej, a zarazem ładnej pozie i to w doskonałym, naturalnym oświetleniu nie spotkało się z aprobatą oraz zmartwieniem odbijającym się z ciemnych tęczówkach narzeczonego. Nie przyszedł, nie pojawił się, nie zainteresował się i żadne najpiękniej skreślone przez znamienitych poetów wiersze, nie mogły oddać ogromu oburzenia, jaki odczuwała w związku z takowym zachowaniem. Czy więc to była prawda? Czy musiała zaakceptować w końcu fakt, iż Quentin Burke to gbur, łajdak oraz kłamca przebrzydły? Nie chciała, Morgana jej świadkiem, że próbowała odrzucić od siebie podobne zgubne twierdzenia — przecież uprzejmość oraz delikatność, z jaką ją traktował, ujęły ją niezmiernie. Od podarowania umiłowanej Isolde, poprzez odważne wyłowienie jej wianka, aż do uspokajających, subtelnych muśnięć dłoni podczas zaślubin Odette i Marcela wzniecało w niej nadzieje, nadzieje może nie na szczęśliwy koniec rodem z baśni, ale taki przyzwoity oraz dostatni. Jednak słodycz lata przeminęła, podobnie jak słodycz lorda Burke. Nie spotykali się często, ich korespondencja zdawała się konać w sposób naturalny i niemalże niezauważalny, a wspólne przygotowania do ślubu — tudzież strzępy, które litościwie pozostawiały cioteczki Parkinson oraz zainteresowane tematem niezbyt liczne lady Burke — ograniczały się do nieco oszołomionych pomruków aprobaty od strony przyszłego męża. Męża. Opuszki zatrzymują się na wpół drogi do swego celu, panika zaciska swe szpony na łabędziej szyi. Męża. Ten mężczyzna ma zostać jej mężem?! Nie interesował się nią wszak wcale! Nie zapytał o zdrowie, nawet poprzez swego brata, szanownego lorda nestora! Ellie wiedziała o tym doskonale, bowiem poprosiła pana ojca o dostęp do listu, jeśli tylko znajdzie się weń tam o niej wzmianka (sama zadbała, by papo zapytał lorda Burke o zdrowie obecnych na spotkaniu krewnych, wyrażając obawy, wdzięczność oraz oburzenie odnośnie napastników. Wszystko to było subtelne, acz grzeczne. Pani matka pozwoliła jej na takową interwencję, zabraniając przy tym samej wysłać jakąkolwiek wiadomość. To mężczyzna winien się troszczyć, kobieta zaś nie powinna urągać jego męskości. I na cóż to wszystko?). Nie znalazła się, oczywiście, że nie. Będzie żoną zamkniętą w przeraźliwym, ciemnym zamku pełnym wrogich i przygnębiających twarzy, gdzie nawet nie będzie w stanie pisać. Jej spotkania z najdroższym przyjacielem i przyjaciółkami zostaną ograniczone do minimum, a świat arystokracji zapomni dnia pewnego o perełce Parkinsonów, zamkniętej w wieży, samotnej, z mężem okrutnikiem. To takie straszne! Lituje się nad sobą, puszczając wodze jakże przygnębiającej wyobraźni, tworząc niesamowicie smutne scenariusze, w których mimo wszystko wychodzi na dobrą, cierpiącą niewiastę, której trudy w końcu zostają wynagrodzone w jakiś sposób. Och, biedna! Biedna Elodie! Orzechowe ślepia szklą się mimowolnie, gotowe uronić kilka łez, choć resztką woli je powstrzymuje. Nie, nie, nie mogła sobie na to pozwolić. Niebawem mają przybyć goście — pan ojciec zmęczony jej wzdychaniem postanowił zaprosić na uroczysty obiad rodzinę Burke, wychodząc z propozycją przypieczętowania oficjalnego już sojuszu. Pośród obecnych ma być również ten podlec, parszywiec i psidwaczy syn, zobojętniały na męki swej narzeczonej i już jej w tym głowa, by nie ujrzał, jak bardzo ją zranił. Będzie niczym ta góra lodowa, zmrożony daktyl na lodach z orzechów włoskich, tak, taka będzie. Musi tylko przestać się miotać po balkonie, ukoić nerwy, zapanować nad zawodem z powodu zerwanej przysięgi. Nie jest przecież szczęśliwa, nie jest! Oddycha głębiej, ciesząc się, iż niewiele osób zdaje sobie sprawę z istnienia tego miejsca, które zresztą strzegła sama Eimher Pięknowłosa. Blondyneczka nie musiała więc się spodziewać nieproszonego gościa, mącącego jej intymny moment litowania się nad sobą samą. Nieprawdaż?
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Ostatnie dni okazały się być koszmarem, jakiego nie życzyłbym nikomu - no, teraz to życzę go sprawcom tego całego wydarzenia. Przybłęda znikąd, Skamander, do spółki z idiotą Macmillanem, powinni zgnić w Azkabanie; wielka szkoda, że więzienie zostało aktualnie zniszczone. Do tego zdrada Percivala i szaleństwo Alexandra, to tragedia, jakiej nie spodziewałem się ujrzeć na spotkaniu politycznym. Wszystko miało przebiec pomyślnie i chociaż odnajduję w plątaninie dramatu pozytywną notę, taką jak wybranie nowego Ministra oraz ujawnienie się Czarnego Pana przed całą arystokracją, to jednak straty są zbyt ogromne, żeby zanurzyć się wyłącznie w pozytywach. Do tego wiem, że zawiodłem - naturalnie, że dowiedziałem się o zdrowiu lady Parkinson, ale prawdopodobnie powinienem zatroszczyć się o to osobiście. Niestety, moja kondycja fizyczna wymagała natychmiastowej ingerencji uzdrowicieli i przez to ostatnie dni pamiętam jak przez mgłę. Właściwie to czas zlewał mi się w jedną, wielką, bezkształtną breję, gdzie sens umykał odurzonemu przez eliksiry umysłowi. Dziś stanąłem na nogi. Wciąż niepewnie, ale determinacja tląca się w nadwątlonej duszy nie pozwala mi na wycofanie się z obietnicy złożonej samemu sobie. Fakt istnienia wspólnego obiadu między rodami znacząco ułatwia realizację planów, chociaż ja decyduję się na przybycie osobno - i prawdopodobnie dużo wcześniej niż termin umówionego spotkania. Potrzebuję mieć zapas czasu, bo nie wiem jak potoczy się rozmowa i czy w ogóle dojdzie ona do skutku. Nawet nie chcę sobie wyobrażać co sobie myśli moja narzeczona - to na pewno nic dobrego. Pomimo przeciwności losu biorę się w garść, a przywoławszy skrzata nakazuję mu pomóc mi w doborze stroju. To nigdy nie była moja mocna strona, z kolei będąc na ziemiach Parkinsonów wypada przynajmniej ubrać się stosownie. Przymiarki trwają na tyle długo, że tracę cierpliwość, okazując ją kolejnymi westchnięciami niezadowolenia. Wreszcie motyw czerni przeplatającej się ze srebrem zwycięża, zaś makowe spinki do mankietów ponoć ożywiają cały wizerunek, ale ja nie jestem do końca przekonany. Czy to w ogóle zadziała. Uznając, że się po prostu nie znam, rezygnuję ze wszelkich praw do marudzenia i po prostu opuszczam zamek. Podróż za pomocą świstoklika daje mi odrobinę przewagi, nie tylko w czasie, ale też w zaskoczeniu - powóz łatwiej dostrzec niż nagłą teleportację na włościach. Nie wiem do czego mi to potrzebne, może trenuję do roli szpiega, o której mówiłem jakiś czas temu. Nieistotne.
Spotkanie z ojcem Elodie nie jest ani trochę przyjemne, ale najważniejsze, że skuteczne. Ostatecznie udaje mi się dowiedzieć, gdzie znajduje się czarownica, a informacja ta nie była prosta do uzyskania. Nabieram powietrza w płuca, prostuję elegancką szatę i przechodzę wreszcie przez piękny obraz, akurat wypadając na niewidziany dotąd balkon. Krzyżuję spojrzenie z drepczącą nerwowo damą, czując jakąś beznadziejną pustkę w głowie. Przybyłem tutaj w celu rozmowy, a tymczasem trzęsę się jak jakiś kurczak, bojąc się drobnej niewiasty. Jesteś śmieszny, Quentin. Weź się lepiej w garść.
- Lady Parkinson - przecinam w końcu ciszę zdecydowanym głosem. Może nawet zbyt zdecydowanym, sztucznie wręcz. Potrząsam głową, dogłębnie rozczarowany samym sobą. Nie tak to powinno wyglądać. - Elodie - mówię chwilę potem. Cicho, łagodnie, niemalże płynnie. Trochę błagalnie, trochę przepraszająco, trochę ciepło. Przybliżam się niepomny zagrożenia, jakie może na mnie czyhać. Krzyk? Stukot pantofelka, który dziwnym przypadkiem natknie się na moją stopę? Uderzenie w twarz, wyrzuty, groźby? Możliwości jest całe mnóstwo i nie jestem pewien co się wydarzy, ale dość już milczenia, dość już oczekiwania, należy działać. - Muszę… - zaczynam, zaraz gubiąc pewność siebie. Nie, to nie to, co zamierzałem powiedzieć. Nie tak, nie w ten sposób. - Chcę - podkreślam więc, teraz już z mocą i determinacją. Znów odważnie nabieram więcej powietrza w płuca. - Chcę z tobą porozmawiać. Będę zaszczycony, jeśli w swej wspaniałomyślności zezwolisz mi na dotrzymanie ci towarzystwa do czasu obiadu. Jest parę spraw wymagających wyjaśnień - kontynuuję możliwie jak najspokojniej. - Nie zapomniałem - dodaję już ciszej. Nie zapomniałem o tobie, o obietnicy, o tym, co się wydarzyło i jak to tobą wstrząsnęło. Jednak nie mogę mówić, kiedy nie chcesz słuchać. Dlatego proszę, odłóżmy na chwilę zbędne emocje i porozmawiajmy. Jak dorośli.
Spotkanie z ojcem Elodie nie jest ani trochę przyjemne, ale najważniejsze, że skuteczne. Ostatecznie udaje mi się dowiedzieć, gdzie znajduje się czarownica, a informacja ta nie była prosta do uzyskania. Nabieram powietrza w płuca, prostuję elegancką szatę i przechodzę wreszcie przez piękny obraz, akurat wypadając na niewidziany dotąd balkon. Krzyżuję spojrzenie z drepczącą nerwowo damą, czując jakąś beznadziejną pustkę w głowie. Przybyłem tutaj w celu rozmowy, a tymczasem trzęsę się jak jakiś kurczak, bojąc się drobnej niewiasty. Jesteś śmieszny, Quentin. Weź się lepiej w garść.
- Lady Parkinson - przecinam w końcu ciszę zdecydowanym głosem. Może nawet zbyt zdecydowanym, sztucznie wręcz. Potrząsam głową, dogłębnie rozczarowany samym sobą. Nie tak to powinno wyglądać. - Elodie - mówię chwilę potem. Cicho, łagodnie, niemalże płynnie. Trochę błagalnie, trochę przepraszająco, trochę ciepło. Przybliżam się niepomny zagrożenia, jakie może na mnie czyhać. Krzyk? Stukot pantofelka, który dziwnym przypadkiem natknie się na moją stopę? Uderzenie w twarz, wyrzuty, groźby? Możliwości jest całe mnóstwo i nie jestem pewien co się wydarzy, ale dość już milczenia, dość już oczekiwania, należy działać. - Muszę… - zaczynam, zaraz gubiąc pewność siebie. Nie, to nie to, co zamierzałem powiedzieć. Nie tak, nie w ten sposób. - Chcę - podkreślam więc, teraz już z mocą i determinacją. Znów odważnie nabieram więcej powietrza w płuca. - Chcę z tobą porozmawiać. Będę zaszczycony, jeśli w swej wspaniałomyślności zezwolisz mi na dotrzymanie ci towarzystwa do czasu obiadu. Jest parę spraw wymagających wyjaśnień - kontynuuję możliwie jak najspokojniej. - Nie zapomniałem - dodaję już ciszej. Nie zapomniałem o tobie, o obietnicy, o tym, co się wydarzyło i jak to tobą wstrząsnęło. Jednak nie mogę mówić, kiedy nie chcesz słuchać. Dlatego proszę, odłóżmy na chwilę zbędne emocje i porozmawiajmy. Jak dorośli.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Delikatna skóra drży, gdy wiatr muska skulone ramiona chłodnym oddechem — za nic mając ciemne chmury, jakie osiadły nad karmelową aureolą włosów, gniewną zawieruchę tłoczonej krwi oraz przyspieszonego tętna. Spokojne pasma rzeki, nie posiadają odpowiedzi dla oskarżycielskiego spojrzenia, dla tańczących po zdobionej roślinnością balustradzie paluszków, dla drżącej dolnej wargi różanych ust. Pozostają tylko ostre kły zwątpienia, zatapiające się w miękkiej tkance duszy, nawołujące echa wspomnień, strzępów myśli — jakąż straszliwą zbrodnię popełniła, by miała zostać poddana tak okrutnemu traktowaniu? Szufladki, jakże dotąd pięknie ułożone w umyśle młódki, rozsypały się, falą obrazów nacierając na te resztki opanowania, jakie wciąż się tliły w wiotkim ciele i mimo to, wciąż nie potrafiła odnaleźć swych win. Była przecież idealna. Perfekcyjna w swej roli doskonale wychowanej damy, przyszłej panny młodej spoglądającej na świat z nadzieją oraz narastającymi oczekiwaniami. Naturalnie, kaprysiła, a także dąsała się z częstotliwością dlań normalną, acz nigdy nie czyniła tego przed szanownymi gośćmi! Nie pozwalała, by nieprzeniknione tęczówki narzeczonego mogły dostrzec szkaradę jej charakteru, zrodzoną z czułego wychowania oraz słodyczy dostatku. Czy mógł tak prędko dostrzec płycizny osobowości, która, choć nie należała do najprostszych, tak wciąż nosiła znamiona natury dzielonej przez większość szlachcianek? Nie, niemożliwe — pragnęła potrząsnąć jasną główką, wprawić w ruch miękkie kosmyki, dla podkreślenia niedorzeczności, jaka się weń rozbudziła. Więc dlaczego? Opuszki palców zaprzestały wystukiwania nieregularnego rytmu, miast tego skupiły się na kurczowym zaciśnięciu się wokół materiału szmaragdowej spódnicy, gdy obróciła się gwałtownie. Melodię wewnętrznej zawieruchy podjęły tym razem zielone pantofelki, kiedy to w zaaferowaniu jęła przemierzać przestrzeń balkonu. Czyżby drogiego lorda Burke uraziło bliskie spokrewnienie z tym, którego istnienie uległo rozpadowi, pozostając wciąż otartą raną, rozdrapywaną każdego ranka ku uczczeniu cierpienia, jakie zostało zadane perełce? Co za drań! — westchnęła niemo, okręcając się przy szeleście materiału owijającego się wokół szczupłych kostek. Co za podły, nieczuły łachudra! Nie wiedział, jak bardzo ugodziła w Elodie ta zdrada? Jak nie radziła sobie z zachowaniem obojętnej maski, nazbyt przytłoczona smutkiem? Pewnie przyglądał się temu całemu nowemu lordowi, który jak na czarodzieja rzekomo błękitnej krwi, posiadał wyjątkowo brzydkie szaty. Zmarszczyła nosek, zatrzymując się w pół kroku. Tak, tak, prezencja była ważna i żadna ilość dementorów, nie mogła ukryć mankamentów w wizerunku tego...sama-wiedziała-kogo. Przykre. To takie przykre! Ile jeszcze smutku mogła udźwignąć na swych barkach?
Nie pozwolono jednak artystce na kolejne lamenty, na pogrążanie się w plątaninie coraz to bardziej niemożliwych scenariuszy, albowiem jej sanktuarium zostało naruszone przez nad wyraz bezczelnego, a także niespodziewanego intruza. Orzech tęczówek wpadł w sidła smolistej czerni oczu, w sieć niemal niezauważalnych drgnięć bladych warg. Bezpieczny azyl skalała przytłaczająca sylwetka ostatniego mężczyzny, na którego miała ochotę patrzeć w przeciągu najbliższego kwadransa. Obróciła ostentacyjnie twarz, powracając do przerwanego marszu, do stonowanego miotania się, zastygając, dopiero gdy przemówił. Zdecydowanie w głosie Quentina przypomina bat przecinający ciężką atmosferę, jaka między nimi osiadła i Ellie nie może powstrzymać tego wzdrygnięcia, obawy przed nagłym uniesieniem głosu alchemika, przed potencjalnym skarceniem za niemądre zachowanie — a przecież nie uczyniła nic złego! To ona była poszkodowaną, grzecznie ignorującą cienie zaległe na dolnych powiekach czarodzieja, pomijającą zmęczenie nagromadzone w członkach wciąż elegancko trzymającego się bruneta. Rozluźnia się w momencie, w którym pada jej imię. Niezwykle łagodnie, być może ze skruchą, lecz wciąż delikatne, z ostrożnością, skracającą tym samym dystans między parą serc, wślizgując się na orbitę obu ciał. Jest tym zdziwiona, trochę zafascynowana i prawdopodobnie dlatego daje mu dokończyć swą myśl, choć przecież dawno powinna prychnąć, a także uderzyć cennym bucikiem o posadzkę. Zaakcentować swą złość oraz rozczarowanie.
— Dobrze — odpowiada jednak, czując, jak zagubienie wkrada się do chaosu targających nią uczuć. Uraza niemniej wciąż czai się na miękkich wargach, nieruchomy wzrok gotowy jest, przyjąć na siebie najcięższe ciosy — Dobrze — powtarza Elodie szeptem, udając przed nim, acz głównie przed sobą samą, iż serce nie zatrzepotało rozpaczliwie w piersi, gdy padły ostatnie słowa. Nie zapomniał. Czy mógł być więc okrutny z czystą premedytacją? Przygryza wnętrze policzka, jeśli oczekiwał rozmowy — otrzyma ją. Niech Merlin tylko broni nieszczęsną perełkę, by zarówno miała mu to ułatwić, jak i dać upust swej frustracji w wyjątkowo niegrzeczny sposób. Mrożony daktyl na orzechowych lodach Ellie, taka zamierzała być. Jakkolwiek dziwnie by to nie miało brzmieć.
Nie pozwolono jednak artystce na kolejne lamenty, na pogrążanie się w plątaninie coraz to bardziej niemożliwych scenariuszy, albowiem jej sanktuarium zostało naruszone przez nad wyraz bezczelnego, a także niespodziewanego intruza. Orzech tęczówek wpadł w sidła smolistej czerni oczu, w sieć niemal niezauważalnych drgnięć bladych warg. Bezpieczny azyl skalała przytłaczająca sylwetka ostatniego mężczyzny, na którego miała ochotę patrzeć w przeciągu najbliższego kwadransa. Obróciła ostentacyjnie twarz, powracając do przerwanego marszu, do stonowanego miotania się, zastygając, dopiero gdy przemówił. Zdecydowanie w głosie Quentina przypomina bat przecinający ciężką atmosferę, jaka między nimi osiadła i Ellie nie może powstrzymać tego wzdrygnięcia, obawy przed nagłym uniesieniem głosu alchemika, przed potencjalnym skarceniem za niemądre zachowanie — a przecież nie uczyniła nic złego! To ona była poszkodowaną, grzecznie ignorującą cienie zaległe na dolnych powiekach czarodzieja, pomijającą zmęczenie nagromadzone w członkach wciąż elegancko trzymającego się bruneta. Rozluźnia się w momencie, w którym pada jej imię. Niezwykle łagodnie, być może ze skruchą, lecz wciąż delikatne, z ostrożnością, skracającą tym samym dystans między parą serc, wślizgując się na orbitę obu ciał. Jest tym zdziwiona, trochę zafascynowana i prawdopodobnie dlatego daje mu dokończyć swą myśl, choć przecież dawno powinna prychnąć, a także uderzyć cennym bucikiem o posadzkę. Zaakcentować swą złość oraz rozczarowanie.
— Dobrze — odpowiada jednak, czując, jak zagubienie wkrada się do chaosu targających nią uczuć. Uraza niemniej wciąż czai się na miękkich wargach, nieruchomy wzrok gotowy jest, przyjąć na siebie najcięższe ciosy — Dobrze — powtarza Elodie szeptem, udając przed nim, acz głównie przed sobą samą, iż serce nie zatrzepotało rozpaczliwie w piersi, gdy padły ostatnie słowa. Nie zapomniał. Czy mógł być więc okrutny z czystą premedytacją? Przygryza wnętrze policzka, jeśli oczekiwał rozmowy — otrzyma ją. Niech Merlin tylko broni nieszczęsną perełkę, by zarówno miała mu to ułatwić, jak i dać upust swej frustracji w wyjątkowo niegrzeczny sposób. Mrożony daktyl na orzechowych lodach Ellie, taka zamierzała być. Jakkolwiek dziwnie by to nie miało brzmieć.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Nie próbuję zrozumieć. Czasem należy mierzyć siły na zamiary - ja sił nie mam prawie wcale. Całą ich resztkę muszę skoncentrować na zadaniu, jakie przed sobą postawiłem. Trudnym, może nazbyt skomplikowanym, ale bez wątpienia potrzebnym. Nam obojgu. Chcę więc, żeby Elodie wybaczyła mi kolejną rzecz; nietakt niewczuwania się w jej sytuację, w umysł podążający krętymi ścieżkami. Potrzebuję złożyć wyjaśnienia, chociaż nie jestem pewien czy powinienem dorzucać do nich kolejne zapewnienia. W jej oczach muszę być teraz oszustem, podłym kłamcą - czy lepiej byłoby nigdy nie wypowiadać tamtych słów na głos? Pozwolić jej myśleć, że nie ma na co liczyć, że nie powinna ode mnie niczego oczekiwać, bo nigdy tego nie dostanie? Czy jednak lepiej jest tak, jak jest - z podeptanymi nadziejami? Jakąkolwiek obrałbym drogę, byłaby ona zła. Niewłaściwa, przykra, niszcząca. Więc mogę jedynie smętnie spuścić głowę, zastanowić się nad popełnionymi błędami i prosić o wybaczenie. Tak, tak właśnie zrobię; myśli odbijają się echem po schorowanym jeszcze umyśle. Mam w sobie wiele pragnień i postanowień, jednak plany mają to do siebie, że nie lubią się ziszczać. Wolą złośliwie chichotać w kącie, ani myśląc przynieść upragnionej ulgi. Czuję więc wszystko inne - strach przemienia się w obawę, obawa w smutek, smutek w zamyślenie, zamyślenie w wyrzuty sumienia, wyrzuty sumienia z powrotem w strach i tak w kółko. Mam zimne dłonie i rozgrzaną skórę, nie wiem zupełnie jakim cudem.
Chyba nie jestem do końca świadomy faktu, że naruszam w tym momencie pewne sanktuarium, jakim jest to miejsce. Panika bulgocząca w żyłach nie pozwala mi na rozsądne myślenie, poproszenie, żeby ktoś z rodziny zabrał ją stamtąd, a my moglibyśmy spotkać się na mniej emocjonalnym gruncie. Zawsze robię wszystko na opak i to, że mi zależy, utrudnia dosłownie wszystko. Powinienem podejść do sprawy na chłodno, przeprosić oschle, po czym uciąć temat niepotrzebnego boczenia się. Nie pojmuję, co się ze mną dzieje?
Więc stoję jak ten idiota, rzucając ochłapami słów, pocierając zmęczone oczy i czekając na ruch lady Parkinson. Jednak on nie nadchodzi, w dwóch skromnych słowach zamykając całą moją przemowę. Wiem, że była ona mocno powierzchowna, ale spodziewałem się raczej egzaltowanych reakcji, przesączonych złością słów. Z tego powodu moje trwanie w ciszy znacząco się przedłuża, analiza sytuacji zajmuje więcej czasu niż powinna. To z zaskoczenia. Odchrząkuję zatem, z zamiarem wtłoczenia w siebie większej odwagi, ale z marnym skutkiem. Jestem wyprostowany jak struna, stężały jak posąg; dopiero widok drobnego drżenia kobiecego ciała przywołuje mnie nieco do porządku. Możliwie jak najmniej chaotycznie zdejmuję z siebie marynarkę, delikatnie zawieszając ją na wątłych ramionach Elodie. Przez chwilę znajdują się na nich moje ręce - nawet zbyt długą chwilę. Odsuwam się nagle speszony, odwracam wzrok. Fakt, że jesteśmy na balkonie sami jakoś nie polepsza mojego samopoczucia, staję się nagle dziwnie nerwowy. - To… to tak, na czym to ja skończyłem… - mamroczę sam do siebie, głowiąc się nad odnalezieniem odpowiedniej myśli. I sensu. Bo powiedzieć mogę wszystko, ale nie oznacza to, że słowa padające z moich ust będą mieć chociażby szczątki logiki. Muszę się o to postarać. Co będzie cholernie trudne, bo nie jestem dobry w przemowach. Cholera, jestem w nich beznadziejny. Wdech i wydech, dam radę. - Zachorowałem. Nie jestem z tego dumny. - Zaczynam od krótkich wyjaśnień. - Dopiero dziś rano jako tako odzyskałem trzeźwość umysłu - dodaję na zakończenie. Wzdycham trochę, zmartwiony przejeżdżając dłonią po karku. Niestety jest świadoma trawiącej mnie choroby, której zresztą nienawidzę najbardziej na świecie. Niestety, nienawiść nie polepsza mojego stanu zdrowia. - Elodie… - To niemal brzmi jak cichy podmuch wiatru. - Pamiętasz, co powiedziałem ci podczas naszych zaręczyn? Mówiłem szczerze - mówię spokojnie, spojrzeniem szukając w jej pięknej twarzy potwierdzenia. Zrozumienia. Bo wtedy obiecałem nie tylko starania, ale także poprosiłem o wyrozumiałość i czas. Nic nie dzieje się z dnia na dzień, ja także nie przestanę być sobą za pomocą pstryknięcia palców. Chociaż naturalnie chciałbym dla siebie takiego losu, byłoby mi łatwiej lawirować między relacjami z ludźmi. - Powiedz mi proszę czego potrzebujesz. Żeby mi uwierzyć. I co odjęłoby trosk z twej smutnej skroni. - Łagodnie wystosowuję prośbę, trochę nie poznając ani siebie, ani własnego głosu. Co się ze mną dzieje? Delikatnie potrząsam głową, szukając w głowie jakichś innych słów. - To, co się wydarzyło, musiało tobą wstrząsnąć. Chcesz o tym porozmawiać? - dopytuję ostrożnie, nienachalnie. Może tego właśnie potrzebujesz. Może nie jestem najlepszym mówcą, ale za to dobrym słuchaczem. Mogę też spróbować wyjaśnić parę kwestii. Zastanawiasz się nad Percivalem? Dementorami? Czarnym Panem? Nowym ministrem? Śmiercią z rąk dwójki szaleńców? Gdzie tkwi największy cierń?
Chyba nie jestem do końca świadomy faktu, że naruszam w tym momencie pewne sanktuarium, jakim jest to miejsce. Panika bulgocząca w żyłach nie pozwala mi na rozsądne myślenie, poproszenie, żeby ktoś z rodziny zabrał ją stamtąd, a my moglibyśmy spotkać się na mniej emocjonalnym gruncie. Zawsze robię wszystko na opak i to, że mi zależy, utrudnia dosłownie wszystko. Powinienem podejść do sprawy na chłodno, przeprosić oschle, po czym uciąć temat niepotrzebnego boczenia się. Nie pojmuję, co się ze mną dzieje?
Więc stoję jak ten idiota, rzucając ochłapami słów, pocierając zmęczone oczy i czekając na ruch lady Parkinson. Jednak on nie nadchodzi, w dwóch skromnych słowach zamykając całą moją przemowę. Wiem, że była ona mocno powierzchowna, ale spodziewałem się raczej egzaltowanych reakcji, przesączonych złością słów. Z tego powodu moje trwanie w ciszy znacząco się przedłuża, analiza sytuacji zajmuje więcej czasu niż powinna. To z zaskoczenia. Odchrząkuję zatem, z zamiarem wtłoczenia w siebie większej odwagi, ale z marnym skutkiem. Jestem wyprostowany jak struna, stężały jak posąg; dopiero widok drobnego drżenia kobiecego ciała przywołuje mnie nieco do porządku. Możliwie jak najmniej chaotycznie zdejmuję z siebie marynarkę, delikatnie zawieszając ją na wątłych ramionach Elodie. Przez chwilę znajdują się na nich moje ręce - nawet zbyt długą chwilę. Odsuwam się nagle speszony, odwracam wzrok. Fakt, że jesteśmy na balkonie sami jakoś nie polepsza mojego samopoczucia, staję się nagle dziwnie nerwowy. - To… to tak, na czym to ja skończyłem… - mamroczę sam do siebie, głowiąc się nad odnalezieniem odpowiedniej myśli. I sensu. Bo powiedzieć mogę wszystko, ale nie oznacza to, że słowa padające z moich ust będą mieć chociażby szczątki logiki. Muszę się o to postarać. Co będzie cholernie trudne, bo nie jestem dobry w przemowach. Cholera, jestem w nich beznadziejny. Wdech i wydech, dam radę. - Zachorowałem. Nie jestem z tego dumny. - Zaczynam od krótkich wyjaśnień. - Dopiero dziś rano jako tako odzyskałem trzeźwość umysłu - dodaję na zakończenie. Wzdycham trochę, zmartwiony przejeżdżając dłonią po karku. Niestety jest świadoma trawiącej mnie choroby, której zresztą nienawidzę najbardziej na świecie. Niestety, nienawiść nie polepsza mojego stanu zdrowia. - Elodie… - To niemal brzmi jak cichy podmuch wiatru. - Pamiętasz, co powiedziałem ci podczas naszych zaręczyn? Mówiłem szczerze - mówię spokojnie, spojrzeniem szukając w jej pięknej twarzy potwierdzenia. Zrozumienia. Bo wtedy obiecałem nie tylko starania, ale także poprosiłem o wyrozumiałość i czas. Nic nie dzieje się z dnia na dzień, ja także nie przestanę być sobą za pomocą pstryknięcia palców. Chociaż naturalnie chciałbym dla siebie takiego losu, byłoby mi łatwiej lawirować między relacjami z ludźmi. - Powiedz mi proszę czego potrzebujesz. Żeby mi uwierzyć. I co odjęłoby trosk z twej smutnej skroni. - Łagodnie wystosowuję prośbę, trochę nie poznając ani siebie, ani własnego głosu. Co się ze mną dzieje? Delikatnie potrząsam głową, szukając w głowie jakichś innych słów. - To, co się wydarzyło, musiało tobą wstrząsnąć. Chcesz o tym porozmawiać? - dopytuję ostrożnie, nienachalnie. Może tego właśnie potrzebujesz. Może nie jestem najlepszym mówcą, ale za to dobrym słuchaczem. Mogę też spróbować wyjaśnić parę kwestii. Zastanawiasz się nad Percivalem? Dementorami? Czarnym Panem? Nowym ministrem? Śmiercią z rąk dwójki szaleńców? Gdzie tkwi największy cierń?
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozumie to doskonale. Wie, dlaczego troska kala blade czoło oraz czemu różane wargi wydymają się w niezadowoleniu. Czemu porusza się w sposób nerwowy, jakże nieprzystojący delikatnej niczym kwiat panience, pozwalając jednocześnie, by nawałnica uczuć, zagościła między bursztynem spojrzenia, wkradła się między trzepot smolistego woalu rzęs. Zna doskonale każdą rysę, jaka stopniowo przecina misternie ułożony w jasnej główce obrazek i może tylko bezradnie zaciskać drobne dłonie, poddawać się tym niewielkim napadom złości, uprzejmie przy tym odwracając wzrok od istoty problemu. To bardzo łatwe, odważnie wypinać pierś i wdzięcznie lawirować wokół kąśliwych uwag, pełnych współczucia oczu — ukazywać tylko beztroskę, lekkość myśli popartą słodyczą uśmiechu. Trudniej jest jednak mierzyć się z rzeczywistością, z tą całą masą kłębiących się obaw oraz pytań nigdy niewypowiedzianych, albowiem łase soczystych nowinek uszy, z okrutną satysfakcją wyczekiwały pierwszych nut skargi. Piękna oraz zakochana, tak w swej naiwności zwykła snuć wizje narzeczeństwa, osłodzone pełnymi oddania podarkami oraz słowami tak pięknymi, że wywoływać mogły jedynie głębokie westchnienia podziwu oraz nieumiejętnie skrywanej zazdrości u najbliższych koleżanek i krewniaczek. Chociaż dziedzictwo Eimher Pięknowłosej zapewniało prawdziwy rozkwit nieszczęsnej perełce, tak do kochliwości było jej — jak też sądziła — zdecydowanie daleko. I nie tylko jej, zdążyła zauważyć z niepokojem, w momencie, gdy układała się wygodnie na którejś z gustownych kanap, by przy odpowiednim oświetleniu móc wyczekiwać, jeśli nie przybycia, to chociaż listu narzeczonego. Zastanawiała się tedy leniwie, rozważając każdą wymianę zdań oraz gest uczyniony w stronę dziewczątka, czy ten krótki czas spędzony we własnym towarzystwie nosił ze sobą posmak dobrowolności, czy też obowiązku. I odpowiedź pogłębiona zmarszczeniem brwi, nie spodobała się szlachciance wcale. Jeszcze gorszym zaś był ten brak odzewu, zmuszający płodną wyobraźnię do tworzenia najsmutniejszych opowieści wyciskających niemalże kryształowe łzy z oczu, okraszonych dodatkowo goryczą doznanej zdrady. Smutek, jakże naturalnie gnieżdżący się w artystycznej duszy, stopniowo przeradzał się w iście dziecięcą złość, kierowaną ku nieobecnym, jakby tylko gniew mógł ukoić narastające rozterki. Bo przecież lojalność nigdy nie oznaczała wierności, wsparcie nie równało się z trwaniem tuż obok, a dążenie do szczęścia nie było równoznaczne z sympatią. Czy powinna to traktować więc jako zobowiązanie, a nie słodką obietnicę przyjemnej koegzystencji, pokojowej próby wstąpienia na ścieżkę istnienia drugiej osoby? Milczenie wydawało się odpowiedzią, a uraza rosła. Obiecywała sobie więc chłód, chociaż nie leżał on w jej krnąbrnej, nader rozemocjonowanej naturze i oschłość, mającą ukazać jak bardzo zraniło ją oraz nie zraniło podobne zachowanie, albowiem była damą, a damy trzymają język za zębami a wszelkie grymasy za rąbkiem wachlarzyka. Są posągami piękna oraz elegancji, znaczonymi wiekami tradycji i rodzinnych wymagań, a żadne nieprzyjemności nie są w stanie skruszyć ich marmurów istnienia. Cóż z tego, że złapana w heban spojrzenia, ujęta niespodziewaną wizytą, miała ochotę prędkim krokiem skrócić dzielący ich dystans nie po to, by z pretensją domagać się wyjaśnień wobec tak haniebnych oraz niewyobrażalnych poczynań, a po to, aby niczym podlotek, prawdziwie niemądre dziewczątko spytać, czy mężczyzna w ogóle ją lubi. Nie czyni tego jednak, poddając się ciosom wypowiadanych w usprawiedliwieniu zdań, wiedząc, że ta bitwa o śmieszne sympatie była z góry przegrana, bo przecież wynik wciąż będzie ten sam. Niech mówi — decyduje Elodie, nie pozwalając, aby nadzieja wkradła się, zaraz za krótkim nie zapomniałem. Nie będzie krzyczeć, a słuchać. Potrafiła słuchać, nawet jeśli to mowa była dlań czymś o wiele przyjemniejszym, łatwiejszym w obłaskawieniu niźli cisza własna.
Trudno jednak jest podtrzymywać zrezygnowaną, poddańczą fasadę, kiedy materiał ciemnej marynarki opada na smukłe ramiona, a łuk ładnie skrojonych ust unosi się w nieśmiałym, z lekka wdzięcznym uśmiechu. Doprawdy lady Parkinson, miałaś tylko jedno zadanie! — ma ochotę pokręcić głową niemądrze, lecz ciężar dłoni na wiotkim ciele na moment zamyka ją w objęciach trzepotu własnego serca. Zawstydzenie chowa więc w idealnie prostym kołnierzu, gdzie nozdrza niemal natychmiast otula aromat wody kolońskiej, słaba woń czegoś, co mogłaby określić jako opary eliksirów przesiąknięte w tkaninę oraz Quentina. Jest nieco spokojniejsza, tak też obcasik bucika z pewnością nie spotka się z szanowną kostką lorda Burke, choćby nawet i w myślach.
Och. Mruga powoli, czując słabość czającą się wokół smukłych nóg, palący wstyd kąsający policzki. Pośród tego miotania oraz tworzenia przykrych historii, wymówek godnych łgarza oraz bajkopisarza nie wpadła na to, by podejść do zaistniałej sytuacji bardziej rzeczowo. Pamiętała — wspomnienia te wciąż dreszczem znaczyły jej skórę — okrzyki bólu oraz dźwięk opadających skał, strach chwytający za gardło i ciemne niebo, niebo czarne od wijących się dementorów. Nie pomyślała wtedy, w swej zarozumiałości, iż osoby cierpiące na wszelkie choroby odczuwały ten koszmar zdecydowanie bardziej, niż naiwne panienki zapatrzone we własny ból. Młodziutka lady była wręcz wstrząśnięta swoim potwornym zachowaniem, nawet jeśli zadbała o to, by zapytać o stan lorda Burke. Jaki nestor jednak naraziłby tak kruchy sojusz między zwaśnionymi rodami, przyznając, iż rzeczony narzeczony w rzeczywistości jest na skraju śmierci (zapewne tak nie było, Durham z pewnością przepełnione było zdolnymi uzdrowicielami, ale podobna myśl należała do tak perfekcyjnie dramatycznych, iż nie mogła jej nie użyć). Mogłabym cierpieć wtedy razem z nim — uznaje nadąsana Ellie — Duchowo, oczywiście — dodaje, bo nawet jeśli lubiła się umartwiać, to zdecydowanie nie fizycznie — Mogłabym mu też współczuć, ale on chyba ma dosyć współczucia — uznaje, patrząc na zbyt bladą twarz towarzysza. Na zmęczenie, jakie go przepełnia i determinację, aby wszystko mógł naprawić, nawet jeśli wszelkie rysy oraz zadrapania spowodowane były nadmierną reakcją panienki. Przygryza dolną wargę, nienawykła do zawstydzenia, by zaraz mogła usta skryć na opuszkami palców, nim wymknie się zdradzieckie pytanie, nad którym głowiła się całe sześć dni. To nie czas, nie teraz. Zresztą, czyny mówią więcej niż słowa. Prawda? Więc korzysta z propozycji, łatwiej jest pytać niż mówić szczerze o potrzebach, co do których nie miało się pewności.
— Dlaczego...dlaczego on to zrobił? Teraz go nie ma, a lady N...Carrow...Proszę mi powiedzieć sir, czy naprawdę to takie proste? Porzucić własną żonę oraz długo wyczekiwane dziecko? — pyta artystka, ponieważ szczerze nie rozumie zachowania Percivala. Czy jego słuszność była warta tyle cierpienia? Skrzywdzenia rzekomo ukochanej, narażenia krewniaczek oraz krewnych na śmieszność. Mocniej naciąga na siebie marynarkę, jakby materiał mógł zapewnić jej bezpieczeństwo od podobnych potworności — Czy jego sprzeciw, może go jakoś narazić...Nie, to śmieszne. Ten lord...sam lord wie kto, nie marnowałby czasu na P...na pojedynczego zdrajcę, prawda? Za to mógłby coś zrobić z tymi okrutnymi napastnikami, to niegrzeczne, chociaż mówimy przecież o Macmillanach, oni nigdy nie są grzeczni. Sądzi lord, iż spotkają ich jakieś konsekwencje? Zniszczyli dziedzictwo kulturowe! — powiedziała z przejęciem, szczerze oburzona. Kształtny nosek zmarszczył się, a rączka sama powędrowała ku rękawowi alchemika, jakby tym samym panienka chciała podkreślić swoje niezadowolenie podobnym działaniem. I tylko trochę można było w tym geście odszukać niemej potrzeby wsparcia, kiedy to bohater z przeszłości musiał ulec natychmiastowemu zapomnieniu. Cóż, zapewne tyle było z opanowania dziewczęcia.
Trudno jednak jest podtrzymywać zrezygnowaną, poddańczą fasadę, kiedy materiał ciemnej marynarki opada na smukłe ramiona, a łuk ładnie skrojonych ust unosi się w nieśmiałym, z lekka wdzięcznym uśmiechu. Doprawdy lady Parkinson, miałaś tylko jedno zadanie! — ma ochotę pokręcić głową niemądrze, lecz ciężar dłoni na wiotkim ciele na moment zamyka ją w objęciach trzepotu własnego serca. Zawstydzenie chowa więc w idealnie prostym kołnierzu, gdzie nozdrza niemal natychmiast otula aromat wody kolońskiej, słaba woń czegoś, co mogłaby określić jako opary eliksirów przesiąknięte w tkaninę oraz Quentina. Jest nieco spokojniejsza, tak też obcasik bucika z pewnością nie spotka się z szanowną kostką lorda Burke, choćby nawet i w myślach.
Och. Mruga powoli, czując słabość czającą się wokół smukłych nóg, palący wstyd kąsający policzki. Pośród tego miotania oraz tworzenia przykrych historii, wymówek godnych łgarza oraz bajkopisarza nie wpadła na to, by podejść do zaistniałej sytuacji bardziej rzeczowo. Pamiętała — wspomnienia te wciąż dreszczem znaczyły jej skórę — okrzyki bólu oraz dźwięk opadających skał, strach chwytający za gardło i ciemne niebo, niebo czarne od wijących się dementorów. Nie pomyślała wtedy, w swej zarozumiałości, iż osoby cierpiące na wszelkie choroby odczuwały ten koszmar zdecydowanie bardziej, niż naiwne panienki zapatrzone we własny ból. Młodziutka lady była wręcz wstrząśnięta swoim potwornym zachowaniem, nawet jeśli zadbała o to, by zapytać o stan lorda Burke. Jaki nestor jednak naraziłby tak kruchy sojusz między zwaśnionymi rodami, przyznając, iż rzeczony narzeczony w rzeczywistości jest na skraju śmierci (zapewne tak nie było, Durham z pewnością przepełnione było zdolnymi uzdrowicielami, ale podobna myśl należała do tak perfekcyjnie dramatycznych, iż nie mogła jej nie użyć). Mogłabym cierpieć wtedy razem z nim — uznaje nadąsana Ellie — Duchowo, oczywiście — dodaje, bo nawet jeśli lubiła się umartwiać, to zdecydowanie nie fizycznie — Mogłabym mu też współczuć, ale on chyba ma dosyć współczucia — uznaje, patrząc na zbyt bladą twarz towarzysza. Na zmęczenie, jakie go przepełnia i determinację, aby wszystko mógł naprawić, nawet jeśli wszelkie rysy oraz zadrapania spowodowane były nadmierną reakcją panienki. Przygryza dolną wargę, nienawykła do zawstydzenia, by zaraz mogła usta skryć na opuszkami palców, nim wymknie się zdradzieckie pytanie, nad którym głowiła się całe sześć dni. To nie czas, nie teraz. Zresztą, czyny mówią więcej niż słowa. Prawda? Więc korzysta z propozycji, łatwiej jest pytać niż mówić szczerze o potrzebach, co do których nie miało się pewności.
— Dlaczego...dlaczego on to zrobił? Teraz go nie ma, a lady N...Carrow...Proszę mi powiedzieć sir, czy naprawdę to takie proste? Porzucić własną żonę oraz długo wyczekiwane dziecko? — pyta artystka, ponieważ szczerze nie rozumie zachowania Percivala. Czy jego słuszność była warta tyle cierpienia? Skrzywdzenia rzekomo ukochanej, narażenia krewniaczek oraz krewnych na śmieszność. Mocniej naciąga na siebie marynarkę, jakby materiał mógł zapewnić jej bezpieczeństwo od podobnych potworności — Czy jego sprzeciw, może go jakoś narazić...Nie, to śmieszne. Ten lord...sam lord wie kto, nie marnowałby czasu na P...na pojedynczego zdrajcę, prawda? Za to mógłby coś zrobić z tymi okrutnymi napastnikami, to niegrzeczne, chociaż mówimy przecież o Macmillanach, oni nigdy nie są grzeczni. Sądzi lord, iż spotkają ich jakieś konsekwencje? Zniszczyli dziedzictwo kulturowe! — powiedziała z przejęciem, szczerze oburzona. Kształtny nosek zmarszczył się, a rączka sama powędrowała ku rękawowi alchemika, jakby tym samym panienka chciała podkreślić swoje niezadowolenie podobnym działaniem. I tylko trochę można było w tym geście odszukać niemej potrzeby wsparcia, kiedy to bohater z przeszłości musiał ulec natychmiastowemu zapomnieniu. Cóż, zapewne tyle było z opanowania dziewczęcia.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Łatwo jest udawać, że nic się nie wydarzyło. Przejść nad wszystkim do porządku dziennego, zbyć cudze uczucia milczeniem, ewentualnie pogardliwym prychnięciem. Ile razy postąpiłem dokładnie w ten sposób? Nie potrafię zliczyć. Prościej jest bagatelizować cudze emocje, gdy samemu się od nich kipi. Jednak wiem, że muszę je chować - nie tylko dla własnego dobra. Tego oczekuje od nas otoczenie. Beznamiętnych twarzy, chłodnego spojrzenia, opanowania wszelkich gestów. Poddajemy się tym wymogom, nie chcąc zostać wyklętymi z hermetycznego środowiska, w którym wszyscy powinni być jednakowi; piękni, wpływowi, beznamiętni. Dlaczego więc jest to takie trudne? Dlaczego nie potrafię przejść obojętnie wobec tragedii żyjącej w drobnym ciele narzeczonej? Może powinienem zbagatelizować temat, uznając, że przecież wszyscy przeżyliśmy boleśnie stratę oraz dramatyczne wydarzenia w Stonehenge. Jednak nie każdy potrafi stać na własnych nogach, zapominać o krzywdach i trwać nieprzerwanie niczym skała, wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Niektórzy potrzebują miłych słów, bezpiecznego ramienia do wypłakania lub wręcz obu do odgrodzenia od okrutnego świata; niektórzy przeżywają niepowodzenia intensywniej niż reszta, duszą w sobie całą gamę niepotrzebnych, destrukcyjnych uczuć czy krążą myślami wokół katastrof nie potrafiąc odpuścić. Tych ludzi trzeba chronić, wesprzeć, pocieszyć. Niby prosta rzecz, ale niekiedy skomplikowana w wykonaniu. Szczególnie, jeśli samemu jest się pod tym kątem wybrakowanym - odczuwanie to jedna sprawa, jednak przekazywanie tego dalej to coś zupełnie innego. Czasem wydaje mi się, że to wręcz niemożliwe. Wykrzesać z siebie tyle, żeby jeszcze pokazać to światu; brzmi jak wyzwanie, na które nie jestem jeszcze gotowy. Chociaż może wcale nie muszę być? Może wystarczy to zbalansować, bez konieczności rozbierania własnych słabości?
Czuję się winny. Nawet jeśli nie zrzuciłem na siebie choroby celowo, to na pewno istnieje coś, co mogłem zrobić. Lub wynaleźć lukę w tych wszystkich nieprzytomnych dniach oraz podyktować treść listu. Nie, nie powinienem się przejmować, dlaczego to robię? Dlaczego zawód na pełnej blasku twarzy Elodie przyprawia mnie o smutek, jaki nigdy bym siebie nie podejrzewał? Podchodzę do niej z nieznaną mi dotąd troską oraz szatą, mającą ochronić przed chłodem październikowego popołudnia. Widzę w tej scence pewien schemat, który jednak nie materializuje się w grubiański sposób wyrzucenia odzienia za barierki; cienie minionych zdarzeń lubią zjawiać się w niespodziewanych momentach, ale szybko spycham je na bok, nie chcąc wcale rozpamiętywać tego, co było. Co nie wróci - i czego nie chciałbym, żeby wracało. Teraz jest idealnie tak, jak jest, dzięki czemu nie muszę się o nic martwić. Widocznie nie wszystko musi dziać się zgodnie z najczarniejszymi scenariuszami.
Jednak muszę przyznać, że utrzymujące się między nami milczenie nie jest komfortowe. Za dużo mówię, tak, to na pewno to. Dopiero później dostrzegam smutek oraz zawstydzenie, chociaż to drugie nie wiem czym jest spowodowane. Prawdopodobnie moim śmiałym gestem, bo przecież nie mną samym. To irracjonalne. Bezsensowne, gdy udaję wiedzącego czego chcę osobnika, a jednak w środku drżąc z niepewności przykryty grubymi kotarami kompleksów. Nie ośmielam się wychodzić myślami ponad to, co dla mnie niedostępne. Jestem realistą, chociaż częściej pesymistą.
Pytania w końcu rozbrzmiewają, a każde jest poważniejsze od drugiego. Nabieram powietrza w płuca, mrugam oczami i myślę, jak przekazać prawdę w najmniej okrutnej formie. Bo już same minione wydarzenia są dostatecznie tragiczne. - Nie wiem, dlaczego to zrobił, tak naprawdę. Jego decyzja była zaskoczeniem dla nas wszystkich - przyznaję w końcu, wiedząc, że Elodie nie będzie zadowolona z tej odpowiedzi. - Nie, na pewno nie jest. Nie powinnaś mierzyć wszystkich jego miarą. To zgniły owoc, niestety i takie się zdarzają - mówię, ale to niestety moje subiektywne odczucia. Nie mogę mówić za każdego mężczyznę na świecie, więc dużo w tej wypowiedzi jest moich prywatnych przemyśleń. Nie wyobrażam sobie zrobienia tego, co zrobił on, wzdryga mnie na samą myśl o podobnych działaniach. Nie, po prostu nie. Jednak to kolejne zagadnienia sprawiają mi więcej problemów, więc milczę przez dłuższą chwilę, szukając odpowiednich słów. Niestety mówca ze mnie marny. - Będę z tobą całkowicie szczery. Ten człowiek zdradził nie tylko swoją rodzinę czy arystokrację, on zdradził również Czarnego Pana. A Lord Voldemort nie wybacza. Nie wybaczy więc ani jemu, ani Macmillanowi oraz Skamanderowi za to, że odważyli się mu sprzeciwić - odpowiadam. Wiedząc, że wcale nie przekazałem tej prawdy w przyjemnej formie. Obawiam się, że nie da się. Musiałbym kłamać, nie chcę tego robić. Pomijając już, że nawet nie potrafię. Zbliżam się jednak, kładąc rękę na kobiecym ramieniu obleczonym w szatę. Pokrzepiająco. - Wiem, że jest ci ciężko. Że to trudne. Ale… dla swojego dobra, musisz o nim zapomnieć. Przestać się martwić. To już niczego nie zmieni. Podjął swoją decyzję i musi zmierzyć się z ich konsekwencjami. Te należą do niego, nie do ciebie - dopowiadam spokojnie, mając nadzieję, że w jakiś sposób zdołam uleczyć przynajmniej odrobinę tego bólu. Może to zbyt wielkie oczekiwania, ale nic innego mi nie pozostaje.
Czuję się winny. Nawet jeśli nie zrzuciłem na siebie choroby celowo, to na pewno istnieje coś, co mogłem zrobić. Lub wynaleźć lukę w tych wszystkich nieprzytomnych dniach oraz podyktować treść listu. Nie, nie powinienem się przejmować, dlaczego to robię? Dlaczego zawód na pełnej blasku twarzy Elodie przyprawia mnie o smutek, jaki nigdy bym siebie nie podejrzewał? Podchodzę do niej z nieznaną mi dotąd troską oraz szatą, mającą ochronić przed chłodem październikowego popołudnia. Widzę w tej scence pewien schemat, który jednak nie materializuje się w grubiański sposób wyrzucenia odzienia za barierki; cienie minionych zdarzeń lubią zjawiać się w niespodziewanych momentach, ale szybko spycham je na bok, nie chcąc wcale rozpamiętywać tego, co było. Co nie wróci - i czego nie chciałbym, żeby wracało. Teraz jest idealnie tak, jak jest, dzięki czemu nie muszę się o nic martwić. Widocznie nie wszystko musi dziać się zgodnie z najczarniejszymi scenariuszami.
Jednak muszę przyznać, że utrzymujące się między nami milczenie nie jest komfortowe. Za dużo mówię, tak, to na pewno to. Dopiero później dostrzegam smutek oraz zawstydzenie, chociaż to drugie nie wiem czym jest spowodowane. Prawdopodobnie moim śmiałym gestem, bo przecież nie mną samym. To irracjonalne. Bezsensowne, gdy udaję wiedzącego czego chcę osobnika, a jednak w środku drżąc z niepewności przykryty grubymi kotarami kompleksów. Nie ośmielam się wychodzić myślami ponad to, co dla mnie niedostępne. Jestem realistą, chociaż częściej pesymistą.
Pytania w końcu rozbrzmiewają, a każde jest poważniejsze od drugiego. Nabieram powietrza w płuca, mrugam oczami i myślę, jak przekazać prawdę w najmniej okrutnej formie. Bo już same minione wydarzenia są dostatecznie tragiczne. - Nie wiem, dlaczego to zrobił, tak naprawdę. Jego decyzja była zaskoczeniem dla nas wszystkich - przyznaję w końcu, wiedząc, że Elodie nie będzie zadowolona z tej odpowiedzi. - Nie, na pewno nie jest. Nie powinnaś mierzyć wszystkich jego miarą. To zgniły owoc, niestety i takie się zdarzają - mówię, ale to niestety moje subiektywne odczucia. Nie mogę mówić za każdego mężczyznę na świecie, więc dużo w tej wypowiedzi jest moich prywatnych przemyśleń. Nie wyobrażam sobie zrobienia tego, co zrobił on, wzdryga mnie na samą myśl o podobnych działaniach. Nie, po prostu nie. Jednak to kolejne zagadnienia sprawiają mi więcej problemów, więc milczę przez dłuższą chwilę, szukając odpowiednich słów. Niestety mówca ze mnie marny. - Będę z tobą całkowicie szczery. Ten człowiek zdradził nie tylko swoją rodzinę czy arystokrację, on zdradził również Czarnego Pana. A Lord Voldemort nie wybacza. Nie wybaczy więc ani jemu, ani Macmillanowi oraz Skamanderowi za to, że odważyli się mu sprzeciwić - odpowiadam. Wiedząc, że wcale nie przekazałem tej prawdy w przyjemnej formie. Obawiam się, że nie da się. Musiałbym kłamać, nie chcę tego robić. Pomijając już, że nawet nie potrafię. Zbliżam się jednak, kładąc rękę na kobiecym ramieniu obleczonym w szatę. Pokrzepiająco. - Wiem, że jest ci ciężko. Że to trudne. Ale… dla swojego dobra, musisz o nim zapomnieć. Przestać się martwić. To już niczego nie zmieni. Podjął swoją decyzję i musi zmierzyć się z ich konsekwencjami. Te należą do niego, nie do ciebie - dopowiadam spokojnie, mając nadzieję, że w jakiś sposób zdołam uleczyć przynajmniej odrobinę tego bólu. Może to zbyt wielkie oczekiwania, ale nic innego mi nie pozostaje.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie można zignorować tak łatwo serca ni jego pragnień jątrzących wnętrze niczym nieokiełznany ogień, niepowstrzymana szatańska pożoga. Zapomnieć o tej niedorzecznej naiwności, ciągnącej ku słodkiej ułudzie niźli okrutnemu realizmowi — serca wciąż tak młodego, nienarażanego dotąd na żadne poważne zranienia bądź uszczerbki. Jakże pilnie strzeżonego przez najbliższych niczym najcenniejszy skarb, którego skalanie potwornością świata nie powinno mieć miejsca. Nietrudno było mu się więc buntować, obrosnąć w piórka krnąbrności, opierać się przed narzucanymi pętami, gdy nadzieja oraz marzenia senne wypierały jawę, odrzucały wszelką zadawaną mu niesprawiedliwość. Potrzebowało czasu, by pojąć, iż działania uderzające weń z siłą, nie miały na celu czynić mu krzywdy a jedynie zahartować kruchy organ, by w przyszłości nadchodzące ciosy nie mogły tak łatwo naruszyć jego delikatnej powłoki. Zostali tego pozbawieni. Zarówno buńczuczne serce, jak i sama panienka. Odebrano im długie chwile pokornych nauk, stopniowego przyzwyczajanie się do zawodu oraz drobnych ranek, pojawiających się niezmiennie na ścieżce doświadczeń. Bowiem wystarczyła zaledwie jedna osoba, by cały dotąd znany świat zatrząsł się w posadach, bezpieczna rutyna rozpadła się na tysiące odłamków, pozostawiając po sobie tylko żal i niezrozumienie. Zadana rana jątrzyła duszę, kalała dotąd niezachwiane poglądy wątpliwościami, a sentyment zmuszał ogarnięty zobojętnieniem umysł do powtarzania całego wydarzenia. Nienawidziła tego. Szczerze nienawidziła tego zawieszenia, tej bezradności, tej niemożności podążenia za resztą światłych figur, niezagubionych na drodze powinności, najważniejszych wartości — bo nie potrafiła zapomnieć tak łatwo. Poddać się panującym regułom, wyrzucić z pamięci najcenniejsze wspomnienia. Zamknąć się na istnienie persony, z którą dzieliło się dziecięce dni. Jakież to było zawstydzające, dla dziewczęcia zawsze spełniającego wszelkie wymogi z wdziękiem oraz naturalną słodyczą. Tak rozpaczać za kimś, kto nie dbał o swoich najbliższych wcale, nie baczył na cierpienie, jakie im sprawi. Czy była aż tak głupiutka, że wzorem drogiej kuzyneczki nie potrafiła narzucić na siebie całunu pogody, maski ignorancji oraz żałobnej czerni? Poddawała się słabościom, zrywom emocjonalności i czułościom zatroskanej rodziny, modląc się, by nikt nie miał jej początkowo za złe tej kapryśności. A potem pojawił się on. Skąpany w czerni oraz szarościach, z surowością znaczącą rysy, lecz łagodnością tchnącą w wypowiadanych słowach. Spojrzeniem czerni oczu przenikał fasadę perfekcyjności, dostrzegając rysy, jakie pojawiły się na gładkiej tafli jestestwa i miast okazać zgorszenie, zdecydował się podarować ramię do wylania wszelkich żali dręczących wnętrze wątłej arystokratki. Jakże czuła się winna, winna tej złości, jaką obdarzyła postać narzeczonego, tych złośliwostek i niezadowolenia za nieobecność, za brak wcześniejszej reakcji. Był tutaj. Gotowy osłonić ją przed okrucieństwami pogody, nieuchronnością nadchodzących wydarzeń, choć przecież nie pozbawił jej prawdy. Mocniej otula się szatą, przygryzając przy tym dolną wargę, jakby tylko to mogło powstrzymać ją przed zauważalnym drżeniem.
— Zgniły owoc — powtarza cicho, po raz pierwszy rozkład utożsamiając z postacią kuzyna. Haa, teraz tym miał być? Figurą upadku, pomnikiem zdrady oraz zawodu. Niech nim będzie, uznaje pozbawiona pewności, niech będzie rzeźbą zepsucia i wszelkich podłości, niech kurz niepamięci opadnie nań ciężarem, zniekształcając rysy, zacierając znany tak doskonale obraz. Zapewnienia te brzmią pięknie, lecz nie wystarczająco, by rączka nie powędrowała do ust w przerażeniu, na wzmiance o lordzie Voldemorcie. Nie wybaczy im, on mu nie wybaczy — Czarny Pan? Kim on jest w twoich oczach? — pyta, unikając oskarżeń, złości na obcego lorda, ku któremu skłaniała się większość słusznej szlachty. Z podziwu, czy ze strachu? Zastanawia się poważnie, szklącym spojrzeniem przylegając do lic czarodzieja. Zapada między nimi milczenie, od którego odwraca uwagę zaczesaniem jasnego kosmyka włosów za ucho i tylko przypadkiem — lecz czy aby na pewno? — muska palcami dłoń lorda Burke, spoczywającą na jej ramieniu.
— Pamięć ciężko oszukać, gdy towarzyszy jej tkliwość oraz uczucie sir. Nawet jeśli ma być do dla mnie dobre, echa minionych chwil wciąż będą dręczyć duszę, ranić serce — głos Elodie nie wydaje się głośniejszy od szeptu, a jednak w jej własnych uszach wybrzmiewa niczym krzyk. Tutaj, między nimi, oddzielonymi od zewnętrznego świata, prawda wydawała się nazbyt obnażać Parkinsonównę — Jedynym ratunkiem zdaje się kreowanie nowych wspomnień, które zagłuszą gorycz poprzednich, lecz nie mam w sobie wystarczająco sił, by móc je tworzyć samodzielnie. Czy będzie to nazbyt bezczelne z mej strony sir, jeśli poproszę o waszą pomoc? — róż wyraźnie znaczy policzki, obawa natomiast nakazuje opuścić głowę, uciec wzrokiem na posadzkę, której kpiny, czy odmowy przecież nie odczuje. Morgano, jak bardzo musiała teraz kłopotać nieszczęsnego Quentina swoją samolubną prośbą.
— Zgniły owoc — powtarza cicho, po raz pierwszy rozkład utożsamiając z postacią kuzyna. Haa, teraz tym miał być? Figurą upadku, pomnikiem zdrady oraz zawodu. Niech nim będzie, uznaje pozbawiona pewności, niech będzie rzeźbą zepsucia i wszelkich podłości, niech kurz niepamięci opadnie nań ciężarem, zniekształcając rysy, zacierając znany tak doskonale obraz. Zapewnienia te brzmią pięknie, lecz nie wystarczająco, by rączka nie powędrowała do ust w przerażeniu, na wzmiance o lordzie Voldemorcie. Nie wybaczy im, on mu nie wybaczy — Czarny Pan? Kim on jest w twoich oczach? — pyta, unikając oskarżeń, złości na obcego lorda, ku któremu skłaniała się większość słusznej szlachty. Z podziwu, czy ze strachu? Zastanawia się poważnie, szklącym spojrzeniem przylegając do lic czarodzieja. Zapada między nimi milczenie, od którego odwraca uwagę zaczesaniem jasnego kosmyka włosów za ucho i tylko przypadkiem — lecz czy aby na pewno? — muska palcami dłoń lorda Burke, spoczywającą na jej ramieniu.
— Pamięć ciężko oszukać, gdy towarzyszy jej tkliwość oraz uczucie sir. Nawet jeśli ma być do dla mnie dobre, echa minionych chwil wciąż będą dręczyć duszę, ranić serce — głos Elodie nie wydaje się głośniejszy od szeptu, a jednak w jej własnych uszach wybrzmiewa niczym krzyk. Tutaj, między nimi, oddzielonymi od zewnętrznego świata, prawda wydawała się nazbyt obnażać Parkinsonównę — Jedynym ratunkiem zdaje się kreowanie nowych wspomnień, które zagłuszą gorycz poprzednich, lecz nie mam w sobie wystarczająco sił, by móc je tworzyć samodzielnie. Czy będzie to nazbyt bezczelne z mej strony sir, jeśli poproszę o waszą pomoc? — róż wyraźnie znaczy policzki, obawa natomiast nakazuje opuścić głowę, uciec wzrokiem na posadzkę, której kpiny, czy odmowy przecież nie odczuje. Morgano, jak bardzo musiała teraz kłopotać nieszczęsnego Quentina swoją samolubną prośbą.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Strata zawsze boli najmocniej - zwłaszcza rodziny. Śmierć brata, ucieczka siostry do świata pozbawionego przepychu, to zawsze bolało. Muzyka koiła wtedy rozszarpane rany, jakie inni z lubością lubili obrzucać solą dla lepszego efektu. Człowiek będący na dnie wydaje się łatwym celem, osobiste tragedie otwierają jego wrażliwe wnętrze, dostępne dla wszystkich. Mija sporo czasu, nim zamknie je na nowo odgradzając tym samym od całego świata. W tym stanie znajduje się obecnie Elodie i nie mogę jej za to winić. Najgorzej jest pochować kogoś, kto wcale nie umarł - o tym także boleśnie się przekonaliśmy. Wspomnienia z tamtych chwil starają się wrócić, ale ja skutecznie odganiam kolejne drzazgi próbujące wbić się w rozemocjonowane serce. Wystarczy już tych problemów, tych zmartwień - Stonehenge, nadwyrężenie zaufania narzeczonej. Dotąd bezkompromisowo egoistyczny, okazujący dobroć jedynie rodzinie, zaczynam martwić się o stojącą naprzeciwko kobietę. Uznając przy tym, że to jej dzień. Pełen boleści oraz strachu, jakie należy wyplenić z wrażliwej duszy. Orientuję się, że chcę tu być - wyłącznie dla niej, chociaż nie niosę jej dobrych wieści. Nie wiem jak je przekazać, żeby cios nie stał się nokautujący; nie zamierzałem przecież pogarszać sprawy ani jej kondycji. Widzę, jak jest rozedrgana, pomimo całkiem udanych prób przykrycia uczuć warstwą opanowania. Tak, zaczynam wreszcie dostrzegać, rozmazany dotąd kształt nabiera na ostrości oraz zrozumieniu, co wcale nie jest takie łatwe. Chciałbym odjąć czarownicy trosk, dotknąć skroni i sprawić, że miniony koszmar zniknie wśród lasów i łąk, nie odnajdując przy tym drogi powrotnej. Prosto jest martwić się o siebie, trudniej o wszystkich innych. Wczuć się w stan tej drugiej osoby, przejąć od niej część smutnego balastu. To naiwne sądząc, że sama obecność przyniesie upragnioną ulgę, zaś postać dawnego krewnego przemieni się w pył nieistotnej przeszłości. Stanie się jedynie straszną historią opowiadaną dzieciom w celu ich przestraszenia - nie urośnie jednak do wyższej rangi ponad zwykłą baśń. Legendę, w której może być ziarnko prawdy, ale wcale nie musi. Może być jedynie tym lękiem, który motywuje do bycia lepszym. Do stania się niczym niewzruszoną skałą, trwającą w przekonaniach przodków oraz odwagą pielęgnowania tradycji. Najwidoczniej w tych czasach całkowicie niewygodną, odrzucaną lekką ręką - ile jeszcze takich zgniłych owoców przyjdzie nam odrzucić? Ile jeszcze zostanie złamanych serc, poczucia zaufania? Czyż zło nie czai się niedostrzeżenie, atakując znienacka? Bo nikt tego nie przewidział. Upadku krzewionych poglądów przecież od maleńkości, może nawet jeszcze w łonie matki; sprzeniewierzenie się temu niszczy wiarę doszczętnie, z kolei odłamki pozostawiają głębokie blizny. Patrzę w te orzechowe oczy rozmyślając nad tym, czy także i ona nie jest pęknięta całkowicie. Co, jeśli już nigdy nie zdobędzie się na ufność, jeśli już zawsze będzie drżeć w obawie, że najbliżsi są gotowi zadać ostateczny cios? Nagle sam poddaję się obawom, jedynie odrobinę mocniej zaciskając dłoń na ramieniu.
- Przy mnie nic ci się nie stanie. - Nie wiem dlaczego podobne zapewnienie opuszcza moje usta, czemu nie zachowałem tego dla siebie. Przecież nie wyglądam na kogoś, kto potrafiłby kogokolwiek pokonać, ale jeśli czegoś mam być na tym świecie pewien, to właśnie siebie. Tego, że nic mnie nie złamie, chociaż śmierć za sprawę nie brzmi zbyt pokrzepiająco. Chociaż podniośle, dramatycznie nawet. Uścisk w końcu zelżał, twarz nabiera skoncentrowanego wyrazu zamyślenia. Jest wiele słów, jakimi określiłbym Niego, ale nie wszystkie nadają się do powtórzenia damie. - Jest najpotężniejszym czarnoksiężnikiem jakiego mogłaby zrodzić ziemia. Człowiekiem, którego potęga zapewni bezpieczeństwo oraz dostatek tym, którzy stoją za ideą czystości krwi - przedstawiam skondensowaną wersję, możliwie najdelikatniejszą w swym brzmieniu. Z przezorności nie dodaję wzmianki o konsekwencjach, o tym, co należy poświęcić, żeby dostąpić tego zaszczytu. Dość już kłębi się między nami emocji. - Nie musisz się go bać - dodaję uspokajająco. To nie jej wojna, nie jej ofiara zostanie złożona. O ile nie uciekłaby od rodzinnych obowiązków, żeby bratać się z tymi, którzy się mu sprzeciwiają - wtedy tak, jego gniew mógłby dosięgnąć również ją. Wiem, że tak się nigdy nie stanie.
Muśnięcie wyrywa mnie ze skupienia, delikatne drżenie ciała przetacza się po skórze; nieprzygotowany nie umiem powstrzymać tego odruchu. Czerwienię się nieznacznie, ale, co najdziwniejsze, nie chowam się, nie uciekam. Wsłuchuję się w przejęty tembr głosu, rozróżniam poszczególne głoski, układam je w logiczną całość. Wbrew krzyczącym znakom ostrzegawczym w mojej głowie unoszę dłoń z ramienia, palcami dotykając zmartwionego policzka lady Parkinson. Działam jakoś tak instynktownie, bo chociaż odczuwałem dotąd przypadkowe trącnięcia, to wydawały mi się one jakimś snem. Więc niczym prawdziwy naukowiec podnoszę rękę, chcąc się przekonać, że jest tutaj - fizycznie, nieodwołalnie, prawdziwie.
I chociaż wiem, że nowe, przynoszące ulgę wspomnienia ze mną w roli głównej lub na dalszym planie są niemożliwe, to odpowiadam całkowicie wbrew temu przekonaniu. - Będzie to dla mnie zaszczytem - odpowiadam; świadomość nareszcie dochodzi do momentu, w którym orientuję się w przekroczeniu granicy. Zabieram dłoń w mgnieniu oka, pozwalając kończynom na opadnięcie wzdłuż tułowia. Nie powinienem był tego robić. Zdecydowanie nie. - Zawsze ci pomogę. Nie chcę być tylko przykrością majaczącą gdzieś w oddali, chcę być wsparciem, o ile tylko tego zechcesz. - To nic, że na razie to ja potrzebuję większości sił oraz pomocy. Jeśli tylko zaistnieje powód dla którego mam się postarać, to tak właśnie zrobię. Czy to świadczy o mojej słabości?
- Przy mnie nic ci się nie stanie. - Nie wiem dlaczego podobne zapewnienie opuszcza moje usta, czemu nie zachowałem tego dla siebie. Przecież nie wyglądam na kogoś, kto potrafiłby kogokolwiek pokonać, ale jeśli czegoś mam być na tym świecie pewien, to właśnie siebie. Tego, że nic mnie nie złamie, chociaż śmierć za sprawę nie brzmi zbyt pokrzepiająco. Chociaż podniośle, dramatycznie nawet. Uścisk w końcu zelżał, twarz nabiera skoncentrowanego wyrazu zamyślenia. Jest wiele słów, jakimi określiłbym Niego, ale nie wszystkie nadają się do powtórzenia damie. - Jest najpotężniejszym czarnoksiężnikiem jakiego mogłaby zrodzić ziemia. Człowiekiem, którego potęga zapewni bezpieczeństwo oraz dostatek tym, którzy stoją za ideą czystości krwi - przedstawiam skondensowaną wersję, możliwie najdelikatniejszą w swym brzmieniu. Z przezorności nie dodaję wzmianki o konsekwencjach, o tym, co należy poświęcić, żeby dostąpić tego zaszczytu. Dość już kłębi się między nami emocji. - Nie musisz się go bać - dodaję uspokajająco. To nie jej wojna, nie jej ofiara zostanie złożona. O ile nie uciekłaby od rodzinnych obowiązków, żeby bratać się z tymi, którzy się mu sprzeciwiają - wtedy tak, jego gniew mógłby dosięgnąć również ją. Wiem, że tak się nigdy nie stanie.
Muśnięcie wyrywa mnie ze skupienia, delikatne drżenie ciała przetacza się po skórze; nieprzygotowany nie umiem powstrzymać tego odruchu. Czerwienię się nieznacznie, ale, co najdziwniejsze, nie chowam się, nie uciekam. Wsłuchuję się w przejęty tembr głosu, rozróżniam poszczególne głoski, układam je w logiczną całość. Wbrew krzyczącym znakom ostrzegawczym w mojej głowie unoszę dłoń z ramienia, palcami dotykając zmartwionego policzka lady Parkinson. Działam jakoś tak instynktownie, bo chociaż odczuwałem dotąd przypadkowe trącnięcia, to wydawały mi się one jakimś snem. Więc niczym prawdziwy naukowiec podnoszę rękę, chcąc się przekonać, że jest tutaj - fizycznie, nieodwołalnie, prawdziwie.
I chociaż wiem, że nowe, przynoszące ulgę wspomnienia ze mną w roli głównej lub na dalszym planie są niemożliwe, to odpowiadam całkowicie wbrew temu przekonaniu. - Będzie to dla mnie zaszczytem - odpowiadam; świadomość nareszcie dochodzi do momentu, w którym orientuję się w przekroczeniu granicy. Zabieram dłoń w mgnieniu oka, pozwalając kończynom na opadnięcie wzdłuż tułowia. Nie powinienem był tego robić. Zdecydowanie nie. - Zawsze ci pomogę. Nie chcę być tylko przykrością majaczącą gdzieś w oddali, chcę być wsparciem, o ile tylko tego zechcesz. - To nic, że na razie to ja potrzebuję większości sił oraz pomocy. Jeśli tylko zaistnieje powód dla którego mam się postarać, to tak właśnie zrobię. Czy to świadczy o mojej słabości?
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Złość nie zdoła skryć pod swą krnąbrną fasadą żalu, który rozplenia się w duszy niby chwast, którego nie sposób wyrwać z korzeniami. Nie, kiedy dłonie do tego zdolne, są tak delikatne i kruche, iż zdaje się, że każdy nacisk jest w stanie naruszyć jasną ich powierzchnie. Kłamstwa nie na długo będą w stanie karmić sobą wrażliwe serce, szukające odpowiedzi nie pośród okrutnych prawd, a ułud tkanych przez umysł skąpany w niemej rozpaczy. Pragnący niestrudzenie nadać sens minionym wydarzeniom, szukający wytłumaczeń dokładnie tam, gdzie nie było ich wcale. Nie powinna czuć się odpowiedzialna za działania kuzyna — zgniły owoc, oprawca niewinności, gwałciciel odwiecznych tradycji, błędny rycerz skazany na egzystencję między światami. Już nie ich, nigdy nie do końca tamtych — a jednak wspomnienie ślicznych buzi kuzynek, zastygłych w niezrozumieniu oraz świadomość losu, jaki przypadł lady Carrow, były nazbyt przygnębiające. Zmuszające myśli do oscylowania tylko wokół konsekwencji, jakie przywiódł sobą jeden wybór. Niezaprzeczalnie błędny. Jednak mogła przezwyciężyć tę słabość, ten żałobny smutek osiadający w szklącym się spojrzeniu — wystarczyło oprzeć filigranową powłokę o tę znacznie pewniejszą, niestrudzenie opierającą się zwodniczym falom zdradzieckich przekonań, stojącą niewzruszenie wobec nadciągającego chaosu, jaki niezaprzeczalnie ogarnie salony, gdy tylko rany się zasklepią, a szok zastąpi sączący się jad. Mogłaby się skryć w jego cieniu, pozwolić chociaż raz niepozornej czerni ukryć znacznie drobniejszą postać, dotąd z lubością pławiącą się w uwadze innych. Nie wiedziała, kiedy obdarzyła go tak silnym zaufaniem — człowieka obcego, o opinii niezbyt pochlebnej, dzierżącego na szerokich ramionach bagaż doświadczeń, których naiwność młodziutkiej panienki nie była w stanie pojąć. Czy stało się to wtedy, gdy tak żarliwie przepraszał ją za naruszenie granic między — wydawałoby się — zwaśnionymi rodami? A może, kiedy smukłe palce sunęły po klawiaturze fortepianu, odganiając wszelkie smutki roszące gładkie czoło szlachcianki? Padając na kolana i wypowiadając słodkie obietnice? Nie, myśli Ellie, trzepocąc powoli smolistymi rzęsami, uwięziona w mroku tęczówek narzeczonego. Pamiętała, z jakim uporem przedzierał się przez chłód fal, oddalając się w zacięciu od brzegu, tylko po to, by móc odzyskać wianek spleciony przez jej nieduże rączki. Nie miało to znaczenia, czy każdy krok kierowany na przekór żywiołowi, był wynikiem li jedynie obowiązku, jaki zmusił dwa odrębne istnienia do połączenia ze sobą swych ścieżek. Był tam, gotów odzyskać to, co należało do niej, podobnie jak teraz był tu, czekający na przyzwolenie poskładania fragmentów składających się na rozedrganą lady. To wystarczy, ma ochotę westchnąć, lecz dolna warga drży zdradziecko. To wystarczy, koniec złości oraz niedomówień. Podchodów i prób pochwycenia chorobliwie bladej sylwetki w pułapkę ruchomych piasków słów, wypadających spomiędzy różanych ust. Przynajmniej, teraz gdy jest tak blisko, że każda troska wydaje się błaha. Nawet mocniejsze zaciśnięcie dłoni na jej ramieniu, niesie ze sobą niezrozumianą lekkość oraz ulgę. Quentinie Burke, cóż, żeś mi uczynił? Zastanawia się mimowolnie, nie zamierzając ni na jedno uderzenie trzepocącego serca, odrywać wzroku od szlachetnej twarzy alchemika.
— Nic — szepce cicho Parkinson, ze smutną łagodnością, z przyzwoleniem na padającą właśnie obietnicę. Bo tym są twoje słowa, nieprawdaż lordzie Burke? Kolejną przysięgą, którą składasz przed dziewczęciem, gotowym ułożyć swe jakże cenne życie w twe objęcia. Drga zaraz, jakby rzucone nań zaklęcie zostało przerwane, a niewidoczne włoski na karku unoszą się. Postać czarnoksiężnika jawi się jako niepokojący omen, choć pomyślny dla idei czystości krwi, tak mający w sobie zbyt wiele niewiadomych, czających się zagrożeń. Czy ty się go lękasz? Nie potrafi zadać tego pytania, artystka nie sądzi, by mogła podźwignąć odpowiedź. Nazbyt została zraniona, nadwątlona pewność siebie skamlała żałośnie i kolejne zagrożenie, którego winien wypatrywać orzech spojrzenia, byłoby wprost nie do zniesienia — Nie będę, póki twa wiara w niego będzie tak silna, jak teraz — mówi więc, zarazem wdzięcznie ignorując dwuznaczność swej wypowiedzi. I być może to dobrze, iż nie dodaje nic więcej, albowiem kolejny ruch lorda Burke sprawiłby, iż srebrny język panienki zamarłby natychmiast. Dotyk nie jest wyraźny, naznaczony obawą, jakby zetknięcie się skóry ze skórą mogło w jakiś sposób naruszyć kruche porozumienie, jakie między nimi zapadło. Lecz jest, dotyka jej niepewnie i podświadomie perełka przechyla głowę, pozwalając opuszkom mężczyzny objąć większą połać policzka. Jest w tym coś niestosownego, acz w niezwykły sposób również ekscytującego. Serce zdaje się wyrywać z piersi, szkarłat natomiast okrył sobą lica panienki, niemającej zamiaru odsuwać się wcale, nawet jeśli zawstydzenie — gestem, czy własnymi odczuciami? — objęło w swe panowanie jej wnętrze. Niemalże nie słyszy jego słów, acz zerwanie kontaktu fizycznego wybudza Ellie z transu. Och. Och, czerwieni się jeszcze bardziej, ale knykcie niemal natychmiast wędrują do miękkich warg, kiedy wydaje z siebie krótki chichot.
— Dziękuję sir, wasze poświęcenie wiele dla mnie znaczy. Jednakże... — milknie, a nieśmiały uśmiech rozjaśnia śliczną twarz — ...lordzie Burke, nigdy nie byłeś dla mnie przykrością — przyznaje, głos nie jest głośniejszy od wiatru, przemykającego po balkonie. Rozczarowaniem? Tak, początkowym na pewno. Powściągliwość oraz lakoniczność, jaka go otaczała, powinna być odpychająca, acz to, co mówił, jak się zachowywał, niszczyło całkowicie niechęć, której nie zdołała w sobie nigdy zbudować — A teraz jesteście mi przyszłością, której potrzebuję...której chcę — kończy, odsuwając się, jakby właśnie sobie uświadomiła, że to ona była tą, która stanowczo przekroczyła granicę. Odsłoniła się aż nadto. Ale to nic, Quentin jej nie skrzywdzi, nie będzie miał za złe podobnej wypowiedzi. Jest tego pewna, dlatego potrząsa jasną głową, oczyszczając zwiewne myśli z chmur, jakie dotąd nimi władały.
— Obawiam się sir, iż każemy na siebie czekać — tym razem wzdycha, nieco z żalem za krótkim czasem, jaki to udało im się skraść dla siebie. Oficjalny obiad zbliżał się nieuchronnie i wielce niegrzecznym byłoby się nań spóźnić. Dlatego też lady Parkinson prostuje się, a następnie obraca wokół własnej osi, prezentując się narzeczonemu — Czy wyglądam dobrze? — zapytuje, chcąc się upewnić, iż wygląda wciąż perfekcyjnie, dzięki czemu nie przyniesie wstydu sobie, Quentinowi, ani umiłowanej rodzinie. Zapewne prezentowałaby się lepiej, gdyby zdecydowała się zdjąć z siebie użyczoną marynarkę, jednak drobne dłonie zaciskają się nań kurczowo, kiedy to mocniej obejmuje się obcym materiałem. Jest przekonana, że właśnie teraz, z zaróżowionymi policzkami oraz w ofiarowanym fragmencie szaty, wyglądała dokładnie tak, jak powinna. Idealnie.
— Nic — szepce cicho Parkinson, ze smutną łagodnością, z przyzwoleniem na padającą właśnie obietnicę. Bo tym są twoje słowa, nieprawdaż lordzie Burke? Kolejną przysięgą, którą składasz przed dziewczęciem, gotowym ułożyć swe jakże cenne życie w twe objęcia. Drga zaraz, jakby rzucone nań zaklęcie zostało przerwane, a niewidoczne włoski na karku unoszą się. Postać czarnoksiężnika jawi się jako niepokojący omen, choć pomyślny dla idei czystości krwi, tak mający w sobie zbyt wiele niewiadomych, czających się zagrożeń. Czy ty się go lękasz? Nie potrafi zadać tego pytania, artystka nie sądzi, by mogła podźwignąć odpowiedź. Nazbyt została zraniona, nadwątlona pewność siebie skamlała żałośnie i kolejne zagrożenie, którego winien wypatrywać orzech spojrzenia, byłoby wprost nie do zniesienia — Nie będę, póki twa wiara w niego będzie tak silna, jak teraz — mówi więc, zarazem wdzięcznie ignorując dwuznaczność swej wypowiedzi. I być może to dobrze, iż nie dodaje nic więcej, albowiem kolejny ruch lorda Burke sprawiłby, iż srebrny język panienki zamarłby natychmiast. Dotyk nie jest wyraźny, naznaczony obawą, jakby zetknięcie się skóry ze skórą mogło w jakiś sposób naruszyć kruche porozumienie, jakie między nimi zapadło. Lecz jest, dotyka jej niepewnie i podświadomie perełka przechyla głowę, pozwalając opuszkom mężczyzny objąć większą połać policzka. Jest w tym coś niestosownego, acz w niezwykły sposób również ekscytującego. Serce zdaje się wyrywać z piersi, szkarłat natomiast okrył sobą lica panienki, niemającej zamiaru odsuwać się wcale, nawet jeśli zawstydzenie — gestem, czy własnymi odczuciami? — objęło w swe panowanie jej wnętrze. Niemalże nie słyszy jego słów, acz zerwanie kontaktu fizycznego wybudza Ellie z transu. Och. Och, czerwieni się jeszcze bardziej, ale knykcie niemal natychmiast wędrują do miękkich warg, kiedy wydaje z siebie krótki chichot.
— Dziękuję sir, wasze poświęcenie wiele dla mnie znaczy. Jednakże... — milknie, a nieśmiały uśmiech rozjaśnia śliczną twarz — ...lordzie Burke, nigdy nie byłeś dla mnie przykrością — przyznaje, głos nie jest głośniejszy od wiatru, przemykającego po balkonie. Rozczarowaniem? Tak, początkowym na pewno. Powściągliwość oraz lakoniczność, jaka go otaczała, powinna być odpychająca, acz to, co mówił, jak się zachowywał, niszczyło całkowicie niechęć, której nie zdołała w sobie nigdy zbudować — A teraz jesteście mi przyszłością, której potrzebuję...której chcę — kończy, odsuwając się, jakby właśnie sobie uświadomiła, że to ona była tą, która stanowczo przekroczyła granicę. Odsłoniła się aż nadto. Ale to nic, Quentin jej nie skrzywdzi, nie będzie miał za złe podobnej wypowiedzi. Jest tego pewna, dlatego potrząsa jasną głową, oczyszczając zwiewne myśli z chmur, jakie dotąd nimi władały.
— Obawiam się sir, iż każemy na siebie czekać — tym razem wzdycha, nieco z żalem za krótkim czasem, jaki to udało im się skraść dla siebie. Oficjalny obiad zbliżał się nieuchronnie i wielce niegrzecznym byłoby się nań spóźnić. Dlatego też lady Parkinson prostuje się, a następnie obraca wokół własnej osi, prezentując się narzeczonemu — Czy wyglądam dobrze? — zapytuje, chcąc się upewnić, iż wygląda wciąż perfekcyjnie, dzięki czemu nie przyniesie wstydu sobie, Quentinowi, ani umiłowanej rodzinie. Zapewne prezentowałaby się lepiej, gdyby zdecydowała się zdjąć z siebie użyczoną marynarkę, jednak drobne dłonie zaciskają się nań kurczowo, kiedy to mocniej obejmuje się obcym materiałem. Jest przekonana, że właśnie teraz, z zaróżowionymi policzkami oraz w ofiarowanym fragmencie szaty, wyglądała dokładnie tak, jak powinna. Idealnie.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
To setki lat tradycji. Ile zajęło mu przeistoczenie się w zdrajcę? Ćwierć wieku chociażby? Czy ta decyzja była zapisana w gwiazdach? Został nią naznaczony w dniu narodzin? Podjął ją spontanicznie kilka tygodni lub dni wcześniej? Jest tyle pytań, na żadne nie znajdziemy odpowiedzi. Mnie one nawet nie nurtują, nie osobiście. Powinny to wiedzieć Elodie, lady Carrow, porzucona rodzina. Chociaż powinno to zostać teraz nieistotnym, pogrzebanym tematem, to trudno odpuścić. Przeżyłem to już raz, oby nigdy więcej. Ucieczka siostry przestała boleć wraz ze zrozumieniem, że dla niej byliśmy nikim - dlaczego ona miałaby zatem zostać kimś? Kimś ważnym, utęsknionym? To zawsze działa w dwie strony. Gdy jedna osoba próbuje, a druga wznosi mur oraz odchodzi na pięcie bez słowa, nie zmieni się absolutnie nic. Czy jest coś, co mogło sprawić, że wiatr przyszłości odwróciłby swój pęd? Uważam, że nie. Gdy brakuje porozumienia, to wszystko przepada. Życie niesie się na powiewie niespodziewanego. Tak jak teraz. Nie potrafię tego naprawić, nie potrafię też odjąć palącego bólu; to coś, co lady Parkinson musi przetrawić sama. Mogę być wsparciem, stać obok, próbować odwrócić uwagę od cierpienia, ale to tyle. Cierpienie musi istnieć - pojawiać się każdego dnia, coraz słabsze, aż wreszcie całkowicie zaniknie. Nieważne jak mocno chciałbym tych trosk odjąć gładkim licom i nieskalanemu zmarszczkami czołu, żałoba rządzi się swoimi bezkompromisowymi prawami.
Stoję spokojnie, zupełnie nie spodziewając się burzy emocji targającej ciałem drobnej arystokratki. Pomimo wysokiego statusu społecznego oraz bogactwa nie jestem nikim szczególnym. Kiedyś chciałem zdobywać i podbijać, teraz przemykam niezauważony w cieniu życia. Dbam jedynie o siebie i swoich najbliższych, o nic więcej - dlaczego zatem z takim przejęciem składam kolejne obietnice? Komuś, kto wcale nie powinien być mi bliski. Jeszcze nie. Zaręczyny przychodzą i odchodzą, zaś moja wiara nie ma tu nic do rzeczy. Przecież stąpamy po kruchym lodzie sojuszu, który nigdy wcześniej nie istniał. Wręcz przeciwnie, rody toczyła wzajemna niechęć. Wiele mogło się zmienić. A jednak pomimo tej świadomości brnę w znajomość dalej. Przekraczam kolejne granice, usiłuję zbliżyć się do wrażliwego serca damy. Od początku naszego wspólnego istnienia. Zastanawiające, nigdy wcześniej nie czułem podobnej potrzeby - nie w takich okolicznościach. Oddycham głęboko, równomiernie, przybierając na twarzy pewność siebie i swych słów. To nic, że mi jej brakuje, że naprawdę nie powinienem tak nimi szastać. Dokonało się, muszę spełnić swe przyrzeczenie.
Naturalnie, że odczuwam lęk. Wszyscy powinni. Wobec takiej potęgi nie przechodzi się obojętnie - spustoszenie jakiego dokonał na Macmillanie i Skamanderze to było dopiero preludium tego, co mógłby zrobić. Sam również poczułem konsekwencje jego gniewu. Zawsze należy bać się silniejszego, to roztropniejsze niż arogancja. Usiłuję jednak udawać odwagę, żeby móc przekazać ją zranionej Elodie. I tak musi dźwigać więcej niż jest to konieczne. Nie chcę dokładać do łagodnych skroni kolejnych trosk. Krótkie skinienie głowy na potwierdzenie słów, tyle wystarczy. Nie jestem przecież wylewny. Wolę działać, chociaż moje metody nie są zbyt eleganckie. Nie, kiedy w samotności mam czelność dotknąć kobiecego policzka. Nie wiem co we mnie wstępuje, na szczęście jestem w stanie opamiętać się w porę. Nie chcę jej krzywdzić. Nieważne, że na skrzywdzoną nie wygląda - pewne zwyczaje powinny zostać zachowane w niezmienionej formie. Kto wie o tym lepiej niż my, arystokratyczne dzieci?
Wypowiedź wybrzmiewająca z ust lady Parkinson jest jak piękna melodia będąca w stanie oczarować mnie całkowicie - poddaję się jej wpływowi nie rozumiejąc do końca skąd to dziwne ciepło w klatce piersiowej. Jestem nim całkowicie zauroczony, przynajmniej do momentu, w którym blondynka zwraca uwagę na czas. Zbyt późno na wszystko. - Idealnie - potwierdzam nieznane mi myśli, spoglądając na zaciskające się na materiale marynarki pięści. Usta drgnęły na kształt próby uformowania uśmiechu - a za nim wyciągnięte do kobiety ramię. Obowiązki wzywają.
It’s been 84 years… ale zt x2
Stoję spokojnie, zupełnie nie spodziewając się burzy emocji targającej ciałem drobnej arystokratki. Pomimo wysokiego statusu społecznego oraz bogactwa nie jestem nikim szczególnym. Kiedyś chciałem zdobywać i podbijać, teraz przemykam niezauważony w cieniu życia. Dbam jedynie o siebie i swoich najbliższych, o nic więcej - dlaczego zatem z takim przejęciem składam kolejne obietnice? Komuś, kto wcale nie powinien być mi bliski. Jeszcze nie. Zaręczyny przychodzą i odchodzą, zaś moja wiara nie ma tu nic do rzeczy. Przecież stąpamy po kruchym lodzie sojuszu, który nigdy wcześniej nie istniał. Wręcz przeciwnie, rody toczyła wzajemna niechęć. Wiele mogło się zmienić. A jednak pomimo tej świadomości brnę w znajomość dalej. Przekraczam kolejne granice, usiłuję zbliżyć się do wrażliwego serca damy. Od początku naszego wspólnego istnienia. Zastanawiające, nigdy wcześniej nie czułem podobnej potrzeby - nie w takich okolicznościach. Oddycham głęboko, równomiernie, przybierając na twarzy pewność siebie i swych słów. To nic, że mi jej brakuje, że naprawdę nie powinienem tak nimi szastać. Dokonało się, muszę spełnić swe przyrzeczenie.
Naturalnie, że odczuwam lęk. Wszyscy powinni. Wobec takiej potęgi nie przechodzi się obojętnie - spustoszenie jakiego dokonał na Macmillanie i Skamanderze to było dopiero preludium tego, co mógłby zrobić. Sam również poczułem konsekwencje jego gniewu. Zawsze należy bać się silniejszego, to roztropniejsze niż arogancja. Usiłuję jednak udawać odwagę, żeby móc przekazać ją zranionej Elodie. I tak musi dźwigać więcej niż jest to konieczne. Nie chcę dokładać do łagodnych skroni kolejnych trosk. Krótkie skinienie głowy na potwierdzenie słów, tyle wystarczy. Nie jestem przecież wylewny. Wolę działać, chociaż moje metody nie są zbyt eleganckie. Nie, kiedy w samotności mam czelność dotknąć kobiecego policzka. Nie wiem co we mnie wstępuje, na szczęście jestem w stanie opamiętać się w porę. Nie chcę jej krzywdzić. Nieważne, że na skrzywdzoną nie wygląda - pewne zwyczaje powinny zostać zachowane w niezmienionej formie. Kto wie o tym lepiej niż my, arystokratyczne dzieci?
Wypowiedź wybrzmiewająca z ust lady Parkinson jest jak piękna melodia będąca w stanie oczarować mnie całkowicie - poddaję się jej wpływowi nie rozumiejąc do końca skąd to dziwne ciepło w klatce piersiowej. Jestem nim całkowicie zauroczony, przynajmniej do momentu, w którym blondynka zwraca uwagę na czas. Zbyt późno na wszystko. - Idealnie - potwierdzam nieznane mi myśli, spoglądając na zaciskające się na materiale marynarki pięści. Usta drgnęły na kształt próby uformowania uśmiechu - a za nim wyciągnięte do kobiety ramię. Obowiązki wzywają.
It’s been 84 years… ale zt x2
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Balkon
Szybka odpowiedź