ceremonia przydziału, 1943r.
AutorWiadomość
Boczny korytarz, prowadzący do Wielkiej Sali, wypełniony był przejętymi pierwszorocznymi. Drobne ciałka próbowały ułożyć się według kolejności nazwisk, kierowane przez profesorów, surowych i wymagających, spoglądających na ciżbę mieszających się między sobą dzieci z mieszaniną politowania i niecierpliwości. Deirdre przysięgłaby, że jedna ze starszych czarownic o nieznanym nazwisku, co minutę wzdychała teatralnie, próbując okiełznać napierający na główne drzwi tłum rozhisteryzowanych dziewczynek, obawiających się, że przegapią całą ceremonię.
Deirdre od razu ustawiła się w odpowiednim miejscu w kolejce, kurczowo zaplatając ręce na podołku. Paznokcie wbijały się w wierzch dłoni, pozostawiając po sobie czerwone ślady, a sztywno wyprostowane plecy zaczynały boleć. Nie uginała się przed słabością ciała, po prostu starając się - z całych, dziewczęcych sił - zachować spokój wobec rozpościerającego się przed nią morza entropii. Przekrzykujący się uczniowie, zapłakane buzie, szeptane plotki o tym, że przyjdzie im walczyć z szyszymorą albo zadeklamować spis ostatnio uznanych przez Komisję Alchemiczną eliksirów - Tsagairt oddychała dość płytko i chociaż jej usta wykrzywiły się w podkówkę, to dzielnie stawiała czoła przerażeniu. Przetrwała, w dość miłym towarzystwie, podróż pociągiem Hogwart Express, a później przeprawę chybotliwymi łódeczkami: poradzi sobie więc i z ostatnim etapem, jakim miała być Ceremonia Przydziału. Nie miała upatrzonego domu i chociaż historię każdego z czterech znała niemal na pamięć, śledząc życiorysy założycieli poszczególnych domów, to postanowiła dać wolną wolę mitycznej Tiarze Przydziału. Liczyła jednak na to, że trafi do domu z błękitnymi bądź szmaragdowymi odznakami Prefekta; nie wątpiła bowiem, że w miarę upływu szkolnych lat zasłuży na zaufanie opiekunów i profesorów, pomagając im w wychowywaniu uczniów i dbaniu o przestrzeganie przez nich regulaminu.
Powoli odpływała w świat marzeń, ale nie potrafiła całkowicie dać się pochłonąć przez wyobrażenia przyszłości - było zbyt głośno, tłumnie i chaotycznie, by zupełnie się zrelaksować, wizualizując sobie siebie samą za kilka lat. Syknęła cicho, gdy ktoś, jakiś młodzieniec, nadepnął jej na nogę. Nie wiedziała, skąd się wziął tuż obok niej, ale spiorunowała go krytycznym spojrzeniem, nabierającym mocy przez niecodziennie czarne tęczówki i równą grzywkę, przesłaniającą czoło w kolorze kości słoniowej. - Uważaj. Mogłeś mi narobić siniaków - przestrzegła go wyniośle, łypiąc na niego rozczochranego chłopca, pojawiającego się tuż u jej boku. Znikąd, gwałtownie; uśmiechał się dziwnie i wydawał się dość zrelaksowany - w jednym momencie Deirdre poczuła szczerą zazdrość, chciałaby czuć się tak swobodnie w tym najważniejszym dniu, ale zamiast tego z trudem zachowywała spokój, tłumiąc rozbuchane, dziecięce emocje. Ponownie zacisnęła pełne wargi cherubinka, przesuwając oceniającym spojrzeniem od stóp do głów nieznajomego - miał odrobinę pomiętą szatę i zbyt nonszalancki uśmiech jak na tak poważny dzień.
Deirdre od razu ustawiła się w odpowiednim miejscu w kolejce, kurczowo zaplatając ręce na podołku. Paznokcie wbijały się w wierzch dłoni, pozostawiając po sobie czerwone ślady, a sztywno wyprostowane plecy zaczynały boleć. Nie uginała się przed słabością ciała, po prostu starając się - z całych, dziewczęcych sił - zachować spokój wobec rozpościerającego się przed nią morza entropii. Przekrzykujący się uczniowie, zapłakane buzie, szeptane plotki o tym, że przyjdzie im walczyć z szyszymorą albo zadeklamować spis ostatnio uznanych przez Komisję Alchemiczną eliksirów - Tsagairt oddychała dość płytko i chociaż jej usta wykrzywiły się w podkówkę, to dzielnie stawiała czoła przerażeniu. Przetrwała, w dość miłym towarzystwie, podróż pociągiem Hogwart Express, a później przeprawę chybotliwymi łódeczkami: poradzi sobie więc i z ostatnim etapem, jakim miała być Ceremonia Przydziału. Nie miała upatrzonego domu i chociaż historię każdego z czterech znała niemal na pamięć, śledząc życiorysy założycieli poszczególnych domów, to postanowiła dać wolną wolę mitycznej Tiarze Przydziału. Liczyła jednak na to, że trafi do domu z błękitnymi bądź szmaragdowymi odznakami Prefekta; nie wątpiła bowiem, że w miarę upływu szkolnych lat zasłuży na zaufanie opiekunów i profesorów, pomagając im w wychowywaniu uczniów i dbaniu o przestrzeganie przez nich regulaminu.
Powoli odpływała w świat marzeń, ale nie potrafiła całkowicie dać się pochłonąć przez wyobrażenia przyszłości - było zbyt głośno, tłumnie i chaotycznie, by zupełnie się zrelaksować, wizualizując sobie siebie samą za kilka lat. Syknęła cicho, gdy ktoś, jakiś młodzieniec, nadepnął jej na nogę. Nie wiedziała, skąd się wziął tuż obok niej, ale spiorunowała go krytycznym spojrzeniem, nabierającym mocy przez niecodziennie czarne tęczówki i równą grzywkę, przesłaniającą czoło w kolorze kości słoniowej. - Uważaj. Mogłeś mi narobić siniaków - przestrzegła go wyniośle, łypiąc na niego rozczochranego chłopca, pojawiającego się tuż u jej boku. Znikąd, gwałtownie; uśmiechał się dziwnie i wydawał się dość zrelaksowany - w jednym momencie Deirdre poczuła szczerą zazdrość, chciałaby czuć się tak swobodnie w tym najważniejszym dniu, ale zamiast tego z trudem zachowywała spokój, tłumiąc rozbuchane, dziecięce emocje. Ponownie zacisnęła pełne wargi cherubinka, przesuwając oceniającym spojrzeniem od stóp do głów nieznajomego - miał odrobinę pomiętą szatę i zbyt nonszalancki uśmiech jak na tak poważny dzień.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Hogwart był EKSTRA. To znaczy... już sama podróż wydała mi się czymś niezwykłym - przechodzenie przez ścianę na peronie i wielka, czerwona, sapiąca lokomotywa wjeżdżająca na tory; całe stada uczniów, pohukujących sów, piszczących szczurów i skrzeczących ropuch; płaczące kobiety i krzyczące dzieciaki, mężczyźni poklepujący swoje żony po ramionach, kiedy te posyłały w świat kolejne dziecię... Mnie również żegnano czule - pani mama łkała cicho, a gromada wujków i cioć życzyła mi powodzenia, kiedy z uporem próbowałem wciągnąć swój stary kufer po stopniach. Jeszcze chwilę wychylałem się przez okno, dopóki Ern nie wciągnął mnie do środka za ubranie. Bo podróżowałem z Erniem, w większości, później trochę z rówieśnikami, poznając inne magiczne dzieciaki. Do tej pory nie miałem styczności z wieloma, bo w domu to jednak więcej było znajomych pani mamy niż moich.
Kolejna część trasy Londyn-Hogwart przebiegła we względnym spokoju, chociaż o mało nie wypadłem z łódki, pochylając się nisko nad wodą; próbowałem wypatrzeć w głębinach ogromną kałamarnicę i jak panią mateczkę moją kocham w pewnej chwili byłem pewien, że mi się udało! Już wyciągałem do niej ręce, ale wtedy mnie gajowy wciągnął w łódkę i kazał siedzieć spokojnie. To siedziałem, aż nie dotarliśmy pod zamek. A ten to już w ogóle był mega fajowy! Przeogromny, przepiękny i prze... prze... prze po prostu! Wbiegłem na kolejne stopnie, zatrzymując się dopiero w momencie, w którym stłoczyliśmy się w jednym z korytarzy. Chociaż, nie, nawet to nie mogło mnie zatrzymać! Tutaj z tyłu nie widziałem kompletnie nic, bo prawie wszyscy byli ode mnie przynajmniej kilka centymetrów wyżsi.
- Przepraszam, przepraszam... - przeciskałem się pomiędzy kolejnymi dzieciakami, prąc do przodu jak taran, w ruch poszły również łokcie, więc kilku uczniaków dostało ode mnie w żebro albo żołądek, ale nawet ich niezadowolone miny, parsknięcia i głośne EJ, nie robiły na mnie wrażenia. Przystanąłem dopiero w momencie, w którym nadepnąłem na coś miękkiego, co się okazało stopą jakiejś bladej twarzy, zwróconej teraz w moją stronę. Uśmiecham się do niej lekko.
- Ojej, przepraszam bardzo... Nie chciałbym ci nabić siniaków! - zapewniam, otwierając szeroko ślepia - Jestem Johny. - kiwam głową, wprawiając w ruch aureolę rozczochranych włosów i puszczam do dziewczyny oczko - Widzisz coś? Widzisz trolla? Ernie mówił, że trzeba się siłować na rękę z trollem, żeby cię w ogóle dopuścili do tej całej Tiary. Widziałaś kiedyś trolla? Ja nie, w sumie to nie mam pojęcia jak wyglądają, ale podobno trochę jak wujek Stefan. Cykasz się? - pytam, bo wyglądała jakby trochę się cykała. Ja w gruncie rzeczy czułem się całkiem nieźle, pani mama powiedziała, że nie ma się czego bać, a Hogwart to cudowne miejsce, więc jej wierzyłem, chociaż z drugiej strony ten troll... Przecież jak się chcieliśmy siłować z wujkiem Stefanem, to we dwóch nie dawaliśmy rady, a co dopiero ja sam!
Kolejna część trasy Londyn-Hogwart przebiegła we względnym spokoju, chociaż o mało nie wypadłem z łódki, pochylając się nisko nad wodą; próbowałem wypatrzeć w głębinach ogromną kałamarnicę i jak panią mateczkę moją kocham w pewnej chwili byłem pewien, że mi się udało! Już wyciągałem do niej ręce, ale wtedy mnie gajowy wciągnął w łódkę i kazał siedzieć spokojnie. To siedziałem, aż nie dotarliśmy pod zamek. A ten to już w ogóle był mega fajowy! Przeogromny, przepiękny i prze... prze... prze po prostu! Wbiegłem na kolejne stopnie, zatrzymując się dopiero w momencie, w którym stłoczyliśmy się w jednym z korytarzy. Chociaż, nie, nawet to nie mogło mnie zatrzymać! Tutaj z tyłu nie widziałem kompletnie nic, bo prawie wszyscy byli ode mnie przynajmniej kilka centymetrów wyżsi.
- Przepraszam, przepraszam... - przeciskałem się pomiędzy kolejnymi dzieciakami, prąc do przodu jak taran, w ruch poszły również łokcie, więc kilku uczniaków dostało ode mnie w żebro albo żołądek, ale nawet ich niezadowolone miny, parsknięcia i głośne EJ, nie robiły na mnie wrażenia. Przystanąłem dopiero w momencie, w którym nadepnąłem na coś miękkiego, co się okazało stopą jakiejś bladej twarzy, zwróconej teraz w moją stronę. Uśmiecham się do niej lekko.
- Ojej, przepraszam bardzo... Nie chciałbym ci nabić siniaków! - zapewniam, otwierając szeroko ślepia - Jestem Johny. - kiwam głową, wprawiając w ruch aureolę rozczochranych włosów i puszczam do dziewczyny oczko - Widzisz coś? Widzisz trolla? Ernie mówił, że trzeba się siłować na rękę z trollem, żeby cię w ogóle dopuścili do tej całej Tiary. Widziałaś kiedyś trolla? Ja nie, w sumie to nie mam pojęcia jak wyglądają, ale podobno trochę jak wujek Stefan. Cykasz się? - pytam, bo wyglądała jakby trochę się cykała. Ja w gruncie rzeczy czułem się całkiem nieźle, pani mama powiedziała, że nie ma się czego bać, a Hogwart to cudowne miejsce, więc jej wierzyłem, chociaż z drugiej strony ten troll... Przecież jak się chcieliśmy siłować z wujkiem Stefanem, to we dwóch nie dawaliśmy rady, a co dopiero ja sam!
Wielkie błękitne oczy doskonale pasowały do chłopięcej buzi - już drugiej tego dnia, którą widziała tak z bliska. Nie przywykła do towarzystwa łobuziaków, dorastała samotnie, bez rodzeństwa, wśród książek i dokumentów, najczęściej przebywając w otoczeniu dorosłych. Wyrosła więc na poważną, nieswoją dziewczynkę, z trudem odnajdującą się w sytuacjach chaotycznych i wymagających elastyczności. Bezpośredni atak rozbrykanego rówieśnika zdestabilizował i tak rozchwiany nastrój Deirdre, ale musiała przyznać, że uśmiech, jaki przesłał jej posiadacz rozczochranej czupryny, wydawał się całkiem miły.
- Deirdre - przedstawiła się, zaplatając dłonie kurczowo na podołku szaty. Dobrze, że cała krew odpłynęła z bladej twarzy, inaczej zarumieniłaby się nieziemsko na widok puszczonego jej oczka. Rozejrzała się dyskretnie, licząc na to, że Johny kierował ten dziwny grymas do kogoś innego, ale niestety, nikt nie machał do chłopaka. Rozpoczynającego festiwal okropności. Zawstydzenie Tsagairt szybko ustąpiło miejsca rosnącemu wraz z kolejnymi rewelacjami Bojczuka niepokojowi. - Trolla? - powtórzyła głucho. - O niczym takim nie pisali w liście powitalnym, a przecież...nie, nie mogą przemilczać takich kwestii w oficjalnej dokumentacji, zwłaszcza takiej z podpisem i pieczęcią - wydukała, starając się uspokoić samą siebie. Tak nudna wypowiedź brzmiała niedorzecznie w ustach wystraszonej dziewczynki, ale Deirdre nie zdawała sobie z tego sprawy. Przywykła do podobnych rozmów, prawie każdy w jej rodzinie służył urzędniczą pomocą Ministerstwu Magii i szlacheckim dyplomatom. - Widziałam go na obrazku - wydusiła z siebie a jej czarne oczy stały się już prawie wilgotne ze strachu. - Tam nie może być żadnego trolla - wyartykułowała, unosząc wyżej podbródek, by dodać sobie odwagi, chociaż w głowie miała wiele wątpliwości. Johny wydawał się bardzo zaaferowany i żywiołowy, może wiedział więcej od niej? - Nie, nie boję się. W ogóle. Ani trochę - odpowiedziała szybciutko, na jednym wydechu: umarłaby, gdyby przyznała się do drżących kolan. - Może po prostu zrobią nam jakiś kwestionariusz? Albo quiz wiedzy o Hogwarcie? - zastanowiła się na głos i ta perspektywa bardzo ją uspokoiła. Odwzajemniła nawet uśmiech nowego kolegi. - Wiesz, kalendarium, życiorysy założycieli, najważniejsze daty rozbudowy zamku... - Wiedziała to wszystko, przygotowała się do rozpoczęcia edukacji perfekcyjnie - o ile w ramach inicjacji faktycznie nie będzie musiała siłować się z trollem, lecz to nie mieściło się Dei w głowie. Z drugiej strony obecność tylu ludzi, duchów, profesorów i magii, wyczuwalnej w każdym oddechu, do niedawna była dla niej równie abstrakcyjna.
- Deirdre - przedstawiła się, zaplatając dłonie kurczowo na podołku szaty. Dobrze, że cała krew odpłynęła z bladej twarzy, inaczej zarumieniłaby się nieziemsko na widok puszczonego jej oczka. Rozejrzała się dyskretnie, licząc na to, że Johny kierował ten dziwny grymas do kogoś innego, ale niestety, nikt nie machał do chłopaka. Rozpoczynającego festiwal okropności. Zawstydzenie Tsagairt szybko ustąpiło miejsca rosnącemu wraz z kolejnymi rewelacjami Bojczuka niepokojowi. - Trolla? - powtórzyła głucho. - O niczym takim nie pisali w liście powitalnym, a przecież...nie, nie mogą przemilczać takich kwestii w oficjalnej dokumentacji, zwłaszcza takiej z podpisem i pieczęcią - wydukała, starając się uspokoić samą siebie. Tak nudna wypowiedź brzmiała niedorzecznie w ustach wystraszonej dziewczynki, ale Deirdre nie zdawała sobie z tego sprawy. Przywykła do podobnych rozmów, prawie każdy w jej rodzinie służył urzędniczą pomocą Ministerstwu Magii i szlacheckim dyplomatom. - Widziałam go na obrazku - wydusiła z siebie a jej czarne oczy stały się już prawie wilgotne ze strachu. - Tam nie może być żadnego trolla - wyartykułowała, unosząc wyżej podbródek, by dodać sobie odwagi, chociaż w głowie miała wiele wątpliwości. Johny wydawał się bardzo zaaferowany i żywiołowy, może wiedział więcej od niej? - Nie, nie boję się. W ogóle. Ani trochę - odpowiedziała szybciutko, na jednym wydechu: umarłaby, gdyby przyznała się do drżących kolan. - Może po prostu zrobią nam jakiś kwestionariusz? Albo quiz wiedzy o Hogwarcie? - zastanowiła się na głos i ta perspektywa bardzo ją uspokoiła. Odwzajemniła nawet uśmiech nowego kolegi. - Wiesz, kalendarium, życiorysy założycieli, najważniejsze daty rozbudowy zamku... - Wiedziała to wszystko, przygotowała się do rozpoczęcia edukacji perfekcyjnie - o ile w ramach inicjacji faktycznie nie będzie musiała siłować się z trollem, lecz to nie mieściło się Dei w głowie. Z drugiej strony obecność tylu ludzi, duchów, profesorów i magii, wyczuwalnej w każdym oddechu, do niedawna była dla niej równie abstrakcyjna.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Kiwam głową, w myślach powtarzając jej imię.
- Fajne imię, Deirdre. - jak dla wojowniczki! Takiej co jeździ na smokach i za jednym zamachem ścina ze cztery głowy. Darowałem sobie jednak mówienie tego głośno, bo dziewczyny chyba wolały być księżniczkami niż wojowniczkami, chociaż jak dla mnie to straszna nuda, tak siedzieć tylko i czekać na swojego rycerza.
- Mówisz? Ale czemu Ernie miałby kłamać? - zmarszczyłem brwi. Też bym wolał uniknąć zapasów z nieznanymi stworami, ale jak trzeba to trzeba i zamierzałem dać z siebie wszystko. Staję na palcach i wyciągam szyję, chcąc dostrzec coś ponad ramionami innych dzieci, ale widziałem tylko wielkie, zamknięte, drewniane wrota oraz stojącą przed nimi starszawą kobiecinę.
- Nic nie widzę... - marudzę, na nowo przylepiając podeszwy podniszczonych butów do podłoża, a spojrzenie kieruję na dziewczynkę.
- Ja też nie. Walczyłbym nawet z olbrzymem, gdybym musiał! Taką bym mu zasadził fangę, o! - aż się zamachnąłem pięścią, żeby jej zaprezentować jak będę się bił byle zostać tutaj na kolejne siedem lat. O mało nie znokautowałem innego dzieciaka, dobrze, że się uchylił w porę. Patrzy na mnie spod byka, a ja uśmiecham się przepraszająco, później tylko głośniej się śmieję, powracając do obserwowania Deirdre.
- Kwestionariusz? Quiz? - krzywię się - Nuuuuda. - macham jedną ręką - Kalendarium? Życiorysy? - teraz to ja wyglądam na przerażonego i w moich ślepiach faktycznie odbija się strach - Wiesz takie rzeczy? Próbowałem przeglądać podręczniki, ale... ale nic nie zapamiętałem! Deirdre, to ja już bym się wolał siłować z trollem, jak zaczną mnie wypytywać to nie mam szans. - jęknąłem przeciągle - Poopowiadasz mi trochę? Ale tak wiesz, szybko i w skrócie, tylko najważniejsze rzeczy. - proszę, po czym zerkam przelotem w kierunku drzwi - wciąż pozostawały zamknięte, a zebrani nauczyciele próbowali zapanować nad rozwrzeszczanym tłumem. Wszyscy jednak byli tak podekscytowani, że wciąż się przekrzykiwali. I może to właśnie moja szansa? Może zanim uda się opanować ten cały chaos, Deirdre nafaszeruje moją głowę całkiem nową wiedzą i jednak nie karzą mi wracać do Bibury? Oby! Super było w domu pani mamy, ale tutaj też, nie chciałem wiecznie karmić kur i doić krów, chciałem nauczyć się czarować, warzyć eliksiry i w ogóle wszystkiego.
- Fajne imię, Deirdre. - jak dla wojowniczki! Takiej co jeździ na smokach i za jednym zamachem ścina ze cztery głowy. Darowałem sobie jednak mówienie tego głośno, bo dziewczyny chyba wolały być księżniczkami niż wojowniczkami, chociaż jak dla mnie to straszna nuda, tak siedzieć tylko i czekać na swojego rycerza.
- Mówisz? Ale czemu Ernie miałby kłamać? - zmarszczyłem brwi. Też bym wolał uniknąć zapasów z nieznanymi stworami, ale jak trzeba to trzeba i zamierzałem dać z siebie wszystko. Staję na palcach i wyciągam szyję, chcąc dostrzec coś ponad ramionami innych dzieci, ale widziałem tylko wielkie, zamknięte, drewniane wrota oraz stojącą przed nimi starszawą kobiecinę.
- Nic nie widzę... - marudzę, na nowo przylepiając podeszwy podniszczonych butów do podłoża, a spojrzenie kieruję na dziewczynkę.
- Ja też nie. Walczyłbym nawet z olbrzymem, gdybym musiał! Taką bym mu zasadził fangę, o! - aż się zamachnąłem pięścią, żeby jej zaprezentować jak będę się bił byle zostać tutaj na kolejne siedem lat. O mało nie znokautowałem innego dzieciaka, dobrze, że się uchylił w porę. Patrzy na mnie spod byka, a ja uśmiecham się przepraszająco, później tylko głośniej się śmieję, powracając do obserwowania Deirdre.
- Kwestionariusz? Quiz? - krzywię się - Nuuuuda. - macham jedną ręką - Kalendarium? Życiorysy? - teraz to ja wyglądam na przerażonego i w moich ślepiach faktycznie odbija się strach - Wiesz takie rzeczy? Próbowałem przeglądać podręczniki, ale... ale nic nie zapamiętałem! Deirdre, to ja już bym się wolał siłować z trollem, jak zaczną mnie wypytywać to nie mam szans. - jęknąłem przeciągle - Poopowiadasz mi trochę? Ale tak wiesz, szybko i w skrócie, tylko najważniejsze rzeczy. - proszę, po czym zerkam przelotem w kierunku drzwi - wciąż pozostawały zamknięte, a zebrani nauczyciele próbowali zapanować nad rozwrzeszczanym tłumem. Wszyscy jednak byli tak podekscytowani, że wciąż się przekrzykiwali. I może to właśnie moja szansa? Może zanim uda się opanować ten cały chaos, Deirdre nafaszeruje moją głowę całkiem nową wiedzą i jednak nie karzą mi wracać do Bibury? Oby! Super było w domu pani mamy, ale tutaj też, nie chciałem wiecznie karmić kur i doić krów, chciałem nauczyć się czarować, warzyć eliksiry i w ogóle wszystkiego.
Nieśmiały uśmiech przybrał na pewności, gdy usłyszała miły komplement. Od dawna nie przedstawiała się nowym ludziom, dzieciństwo spędziła wśród znanych sobie osób, krewnych, najbliższej rodziny - w Hogwarcie rozpościerała się przed nią nieznana przestrzeń kontaktów towarzyskich. Jeszcze nie wiedziała, że większość rówieśników będzie podchodzić do niej z budzącą dyskomfort ciekawością, spodziewając się, że Azjatka z równo przyciętą grzywką nosi bardziej egzotyczne imię. - Dziękuję - odpowiedziała po prostu, choć zakłopotanie wynikające z wypływania na nieznane wody koleżeństwa ustępowało lękowi. Trolle - nie mogła w to uwierzyć, w głowie w nieskończoność odgrywała koszmarne wizje siebie stojącej naprzeciw potężnego stworzenia. - Kto to Ernie? - spytała, oczekując, że to imię jakiegoś znanego profesora lub specjalisty od rozpoczynania edukacji w Hogwarcie. Takiemu komuś mogłaby uwierzyć. - Nic nie zobaczymy dopóki nie wpuszczą nas dalej - poinformowała uprzejmie podskakującego niecierpliwie towarzysza, rozglądając się dookoła. Przejęte buzie, zarumienione policzki, roziskrzone oczy - podekscytowanie udzielało się samej Deirdre, rozluźniła dłonie i poprawiła równiutko przyciętą grzywkę, podkreślającą tylko koci kształt oczu. - Fangę? - powtórzyła, nie rozumiejąc nomenklatury mordobicia. - To jakieś zaklęcie? - dociekała, przypominając sobie, że już lada moment, lada dzień, będzie mogła posługiwać się różdżką. - Jaką masz? - spytała dość - jak na nią - chaotycznie, mówiąc rzecz jasna o różdżce; rdzeniu, drewnie, długości, elastyczności. - Już nie mogę doczekać się czarów - wyszeptała, zerkając kątem oka na oburzonego chłopaka, który ledwie uniknął śmiertelnego promienia fangi Johny'ego.
Tracącego łobuzerski rezon w chwili, w której usłyszał o perspektywie pewnego rodzaju egzaminu, mającego dopuścić go do Ceremonii Przydziału. - Poradzisz sobie - wsparła go przyjacielsko, pamiętając sugestie ojca, by zawsze być miłym i grzecznym, chyba, że ma się do czynienia z kimś szemranego pochodzenia. - Hogwart założyła gdzieś w dziesiątym wieku, około 990 roku, czwórka potężnych czarodziei, od których nazwisk pochodzą cztery domy...- zaczęła nieco przemądrzałym tonem, uspokajając się od razu na myśl o tym, że jest doskonale przygotowana do nawet najtrudniejszego quizu. Chętnie kontynuowałaby przemowę, ale - nie mogła w to uwierzyć - tuż nad ich głowami przemknął duch. Najprawdziwszy, materialny - w pewnym sensie - duch. - Widzisz to, Johny? - pisnęła, prawie chwytając chłopca za rękaw szaty; szybko jednak zreflektowała się i po prostu zadarła głowę, śledząc lot dziwnego ducha, rzucającego się nagle na zgromadzonych pod ścianą uczniów. Ci z piskiem zaczęli uciekać: tłum, w którym stali, zafalował a Dei ledwie utrzymała się na nogach. - Widziałam ducha tylko raz, na Halloween rok temu, gdy przyszliśmy w gości do przyjaciół lordów Wiltshire - zdradziła, nie mogąc powstrzymać euforii: duchy wydawały się jej esencją wiedzy, wspomnień, naocznych świadectw rozwoju czarodziejskiego świata. - Ale tamten nie miał głowy i nie mogłam z nim podyskutować o powstaniu goblinów - dodała z żalem, nieświadoma, że wprowadzający zamęt duch wcale nie należy do tych nobliwych i mądrych, a jest raczej poltergeistem, mającym uprzykrzyć kolejne lata jej szkolnego życia.
Tracącego łobuzerski rezon w chwili, w której usłyszał o perspektywie pewnego rodzaju egzaminu, mającego dopuścić go do Ceremonii Przydziału. - Poradzisz sobie - wsparła go przyjacielsko, pamiętając sugestie ojca, by zawsze być miłym i grzecznym, chyba, że ma się do czynienia z kimś szemranego pochodzenia. - Hogwart założyła gdzieś w dziesiątym wieku, około 990 roku, czwórka potężnych czarodziei, od których nazwisk pochodzą cztery domy...- zaczęła nieco przemądrzałym tonem, uspokajając się od razu na myśl o tym, że jest doskonale przygotowana do nawet najtrudniejszego quizu. Chętnie kontynuowałaby przemowę, ale - nie mogła w to uwierzyć - tuż nad ich głowami przemknął duch. Najprawdziwszy, materialny - w pewnym sensie - duch. - Widzisz to, Johny? - pisnęła, prawie chwytając chłopca za rękaw szaty; szybko jednak zreflektowała się i po prostu zadarła głowę, śledząc lot dziwnego ducha, rzucającego się nagle na zgromadzonych pod ścianą uczniów. Ci z piskiem zaczęli uciekać: tłum, w którym stali, zafalował a Dei ledwie utrzymała się na nogach. - Widziałam ducha tylko raz, na Halloween rok temu, gdy przyszliśmy w gości do przyjaciół lordów Wiltshire - zdradziła, nie mogąc powstrzymać euforii: duchy wydawały się jej esencją wiedzy, wspomnień, naocznych świadectw rozwoju czarodziejskiego świata. - Ale tamten nie miał głowy i nie mogłam z nim podyskutować o powstaniu goblinów - dodała z żalem, nieświadoma, że wprowadzający zamęt duch wcale nie należy do tych nobliwych i mądrych, a jest raczej poltergeistem, mającym uprzykrzyć kolejne lata jej szkolnego życia.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- Ernie? Ernie to mój brat, jest już w Hogwarcie, od zeszłego roku. - kiwam głową. W sumie to nie był takim moim prawdziwym bratem, ale nie chciało mi się tego tłumaczyć. Długo by gadać! Przez cały rok zazdrościłem mu, że poszedł do Hogwartu przede mną i słałem mnóstwo listów, ale teraz sam tutaj byłem i już za moment, być może, również zasilę szeregi Gryfonów! Byłoby super! Oni są odważni i szlachetni i w ogóle wszyscy ich lubią... Smucę się trochę na kolejne słowa Deirdre i nawet zerkam na nią, wykrzywiając usta w wyrazie niezadowolenia, ale właściwie to miała rację. Kiwam więc głową, za moment na nowo się rozchmurzając. Nigdy się nie umiałem jakoś długo smucić, więc już po chwili na moje usta powraca uśmiech.
- Zaklęcie? Aha, zaklęcie wirującej pięści! - mówię, może trochę zbyt głośno, bo kolejne głowy odwracają się w moim kierunku i unoszę wysoko pięść, prezentując ją jak jakieś trofeum! A później patrzę na Deirdre pytająco, bo w pierwszej chwili nie do końca rozumiem o co jej chodzi, ale kiedy z kolei wspomina o czarach to już kapuję.
- O taką! - wyciągam zza pazuchy różdżkę, machając nią kilkukrotnie - Palisander i jad widłowęża. - powtarzam to co powiedział mi pan Ollivander, kiedy na Pokątnej kupowałem od niego to cudo - A twoja? - chowam ją na poprzednie miejsce, bo pani mama prosiła bym uważał i nie złamał jej w pierwszym tygodniu szkoły.
Ale później wszystko potoczyło się zdecydowanie nie po mojej myśli, a mina mi momentalnie zrzedła. Pokrzepiający uśmiech Deirdre trochę podniósł mnie na duchu. Zmarszczyłem brwi, całkowicie skupiając się na tym, co mówi. Dziesiąty wiek, czwórka czarodziejów, cztery domy... Co? Nieco zdezorientowany rozejrzałem się dookoła, dopiero po chwili, podobnie jak Dei, zadzierając głowę do góry, sunąc spojrzeniem za czymś, co miałem okazję oglądać po raz pierwszy.
- TO JEST DUCH?! Myślałem, że nie istnieją naprawdę! - niektórzy z wujków i cioć opowiadali o duchach, Ernie wspominał o tym, że każdy dom ma tak jakby swojego, ale myślałem, że żartuje! Wyciągnąłem ręce ku dziewczynce, kiedy się zachwiała, w każdej chwili gotowy ją złapać - I oni mieli ducha? - ale... czadowo! - Nie miał głowy?! - patrzę na nią wielkimi oczami, z ustami otwartymi w wyrazie niemego zdziwienia - Duchy potrafią mówić? Znaczy... te z głowami? Skąd się w ogóle biorą? Każdy czarodziej po śmierci staje się duchem? - pytam, bo Deirdre wydawała mi się taka mądra, wiedziała dużo o Hogwarcie i w ogóle, widziała już duchy, pewnie o nich też wiedziała wszystko! Nagle zapomniałem o tych całych quizach i kwestionariuszach... Wbiłem spojrzenie w to dziwaczne stworzenie, kiedy na nowo wystrzeliło ponad tłum, unosząc się głową w dół. Jego usta wyciągnęły się w szerokim, aczkolwiek złośliwym uśmiechu, a ja poczułem, że i moje muszą w tej chwili wyglądać podobnie. Wydałem się z siebie zduszony krzyk, a później... później... później to oberwałem balonem z wodą prosto w zadowoloną twarz, na co jęknąłem przeciągle, chowając ją w dłoniach. Kilka kolejnych wodnych bomb poleciało w tłum, a powietrze przeszył głośny śmiech ducha, krzyk profesorki, innych dzieci i w ogóle zrobił się tu niezły chaos. Przetarłem twarz rękawem, odwracając się w kierunku Deirdre i zmarszczyłem brwi - Wszystkie duchy są takie niemiłe?
- Zaklęcie? Aha, zaklęcie wirującej pięści! - mówię, może trochę zbyt głośno, bo kolejne głowy odwracają się w moim kierunku i unoszę wysoko pięść, prezentując ją jak jakieś trofeum! A później patrzę na Deirdre pytająco, bo w pierwszej chwili nie do końca rozumiem o co jej chodzi, ale kiedy z kolei wspomina o czarach to już kapuję.
- O taką! - wyciągam zza pazuchy różdżkę, machając nią kilkukrotnie - Palisander i jad widłowęża. - powtarzam to co powiedział mi pan Ollivander, kiedy na Pokątnej kupowałem od niego to cudo - A twoja? - chowam ją na poprzednie miejsce, bo pani mama prosiła bym uważał i nie złamał jej w pierwszym tygodniu szkoły.
Ale później wszystko potoczyło się zdecydowanie nie po mojej myśli, a mina mi momentalnie zrzedła. Pokrzepiający uśmiech Deirdre trochę podniósł mnie na duchu. Zmarszczyłem brwi, całkowicie skupiając się na tym, co mówi. Dziesiąty wiek, czwórka czarodziejów, cztery domy... Co? Nieco zdezorientowany rozejrzałem się dookoła, dopiero po chwili, podobnie jak Dei, zadzierając głowę do góry, sunąc spojrzeniem za czymś, co miałem okazję oglądać po raz pierwszy.
- TO JEST DUCH?! Myślałem, że nie istnieją naprawdę! - niektórzy z wujków i cioć opowiadali o duchach, Ernie wspominał o tym, że każdy dom ma tak jakby swojego, ale myślałem, że żartuje! Wyciągnąłem ręce ku dziewczynce, kiedy się zachwiała, w każdej chwili gotowy ją złapać - I oni mieli ducha? - ale... czadowo! - Nie miał głowy?! - patrzę na nią wielkimi oczami, z ustami otwartymi w wyrazie niemego zdziwienia - Duchy potrafią mówić? Znaczy... te z głowami? Skąd się w ogóle biorą? Każdy czarodziej po śmierci staje się duchem? - pytam, bo Deirdre wydawała mi się taka mądra, wiedziała dużo o Hogwarcie i w ogóle, widziała już duchy, pewnie o nich też wiedziała wszystko! Nagle zapomniałem o tych całych quizach i kwestionariuszach... Wbiłem spojrzenie w to dziwaczne stworzenie, kiedy na nowo wystrzeliło ponad tłum, unosząc się głową w dół. Jego usta wyciągnęły się w szerokim, aczkolwiek złośliwym uśmiechu, a ja poczułem, że i moje muszą w tej chwili wyglądać podobnie. Wydałem się z siebie zduszony krzyk, a później... później... później to oberwałem balonem z wodą prosto w zadowoloną twarz, na co jęknąłem przeciągle, chowając ją w dłoniach. Kilka kolejnych wodnych bomb poleciało w tłum, a powietrze przeszył głośny śmiech ducha, krzyk profesorki, innych dzieci i w ogóle zrobił się tu niezły chaos. Przetarłem twarz rękawem, odwracając się w kierunku Deirdre i zmarszczyłem brwi - Wszystkie duchy są takie niemiłe?
Deirdre spojrzała na Johny'ego z większym szacunkiem - miał starszego brata! Zawsze zazdrościła innym posiadania wzoru, kogoś, kto przeżył już w tym świecie więcej lat i mógł dzielić się swoimi spostrzeżeniami i obdzielać dobrymi radami. Niestety, była skazana na siebie, dlatego też uznała, że nowy kolega doskonale zna realia Hogwartu, posłusznie słuchając wytycznych rodzeństwa. - W jakim domu jest? - spytała rzeczowo, już zastanawiając się, czy będzie w stanie wykorzystać nawiązaną znajomość do własnych celów. Miała nadzieję, że dojrzalszy z rodziny Johnatana wykaże się nieco większą ogładą: bez zrozumienia obserwowała dumnie prezentowaną pięść chłopaka, udając, że pojmuje o co mu chodzi. Szczęśliwie temat przeszedł na znane jej rejony, na różdżkę; na magiczne drewno i drżące od skumulowanej mocy rdzenie. Uśmiechnęła się z podekscytowaniem, przyglądając się różdżce Johny'ego. Szybko przywołała informacje, które wyczytała w książkach dotyczących różdżek. Najważniejsze aspekty wspomnianego materiału drzewnego umknęły z jej głowy, ale i tak zdołała coś wyłuskać z odmętów zestresowanej Ceremonią Przydziału głowy. - Pasuje do ludzi lubiących przygody i ryzyko. I tych, którzy cechują się wybujałą ambicją - wygłosiła, dumna ze swej wiedzy; przychylniej też spojrzała na bruneta. Ceniła te cechy w ludziach, chociaż przygody niezbyt jej pasowały. Cóż, każdy był inny - przekonywała się o tym z trudem.
Aż pokraśniała, gdy spytał o jej różdżkę. Ostrożnie wyciągnęła przedmiot z kieszeni eleganckiej, szkolnej szaty, ujmując drewno w obie dłonie. - Zitan. I włos z głowy szyszymory - wyszeptała, jakby dzieliła się z nowym znajomym niezwykłą tajemnicą. Różdżka była ciemnofioletowa, w półmroku wręcz czarna; smukła i wibrująca w oczekiwaniu na jej wykorzystanie drzemiącej w niej mocy. Orientalne pochodzenie drewna pasowało do jej korzeni; nie rozumiała jedynie włosia tego przerażającego stworzenia, ale nie skupiała się na tym zbyt mocno. Przejęta czekającą ją ceremonią i zdekoncentrowana pojawieniem się najprawdziwszego - choć niematerialnego - ducha.
Szok widoczny na twarzy Johnatana nieco zaniepokoił Deirdre. Duchy, choć oczywiście rzadkie, niekiedy pojawiały się na drodze czarodziejów, zwłaszcza tych zamieszkujących stare posiadłości i mających kontakt ze szlacheckimi dobrodziejami. Ich materialne postacie pojawiały się także w książkach dla małych czarownic, dla dzieci, często w roli mentorów lub narratorów, podsumowujących jakiejś wydarzenia, dziejące się w zamierzchłej przeszłości. Tsagairt ceniła te istoty, ale nie ekscytowały ją aż tak jak Johny'ego, który zdawał się widzieć je po raz pierwszy w życiu. - Odwiedzał ich - odpowiedziała krótko, bacznie przyglądając się zarumienionej z ekscytacji twarzy chłopca. - Nie czytano ci baśni o duchach? - spytała dość podejrzliwie, dopiero teraz zastanawiając się, z jakiej rodziny pochodzi kompan ceremonialnej niedoli. Przywykła do przebywania wśród czystokrwistych czarodziejów, nigdy nie spotkała się z nikim podejrzanym - ale Hogwart stanowił mieszaninę dzieci przeróżnego pochodzenia. Dei zamierzała dopytać - uprzejmie - o te szczegóły, ale irytujący duch przepuścił atak. Balony z wodą uderzały raz po raz; dziewczynka odruchowo skuliła się, by stanowić jak najmniejszy cel. Taktyka powiodła się, ale za to jej towarzysz stresującej sytuacji oberwał prosto w buzię. Przyjrzała mu się z zakłopotaniem, wyciągając z kieszeni szaty wykrochmaloną chustkę - Proszę - podała mu ją, mając nadzieje, że materiał zdoła wsiąknąć całą wilgoć, zlepiającą włosy Johnatana w nieestetyczne strąki. - Nie, zazwyczaj są niezwykle nobilitujące... - odpowiedziała, zdenerwowana perspektywą powrotu pikującego duszka, ściganego teraz zaklęciami jakiejś nauczycielki. - Nobliwe - poprawiła się szybko, pąsowiejąc z zawstydzenia spowodowanego językową pomyłką. Otaczający ich tłum zakołysał się, Deirdre wpadła na chłopaka, próbując ustać na nogach. Dobiegł ich zgrzyt otwieranych drzwi. - Czy to już? - spytała, poddenerwowana, oddychając coraz szybciej. - Do jakiego domu chciałbyś trafić? - spytała, wbijając paznokcie w ramię bruneta, by nie dać się przewrócić na ziemię. Uczniowie napierali na siebie nawzajem, w ucieczce przed poltergeistem oraz w zniecierpliwieniu, pragnąc przemaszerować już środkiem Wielkiej Sali.
Aż pokraśniała, gdy spytał o jej różdżkę. Ostrożnie wyciągnęła przedmiot z kieszeni eleganckiej, szkolnej szaty, ujmując drewno w obie dłonie. - Zitan. I włos z głowy szyszymory - wyszeptała, jakby dzieliła się z nowym znajomym niezwykłą tajemnicą. Różdżka była ciemnofioletowa, w półmroku wręcz czarna; smukła i wibrująca w oczekiwaniu na jej wykorzystanie drzemiącej w niej mocy. Orientalne pochodzenie drewna pasowało do jej korzeni; nie rozumiała jedynie włosia tego przerażającego stworzenia, ale nie skupiała się na tym zbyt mocno. Przejęta czekającą ją ceremonią i zdekoncentrowana pojawieniem się najprawdziwszego - choć niematerialnego - ducha.
Szok widoczny na twarzy Johnatana nieco zaniepokoił Deirdre. Duchy, choć oczywiście rzadkie, niekiedy pojawiały się na drodze czarodziejów, zwłaszcza tych zamieszkujących stare posiadłości i mających kontakt ze szlacheckimi dobrodziejami. Ich materialne postacie pojawiały się także w książkach dla małych czarownic, dla dzieci, często w roli mentorów lub narratorów, podsumowujących jakiejś wydarzenia, dziejące się w zamierzchłej przeszłości. Tsagairt ceniła te istoty, ale nie ekscytowały ją aż tak jak Johny'ego, który zdawał się widzieć je po raz pierwszy w życiu. - Odwiedzał ich - odpowiedziała krótko, bacznie przyglądając się zarumienionej z ekscytacji twarzy chłopca. - Nie czytano ci baśni o duchach? - spytała dość podejrzliwie, dopiero teraz zastanawiając się, z jakiej rodziny pochodzi kompan ceremonialnej niedoli. Przywykła do przebywania wśród czystokrwistych czarodziejów, nigdy nie spotkała się z nikim podejrzanym - ale Hogwart stanowił mieszaninę dzieci przeróżnego pochodzenia. Dei zamierzała dopytać - uprzejmie - o te szczegóły, ale irytujący duch przepuścił atak. Balony z wodą uderzały raz po raz; dziewczynka odruchowo skuliła się, by stanowić jak najmniejszy cel. Taktyka powiodła się, ale za to jej towarzysz stresującej sytuacji oberwał prosto w buzię. Przyjrzała mu się z zakłopotaniem, wyciągając z kieszeni szaty wykrochmaloną chustkę - Proszę - podała mu ją, mając nadzieje, że materiał zdoła wsiąknąć całą wilgoć, zlepiającą włosy Johnatana w nieestetyczne strąki. - Nie, zazwyczaj są niezwykle nobilitujące... - odpowiedziała, zdenerwowana perspektywą powrotu pikującego duszka, ściganego teraz zaklęciami jakiejś nauczycielki. - Nobliwe - poprawiła się szybko, pąsowiejąc z zawstydzenia spowodowanego językową pomyłką. Otaczający ich tłum zakołysał się, Deirdre wpadła na chłopaka, próbując ustać na nogach. Dobiegł ich zgrzyt otwieranych drzwi. - Czy to już? - spytała, poddenerwowana, oddychając coraz szybciej. - Do jakiego domu chciałbyś trafić? - spytała, wbijając paznokcie w ramię bruneta, by nie dać się przewrócić na ziemię. Uczniowie napierali na siebie nawzajem, w ucieczce przed poltergeistem oraz w zniecierpliwieniu, pragnąc przemaszerować już środkiem Wielkiej Sali.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- Jest w Gryffindorze. - kiwam głową. Ja również chciałbym tam trafić, ale w gruncie rzeczy inne domy także wydawały mi się w porządku. Ravenclaw pełen ludzi inteligentnych i głodnych wiedzy, Hufflepuff - siedlisko czarodziejów lojalnych oraz pracowitych, a nawet Slytherin, gdzie najlepiej się będą czuć ci ambitni i sprytni, chociaż podobno ludzie mugolskiego pochodzenia nie bywali Ślizgonami... Ale kto wie? Może właśnie ja będę tym pierwszym?
- Lubię przygody. - kiwam energicznie głową, uśmiechając się szeroko. Od zawsze lubiłem, ciągle mnie gdzieś gnało przed siebie, właściwie nie potrafiłem usiedzieć w jednym miejscu. Czy lubiłem ryzyko? Chyba trochę też. No, ale kto nie ryzykuje ten nie zyskuje, czy jakoś tak.
- I co to znaczy? W sensie, do kogo pasuje? Wybacz, nie znam się na różdżkach... - tym razem to moje lico pokryło się szkarłatnym rumieńcem. Myślałem, że wiem już co nieco o magicznym świecie, ale rozmowa z Deirdre uświadomiła mi, że jednak nie. Było mi trochę wstyd z tego powodu, ale to odczucie szybko ustąpiło miejsca całkiem innemu - ekscytacji. Lubiłem poznawać nowe rzeczy, wstępować na niezbadane ścieżki, a skoro faktycznie wiedziałem tak mało, to chyba powinienem zrobić wszystko, by dowiedzieć się czegoś więcej! To z pewnością będzie niezwykła przygoda, tak poznawać ten zwariowany, magiczny świat, doświadczać go na własnej skórze. Dom pani mamy był niezwykły, ale w porównaniu do Hogwartu... miał wiele braków. Przede wszystkim nie było tam duchów!...
- Hm?... - odwracam się w kierunku dziewczyny - Baśnie o duchach? Znaczy... występowały w niektórych bajkach, które opowiadała mi pani mama, ale... no... zawsze myślałem, że po prostu je wymyśliła. - wzruszyłem lekko ramionami. Teraz to już nie wiedziałem co było tylko wytworem jej wyobraźni, a co istniało naprawdę! Przerażające smoki? Potężne olbrzymy? Przebiegłe gobliny? Prześliczne, srebrnowłose kobiety?... Umm... Nie pamiętałem jak się nazywały...
- Dzięki. - odbieram od niej chusteczkę, a moje usta na nowo wyciągają się w uśmiechu. Przecieram twarz i osuszam włosy, chociaż te pozostają wilgotne, tak samo zresztą jak kołnierz i w ogóle góra od szaty - Nobliwe? Co to znaczy? - marszczę brwi. Nie mam zielonego pojęcia co może oznaczać to słowo, strasznie śmieszne, swoją drogą. Nobliwenobliwenobliwe. Powtarzam w myślach, starając się znaleźć dla niego jakieś miejsce w pamięci. Kiedy się zachwiała i na mnie wpadła, to ją przytrzymałem, zapierając się, żebyśmy obydwoje nie padli. Ale by była heca!
- To już! To już! - kiwam głową, czując narastające podniecenie - Chciałbym być Gryfonem! Albo nie... Krukonem! Albo Puchonem! Nie wiem, wszystkie domy wydają mi się fajne! A ty? Gdzie byś chciała trafić? Myślisz, że będziemy w tym samym? Byłoby ekstra... Moglibyśmy siedzieć w jednej ławce na niektórych zajęciach... Gdybyś chciała. - uśmiecham się, chociaż gdy wbija mi paznokcie w ramię, to krzywię się lekko, jednak tylko na ułamek sekundy. Trzymam ją tak jak i ona mnie, w nadziei, że dzięki temu uda nam się ustać na nogach - no bo, hej! Co dwóch ludzi to nie jeden! A później zmierzamy w kierunku drzwi i wstrzymuję na moment oddech. Co czeka mnie za progiem? Co będziemy musieli zrobić? Czym jest legendarna Tiara Przydziału? Jak wygląda Wielka Sala?... Wszystkie twarze zwrócone są w naszą stronę, a pomieszczenie... jest naprawdę ogromne! Rozglądam się na boki, czując w żołądku ukłucie stresu, ale dopiero gdy zadzieram głowę do góry, to z moich ust wydobywa się ciche westchnięcie. Westchnięcie zachwytu, bo oto mam nad głową bezchmurne, granatowe niebo przetkane złotymi guzikami gwiazd.
- To jakieś czary? - pytam półgłosem Deirdre, łapiąc ją za rękaw szaty i ruchem łepetyny wskazując sufit... a raczej jego brak? Sam już nie wiedziałem! Ale ona pewnie wiedziała, jak na razie z łatwością odpowiadała na każde moje pytanie - O tam! To jest Ernie! - pokazuję jej jednego z chłopców siedzących przy stole Gryfonów, po czym szczerzę się do niego w uśmiechu i macham jedną ręką, chociaż nie jestem pewny czy widzi mnie w tym tłumie, wciąż maszerującym naprzód.
- Lubię przygody. - kiwam energicznie głową, uśmiechając się szeroko. Od zawsze lubiłem, ciągle mnie gdzieś gnało przed siebie, właściwie nie potrafiłem usiedzieć w jednym miejscu. Czy lubiłem ryzyko? Chyba trochę też. No, ale kto nie ryzykuje ten nie zyskuje, czy jakoś tak.
- I co to znaczy? W sensie, do kogo pasuje? Wybacz, nie znam się na różdżkach... - tym razem to moje lico pokryło się szkarłatnym rumieńcem. Myślałem, że wiem już co nieco o magicznym świecie, ale rozmowa z Deirdre uświadomiła mi, że jednak nie. Było mi trochę wstyd z tego powodu, ale to odczucie szybko ustąpiło miejsca całkiem innemu - ekscytacji. Lubiłem poznawać nowe rzeczy, wstępować na niezbadane ścieżki, a skoro faktycznie wiedziałem tak mało, to chyba powinienem zrobić wszystko, by dowiedzieć się czegoś więcej! To z pewnością będzie niezwykła przygoda, tak poznawać ten zwariowany, magiczny świat, doświadczać go na własnej skórze. Dom pani mamy był niezwykły, ale w porównaniu do Hogwartu... miał wiele braków. Przede wszystkim nie było tam duchów!...
- Hm?... - odwracam się w kierunku dziewczyny - Baśnie o duchach? Znaczy... występowały w niektórych bajkach, które opowiadała mi pani mama, ale... no... zawsze myślałem, że po prostu je wymyśliła. - wzruszyłem lekko ramionami. Teraz to już nie wiedziałem co było tylko wytworem jej wyobraźni, a co istniało naprawdę! Przerażające smoki? Potężne olbrzymy? Przebiegłe gobliny? Prześliczne, srebrnowłose kobiety?... Umm... Nie pamiętałem jak się nazywały...
- Dzięki. - odbieram od niej chusteczkę, a moje usta na nowo wyciągają się w uśmiechu. Przecieram twarz i osuszam włosy, chociaż te pozostają wilgotne, tak samo zresztą jak kołnierz i w ogóle góra od szaty - Nobliwe? Co to znaczy? - marszczę brwi. Nie mam zielonego pojęcia co może oznaczać to słowo, strasznie śmieszne, swoją drogą. Nobliwenobliwenobliwe. Powtarzam w myślach, starając się znaleźć dla niego jakieś miejsce w pamięci. Kiedy się zachwiała i na mnie wpadła, to ją przytrzymałem, zapierając się, żebyśmy obydwoje nie padli. Ale by była heca!
- To już! To już! - kiwam głową, czując narastające podniecenie - Chciałbym być Gryfonem! Albo nie... Krukonem! Albo Puchonem! Nie wiem, wszystkie domy wydają mi się fajne! A ty? Gdzie byś chciała trafić? Myślisz, że będziemy w tym samym? Byłoby ekstra... Moglibyśmy siedzieć w jednej ławce na niektórych zajęciach... Gdybyś chciała. - uśmiecham się, chociaż gdy wbija mi paznokcie w ramię, to krzywię się lekko, jednak tylko na ułamek sekundy. Trzymam ją tak jak i ona mnie, w nadziei, że dzięki temu uda nam się ustać na nogach - no bo, hej! Co dwóch ludzi to nie jeden! A później zmierzamy w kierunku drzwi i wstrzymuję na moment oddech. Co czeka mnie za progiem? Co będziemy musieli zrobić? Czym jest legendarna Tiara Przydziału? Jak wygląda Wielka Sala?... Wszystkie twarze zwrócone są w naszą stronę, a pomieszczenie... jest naprawdę ogromne! Rozglądam się na boki, czując w żołądku ukłucie stresu, ale dopiero gdy zadzieram głowę do góry, to z moich ust wydobywa się ciche westchnięcie. Westchnięcie zachwytu, bo oto mam nad głową bezchmurne, granatowe niebo przetkane złotymi guzikami gwiazd.
- To jakieś czary? - pytam półgłosem Deirdre, łapiąc ją za rękaw szaty i ruchem łepetyny wskazując sufit... a raczej jego brak? Sam już nie wiedziałem! Ale ona pewnie wiedziała, jak na razie z łatwością odpowiadała na każde moje pytanie - O tam! To jest Ernie! - pokazuję jej jednego z chłopców siedzących przy stole Gryfonów, po czym szczerzę się do niego w uśmiechu i macham jedną ręką, chociaż nie jestem pewny czy widzi mnie w tym tłumie, wciąż maszerującym naprzód.
Westchnęła cicho, słysząc nazwę domu, do którego trafił brat Johnatana. Chciałaby mieć już Ceremonię Przydziału za sobą, dowiedzieć się, gdzie spędzi najbliższe lata i wśród jakich ludzi będzie się obracać, dzielnie stawiając czoła wymaganiom edukacyjnym Hogwartu. Przypomniała sobie rozmowę z Arturem i swoje nieśmiałe wyznanie, ujęte w słowa pragnienie znalezienia się w domu Kruka lub Węża. Pamiętała przestrogę starszego ucznia, dotyczącą konfliktu pomiędzy Gryffindorem a Slytherinem, ale nie skupiała się na tym przesadnie, zbyt przejęta podniosłą i nerwową atmosferą wypełniającą przedsionek Wielkiej Sali. Zauważyła zakłopotanie nowego znajomego i odwzajemniła je odruchowo; akurat o swojej różdżce nie czytała zbyt wiele, wolała przeglądać księgi dotyczące historii magii i obrony przed czarną magią. Wiedziała jedynie, że drewno, które ją wybrało, zdobywano w Azji, gdzieś w kraju jej przodków, dziadków ze strony matki. Różdżka była mocno fioletowa, czasem wpadająca barwą w czerń - podobała się jej, była wyjątkowa, egzotyczna, jak ona sama, chociaż jeszcze nie spotkała się z wytknięciem jej orientalnego pochodzenia. - Szyszymora jest dobra dla dziewczynek - odpowiedziała, gorączkowo starając sobie przypomnieć jakieś wyszczególnione właściwości włosia szyszymory. Więcej nie zdołała z siebie wydusić, przejęta, zakłopotana i zdenerwowana. Swobodne podejście Johnatana tylko podkreślało zafrasowanie Deirdre: w kontraście z radośnie rozluźnionym, choć podekscytowanym, Bojczukiem, Tsagairt jawiła się niczym blada zjawa, sztywna i przerażona do granic możliwości. Z ulgą przyjęła wsparcie bruneta, szczęśliwie nie lądując na podłodze i unikając stratowania przez zaaferowanych pierwszaków, chcących jak najszybciej znaleźć się w Wielkiej Sali. - Nobliwe czyli takie dystyngowane, arystokratyczne, eleganckie - wyjaśniła cierpliwie, czując się znacznie lepiej, gdy mogła szczycić się swoją wiedzą z zakresu średnio wyrafinowanego słownictwa. Westchnęła cicho, tocząc wewnętrzny bój pomiędzy ciekawością a dobrym wychowaniem - naprawdę chciała wiedzieć, czy ma do czynienia z prawdziwym czarodziejem. - Skąd pochodzisz? - spytała w końcu, licząc na to, że to dość łagodne pytanie rzuci jakiekolwiek światło na rodzinę Johnatana, pozwalając na powiązanie go z jakimś rodem rządzącym na tych terenach.
Propozycja wspólnego siedzenia w ławce nieco przestraszyła Dei. Nie przywykła do tak eskalującej znajomości, nowy znajomy też wydawał się nieco zbyt żywiołowy jak na jej kujońskie standardy. Obawiała się, że zamiast pilnie notować, wierciłby się denerwująco i posyłał różdżką papierowe śnieżki - wyglądał (i zachowywał) się nieco jak łobuz z ostatniego rzędu. Ta fanga, czymkolwiek była, to nerwowe podskakiwanie: no i różdżka wskazująca na osobnika żądnego przygód. O nie, przygody nie były dla Tsagairt, pragnęła spokoju. Niemożliwego do osiągnięcia w tym chaosie. - Chyba Ravenclaw albo... - odpowiedziała, lecz zanim zdążyła wymienić nazwisko Salazara, tłum zafalował a drzwi do Wielkiej Sali stanęły otworem. Tsagairt nerwowo przełknęła ślinę, szybko podążając za resztą przejętych pierwszorocznych. Część próbowała doprowadzić się do porządku po starciu z poltergeistem, część - tak jak Johny - machała ponad głowami do członków rodziny lub przyjaciół.
Ona nie znała nikogo; żołądek ściskał się jej w supeł, krew szumiała w uszach - gdyby nie szarpnięcie za rękaw, nie usłyszałaby zachwyconego pytania rozczochranego towarzysza. - Oczywiście, że to czary - odparła nieco zirytowana: gdy się czegoś bała, stawała się nieco zjadliwa, nie chcąc pokazać po sobie wrażliwości i lęku. Starała się nie rozglądać dookoła, przytłoczona obecnością tylu ludzi, wszystkich wpatrzonych w rząd nowych uczniów, podchodzących do podwyższenia na końcu sali. Każdy kolejny krok Dei robiła coraz wolniej, próbując uciszyć paniczne myśli. Co, jeśli to Johny miał rację? Co, jeśli zaraz wypuszczą na nich trolla? Co, jeśli zbłaźni się przed całą szkołą - i co gorsza, przed nauczycielami - nie podając dokładnie daty pierwszej wojny goblinów w tym magicznym quizie? Odgarnęła nerwowo włosy za ucho, trzykrotnie, i wyraźnie pobladła.
Propozycja wspólnego siedzenia w ławce nieco przestraszyła Dei. Nie przywykła do tak eskalującej znajomości, nowy znajomy też wydawał się nieco zbyt żywiołowy jak na jej kujońskie standardy. Obawiała się, że zamiast pilnie notować, wierciłby się denerwująco i posyłał różdżką papierowe śnieżki - wyglądał (i zachowywał) się nieco jak łobuz z ostatniego rzędu. Ta fanga, czymkolwiek była, to nerwowe podskakiwanie: no i różdżka wskazująca na osobnika żądnego przygód. O nie, przygody nie były dla Tsagairt, pragnęła spokoju. Niemożliwego do osiągnięcia w tym chaosie. - Chyba Ravenclaw albo... - odpowiedziała, lecz zanim zdążyła wymienić nazwisko Salazara, tłum zafalował a drzwi do Wielkiej Sali stanęły otworem. Tsagairt nerwowo przełknęła ślinę, szybko podążając za resztą przejętych pierwszorocznych. Część próbowała doprowadzić się do porządku po starciu z poltergeistem, część - tak jak Johny - machała ponad głowami do członków rodziny lub przyjaciół.
Ona nie znała nikogo; żołądek ściskał się jej w supeł, krew szumiała w uszach - gdyby nie szarpnięcie za rękaw, nie usłyszałaby zachwyconego pytania rozczochranego towarzysza. - Oczywiście, że to czary - odparła nieco zirytowana: gdy się czegoś bała, stawała się nieco zjadliwa, nie chcąc pokazać po sobie wrażliwości i lęku. Starała się nie rozglądać dookoła, przytłoczona obecnością tylu ludzi, wszystkich wpatrzonych w rząd nowych uczniów, podchodzących do podwyższenia na końcu sali. Każdy kolejny krok Dei robiła coraz wolniej, próbując uciszyć paniczne myśli. Co, jeśli to Johny miał rację? Co, jeśli zaraz wypuszczą na nich trolla? Co, jeśli zbłaźni się przed całą szkołą - i co gorsza, przed nauczycielami - nie podając dokładnie daty pierwszej wojny goblinów w tym magicznym quizie? Odgarnęła nerwowo włosy za ucho, trzykrotnie, i wyraźnie pobladła.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- Z Bibury. - mówię bez zawahania, wbijając w Deirdre spojrzenie - Pani mama ma dom na obrzeżach. Wysoki, okrągły i cały niebieski! Jest tam dużo ludzi i kwiatków i zwierząt... ale duchów nie ma. - kiwam głową. Właściwie to nawet dobrze, bo jeśli nasz melinowy duch miałby być taki jak ten tutaj, totalnie nie nobliwy, to ja podziękuję!
- Pasowałabyś na Krukonkę. - kiwam głową. Skoro Ravenclaw wybierał ludzi mądrych, no to Deirdre by się tam odnalazła jak nikt inny! Miałem wrażenie, że wie dosłownie WSZYSTKO. I ta myśl sprawiła, że na krótką chwilę znowu pobladłem, bo właśnie dotarło do mnie, że nie zdążyła mi poopowiadać o Hogwarcie i jeśli faktycznie czekają nas jakieś quizy to jestem w kompletnej, kompletnie czarnej...
Ale szliśmy już przez Wielką Salę i nie miałem czasu o tym myśleć, zbyt zaaferowany wszystkim co działo się wokół.
- Ale pięknie... - zachwycam się, wciąż wbijając spojrzenie w zaklęty w nocne niebo sufit, w pojedyncze gwiazdy i całe ich konstelacje, migocące nam nad głowami. Właściwie opuszczam oczy dopiero kiedy zatrzymujemy się przy podwyższeniu i o mało nie wchodzę w chłopaka przede mną. Poprawiam wciąż wilgotne włosy i zerkam w kierunku Deirdre... a ona jest biała jak ściana! Otwieram szeroko ślepia, nieznacznie pochylając się w jej stronę.
- Nie widzę nigdzie trolla... - mówię szeptem - No chyba, że to tamten. - kiwam głową w kierunku jednego z nauczycieli siedzącego za kolejnym długim stołem, wysokiego i o bardzo wątpliwej urodzie - Nie martw się, to chyba była bujda, z tym trollem, a jak faktycznie zaczną nas o coś pytać, to założę się o worek funtów, że nie będziesz miała sobie równych. - mrugam doń jednym okiem i milknę, bo oto na przód wstępuje starszawa czarownica, która nas tu przyprowadziła i zaczyna mówić. Jej słowa giną gdzieś w przestrzeni, prawie wcale do mnie nie docierając; za to bardzo dokładnie śledzę jej ruchy - właśnie ustawia na środku wysoki stołek, a na nim jakiś stary kapelusz - oto i Tiara Przydziału! Moje oczy powiększają się dwukrotnie, albo i trzykrotnie, kiedy wlepiam je w czapkę, a szew nagle jakby się pruje i Tiara zaczyna mówić... ha! Ona zaczyna śpiewać! Moja dolna warga odskakuje od górnej w wyrazie niemego zdziwienia. Pieśń płynie dalej, a gdy ostatni wers ginie wśród kamiennych ścian, powietrze przecina fala oklasków. Dołączam do niej, chociaż trochę niemrawo.
- Ale klawy kapelusz. - szepczę do Deirdre, ale tyle tylko zdążę powiedzieć przed rozpoczęciem Ceremonii Przydziału, która w gruncie rzeczy okazuje się być dużo prostszą niż mogło nam się wydawać, bo co? Bo wystarczy założyć tę czapkę na łeb i czekać. Pierwsi uczniowie zostają wyczytani z listy, a Tiara co rusz wykrzykuje kolejne nazwy domów, aż w końcu...
- Bojczuk, Johnatan! - pada kolejne nazwisko, a ja stoję w miejscu. Stoję i stoję, aż nazwisko nie zostaje wyczytane ponownie i dopiero wtedy się kapuję, że chodzi o mnie. Wciąż nie przywykłem do nowego nazwiska - O, to ja! Trzymaj kciuki! - kiwam do Dei głową, po czym wyciągam rękę ponad tłum - To ja! To ja! - krzyczę, przedzierając się do przodu, a kiedy wreszcie stanę twarzą w twarz z profesorką i twarzą w szew z Tiarą, to się lekko kłaniam, najpierw kobiecie, później czapce. Siadam na stołku, a ona nakłada mi ją na głowę, ciemny materiał całkowicie zasłania mi widoczność, a w uszach słyszę głęboki głos. Zaciskam palce na krawędziach siedziska. Trwa to chwilę; chwilę, w której Tiara waha się pomiędzy kolejnymi domami, aż w końcu...
- Gryffindor! - wrzeszczy, a ja na oślep zeskakuję ze stołka i chcę już uciekać z nią na głowie, ale kobieta łapie mnie za tył szaty i ściąga mi ją ze łba. Burzę oklasków dochodzących głównie ze stołu Gryfonów, przecinają pojedyncze chichoty, ale wcale się tym nie przejmuję. W końcu zajmuję miejsce obok innych pierwszoklasistów przydzielonych pod bohaterskie skrzydła Godryka Gryffindora, ściskam kilka dłoni i sam wbijam spojrzenie w tłum dzieciaków czekających na swój przydział. Czy Deirdre także zasili szeregi krwisto-złotych? Fajnie by było!
/z mojej strony chyba koniec?
- Pasowałabyś na Krukonkę. - kiwam głową. Skoro Ravenclaw wybierał ludzi mądrych, no to Deirdre by się tam odnalazła jak nikt inny! Miałem wrażenie, że wie dosłownie WSZYSTKO. I ta myśl sprawiła, że na krótką chwilę znowu pobladłem, bo właśnie dotarło do mnie, że nie zdążyła mi poopowiadać o Hogwarcie i jeśli faktycznie czekają nas jakieś quizy to jestem w kompletnej, kompletnie czarnej...
Ale szliśmy już przez Wielką Salę i nie miałem czasu o tym myśleć, zbyt zaaferowany wszystkim co działo się wokół.
- Ale pięknie... - zachwycam się, wciąż wbijając spojrzenie w zaklęty w nocne niebo sufit, w pojedyncze gwiazdy i całe ich konstelacje, migocące nam nad głowami. Właściwie opuszczam oczy dopiero kiedy zatrzymujemy się przy podwyższeniu i o mało nie wchodzę w chłopaka przede mną. Poprawiam wciąż wilgotne włosy i zerkam w kierunku Deirdre... a ona jest biała jak ściana! Otwieram szeroko ślepia, nieznacznie pochylając się w jej stronę.
- Nie widzę nigdzie trolla... - mówię szeptem - No chyba, że to tamten. - kiwam głową w kierunku jednego z nauczycieli siedzącego za kolejnym długim stołem, wysokiego i o bardzo wątpliwej urodzie - Nie martw się, to chyba była bujda, z tym trollem, a jak faktycznie zaczną nas o coś pytać, to założę się o worek funtów, że nie będziesz miała sobie równych. - mrugam doń jednym okiem i milknę, bo oto na przód wstępuje starszawa czarownica, która nas tu przyprowadziła i zaczyna mówić. Jej słowa giną gdzieś w przestrzeni, prawie wcale do mnie nie docierając; za to bardzo dokładnie śledzę jej ruchy - właśnie ustawia na środku wysoki stołek, a na nim jakiś stary kapelusz - oto i Tiara Przydziału! Moje oczy powiększają się dwukrotnie, albo i trzykrotnie, kiedy wlepiam je w czapkę, a szew nagle jakby się pruje i Tiara zaczyna mówić... ha! Ona zaczyna śpiewać! Moja dolna warga odskakuje od górnej w wyrazie niemego zdziwienia. Pieśń płynie dalej, a gdy ostatni wers ginie wśród kamiennych ścian, powietrze przecina fala oklasków. Dołączam do niej, chociaż trochę niemrawo.
- Ale klawy kapelusz. - szepczę do Deirdre, ale tyle tylko zdążę powiedzieć przed rozpoczęciem Ceremonii Przydziału, która w gruncie rzeczy okazuje się być dużo prostszą niż mogło nam się wydawać, bo co? Bo wystarczy założyć tę czapkę na łeb i czekać. Pierwsi uczniowie zostają wyczytani z listy, a Tiara co rusz wykrzykuje kolejne nazwy domów, aż w końcu...
- Bojczuk, Johnatan! - pada kolejne nazwisko, a ja stoję w miejscu. Stoję i stoję, aż nazwisko nie zostaje wyczytane ponownie i dopiero wtedy się kapuję, że chodzi o mnie. Wciąż nie przywykłem do nowego nazwiska - O, to ja! Trzymaj kciuki! - kiwam do Dei głową, po czym wyciągam rękę ponad tłum - To ja! To ja! - krzyczę, przedzierając się do przodu, a kiedy wreszcie stanę twarzą w twarz z profesorką i twarzą w szew z Tiarą, to się lekko kłaniam, najpierw kobiecie, później czapce. Siadam na stołku, a ona nakłada mi ją na głowę, ciemny materiał całkowicie zasłania mi widoczność, a w uszach słyszę głęboki głos. Zaciskam palce na krawędziach siedziska. Trwa to chwilę; chwilę, w której Tiara waha się pomiędzy kolejnymi domami, aż w końcu...
- Gryffindor! - wrzeszczy, a ja na oślep zeskakuję ze stołka i chcę już uciekać z nią na głowie, ale kobieta łapie mnie za tył szaty i ściąga mi ją ze łba. Burzę oklasków dochodzących głównie ze stołu Gryfonów, przecinają pojedyncze chichoty, ale wcale się tym nie przejmuję. W końcu zajmuję miejsce obok innych pierwszoklasistów przydzielonych pod bohaterskie skrzydła Godryka Gryffindora, ściskam kilka dłoni i sam wbijam spojrzenie w tłum dzieciaków czekających na swój przydział. Czy Deirdre także zasili szeregi krwisto-złotych? Fajnie by było!
/z mojej strony chyba koniec?
Zupełnie nie kojarzyła miejscowości Bibury albo właśnie w tym momencie jej mózg został wyczyszczony z ważnych geograficznych informacji. Johnatan nie należał na pewno do żadnego poważanego szlacheckiego rodu, do tego wspominał swą rodzicielkę jako panią matkę a nie lady, co sugerowało, że pochodzi z normalnej, zdrowej, czystokrwistej rodziny. Powinna pojąć to znacznie wcześniej, nie zachowywał się przecież jak doskonale wychowany arystokrata - raczej jak energiczny chłoptaś, którego czasem widziała w mugolskiej wiosce w Wiltshire. Pokiwała głową, udając, że doskonale zna położenie wspomnianej miejscowości, ale zanim zdążyła przemądrzałym tonem wtrącić jakąś lokacyjną oczywistość, Johny obdarował ją szczerym komplementem. Uśmiechnęła się odruchowo, natychmiast, nie panując nad emocjami, wykwitającymi na jej młodziutkiej buzi. Bardzo zależało jej na komplementach, na sugestiach, że jest mądra i wystarczająca: rodzice zachowywali się wobec niej dość krytycznie, zawsze wymagając więcej, wątpiąc w to, czy zdoła poradzić sobie w szkole. A tutaj, ktoś, kogo przed kwadransem jeszcze nie znała, tak szczerze i prosto umieszczał ją w domu dzieci zdolnych, inteligentnych, ambitnych. - Dziękuję - odpowiedziała przytłumionym głosem, pełna wdzięczności, dumy i nadziei. Ravenclaw nęcił, tak samo jak Slytherin, choć coś w jej duszy podszeptywało o tym drugim. Starała się równoważyć wewnętrzne rozmyślania i bodźce płynące z Wielkiej Sali, ale nadmiar dystrakcji działał niezbyt dobrze na skupienie dziewczynki. Zaciśnięte wargi rozchyliły się leciutko, rozglądała się dookoła, całkowicie zgadzając się z oceną Johnatana. Tak, Hogwart był piękny; z nocnym nieboskłonem, lewitującymi świecami, lecz przede wszystkim z szanowanym gronem pedagogicznym i zdolnymi uczniami, wpatrującymi się w pochód szkolnych debiutantów.
Im bliżej podestu się znajdowali, tym większy strach ogarniał Deirdre. Praktycznie nie słyszała słów wsparcia Johnatana, chociaż podświadomie trafiły do jej umysłu, pozwalając zaczerpnąć głębszego oddechu. Będzie dobrze. Poradzi sobie. Nawet z setką wpatrujących się w nią par oczu, nawet pod czujnym spojrzeniem wymagających profesorów. Nawet naga przed tym, co chciała uzewnętrznić z niej Tiara Przydziału, wkradając się do najbardziej wstydliwych myśli i pragnień. Przypomniała sobie filozoficzne przypuszczenia poznanego w pociągu Artura. Co było ważniejsze, faktyczny charakter czy nieśmiało snute marzenia, wizje siebie samego w niedalekiej przyszłości? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi na pocieszające mrugnięcie - a potem, gdy już stanęli w równych rzędach, zamarła, oddychając płytko. Johnatan miał większe szczęście, został wyczytany przez poważną nauczycielkę jako jeden z pierwszych. Deirdre nie do końca wiedziała, na czym polega cała magia trzymania kciuków, nie spotkała się wcześniej z czymś takim - jej dłonie były splecione razem, ale nie skupiała się na rozczochranej czuprynie chłopaka, mknącego ku stołkowi. Zaglądała wewnątrz siebie, badając lęki, zdenerwowanie, zawstydzenie. Czuła na sobie zaciekawione spojrzenia innych uczniów: śledzące kocie, skośne oczy, orientalny odcień cery, wypukłe usta, niespotykanie czarne włosy. Oblizała powoli usta a z każdym wybuchem aplauzu, zwiastującym przypieczętowanie nowego mieszkańca poszczególnego domu, robiła się coraz bledsza.
W końcu po Wielkiej Sali echem rozniosło i się i jej nazwisko. Sztywnym krokiem podeszła do krzesła i usiadła na nim, mocno przytrzymując białymi dłońmi drewnianych brzegów. Ciemny materiał nakrycia głowy zakrył jej oczy, zapadła ciemność: ciężka, lepka, niezgłębiona, wślizgująca się mackami setek pytań aż do rdzenia czarodziejskiej osobowości, prosto do dziecięcego serca, dziewczęcych marzeń, ambicji, wizji przyszłości. Zagryzła pełne wargi niemal do krwi, potwornie przejęta wsłuchując się w cichy głosik. Potencjał. Potęga. Spryt. Zagubienie. Przebiegłość. Samozachowawczość. Powściągliwość. Ukryte talenty, manipulacyjne skłonności, przewaga. Ambicja. Oddychała płytko, nie sprzeczając się z Tiarą Przydziału - ufała jej, pozwalała na to, by wybrała to, co dla niej najlepsze, a gdy z ciemnego rozdarcia materiału wybrzmiała nazwa domu, Deirdre zsunęła z głowy nakrycie.
Kierując się w stronę stołu Slytherinu. Kolana jej drżały, ciemne oczy zdawały się roziskrzone i niewidzące zarazem; bez żalu minęła błękitny stół Krukonów, kierując swe kroki z dala od siedzących, wraz z Johnatanem uczniów Domu Lwa. Czuła, że właśnie wita się z własnym przeznaczeniem, stawiając pierwsze kroki na ścieżce potęgi, o której dopiero nieśmiało zaczynała marzyć.
Nie mając pojęcia, jak daleko uda się jej zajść - i jak przerażająca stanie się w przyszłości, sięgając po owoce długich lat skrywania w półmroku swych prawdziwych pragnień.
| zt
Im bliżej podestu się znajdowali, tym większy strach ogarniał Deirdre. Praktycznie nie słyszała słów wsparcia Johnatana, chociaż podświadomie trafiły do jej umysłu, pozwalając zaczerpnąć głębszego oddechu. Będzie dobrze. Poradzi sobie. Nawet z setką wpatrujących się w nią par oczu, nawet pod czujnym spojrzeniem wymagających profesorów. Nawet naga przed tym, co chciała uzewnętrznić z niej Tiara Przydziału, wkradając się do najbardziej wstydliwych myśli i pragnień. Przypomniała sobie filozoficzne przypuszczenia poznanego w pociągu Artura. Co było ważniejsze, faktyczny charakter czy nieśmiało snute marzenia, wizje siebie samego w niedalekiej przyszłości? Nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie, uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi na pocieszające mrugnięcie - a potem, gdy już stanęli w równych rzędach, zamarła, oddychając płytko. Johnatan miał większe szczęście, został wyczytany przez poważną nauczycielkę jako jeden z pierwszych. Deirdre nie do końca wiedziała, na czym polega cała magia trzymania kciuków, nie spotkała się wcześniej z czymś takim - jej dłonie były splecione razem, ale nie skupiała się na rozczochranej czuprynie chłopaka, mknącego ku stołkowi. Zaglądała wewnątrz siebie, badając lęki, zdenerwowanie, zawstydzenie. Czuła na sobie zaciekawione spojrzenia innych uczniów: śledzące kocie, skośne oczy, orientalny odcień cery, wypukłe usta, niespotykanie czarne włosy. Oblizała powoli usta a z każdym wybuchem aplauzu, zwiastującym przypieczętowanie nowego mieszkańca poszczególnego domu, robiła się coraz bledsza.
W końcu po Wielkiej Sali echem rozniosło i się i jej nazwisko. Sztywnym krokiem podeszła do krzesła i usiadła na nim, mocno przytrzymując białymi dłońmi drewnianych brzegów. Ciemny materiał nakrycia głowy zakrył jej oczy, zapadła ciemność: ciężka, lepka, niezgłębiona, wślizgująca się mackami setek pytań aż do rdzenia czarodziejskiej osobowości, prosto do dziecięcego serca, dziewczęcych marzeń, ambicji, wizji przyszłości. Zagryzła pełne wargi niemal do krwi, potwornie przejęta wsłuchując się w cichy głosik. Potencjał. Potęga. Spryt. Zagubienie. Przebiegłość. Samozachowawczość. Powściągliwość. Ukryte talenty, manipulacyjne skłonności, przewaga. Ambicja. Oddychała płytko, nie sprzeczając się z Tiarą Przydziału - ufała jej, pozwalała na to, by wybrała to, co dla niej najlepsze, a gdy z ciemnego rozdarcia materiału wybrzmiała nazwa domu, Deirdre zsunęła z głowy nakrycie.
Kierując się w stronę stołu Slytherinu. Kolana jej drżały, ciemne oczy zdawały się roziskrzone i niewidzące zarazem; bez żalu minęła błękitny stół Krukonów, kierując swe kroki z dala od siedzących, wraz z Johnatanem uczniów Domu Lwa. Czuła, że właśnie wita się z własnym przeznaczeniem, stawiając pierwsze kroki na ścieżce potęgi, o której dopiero nieśmiało zaczynała marzyć.
Nie mając pojęcia, jak daleko uda się jej zajść - i jak przerażająca stanie się w przyszłości, sięgając po owoce długich lat skrywania w półmroku swych prawdziwych pragnień.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
ceremonia przydziału, 1943r.
Szybka odpowiedź