łazienka
AutorWiadomość
Łazienka
Z związku ze specyficznym opleceniem domu przez armaturę, łazienka mieści się na poddaszu, na miejscu dawnego tarasu. Posiada tylko dwie boczne ściany - reszta drewnianego szkieletu ochroniona jest niewidzialną, magiczną barierą. Malowniczo (i bezszelestnie) spływają po niej krople deszczu, zsuwają się liście opadające z blisko rosnących drzew, na prowizorycznych krokwiach siadają ptaki. Ciężka, błękitna emaliowa wanna spokojnie pomieści dwie osoby (kiedyś musiała służyć za poidło dla zwierząt gospodarskich), a umywalka zastawiona jest przeróżnymi słoiczkami. Część z nich zawiera proste kosmetyki, część dżemy, część zapomniane ingrediencje.
W środku, jak w całym domu, nie brak kwiatów, wiszących, stojących, pnących się po drewnianych elementach zabudowy. Kamienna podłoga przypomina o dawnym przeznaczeniu tego miejsca - tarasie - tak samo jak widok roztaczający się z łazienki. Wydaje się, że wystarczy wyciągnąć rękę, by dotknąć rosnącego nieopodal dębu, a siedząc w wannie można podziwiać odbłyski tafli jeziora.
W nocy łazienkę oświetlają lewitujące pod niewidocznym sufitem świece, chociaż rzadko kiedy wymagają one zapalenia: naturalny blask gwiazd oraz księżyca są zazwyczaj więcej niż wystarczające.
W środku, jak w całym domu, nie brak kwiatów, wiszących, stojących, pnących się po drewnianych elementach zabudowy. Kamienna podłoga przypomina o dawnym przeznaczeniu tego miejsca - tarasie - tak samo jak widok roztaczający się z łazienki. Wydaje się, że wystarczy wyciągnąć rękę, by dotknąć rosnącego nieopodal dębu, a siedząc w wannie można podziwiać odbłyski tafli jeziora.
W nocy łazienkę oświetlają lewitujące pod niewidocznym sufitem świece, chociaż rzadko kiedy wymagają one zapalenia: naturalny blask gwiazd oraz księżyca są zazwyczaj więcej niż wystarczające.
| październik
Dawno tego nie robił. Zapomniał. Zupełnie i całkowicie.
Benjamin nieco bezradnie wpatrywał się w trzymany w ręku młotek, starając się skoncentrować wzrok na jego trzonku. Tak, potrafił utrzymać to najpotrzebniejsze narzędzie każdego majsterkowicza w ręku, lecz cóż z tego, skoro tak zawstydzająco wyszedł z wprawy? Pamiętał, że ojciec szkolił go wiele razy w zakresie drobnych robótek: przy naprawie domu oraz obejścia było ich naprawdę wiele. Zawsze wystawała jakaś urwana rynna, drzwi trzeszczały w zawiasach, okno roztłukło się w drobny mak a podłoga zbyt mocno uginała się pod ciężarem krewnych i znajomych Wrightów. Nic więc dziwnego, że Jaimie czujnie obserwował pracę swego taty a także wujów i reszty dorosłej kompanii, wielce zainteresowany tym pospolitym, lecz jakże przydatnym majsterkowaniem. Z czasem chłopięca ciekawość przeniosła się na rzeczy bardziej przyjemne, wśród których bez wątpienia królował Quidditch, i Benjamin stracił biegłość w robótkach domowych.
Obecnie szczerze żałował swego postępku: umiejętności nabyte w okresie nastoletnim na pewno pomogłyby mu w ogarnianiu chaosu, który zwykl - od niedawna - nazywać swym domem. Zagubiona w środku kornwalijskiego lasu chatka wymagała wielu prac, do których, co jasne i oczywiste, nie zamierzał zatrudniać fachowca. Chciał, by miejsce jego stałego pobytu jak najdłużej zostało tajemnicą, nie tylko ze względów bezpieczeństwa: zaczynał po prostu doceniać ciszę i kameralną atmosferę pozbawionego części ścian przybytku. Zabrał się więc do prac naprawczych samodzielnie, pewien, że nie może być to przecież aż tak trudne.
Najpierw spuścił sobie na stopę niezwykle ciężką, magiczną poziomicę. Zamierzał równo przybić gwoździe, na których zamierzał zawiesić kalendarze Jastrzębi z Falmouth, dlatego precyzyjnie, z wystawionym językiem, ustalał najlepszą odległość od podłogi oraz od gwoździ nawzajem - co skończyło się bolesnym urazem palucha u nogi. Musiał przybić więc gwoździe w dramatycznym nieładzie, właściwie pasującym do eklektycznego wystroju pokoju dziennego. Następnie zabrał się za naoliwianie potwornie skrzypiących przy każdym ruchu drzwi: tutaj szło mu całkiem nieźle, nie wymagało to specjalnego skupienia, dlatego, podniesiony na duchu tym niezwykłym sukcesem, ruszył dalej. Do trudniejszych spraw, mianowicie: musiał wymienić spróchniałą deskę podłogową w kuchni.
Najpierw wyważył ją prowizorycznym łomem, robiąc przy tym mnóstwo hałasu i bałaganu - drewniane wiórki wirowały w powietrzu - a później, gdy ta już pękła z cichym trzaskiem, wypadając ze swego miejsca, z bólem serca wrzucił ją do kominka. Nic nie mogło się zmarnować, będzie z niej dobry opał: zamiast tego wstawił w puste miejsce wyheblowaną wcześniej - potwornie nierówno - klepkę w zupełnie innym odcieniu od docelowego. Zainstalował ją w odpowiednim miejscu, stukając tak, by nie wypadała ani nie klekotała przy nacisku, oraz - chwilę później - zaimpregnował oleistym mazidłem, wykorzystując do tego celu stary pędzel do golenia. Postępował dość prymitywnie i radził sobie z tym zasobem wiedzy oraz narzędzi, jakie posiadał, ale skoro efekt niezbyt różnił się od tego wykonanego profesjonalnymi sposobami: czy to było aż tak istotne? Kilkukrotnie stanął na desce, sprawdzając jej elastyczność i wytrzymałość, po czym przeszedł ze swą pękatą i nieco zardzewiałą skrzynką z narzędziami dalej.
Naprawy wymagała także balustrada na werandzie. Kilka przęseł zupełnie się rozsypało, reszta również stanowiła obraz nędzy i rozpaczy, dlatego Jaimie zakasał rękawy i zabrał się do pracy. Najpierw zebrał odpowiednio przygotowane drewno, zamierzając ponownie je wyheblować. Później dokładnie wymierzył długość i szerokość balustrady i na kartce rozpisał niezbędne elementy. Gwoździe odpowiedniej długości odnalazł w skrzynce z narzędziami, tak samo cieniutkie deseczki, mająće stanowić element zarówno ozdobny, jak i podtrzymujący całość. Następnie zdecydował się na dość gwałtowny dementaż pozostałośći: ta część balustrady, która nie wytrzymała nacisku jego rąk albo nóg, powędrowała ponownie do kominka. Luki musiał uzupełnić i wzmocnić, co wcale nie było takie proste. Raz przyciął zbyt krótką deskę, przez co powstała beznadziejna szczelina - innym zaś razem jakoś dziwacznie połączył podpórki, dzięki czemu całość runęła do zewnętrznej strony werandy, niszcząc wypielęgnowany i otoczony kamieniami kwietnik. Benjamin z westchnieniem rezygnacji sprzątał powstały bałagan i zabrał się za kontynuowanie remontu. Za drugim razem poszło mu lepiej, nie tylko wyrwał ze starych gwoździ zbutwiałe deski, ale także położył nowe, odświeżając balustradę werandy. Dał jej drugie życie, prezentowała się wręcz doskonale - to nic, że była mocno nierówna a krzyżyki, mające stanowić podporę głównej deski, przypomiały raczej rozwlekłe iksy - chociaż i tak wymagała dopieszczenia.
Dopiero następnego dnia przyniósł do domu farbę i, wesoło pogwizdując, zabrał się za impregnowanie werandy. Według opisu farba miała zabezpieczyć drewno przed warunkami atmosferycznymi; przed deszczem, intensywnym gradem i nawet ostrą śnieżycą oraz kilkunasto stopniowym mrozem. Pilnie czytał etykietę puszki, chcąc posmarować balustradę odpowiednią liczbą warstw oraz zadbać o przerwy pomiędzy tymi czynnościami. Dopiero na koniec natarł drewno olejem, chcąc, by błyszczało i by podkreślić słoje widniejące w pociętych kawałkach. Udało się, balustrada wyglądała ja nowa - może wykonana przez majstra z drżącymi rękami oraz jakąś czarodziejską chorobą genetyczną - i dzielnie ograniczała drewno werandy.
Kilka dni później Benjamin postanowił zabrać się za łazienkę. Wyczarowanie pełnoprawnych ścian stało poza jego zasięgiem możliwości, lecz chciał nieco podreperować zardzewiałą armaturę. Wyposażony w wielgachne wiaderko - na wypadek jakiejś druzgoczącej awarii prowadzącej do powodzi - oraz klucze francuskie oraz hydrauliczne, pojawił się w łazience i poprawiwszy rękawy sweterka - było raczej chłodno - zabrał się do pracy. Najpierw przykręcił krany oraz zanurkował pod zlewem, chcąc poprawić cyrkulację wody oraz zmienić dopływ wody ciepłej i zimnej. Kiedy tu zamieszkał, były podłączone pod złe kraniki, i gdy przekręcało się ten z czerwoną kropką farby leciały kostki lodu, a gdy z niebieską czysty wrzątek; naprawił tą bolesną pomyłkę szybko i zaskakujaco sprawnie. Umywalka spełniała swe żałożenia i nie sugerowała pomyłki; Benjamin dokręcił jeszcze uszczelki, nie chcąc, by woda przeciekała przez dość zdezelowane rurki, po czym zabrał się za precyzyjnie ogarnianie baterii w wannie. Kran był mocno zardzewiały; dumał dość długo, nim zdecydował się na jego wymianę. Było mu szkoda galeonów wydanych na armaturę, ale cóż, musiał iść z duchem czasu - trzykrotnie wymieniał klucze, które pozwoliłyby mu na wymianę uszczelek i całego rurowego ustrojstwa. W końcu udało mu się to uczynić, rzecz jasna wszystko przy zamknięciu zaworu głównego, uniemożliwiającego dokonanie wybuchu wodnej fontanny, zalewającej całe piętro. Ogarnianie remontowe łazienki zajęło mu właściwie całe popołudnie. Gdy skończył, otarł pot z czoła i usiadł na płytkach, spoglądając na zaróżowione niebo - słońce zaczęło już zachodzić, barwiąc wnętrze łazienki na przeróżne odcienie pomarańczowego i złocistego koloru. Cudowne zwieńczenie ciężkiej pracy majsterkowicza.
Osiągającej apogeum dopiero za kilka dni, kiedy to Ben postanowił wzbogacić swój salon o półkę na książki. Półkę na książki jedynie z nazwy, nie miał zbyt wielu woluminów, musiał jednak gdzieś trzymać rzeczy niezbędne mu w rezerwacie. Zastanawiał się nad zakrytymi szafkami w zabudowie, lecz to było zbyt trudne. Zgromadził więc deski oraz gwoździe i przystąpił do majsterkowania, zbijając poszczególne deszczułki w coś, co przypominało regał. Dość krzywy, grożący nagłym zawaleniem, ale jednak regał. Dokonywanie prostych napraw nie powinno sprawiać mu już trudności, tak samo jak sklejanie - skręcanie? - mebli w jedną, względnie stabilną całość; czuł autentyczną dumę, wiedząc, że gdyby jego dokonania obserwował ojczulek, zapewne załamałby sękate ręce. Cóż, powoli a do celu - Wright z dumą przyglądał się swym robótkom domowym, przybijając ostatnie gwoździe, by półki przylegały do ściany i nie groziły zawaleniem albo przewróceniem. Część z nich wymagała poprawek, bowiem było im daleko do równoległości względem podłogi, ale większość sprawdzała się w swj funkcji i Wright mógł być szczerze dumny ze swych postępów. Przed nim była jeszcze długa droga do zostania profesjonalnym majstrem, ale pierwszych kilka kroków zostało już zrobionych.
| zt
Dawno tego nie robił. Zapomniał. Zupełnie i całkowicie.
Benjamin nieco bezradnie wpatrywał się w trzymany w ręku młotek, starając się skoncentrować wzrok na jego trzonku. Tak, potrafił utrzymać to najpotrzebniejsze narzędzie każdego majsterkowicza w ręku, lecz cóż z tego, skoro tak zawstydzająco wyszedł z wprawy? Pamiętał, że ojciec szkolił go wiele razy w zakresie drobnych robótek: przy naprawie domu oraz obejścia było ich naprawdę wiele. Zawsze wystawała jakaś urwana rynna, drzwi trzeszczały w zawiasach, okno roztłukło się w drobny mak a podłoga zbyt mocno uginała się pod ciężarem krewnych i znajomych Wrightów. Nic więc dziwnego, że Jaimie czujnie obserwował pracę swego taty a także wujów i reszty dorosłej kompanii, wielce zainteresowany tym pospolitym, lecz jakże przydatnym majsterkowaniem. Z czasem chłopięca ciekawość przeniosła się na rzeczy bardziej przyjemne, wśród których bez wątpienia królował Quidditch, i Benjamin stracił biegłość w robótkach domowych.
Obecnie szczerze żałował swego postępku: umiejętności nabyte w okresie nastoletnim na pewno pomogłyby mu w ogarnianiu chaosu, który zwykl - od niedawna - nazywać swym domem. Zagubiona w środku kornwalijskiego lasu chatka wymagała wielu prac, do których, co jasne i oczywiste, nie zamierzał zatrudniać fachowca. Chciał, by miejsce jego stałego pobytu jak najdłużej zostało tajemnicą, nie tylko ze względów bezpieczeństwa: zaczynał po prostu doceniać ciszę i kameralną atmosferę pozbawionego części ścian przybytku. Zabrał się więc do prac naprawczych samodzielnie, pewien, że nie może być to przecież aż tak trudne.
Najpierw spuścił sobie na stopę niezwykle ciężką, magiczną poziomicę. Zamierzał równo przybić gwoździe, na których zamierzał zawiesić kalendarze Jastrzębi z Falmouth, dlatego precyzyjnie, z wystawionym językiem, ustalał najlepszą odległość od podłogi oraz od gwoździ nawzajem - co skończyło się bolesnym urazem palucha u nogi. Musiał przybić więc gwoździe w dramatycznym nieładzie, właściwie pasującym do eklektycznego wystroju pokoju dziennego. Następnie zabrał się za naoliwianie potwornie skrzypiących przy każdym ruchu drzwi: tutaj szło mu całkiem nieźle, nie wymagało to specjalnego skupienia, dlatego, podniesiony na duchu tym niezwykłym sukcesem, ruszył dalej. Do trudniejszych spraw, mianowicie: musiał wymienić spróchniałą deskę podłogową w kuchni.
Najpierw wyważył ją prowizorycznym łomem, robiąc przy tym mnóstwo hałasu i bałaganu - drewniane wiórki wirowały w powietrzu - a później, gdy ta już pękła z cichym trzaskiem, wypadając ze swego miejsca, z bólem serca wrzucił ją do kominka. Nic nie mogło się zmarnować, będzie z niej dobry opał: zamiast tego wstawił w puste miejsce wyheblowaną wcześniej - potwornie nierówno - klepkę w zupełnie innym odcieniu od docelowego. Zainstalował ją w odpowiednim miejscu, stukając tak, by nie wypadała ani nie klekotała przy nacisku, oraz - chwilę później - zaimpregnował oleistym mazidłem, wykorzystując do tego celu stary pędzel do golenia. Postępował dość prymitywnie i radził sobie z tym zasobem wiedzy oraz narzędzi, jakie posiadał, ale skoro efekt niezbyt różnił się od tego wykonanego profesjonalnymi sposobami: czy to było aż tak istotne? Kilkukrotnie stanął na desce, sprawdzając jej elastyczność i wytrzymałość, po czym przeszedł ze swą pękatą i nieco zardzewiałą skrzynką z narzędziami dalej.
Naprawy wymagała także balustrada na werandzie. Kilka przęseł zupełnie się rozsypało, reszta również stanowiła obraz nędzy i rozpaczy, dlatego Jaimie zakasał rękawy i zabrał się do pracy. Najpierw zebrał odpowiednio przygotowane drewno, zamierzając ponownie je wyheblować. Później dokładnie wymierzył długość i szerokość balustrady i na kartce rozpisał niezbędne elementy. Gwoździe odpowiedniej długości odnalazł w skrzynce z narzędziami, tak samo cieniutkie deseczki, mająće stanowić element zarówno ozdobny, jak i podtrzymujący całość. Następnie zdecydował się na dość gwałtowny dementaż pozostałośći: ta część balustrady, która nie wytrzymała nacisku jego rąk albo nóg, powędrowała ponownie do kominka. Luki musiał uzupełnić i wzmocnić, co wcale nie było takie proste. Raz przyciął zbyt krótką deskę, przez co powstała beznadziejna szczelina - innym zaś razem jakoś dziwacznie połączył podpórki, dzięki czemu całość runęła do zewnętrznej strony werandy, niszcząc wypielęgnowany i otoczony kamieniami kwietnik. Benjamin z westchnieniem rezygnacji sprzątał powstały bałagan i zabrał się za kontynuowanie remontu. Za drugim razem poszło mu lepiej, nie tylko wyrwał ze starych gwoździ zbutwiałe deski, ale także położył nowe, odświeżając balustradę werandy. Dał jej drugie życie, prezentowała się wręcz doskonale - to nic, że była mocno nierówna a krzyżyki, mające stanowić podporę głównej deski, przypomiały raczej rozwlekłe iksy - chociaż i tak wymagała dopieszczenia.
Dopiero następnego dnia przyniósł do domu farbę i, wesoło pogwizdując, zabrał się za impregnowanie werandy. Według opisu farba miała zabezpieczyć drewno przed warunkami atmosferycznymi; przed deszczem, intensywnym gradem i nawet ostrą śnieżycą oraz kilkunasto stopniowym mrozem. Pilnie czytał etykietę puszki, chcąc posmarować balustradę odpowiednią liczbą warstw oraz zadbać o przerwy pomiędzy tymi czynnościami. Dopiero na koniec natarł drewno olejem, chcąc, by błyszczało i by podkreślić słoje widniejące w pociętych kawałkach. Udało się, balustrada wyglądała ja nowa - może wykonana przez majstra z drżącymi rękami oraz jakąś czarodziejską chorobą genetyczną - i dzielnie ograniczała drewno werandy.
Kilka dni później Benjamin postanowił zabrać się za łazienkę. Wyczarowanie pełnoprawnych ścian stało poza jego zasięgiem możliwości, lecz chciał nieco podreperować zardzewiałą armaturę. Wyposażony w wielgachne wiaderko - na wypadek jakiejś druzgoczącej awarii prowadzącej do powodzi - oraz klucze francuskie oraz hydrauliczne, pojawił się w łazience i poprawiwszy rękawy sweterka - było raczej chłodno - zabrał się do pracy. Najpierw przykręcił krany oraz zanurkował pod zlewem, chcąc poprawić cyrkulację wody oraz zmienić dopływ wody ciepłej i zimnej. Kiedy tu zamieszkał, były podłączone pod złe kraniki, i gdy przekręcało się ten z czerwoną kropką farby leciały kostki lodu, a gdy z niebieską czysty wrzątek; naprawił tą bolesną pomyłkę szybko i zaskakujaco sprawnie. Umywalka spełniała swe żałożenia i nie sugerowała pomyłki; Benjamin dokręcił jeszcze uszczelki, nie chcąc, by woda przeciekała przez dość zdezelowane rurki, po czym zabrał się za precyzyjnie ogarnianie baterii w wannie. Kran był mocno zardzewiały; dumał dość długo, nim zdecydował się na jego wymianę. Było mu szkoda galeonów wydanych na armaturę, ale cóż, musiał iść z duchem czasu - trzykrotnie wymieniał klucze, które pozwoliłyby mu na wymianę uszczelek i całego rurowego ustrojstwa. W końcu udało mu się to uczynić, rzecz jasna wszystko przy zamknięciu zaworu głównego, uniemożliwiającego dokonanie wybuchu wodnej fontanny, zalewającej całe piętro. Ogarnianie remontowe łazienki zajęło mu właściwie całe popołudnie. Gdy skończył, otarł pot z czoła i usiadł na płytkach, spoglądając na zaróżowione niebo - słońce zaczęło już zachodzić, barwiąc wnętrze łazienki na przeróżne odcienie pomarańczowego i złocistego koloru. Cudowne zwieńczenie ciężkiej pracy majsterkowicza.
Osiągającej apogeum dopiero za kilka dni, kiedy to Ben postanowił wzbogacić swój salon o półkę na książki. Półkę na książki jedynie z nazwy, nie miał zbyt wielu woluminów, musiał jednak gdzieś trzymać rzeczy niezbędne mu w rezerwacie. Zastanawiał się nad zakrytymi szafkami w zabudowie, lecz to było zbyt trudne. Zgromadził więc deski oraz gwoździe i przystąpił do majsterkowania, zbijając poszczególne deszczułki w coś, co przypominało regał. Dość krzywy, grożący nagłym zawaleniem, ale jednak regał. Dokonywanie prostych napraw nie powinno sprawiać mu już trudności, tak samo jak sklejanie - skręcanie? - mebli w jedną, względnie stabilną całość; czuł autentyczną dumę, wiedząc, że gdyby jego dokonania obserwował ojczulek, zapewne załamałby sękate ręce. Cóż, powoli a do celu - Wright z dumą przyglądał się swym robótkom domowym, przybijając ostatnie gwoździe, by półki przylegały do ściany i nie groziły zawaleniem albo przewróceniem. Część z nich wymagała poprawek, bowiem było im daleko do równoległości względem podłogi, ale większość sprawdzała się w swj funkcji i Wright mógł być szczerze dumny ze swych postępów. Przed nim była jeszcze długa droga do zostania profesjonalnym majstrem, ale pierwszych kilka kroków zostało już zrobionych.
| zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przeżył. Był tego świadomy, oddychał, mówił, słyszał łomot serca; wydawał rozkazy i troszczył się o Zakonników, wszystko to czyniąc wręcz odruchowo, chwiejąc się na krawędzi potwornego zmęczenia. Nie wiedział, ile czasu spędził jeszcze w tym dziwnym, lecz kojącym miejscu; jak długo pomagał rannym i rzucał zaklęcia ochronne; ile razy wysłuchał raportu pozostałych grup. Świtało, gdy powracał do domu, w końcu korzystając z teleportacji, przenoszącej go na odległe o pół godziny spaceru wzgórze. Do chatki dotarł dużo później, błądził, zatrzymywał się, przecierał oczy, ale nieustępliwie parł naprzód. Zakończył swoją wartę - dzisiejszą - potrzebował więc odpoczynku, ukojenia; potrzebował jego. Sowa z listem od Percivala odnalazła go jeszcze w oazie, przeczytał nakreślone szybko słowa od razu, czując zalewającą go wraz z emocjami krew - ta jednak znalazła ujście w działaniu, zamieniając się we wrzątek dopiero w chwili, w której przekroczył próg drewnianego domku, od razu kierując się ku jedynemu oświetlonemu pomieszczeniu.
Nie rozglądał się, nie zastanawiał się nad tym, czy Percival próbuje utopić się w umywalce, myje zęby czy też pielęgnuje szlacecką brodę; złapał jego spojrzenie w lustrze wiszącym nad łazienkowym blatem, pozastawianym dziesiątkami niepasujących tu przedmiotów, lecz nie szukał porozumienia. Od razu ruszył ku niemu, nieco chwiejnie, dalej brudny, z zaschniętą krwią i błotem na porozrywanej koszuli, z czerwonym śladem po czarnomagicznym naszyjniku wypalonym na szyi. Wystarczył ułamek sekundy, by poczuł Percivala przy sobie, odwrócił go; by spojrzał mu prosto w oczy i...pocałował go.
Gwałtownie, mocno, unosząc dłonie, by zamknąć jego twarz w uścisku; by dotknąć szorskiego zarostu, poczuć ostrą krawędź kości policzkowej, zatrzymać opuszki palców tuż przy wrażliwej skórze przy zgięciu ucha. Wywołana agonalnym wręcz stresem nadwrażliwość na bodźce po raz pierwszy od kilku godzin przyniosła mu przyjemność: już nie czuł lęku, odpowiedzialności, szaleństwa wspinającego się po schodach kręgosłupa - czuł tylko jego smak, niezmienny od ponad dwóch dekad, niemożliwy do zamknięcia w nawet najbardziej wyszukanych określeniach. Ciepły, słodko-gorzki, z wytrawną nutą; z chłodem zębów i gorącą wilgocią zwinnego języka, zahaczającego o ostre krawędzie kłów. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że całuje go z impetem tak silnym, że obydwaj przesunęli się o kilka kroków, a Percy uderzył biodrami o umywalkę. Prowizorycznie zawieszona szafka, podtrzymująca armaturę, zatrzeszczała złowieszczo, ale krew buzująca w głowie zagłuszała każdy zbędny dźwięk. Między innymi ochrypły wdech, trudną do zniesienia nutę wygraną na drżącej krawędzi stłumionego jęku i nerwowej zapowiedzi szlochu.
Bał się o niego. Nie o to, że zginie, nie o to, że stanie mu się krzywda: wcale nie trząsł się nad bezpieczeństwem Percivala, samemu przecież poniekąd skazując go na wieczne ryzyko i zapewne tragiczny koniec, długą agonię z rąk dawnych przyjaciół. Bał się tego, że utraci możliwość przeżycia reszty dni razem, że ponownie ktoś, kogo kochał niemalże do szaleństwa, wymknie mu się z rąk, roztrzaska w niemożliwe do złożenia kawałeczki, rozmyje się niczym jasnozielony smok walijski w świeżej trawie porastającej wzgórza wokół rezerwatu. Tracił go tyle razy, że powinien przywyknąć już do paraliżującego strachu i pożerającej go żywcem wewnętrznej pustki, lecz to, co widział w Azkabanie, uświadomiło mu, że nigdy nie będzie w stanie uodpornić się na to, co czuł do Percy'ego. Zbyt długo przyglądał mu się z ukosa w szkolnych ławkach, zbyt często, pod pozorem szczenięcych utarczek, uderzał go dłonią w ramiona, brzuch, plecy, na tyle mocno, by nikt postronny nie odebrał tego jako pieszczotę; zbyt długo wyczekiwał przychylnego spojrzenia ciemnozielonych tęczówek, pijacko wręcz wdzięczny za każdą sekundę uwagi. Za każdą spędzoną razem przerwę. Za każdy odwzajemniony pocałunek. Za każdą kradzioną moralności chwilę w Pokoju Życzeń, gdy mógł po prostu beztrosko cieszyć się ich świetlaną przyszłością.
Nie mającą się ziścić, pojął to wtedy, gdy łamał mu szczękę, którą teraz tak łapczywie przytrzymywał wyziębionymi dłońmi - i pojął to przed kilkunastoma godzinami, gdy klęczał na zgliszczach Azkabanu, z kamieniem nieśmiertelności przyciśniętym do piersi. Nie mieli nic przed sobą, nie mogli być pewni nawet kolejnego poranka, ale nawet jeśli pozostały im tylko minuty, kilka urywanych oddechów po wypełnieniu obowiązku wobec Zakonu Feniksa, pragnął, nie: m u s i a ł spędzić je z nim.
Uśmiechnął się w połowie pocałunku, nagle się zatrzymując, choć nie zwiększał dystansu pomiędzy ich ustami. Drżące dłonie zsunęły się z męskich policzków na ramiona, później na pierś, musnęły biodra i zacisnęły się po obydwu stronach męskiego ciała na krawędzi umywalki. Jeszcze raz, ostatni, zaczerpnął tchu prosto z jego ust, po czym odsunął się o dwa cale, opierając własne czoło o czoło Percivala. Powieki zatrzepotały, czuł, że łaskocze nimi jego brwi: odetchnął głęboko, pogrążając się we wspomnieniach, w ciemności zamkniętych oczu. W czerni zaskakująco kojącej, bo znajomej, oswojonej wraz z nim podczas eskapad do Zakazanego Lasu i dalekich wypraw wgłąb smoczych jaskiń. - Nie mogłeś usiedzieć na miejscu, co nie? - wychrypiał cicho, lecz w tej pozycji na pewno słyszalnie, uśmiechając się lekko i słabo. Tak, był wściekły, że Percival niepotrzebnie ryzykował, lecz silniejsza była duma, słyszalna w każdym ruchu warg, muskających usta Blake'a. Nie potrafił odsunąć się od niego dalej, wydawało mu się to wręcz niemożliwe. Uchylił jednak powieki i zerknął na niego z ukosa, z bliska, przesuwając brodę w bok, tak, że wsparł ją o jego szyję, po prostu wdychając zapach świeżości, brudu, deszczu, wilgoci, dymu i domu. - Przeżyłem. Ty też. Niezła z nas para - wyszeptał, wtulając nos w zagłębienie pod uchem Percivala: tylko mocne wsparcie o krawędź umywalki za jego plecami pozwoliła mu się nie zachwiać. Był zmęczony, a przez to pozbawiony wszelkich zahamowań w okazywaniu uczucia, wybuchającego po stanie bliskim agonii ze zdwojoną siłą.
Nie rozglądał się, nie zastanawiał się nad tym, czy Percival próbuje utopić się w umywalce, myje zęby czy też pielęgnuje szlacecką brodę; złapał jego spojrzenie w lustrze wiszącym nad łazienkowym blatem, pozastawianym dziesiątkami niepasujących tu przedmiotów, lecz nie szukał porozumienia. Od razu ruszył ku niemu, nieco chwiejnie, dalej brudny, z zaschniętą krwią i błotem na porozrywanej koszuli, z czerwonym śladem po czarnomagicznym naszyjniku wypalonym na szyi. Wystarczył ułamek sekundy, by poczuł Percivala przy sobie, odwrócił go; by spojrzał mu prosto w oczy i...pocałował go.
Gwałtownie, mocno, unosząc dłonie, by zamknąć jego twarz w uścisku; by dotknąć szorskiego zarostu, poczuć ostrą krawędź kości policzkowej, zatrzymać opuszki palców tuż przy wrażliwej skórze przy zgięciu ucha. Wywołana agonalnym wręcz stresem nadwrażliwość na bodźce po raz pierwszy od kilku godzin przyniosła mu przyjemność: już nie czuł lęku, odpowiedzialności, szaleństwa wspinającego się po schodach kręgosłupa - czuł tylko jego smak, niezmienny od ponad dwóch dekad, niemożliwy do zamknięcia w nawet najbardziej wyszukanych określeniach. Ciepły, słodko-gorzki, z wytrawną nutą; z chłodem zębów i gorącą wilgocią zwinnego języka, zahaczającego o ostre krawędzie kłów. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że całuje go z impetem tak silnym, że obydwaj przesunęli się o kilka kroków, a Percy uderzył biodrami o umywalkę. Prowizorycznie zawieszona szafka, podtrzymująca armaturę, zatrzeszczała złowieszczo, ale krew buzująca w głowie zagłuszała każdy zbędny dźwięk. Między innymi ochrypły wdech, trudną do zniesienia nutę wygraną na drżącej krawędzi stłumionego jęku i nerwowej zapowiedzi szlochu.
Bał się o niego. Nie o to, że zginie, nie o to, że stanie mu się krzywda: wcale nie trząsł się nad bezpieczeństwem Percivala, samemu przecież poniekąd skazując go na wieczne ryzyko i zapewne tragiczny koniec, długą agonię z rąk dawnych przyjaciół. Bał się tego, że utraci możliwość przeżycia reszty dni razem, że ponownie ktoś, kogo kochał niemalże do szaleństwa, wymknie mu się z rąk, roztrzaska w niemożliwe do złożenia kawałeczki, rozmyje się niczym jasnozielony smok walijski w świeżej trawie porastającej wzgórza wokół rezerwatu. Tracił go tyle razy, że powinien przywyknąć już do paraliżującego strachu i pożerającej go żywcem wewnętrznej pustki, lecz to, co widział w Azkabanie, uświadomiło mu, że nigdy nie będzie w stanie uodpornić się na to, co czuł do Percy'ego. Zbyt długo przyglądał mu się z ukosa w szkolnych ławkach, zbyt często, pod pozorem szczenięcych utarczek, uderzał go dłonią w ramiona, brzuch, plecy, na tyle mocno, by nikt postronny nie odebrał tego jako pieszczotę; zbyt długo wyczekiwał przychylnego spojrzenia ciemnozielonych tęczówek, pijacko wręcz wdzięczny za każdą sekundę uwagi. Za każdą spędzoną razem przerwę. Za każdy odwzajemniony pocałunek. Za każdą kradzioną moralności chwilę w Pokoju Życzeń, gdy mógł po prostu beztrosko cieszyć się ich świetlaną przyszłością.
Nie mającą się ziścić, pojął to wtedy, gdy łamał mu szczękę, którą teraz tak łapczywie przytrzymywał wyziębionymi dłońmi - i pojął to przed kilkunastoma godzinami, gdy klęczał na zgliszczach Azkabanu, z kamieniem nieśmiertelności przyciśniętym do piersi. Nie mieli nic przed sobą, nie mogli być pewni nawet kolejnego poranka, ale nawet jeśli pozostały im tylko minuty, kilka urywanych oddechów po wypełnieniu obowiązku wobec Zakonu Feniksa, pragnął, nie: m u s i a ł spędzić je z nim.
Uśmiechnął się w połowie pocałunku, nagle się zatrzymując, choć nie zwiększał dystansu pomiędzy ich ustami. Drżące dłonie zsunęły się z męskich policzków na ramiona, później na pierś, musnęły biodra i zacisnęły się po obydwu stronach męskiego ciała na krawędzi umywalki. Jeszcze raz, ostatni, zaczerpnął tchu prosto z jego ust, po czym odsunął się o dwa cale, opierając własne czoło o czoło Percivala. Powieki zatrzepotały, czuł, że łaskocze nimi jego brwi: odetchnął głęboko, pogrążając się we wspomnieniach, w ciemności zamkniętych oczu. W czerni zaskakująco kojącej, bo znajomej, oswojonej wraz z nim podczas eskapad do Zakazanego Lasu i dalekich wypraw wgłąb smoczych jaskiń. - Nie mogłeś usiedzieć na miejscu, co nie? - wychrypiał cicho, lecz w tej pozycji na pewno słyszalnie, uśmiechając się lekko i słabo. Tak, był wściekły, że Percival niepotrzebnie ryzykował, lecz silniejsza była duma, słyszalna w każdym ruchu warg, muskających usta Blake'a. Nie potrafił odsunąć się od niego dalej, wydawało mu się to wręcz niemożliwe. Uchylił jednak powieki i zerknął na niego z ukosa, z bliska, przesuwając brodę w bok, tak, że wsparł ją o jego szyję, po prostu wdychając zapach świeżości, brudu, deszczu, wilgoci, dymu i domu. - Przeżyłem. Ty też. Niezła z nas para - wyszeptał, wtulając nos w zagłębienie pod uchem Percivala: tylko mocne wsparcie o krawędź umywalki za jego plecami pozwoliła mu się nie zachwiać. Był zmęczony, a przez to pozbawiony wszelkich zahamowań w okazywaniu uczucia, wybuchającego po stanie bliskim agonii ze zdwojoną siłą.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miał wrażenie, że minęły całe dnie, odkąd znajdował się w tym miejscu po raz ostatni; że od chwili, w której – zaledwie wczoraj wieczorem, czy to w ogóle było możliwe? – zamykał za sobą drzwi skrytego w lesie domu, wciągając w płuca zapach wilgoci, mrozu i sosnowych igieł, dzieliły go dłużące się agonalnie tygodnie. Że postarzał się nieporównywalnie, zmuszony do przeżywania w nieskończoność napędzanego adrenaliną strachu, chwilowej ulgi, żywiącego się niewiadomą niepokoju, znienawidzonego uczucia zamknięcia; czuł teraz to wszystko, gromadzące się w dziwnie ciężkiej klatce piersiowej, której unoszenie w płytkim oddechu sprawiało mu nienaturalnie dużo trudności i bólu. Fantomowe cierpienie zaczepiło się gdzieś za jego mostkiem, kłując przy próbach zaczerpnięcia tchnącego świeżością powietrza; towarzyszyło mu od samego świtu, od momentu, w którym – w efekcie jakiegoś cudownego i kompletnie niezrozumiałego splotu wydarzeń – wyszedł zza murów Tower, do ostatnich sekund przekonany, że za moment go zawrócą, by wciągnąć go z powrotem do celi albo, co bardziej prawdopodobne, dostarczyć wprost w ręce Rycerzy Walpurgii. Nic podobnego się jednak nie stało, był wolny, żył – choć ledwo, słaniając się na nogach nad łazienkową umywalką, nie pamiętając, jak właściwie się przy niej znalazł. Jego miotła, zniszczona, wciąż musiała znajdować się gdzieś pod zdewastowaną kamienicą na Pokątnej; nie teleportował się też, nieświadomy jeszcze, że mógł – musiał więc dotrzeć do Sennen nocnym kursem Błędnego Rycerza, a resztę drogi przebyć pieszo. Tak zresztą się czuł, z piekącymi mięśniami nóg, błagającymi o to, by pozwolić im się ugiąć, odpocząć; nie pamiętał, kiedy po raz ostatni był aż tak wykończony – do punktu, w którym ledwie rozpoznawał spoglądającą na niego z lustrzanego odbicia twarz, wciąż ze śladami niedomytej krwi i świeżych skaleczeń, nieregularnych cięć stworzonych przez ostre jak brzytwa kryształki lodu, z głębokimi cieniami pod oczami i potarganymi włosami, ze smugą błota na poranionej szyi. Jego płaszcz gdzieś zniknął – czy w ogóle odebrał go od Floreana, zanim ten opuścił celę, na długie godziny przed nim? – a zmięty sweter leżał bezładnie na podłodze łazienki, jednak ubłocona od upadku koszula wcale nie prezentowała się lepiej. On sam ledwie to rejestrował, nie mając siły na przejmowanie się kwestiami estetyki; zapewne koniec końców poddałby się pierwotnym potrzebom i zwyczajnie ułożył do snu tam, gdzie stał – na łazienkowej posadzce, ale w pionie trzymał go strach, panoszący się na zgliszczach wątłej nadziei, spopielonej doszczętnie, gdy zastał dom pustym.
Zdążył ułożyć przynajmniej tuzin tragicznych scenariuszy, każdy z nich siejący w jego umyśle i sercu większe spustoszenie niż poprzedni, zanim usłyszał skrzypnięcie drzwi, a następnie znajomy dźwięk kroków. Wiedział, że to on – rozpoznawał jego chód nawet pomimo wyczuwalnej chwiejności i większej niż zwykle ociężałości – a mimo to nie dowierzał, ani gdy dostrzegł brodatą twarz ponad swoim lustrzanym odbiciem, ani gdy poczuł go tuż za plecami, pozwalając sobie na odetchnięcie dopiero, kiedy para silnych dłoni odwróciła go o sto osiemdziesiąt stopni. Wyglądał okropnie – wydawało mu się, że gorzej nawet niż on sam, ze śladami krwi i błota, z dziwnym poparzeniem na szyi, z ciężarem odpowiedzialności wyzierającym z ciemnych tęczówek – ale nie zdążył przyjrzeć mu się nawet w połowie tak dokładnie, jak zamierzał, bo po zaledwie sekundzie, zbyt krótkiej i zbyt długiej jednocześnie, dystans między ich ciałami zniknął całkowicie, w jednej chwili wypalając z jego głowy wszystkie chaotyczne myśli.
Odwzajemnił pocałunek od razu, bez zawahania czy wywołanego zaskoczeniem porażenia mięśni, bez spowodowanego zmęczeniem otępienia; jego ciało zareagowało odruchowo, instynktownie, nie potrzebując wcale, by właściwą reakcję podpowiedział mu umysł. Bliskość Bena była dla niego czymś właściwym, odpowiednim; naturalną koleją rzeczy. Nie myślał więc, napierając na jego usta z równą intensywnością, ani nie zastanawiał się, nim jego dłonie odnalazły wygodną przestrzeń ponad męskimi biodrami, by zacisnąć się na materiale ubrania i przyciągnąć go bliżej. Za blisko? Musiał cofnąć się o dwa kroki, w nagłej próbie odzyskania utraconej równowagi, zatrzymany dopiero ostrą krawędzią umywalki, trafiającą prosto w rozlany na plecach siniec, powstały przy bolesnym upadku z czterech metrów na nierówną, brukową kostkę. Wciągnął gwałtownie powietrze, zrobił to jednak prosto spomiędzy spierzchniętych warg Wrighta, tłumiących również żałosne jęknięcie bólu. Kompletnie zignorowane, w tamtej chwili nie liczyło się przecież nic – poza faktem, że Ben był tutaj, obok, przy nim, z nim, żywy i cały; zmuszony do wyczołgania się prosto z piekła, owszem, wyczuwał to w każdym ruchu jego ust, płonących od dziwnej determinacji, ale rany miały się przecież zasklepić; wiedzieli o tym obaj, stojąc w końcu na gruzowisku zbudowanym z dwudziestu lat doświadczeń.
Zakręciło mu się w głowie, nie przerywał jednak pocałunku, pozwalając sobie na zaczerpnięcie oddechu dopiero, gdy Jaimie odsunął się nieznacznie, wypuszczając z uścisku jego twarz; mimo wszystko nie otwierał jeszcze oczu, wdychając jego zapach i chłonąc każdy dotyk szorstkich dłoni, przesuwających się po jego ciele, by zacisnąć się wreszcie na umywalce, więżąc go w potrzasku, z którego jednak wcale nie chciał się wydostawać, po raz pierwszy od dłuższego czasu czując się bezpiecznie, z czołem opartym o jego czoło, z gorącym oddechem zatrzymującym się wprost na jego skórze. Jego własny był chwiejny, drżał w emocjach, wstrzymywanych zbyt długo i wydostających się teraz na zewnątrz nieskrępowaną falą; nie mógł przecież okazać ich w trakcie walki na Pokątnej, ani później, w zatęchłej celi w Tower; nie mógł poddać się w trakcie przedłużającej się drogi do Kornwalii, nie mógł – nie chciał? – zrobić też tego w samotności czterech ścian, które bez wyczuwalnej obecności gospodarza stawały się po prostu obce. Teraz jednak czuł się bezbronny – i to uczucie, choć w swej istocie przerażające, nie wydawało mu się wcale złe.
Zaśmiał się, słysząc jego słowa – bezgłośnie, jakby szeptem, przypominającym trochę stłumiony szloch. Wypuścił materiał koszuli spomiędzy palców, jedną dłoń pozostawiając wspartą o jego plecy, drugą otaczając męski kark, przesuwając opuszkami po charakterystycznej nierówności kręgosłupa, w geście, który w założeniu miał być kojący – a zamiast tego wydał mu się czuły, przepełniony uczuciami, których nie miał jednak siły ukrywać. – Mówiłem ci – wyszeptał, opierając się stabilniej o umywalkę – że nie będę siedział bezczynnie, kiedy ty ratujesz świat. – Bo przecież to właśnie robił; wiedział o tym, domyślił się w chwili, w której dostrzegł rozpierzchające się chmury, wyrzucające z siebie deszcz niezwykłych kryształów, mimo że nie znał ani jednego szczegółu misji, na którą poprzedniego dnia wyprawił się Benjamin. Kto inny mógł być za to odpowiedzialny?
I jakim kosztem?
Przeżyli. Odetchnął raz jeszcze, już mniej nierówno. – Przeżyłeś, Jaimie – powtórzył cicho, jak echo – zupełnie jakby chciał przekonać samego siebie, przekonać jego, że była to prawda; że stali tu razem, że najgorsze dobiegło końca. Nadal co prawda ledwie trzymał się na nogach, zbyt zmęczony, by myśleć, zdawał sobie jednak sprawę – czy może wyczuwał – że Ben doświadczył tej nocy rzeczy po stokroć gorszych; odsuwał więc własny dyskomfort dalej, spychając go w porzucony kąt umysłu, chcąc przede wszystkim pomóc jemu, ulżyć choć odrobinę. Zabawne – nigdy przecież nie był altruistą. – Czego potrzebujesz? – zapytał, mocniej przyciskając policzek do jego skroni, palcami wciąż bezwiednie zataczając kręgi na jego karku, wzdłuż linii włosów i niżej, czując, jak ciężko opiera się o krawędzie umywalki – gotów w każdej chwili, by go podeprzeć, gdyby wykończone mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa.
Zdążył ułożyć przynajmniej tuzin tragicznych scenariuszy, każdy z nich siejący w jego umyśle i sercu większe spustoszenie niż poprzedni, zanim usłyszał skrzypnięcie drzwi, a następnie znajomy dźwięk kroków. Wiedział, że to on – rozpoznawał jego chód nawet pomimo wyczuwalnej chwiejności i większej niż zwykle ociężałości – a mimo to nie dowierzał, ani gdy dostrzegł brodatą twarz ponad swoim lustrzanym odbiciem, ani gdy poczuł go tuż za plecami, pozwalając sobie na odetchnięcie dopiero, kiedy para silnych dłoni odwróciła go o sto osiemdziesiąt stopni. Wyglądał okropnie – wydawało mu się, że gorzej nawet niż on sam, ze śladami krwi i błota, z dziwnym poparzeniem na szyi, z ciężarem odpowiedzialności wyzierającym z ciemnych tęczówek – ale nie zdążył przyjrzeć mu się nawet w połowie tak dokładnie, jak zamierzał, bo po zaledwie sekundzie, zbyt krótkiej i zbyt długiej jednocześnie, dystans między ich ciałami zniknął całkowicie, w jednej chwili wypalając z jego głowy wszystkie chaotyczne myśli.
Odwzajemnił pocałunek od razu, bez zawahania czy wywołanego zaskoczeniem porażenia mięśni, bez spowodowanego zmęczeniem otępienia; jego ciało zareagowało odruchowo, instynktownie, nie potrzebując wcale, by właściwą reakcję podpowiedział mu umysł. Bliskość Bena była dla niego czymś właściwym, odpowiednim; naturalną koleją rzeczy. Nie myślał więc, napierając na jego usta z równą intensywnością, ani nie zastanawiał się, nim jego dłonie odnalazły wygodną przestrzeń ponad męskimi biodrami, by zacisnąć się na materiale ubrania i przyciągnąć go bliżej. Za blisko? Musiał cofnąć się o dwa kroki, w nagłej próbie odzyskania utraconej równowagi, zatrzymany dopiero ostrą krawędzią umywalki, trafiającą prosto w rozlany na plecach siniec, powstały przy bolesnym upadku z czterech metrów na nierówną, brukową kostkę. Wciągnął gwałtownie powietrze, zrobił to jednak prosto spomiędzy spierzchniętych warg Wrighta, tłumiących również żałosne jęknięcie bólu. Kompletnie zignorowane, w tamtej chwili nie liczyło się przecież nic – poza faktem, że Ben był tutaj, obok, przy nim, z nim, żywy i cały; zmuszony do wyczołgania się prosto z piekła, owszem, wyczuwał to w każdym ruchu jego ust, płonących od dziwnej determinacji, ale rany miały się przecież zasklepić; wiedzieli o tym obaj, stojąc w końcu na gruzowisku zbudowanym z dwudziestu lat doświadczeń.
Zakręciło mu się w głowie, nie przerywał jednak pocałunku, pozwalając sobie na zaczerpnięcie oddechu dopiero, gdy Jaimie odsunął się nieznacznie, wypuszczając z uścisku jego twarz; mimo wszystko nie otwierał jeszcze oczu, wdychając jego zapach i chłonąc każdy dotyk szorstkich dłoni, przesuwających się po jego ciele, by zacisnąć się wreszcie na umywalce, więżąc go w potrzasku, z którego jednak wcale nie chciał się wydostawać, po raz pierwszy od dłuższego czasu czując się bezpiecznie, z czołem opartym o jego czoło, z gorącym oddechem zatrzymującym się wprost na jego skórze. Jego własny był chwiejny, drżał w emocjach, wstrzymywanych zbyt długo i wydostających się teraz na zewnątrz nieskrępowaną falą; nie mógł przecież okazać ich w trakcie walki na Pokątnej, ani później, w zatęchłej celi w Tower; nie mógł poddać się w trakcie przedłużającej się drogi do Kornwalii, nie mógł – nie chciał? – zrobić też tego w samotności czterech ścian, które bez wyczuwalnej obecności gospodarza stawały się po prostu obce. Teraz jednak czuł się bezbronny – i to uczucie, choć w swej istocie przerażające, nie wydawało mu się wcale złe.
Zaśmiał się, słysząc jego słowa – bezgłośnie, jakby szeptem, przypominającym trochę stłumiony szloch. Wypuścił materiał koszuli spomiędzy palców, jedną dłoń pozostawiając wspartą o jego plecy, drugą otaczając męski kark, przesuwając opuszkami po charakterystycznej nierówności kręgosłupa, w geście, który w założeniu miał być kojący – a zamiast tego wydał mu się czuły, przepełniony uczuciami, których nie miał jednak siły ukrywać. – Mówiłem ci – wyszeptał, opierając się stabilniej o umywalkę – że nie będę siedział bezczynnie, kiedy ty ratujesz świat. – Bo przecież to właśnie robił; wiedział o tym, domyślił się w chwili, w której dostrzegł rozpierzchające się chmury, wyrzucające z siebie deszcz niezwykłych kryształów, mimo że nie znał ani jednego szczegółu misji, na którą poprzedniego dnia wyprawił się Benjamin. Kto inny mógł być za to odpowiedzialny?
I jakim kosztem?
Przeżyli. Odetchnął raz jeszcze, już mniej nierówno. – Przeżyłeś, Jaimie – powtórzył cicho, jak echo – zupełnie jakby chciał przekonać samego siebie, przekonać jego, że była to prawda; że stali tu razem, że najgorsze dobiegło końca. Nadal co prawda ledwie trzymał się na nogach, zbyt zmęczony, by myśleć, zdawał sobie jednak sprawę – czy może wyczuwał – że Ben doświadczył tej nocy rzeczy po stokroć gorszych; odsuwał więc własny dyskomfort dalej, spychając go w porzucony kąt umysłu, chcąc przede wszystkim pomóc jemu, ulżyć choć odrobinę. Zabawne – nigdy przecież nie był altruistą. – Czego potrzebujesz? – zapytał, mocniej przyciskając policzek do jego skroni, palcami wciąż bezwiednie zataczając kręgi na jego karku, wzdłuż linii włosów i niżej, czując, jak ciężko opiera się o krawędzie umywalki – gotów w każdej chwili, by go podeprzeć, gdyby wykończone mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Percival smakował domem, ciepłym bezpieczeństwem czterech ścian, ale i jednocześnie świeżym powiewem wpadającym przez szeroko otwarte okno. Bez posmaku zamknięcia, zatrzaśnięcia w rutynie, w mętnej codzienności, od której młodszy Benjamin panicznie uciekał, a ten starszy – świadomie od siebie odsuwał. Gdy rozcinał własne przedramiona, obserwując krew ściekającą do srebrnego wiadra, pozwolił sobie na utopienie w tym czerwonym samobójstwie pragnień, marzeń, utopijnych wizji: stał się Gwardzistą, lecz nie wyrzekł się przecież dobra. To ono wraz z nadzieją i poczuciem sprawiedliwości miały doprowadzić do zwycięstwa Zakonu Feniksa, opłaconego poświęceniem. Ostatecznym, wiedział, że zginie, lecz zanim do tego dojdzie, miał zamiar korzystać z tych ułamków sekund, gdy jego serce biło zgodnym rytmem z sercem kogoś, kogo kochał; kogoś, kogo uratował i kogoś, kto uratował jego. Miał wrażenie, że każde z tych chaotycznych uczuć, każda niedorzeczna myśl, przebija się przez jego ciało, przez mocną, namiętną pieszczotę. Tak nie całował go ani wtedy, gdy po raz pierwszy się na to odważył, ani wtedy, gdy robił to po raz ostatni, nieświadom pożegnania w zakurzonej kawalerce na Nokturnie – dlatego, że wtedy nie żył tak naprawdę; że nie miał pojęcia, co to znaczy śmierć, ta prawdziwa, ostateczna, przerażająca.
Bliskość mężczyzny czyściła spod powiek równie koszmarne obrazy. Bezwładnych ciał dzieci, pełzającego po podłogach Azkabanu zgniłego mięsa, rozpadającego się amuletu oznaczającego odejście jednej z najmądrzejszych czarownic, które chodziły po tym świecie. I potrzebował tego, chwilowego zapomnienia, skupienia się na cieple drugiego ciała, pulsującego witalnością, tak znanego, w końcu znajdującego się na odpowiednim miejscu. Poczuł świszczący wdech wywołany popchnięciem na umywalkę, ale jedynie wzmógł pocałunek, przygryzając dolną wargę Percivala. Chciał poczuć go bardziej, upewnić się, że jest cały, tak jak napisał. To dlatego zsunął twarz niżej, wciskając ją w rozgrzane, pulsujące tętnem zagłębienie szyi, drżące od tłumionego śmiechu. – Śmierdzisz więzieniem – skwitował mrukliwie i niewyraźnie, ciągle wsparty o niego, tak fizycznie, jak i uczuciowo; potrzebował go, tego fundamentu, wydobytego z bagien, odrestaurowanego i dającego nadzieję na zbudowanie na nim trwałego domu; twierdzy, nie tylko dla nich dwóch, ale dla każdego, kto będzie potrzebował pomocy. – Ale ja też – dodał lekko zdziwiony, zdając sobie sprawę, że obydwaj spędzili noc za kratami, choć w zupełnie innych miejscach. – To nie taki zły zapach, gdyby nie to błoto… - przesunął szorstkim policzkiem po jego ciągle ubrudzonej zaschniętą ziemią szyi, nie chcąc się prostować, wręcz nie mogąc zrezygnować z dotyku jego pewnych rąk, sunących po karku. Tak wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin, że ta czuła normalność wydawała mu się świętem, niemożliwym cudem, żartem losu. – Azkabanu już nie ma. Anomalie się skończyły – kontynuował tym samym zmęczonym, ochrypłym tonem – i dopiero wypowiadając te słowa zdał sobie w pełni sprawę z tego, co osiągnęli. Co naprawili, w końcu, po długich miesiącach i setkach ofiar otworzenia przez Gwardię skrzyni z sercem Gellerta. Triumf miał gorzki posmak pamięci o tych, którzy zginęli; o zniszczonych miejscach, o Rycerzach Walpurgii, którzy z uwolnionej siły czerpali czarnomagiczną moc. – Dziwnie będzie się golić różdżką, nie bojąc się, że podetniesz sobie gardło – dodał z uprzejmym zdziwieniem; ciągle nie docierała do niego pełnia rzeczywistości, świadomość, że życie czarodziejów i mugoli wróci do normy. Jak wpłynie to na politykę, na dzieci, na świat, który znali? Przymknął oczy w końcu podnosząc się nieco, prostując, przy okazji zahaczając zębami o płatek ucha Percy’ego.
Uśmiechnął się dziwnie, trochę krzywo, trochę z zażenowaniem, przesuwając odruchowo dłońmi po włosach, wprowadzając w nich jeszcze większy nieład. Niezbyt uroczy; włosy były brudne, posklejane błotem, krwią i czarną mazią, mokre od deszczu. Czego potrzebował? Kiedy ostatnio ktoś go o to zapytał? Kiedy on sam zastanowił się nad tym? Nie wiedział i nie chciał wiedzieć; oddał się innym, wyzbył egoizmu niemalże do cna. – Wsparcia. Przed nami dużo pracy. Dużo naprawiania – odparł ze spokojem; musiał odpocząć, ale jednocześnie nie mógł tak po prostu odpuścić; pokonanie anomalii było początkiem, nie końcem. Przymknął na moment powieki, przenosząc dłoń z blatu umywalki na biodro Percivala. – No i mamy morderczy rząd do obalenia – kącik ust uniósł się pogodniej, chciał walczyć i mógł to robić z niezawodnym kompanem u boku. Wierzył mu mimo wszystko i wbrew wszystkim, a z tak bliska widział w jego zmęczonych źrenicach blask podobny własnemu. – Co tam się zadziało? - spytał po dłuższej chwili milczenia, gdy zbierał siły, by ustać na własnych nogach. Puścił biodro Percivala, lecz nie odsunął się nawet o krok w tył, wierzchem dłoni strzepując z jego ramienia pył, drzazgi, odłamki szkła, kurz; nie wiedział dokładnie co, ale Nott wyglądał wspaniale – bez kpiny, takiego go właśnie podziwiał, kiedy porzucał maskę eleganckiego szlachcica, stając się sobą. Czarodziejem, wojownikiem, łowcą. Martwił się o niego, to oczywiste, lecz duma z tego, że ruszył w wir niebezpiecznych działań przewyższała egoistyczny lęk; potrzebował go, zdawał sobie z tego sprawę coraz silniej, z każdym dzielonym dniem, z każdym kradzionym w pocałunku oddechem, napełniającym go nową mocą do działania. Zmarznięte palce zaczepiły o szlufkę spodni Percy’ego, a druga dłoń powędrowała do własnej szyi, odruchowo; ślad po naszyjniku zdążył spuchnąć i dalej broczył krwią, ale niezbyt się tym przejmował, wpatrzony w Blake’a tak, jakby widział go po raz pierwszy – lub jakby widywał go codziennie obok siebie od tych dwudziestu lat, którym jednak nie udało się ich rozdzielić.
Bliskość mężczyzny czyściła spod powiek równie koszmarne obrazy. Bezwładnych ciał dzieci, pełzającego po podłogach Azkabanu zgniłego mięsa, rozpadającego się amuletu oznaczającego odejście jednej z najmądrzejszych czarownic, które chodziły po tym świecie. I potrzebował tego, chwilowego zapomnienia, skupienia się na cieple drugiego ciała, pulsującego witalnością, tak znanego, w końcu znajdującego się na odpowiednim miejscu. Poczuł świszczący wdech wywołany popchnięciem na umywalkę, ale jedynie wzmógł pocałunek, przygryzając dolną wargę Percivala. Chciał poczuć go bardziej, upewnić się, że jest cały, tak jak napisał. To dlatego zsunął twarz niżej, wciskając ją w rozgrzane, pulsujące tętnem zagłębienie szyi, drżące od tłumionego śmiechu. – Śmierdzisz więzieniem – skwitował mrukliwie i niewyraźnie, ciągle wsparty o niego, tak fizycznie, jak i uczuciowo; potrzebował go, tego fundamentu, wydobytego z bagien, odrestaurowanego i dającego nadzieję na zbudowanie na nim trwałego domu; twierdzy, nie tylko dla nich dwóch, ale dla każdego, kto będzie potrzebował pomocy. – Ale ja też – dodał lekko zdziwiony, zdając sobie sprawę, że obydwaj spędzili noc za kratami, choć w zupełnie innych miejscach. – To nie taki zły zapach, gdyby nie to błoto… - przesunął szorstkim policzkiem po jego ciągle ubrudzonej zaschniętą ziemią szyi, nie chcąc się prostować, wręcz nie mogąc zrezygnować z dotyku jego pewnych rąk, sunących po karku. Tak wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin, że ta czuła normalność wydawała mu się świętem, niemożliwym cudem, żartem losu. – Azkabanu już nie ma. Anomalie się skończyły – kontynuował tym samym zmęczonym, ochrypłym tonem – i dopiero wypowiadając te słowa zdał sobie w pełni sprawę z tego, co osiągnęli. Co naprawili, w końcu, po długich miesiącach i setkach ofiar otworzenia przez Gwardię skrzyni z sercem Gellerta. Triumf miał gorzki posmak pamięci o tych, którzy zginęli; o zniszczonych miejscach, o Rycerzach Walpurgii, którzy z uwolnionej siły czerpali czarnomagiczną moc. – Dziwnie będzie się golić różdżką, nie bojąc się, że podetniesz sobie gardło – dodał z uprzejmym zdziwieniem; ciągle nie docierała do niego pełnia rzeczywistości, świadomość, że życie czarodziejów i mugoli wróci do normy. Jak wpłynie to na politykę, na dzieci, na świat, który znali? Przymknął oczy w końcu podnosząc się nieco, prostując, przy okazji zahaczając zębami o płatek ucha Percy’ego.
Uśmiechnął się dziwnie, trochę krzywo, trochę z zażenowaniem, przesuwając odruchowo dłońmi po włosach, wprowadzając w nich jeszcze większy nieład. Niezbyt uroczy; włosy były brudne, posklejane błotem, krwią i czarną mazią, mokre od deszczu. Czego potrzebował? Kiedy ostatnio ktoś go o to zapytał? Kiedy on sam zastanowił się nad tym? Nie wiedział i nie chciał wiedzieć; oddał się innym, wyzbył egoizmu niemalże do cna. – Wsparcia. Przed nami dużo pracy. Dużo naprawiania – odparł ze spokojem; musiał odpocząć, ale jednocześnie nie mógł tak po prostu odpuścić; pokonanie anomalii było początkiem, nie końcem. Przymknął na moment powieki, przenosząc dłoń z blatu umywalki na biodro Percivala. – No i mamy morderczy rząd do obalenia – kącik ust uniósł się pogodniej, chciał walczyć i mógł to robić z niezawodnym kompanem u boku. Wierzył mu mimo wszystko i wbrew wszystkim, a z tak bliska widział w jego zmęczonych źrenicach blask podobny własnemu. – Co tam się zadziało? - spytał po dłuższej chwili milczenia, gdy zbierał siły, by ustać na własnych nogach. Puścił biodro Percivala, lecz nie odsunął się nawet o krok w tył, wierzchem dłoni strzepując z jego ramienia pył, drzazgi, odłamki szkła, kurz; nie wiedział dokładnie co, ale Nott wyglądał wspaniale – bez kpiny, takiego go właśnie podziwiał, kiedy porzucał maskę eleganckiego szlachcica, stając się sobą. Czarodziejem, wojownikiem, łowcą. Martwił się o niego, to oczywiste, lecz duma z tego, że ruszył w wir niebezpiecznych działań przewyższała egoistyczny lęk; potrzebował go, zdawał sobie z tego sprawę coraz silniej, z każdym dzielonym dniem, z każdym kradzionym w pocałunku oddechem, napełniającym go nową mocą do działania. Zmarznięte palce zaczepiły o szlufkę spodni Percy’ego, a druga dłoń powędrowała do własnej szyi, odruchowo; ślad po naszyjniku zdążył spuchnąć i dalej broczył krwią, ale niezbyt się tym przejmował, wpatrzony w Blake’a tak, jakby widział go po raz pierwszy – lub jakby widywał go codziennie obok siebie od tych dwudziestu lat, którym jednak nie udało się ich rozdzielić.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chwila, którą dzielili w wypełnionej szumem deszczu łazience, wydawała mu się prawie surrealistyczna – a jednocześnie z jakiegoś powodu stanowiła najprawdziwiej smakujący moment ostatnich godzin, wypełniony emocjami tak realnymi i silnymi, że wywoływały ból: fantomowy, ogniskujący głęboko w klatce piersiowej, w miejscu tak sprytnie ukrytym za mostkiem, że nie dało się do niego sięgnąć i go załagodzić. Wcale zresztą nie chciał tego robić; nie odepchnął przecież Bena od siebie, wprost przeciwnie – chwytał się go trochę zbyt mocno i zbyt kurczowo, nie pozwalając mu odsunąć się nawet na sekundę, czując się jak ktoś, kto bardzo długo przebywał pod wodą, a teraz po raz pierwszy mógł zaczerpnąć powietrza: znajomego, gorącego, drżącego, które łapał łapczywie, odwzajemniając każdy pocałunek i uśmiechając się niekontrolowanie, gdy chłodne zęby drasnęły jego dolną wargę. Tylko tak był w stanie pozbyć się śmierdzącego zatęchłą celą strachu; nie o to, że mógłby tam zostać – ale o to, że mógłby utracić tę resztkę stabilności, która mu pozostała, i której się właśnie trzymał, przejeżdżając kciukiem po twardej linii szczęki i zaplątując palce w wilgotnych od deszczu włosach. Benjamin jako jedyny dawał mu poczucie, że przynależał: gdzieś, do kogoś, do czegoś większego, niż on sam; pragnął tego odkąd tylko pamiętał, wcześniej nawet, niż nauczył się zamykać to uczucie w słowach – a mimo to zawsze mu umykało. Gdziekolwiek by nie poszedł, zawsze stał obok: wśród Nottów, czując się jak niepasujący kawałek idealnej układanki, jak skaza na perfekcyjnej mozaice; wśród Ślizgonów, ścigany nieodpartym wrażeniem, że znalazł się tam przez przypadek; wśród Rycerzy Walpurgii, których idea wymarzonego świata kłóciła się tak bardzo z jego własną, że wolał skazać się na nieuchronną śmierć, niż nadal przebywać między nimi. Być może to, co szeptano za jego plecami, w istocie było prawdą; może nosił w sobie niemożliwy do naprawienia defekt, niepozwalający mu się dopasować. Może; częściowo pogodził się już z tą myślą, wiedząc, że i tak nie pozostało mu już zbyt wiele czasu, i w tych ostatnich chwilach zwyczajnie chwytając się jego, każdy dotyk szorstkiej brody na cienkiej skórze na szyi, i każdy gorący oddech zatrzymujący się na uchu, traktując jak łącznik z wymykającą mu się spomiędzy palców rzeczywistością. – Mówisz od rzeczy – powiedział cicho, gdy Ben wymruczał coś o zapachu więzienia i błocie, nie przykładając zbytnio uwagi do tych na wpół przytomnych zdań – dopóki nie padły znacznie poważniejsze, niosące ze sobą ostateczne potwierdzenie tego, czego domyślał się, odkąd ustały przecinające niebo wyładowania.
Znieruchomiał nagle, przestając rysować palcami niezrozumiałe znaki na męskim karku, choć się nie wycofał: po pierwsze dlatego, że nie miał dokąd, po drugie – nie chciał, nie dowierzając jeszcze w pełni, że Wright nie rozmyje się w nicości, gdy tylko na moment odwróci od niego spojrzenie. – Czyli chcesz mi powiedzieć – odezwał się, wciąż cicho, ledwie słyszalnie – że niepotrzebnie wlokłem się tutaj aż z samego miasteczka? – zapytał, przez moment próbując objąć umysłem, jak miał wyglądać teraz świat bez anomalii – zupełnie jakby już zapomniał, że kiedyś ich nie było. Porzucił te rozważania jednak dosyć szybko, na powrót skupiając się na chwili obecnej – i na przeszłości, niedawnej, nieznanej, której przebłyski wyłapywał w każdym pocałunku i każdym dotyku, niby doskonale znajomym, ale tchnącym czymś nowym, innym.
Przesunął dłoń z jego karku na szyję, ostrożnie, żeby nie podrażnić świeżego zranienia, ale jednocześnie starając się zmusić Bena, by na niego spojrzał, kciukiem unosząc jego twarz w górę, a spojrzeniem szukając pary zmęczonych, czekoladowych oczu – ciesząc się bezwiednie, że jaśniejsze, iskrzące się w nich plamki, wcale nie przygasły. – Jak?.. – Był jedynie w stanie zapytać, marszcząc brwi – bardziej w wyrazie troski niż niezrozumienia, zamykając w tej jednej sylabie wszystko; chciał mu pomóc, ale potrzebował wskazówek – wyglądało jednak na to, że nie miał ich na razie otrzymać.
Westchnął przeciągle, cofając wreszcie dłonie i opierając je na wpijającej mu się w plecy umywalce, zaciskając palce na chłodnej krawędzi – tuż obok palców Bena. – Wiem – odpowiedział równie spokojnie, z powagą, ale również i z błąkającym się po ustach uśmiechem. Oczywiście, że Benjamin wybiegał już myślami w najbliższą przyszłość, wyszukując zapewne rzeczy do naprawienia i zastanawiając się, komu pomóc w pierwszej kolejności (tak bardzo był z niego dumny); Percival w tamtej chwili nie szukał jednak jeszcze jutra – miało nadejść, nieuchronnie, a gdy już się to stanie, wróci do mozolnego rozliczania się z własnych błędów – ale póki co kurz jeszcze opadał, a oni – opadali z sił. – O to nie musisz mnie prosić, sam ci to przysięgałem. Tobie, wam – dodał, z jedynie ledwie wyczuwalnym zawahaniem. – Ale nie o to pytałem – durniu, zatańczyło mu czule na języku, urwał jednak, podciągając jedynie wyżej kąciki ust. Sięgnął dłońmi do jego twarzy, obejmując ją w sposób podobny do tego, w jaki Ben przyciągnął go do pocałunku tuż po wejściu do łazienki; sam jednak się nie zbliżył, zachowując dystans tych kilkunastu centymetrów i wciąż jedynie przyglądając mu się z uwagą. – Czego ty potrzebujesz? – powtórzył, kładąc wyraźny nacisk na zwrot do adresata; niemożliwy do błędnego zinterpretowania. – Teraz, tutaj. W tym momencie – doprecyzował mimo wszystko. Przesunął ręce niżej, chcąc wesprzeć je na jego barkach – i przypadkowo rozmazując na jego skórze szkarłatną smugę, sączącą się z paskudnie wyglądającej rany dookoła szyi, której umiejscowienie budziło w nim coś nieprzyjemnego; nie pytał jednak, a przynajmniej – jeszcze nie teraz, marszcząc jedynie brwi. – Oprócz tego, że kąpieli. I uzdrowiciela, pokazywałeś to komuś? Ściągnij przynajmniej koszulę, zanim zapaskudzisz tę ranę – powiedział, może odrobinę zbyt szybko wyrzucając z siebie słowa, odruchowo odciągając zabrudzony krwią i błotem kołnierzyk; nie znał się na leczeniu, nawet on wiedział jednak, jak paskudnie goiły się nieoczyszczone zranienia. Miał takich kilka, jeszcze z Peru – zostawiły po sobie lśniące jasno blizny.
Nie czekał, aż Jaimie odniesie się do jego polecenia; gdy padło następne pytanie, był już w połowie rozpinania biegnącego od góry do dołu rzędu guzików. Zatrzymał się jednak, nie odsuwając dłoni od jego twardego brzucha. Krzywiąc się lekko; nie chciał wracać myślami do Pokątnej. – Właściwie to głównie to, o czym ci pisałem – odpowiedział powoli, wzruszając ramionami – zaraz potem tknęła go jednak myśl, kanciasta i niewygodna, że być może Ben nie pytał o to bez powodu. Uniósł na niego spojrzenie, lekko zaalarmowane. Nie chciał brzmieć, jakby się tłumaczył, ale nuty usprawiedliwienia i tak wkradły się między głoski. – Nie poszedłem tam z nimi, Ben. Nie wiedziałem – nie miałem pojęcia, że tam będą. – Zatrzymał wzrok na parze orzechowych tęczówek, ciepłych, bezpiecznych – mimowolnie szukając w nich jednak nieufności. – Na początku nawet nie wiedziałem, że to oni, byli zakapturzeni, majstrowali przy drzwiach. Wrzucili coś do środka – a może to była niewerbalna Bombarda, nie słyszałem inkantacji – i wszystko wybuchło, wstrząsnęło całą ulicą. Próbowałem ich zatrzymać, miałem przewagę, nie zauważyli mnie – ale jak zaczęli we troje atakować tego aurora, to musiałem jakoś odwrócić ich uwagę. Ujawniłem im się, wiedzą, że walczę przeciwko nim. – Z perspektywy czasu wydawało mu się to niezwykle głupie; w tamtym momencie jednak nie widział innej opcji. – Bo walczę. Nie puściłem ich wolno specjalnie, złapałbym ich – ale ta kamienica się waliła, a wiedziałem, że w środku byli ludzie. A później pojawiła się magiczna policja – zakończył kulawo, gdzieś po drodze tracąc tę niezbitą pewność, która jeszcze do niedawna mu towarzyszyła. Czy popełnił błąd, źle ocenił sytuację? Drgnął nieznacznie, czując lekkie pociągnięcie, gdy palce Bena zaczepiły się o szlufkę jego spodni, a druga dłoń strzepnęła z ramienia coś, co prawdopodobnie było tynkiem z deszczu opadających na ulicę gruzów. Wypuścił powietrze z płuc, powoli, z kapitulacją; jego ręce drgnęły, nie rozpiął jednak benjaminowej koszuli do końca, zamiast tego wsuwając dłonie między jej poły, przesuwając nimi po nagiej skórze, żebrach, na plecy; wyczuwając każdą nierówność i każdą bliznę, nową i starą, których zdążył nauczyć się już niemal na pamięć – był pewien, że byłby w stanie odtworzyć je z alchemiczną dokładnością. – Możemy zostawić to do jutra? – zapytał wreszcie, spoglądając prosto w jego oczy i dostrzegając w nich coś, czego nie potrafił zinterpretować. Być może czekało go tłumaczenie się z podjętych na szybko decyzji, jednak nawet jeżeli tak, świadomie prosił go o odroczenie wyroku; tak bardzo był zmęczony.
Znieruchomiał nagle, przestając rysować palcami niezrozumiałe znaki na męskim karku, choć się nie wycofał: po pierwsze dlatego, że nie miał dokąd, po drugie – nie chciał, nie dowierzając jeszcze w pełni, że Wright nie rozmyje się w nicości, gdy tylko na moment odwróci od niego spojrzenie. – Czyli chcesz mi powiedzieć – odezwał się, wciąż cicho, ledwie słyszalnie – że niepotrzebnie wlokłem się tutaj aż z samego miasteczka? – zapytał, przez moment próbując objąć umysłem, jak miał wyglądać teraz świat bez anomalii – zupełnie jakby już zapomniał, że kiedyś ich nie było. Porzucił te rozważania jednak dosyć szybko, na powrót skupiając się na chwili obecnej – i na przeszłości, niedawnej, nieznanej, której przebłyski wyłapywał w każdym pocałunku i każdym dotyku, niby doskonale znajomym, ale tchnącym czymś nowym, innym.
Przesunął dłoń z jego karku na szyję, ostrożnie, żeby nie podrażnić świeżego zranienia, ale jednocześnie starając się zmusić Bena, by na niego spojrzał, kciukiem unosząc jego twarz w górę, a spojrzeniem szukając pary zmęczonych, czekoladowych oczu – ciesząc się bezwiednie, że jaśniejsze, iskrzące się w nich plamki, wcale nie przygasły. – Jak?.. – Był jedynie w stanie zapytać, marszcząc brwi – bardziej w wyrazie troski niż niezrozumienia, zamykając w tej jednej sylabie wszystko; chciał mu pomóc, ale potrzebował wskazówek – wyglądało jednak na to, że nie miał ich na razie otrzymać.
Westchnął przeciągle, cofając wreszcie dłonie i opierając je na wpijającej mu się w plecy umywalce, zaciskając palce na chłodnej krawędzi – tuż obok palców Bena. – Wiem – odpowiedział równie spokojnie, z powagą, ale również i z błąkającym się po ustach uśmiechem. Oczywiście, że Benjamin wybiegał już myślami w najbliższą przyszłość, wyszukując zapewne rzeczy do naprawienia i zastanawiając się, komu pomóc w pierwszej kolejności (tak bardzo był z niego dumny); Percival w tamtej chwili nie szukał jednak jeszcze jutra – miało nadejść, nieuchronnie, a gdy już się to stanie, wróci do mozolnego rozliczania się z własnych błędów – ale póki co kurz jeszcze opadał, a oni – opadali z sił. – O to nie musisz mnie prosić, sam ci to przysięgałem. Tobie, wam – dodał, z jedynie ledwie wyczuwalnym zawahaniem. – Ale nie o to pytałem – durniu, zatańczyło mu czule na języku, urwał jednak, podciągając jedynie wyżej kąciki ust. Sięgnął dłońmi do jego twarzy, obejmując ją w sposób podobny do tego, w jaki Ben przyciągnął go do pocałunku tuż po wejściu do łazienki; sam jednak się nie zbliżył, zachowując dystans tych kilkunastu centymetrów i wciąż jedynie przyglądając mu się z uwagą. – Czego ty potrzebujesz? – powtórzył, kładąc wyraźny nacisk na zwrot do adresata; niemożliwy do błędnego zinterpretowania. – Teraz, tutaj. W tym momencie – doprecyzował mimo wszystko. Przesunął ręce niżej, chcąc wesprzeć je na jego barkach – i przypadkowo rozmazując na jego skórze szkarłatną smugę, sączącą się z paskudnie wyglądającej rany dookoła szyi, której umiejscowienie budziło w nim coś nieprzyjemnego; nie pytał jednak, a przynajmniej – jeszcze nie teraz, marszcząc jedynie brwi. – Oprócz tego, że kąpieli. I uzdrowiciela, pokazywałeś to komuś? Ściągnij przynajmniej koszulę, zanim zapaskudzisz tę ranę – powiedział, może odrobinę zbyt szybko wyrzucając z siebie słowa, odruchowo odciągając zabrudzony krwią i błotem kołnierzyk; nie znał się na leczeniu, nawet on wiedział jednak, jak paskudnie goiły się nieoczyszczone zranienia. Miał takich kilka, jeszcze z Peru – zostawiły po sobie lśniące jasno blizny.
Nie czekał, aż Jaimie odniesie się do jego polecenia; gdy padło następne pytanie, był już w połowie rozpinania biegnącego od góry do dołu rzędu guzików. Zatrzymał się jednak, nie odsuwając dłoni od jego twardego brzucha. Krzywiąc się lekko; nie chciał wracać myślami do Pokątnej. – Właściwie to głównie to, o czym ci pisałem – odpowiedział powoli, wzruszając ramionami – zaraz potem tknęła go jednak myśl, kanciasta i niewygodna, że być może Ben nie pytał o to bez powodu. Uniósł na niego spojrzenie, lekko zaalarmowane. Nie chciał brzmieć, jakby się tłumaczył, ale nuty usprawiedliwienia i tak wkradły się między głoski. – Nie poszedłem tam z nimi, Ben. Nie wiedziałem – nie miałem pojęcia, że tam będą. – Zatrzymał wzrok na parze orzechowych tęczówek, ciepłych, bezpiecznych – mimowolnie szukając w nich jednak nieufności. – Na początku nawet nie wiedziałem, że to oni, byli zakapturzeni, majstrowali przy drzwiach. Wrzucili coś do środka – a może to była niewerbalna Bombarda, nie słyszałem inkantacji – i wszystko wybuchło, wstrząsnęło całą ulicą. Próbowałem ich zatrzymać, miałem przewagę, nie zauważyli mnie – ale jak zaczęli we troje atakować tego aurora, to musiałem jakoś odwrócić ich uwagę. Ujawniłem im się, wiedzą, że walczę przeciwko nim. – Z perspektywy czasu wydawało mu się to niezwykle głupie; w tamtym momencie jednak nie widział innej opcji. – Bo walczę. Nie puściłem ich wolno specjalnie, złapałbym ich – ale ta kamienica się waliła, a wiedziałem, że w środku byli ludzie. A później pojawiła się magiczna policja – zakończył kulawo, gdzieś po drodze tracąc tę niezbitą pewność, która jeszcze do niedawna mu towarzyszyła. Czy popełnił błąd, źle ocenił sytuację? Drgnął nieznacznie, czując lekkie pociągnięcie, gdy palce Bena zaczepiły się o szlufkę jego spodni, a druga dłoń strzepnęła z ramienia coś, co prawdopodobnie było tynkiem z deszczu opadających na ulicę gruzów. Wypuścił powietrze z płuc, powoli, z kapitulacją; jego ręce drgnęły, nie rozpiął jednak benjaminowej koszuli do końca, zamiast tego wsuwając dłonie między jej poły, przesuwając nimi po nagiej skórze, żebrach, na plecy; wyczuwając każdą nierówność i każdą bliznę, nową i starą, których zdążył nauczyć się już niemal na pamięć – był pewien, że byłby w stanie odtworzyć je z alchemiczną dokładnością. – Możemy zostawić to do jutra? – zapytał wreszcie, spoglądając prosto w jego oczy i dostrzegając w nich coś, czego nie potrafił zinterpretować. Być może czekało go tłumaczenie się z podjętych na szybko decyzji, jednak nawet jeżeli tak, świadomie prosił go o odroczenie wyroku; tak bardzo był zmęczony.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
- Nie, naprawdę, przydałaby ci się kąpiel – odparł sekundę po nim, trochę nieprzytomnie, acz szczerze: nigdy nie owijał w bawełnę, nie chował się za metaforami, nie próbował przesłaniać prawdy ślicznymi firankami, a jeśli już starał się cos ukryć, to robił to niezwykle nieudolnie. Prostolinijna szczerość nieraz sprowadziła na niego poważne kłopoty, często też uznawano go po prostu za źle wychowanego, ale przy Percivalu nie musiał się krygować. Udawać. Kreować na kogoś, kim nie był – przecież do tego właśnie przekonywał go od dwóch dekad, do porzucenia więzów i oczekiwań społeczeństwa, do życia pełną piersią, nawet jeśli oddychanie miałoby sprawiać wiele trudności. Mruknął coś jeszcze prosto w jego szyję, bezgłośnie dodając, że zapach błota i lasu właściwie mu nie przeszkadza: gorsza była woń więzienia, stęchlizny, zgnilizny, strachu, który wsiąknął w kamienie Tower, a potem skraplał się na ciałach przetrzymywanych tam czarodziejów. Wzdrygnął się, ale moment później parsknął śmiechem, słysząc zgrozę w głosie zmęczonego długą wędrówką Blake’a. – Wywróciłeś się parę razy po drodze? – dopytał szczerze zainteresowany leśnymi przygodami Percivala, mogącymi wyjaśnić skrajny stan ubłocenia mężczyzny. Droga do drewnianej chatki usiana była mniejszymi lub większymi przeszkodami, głębokimi jarami, dołami wypełniającymi się podczas ulewnych deszczy wodą. Wolał wyobrażać sobie Percy’ego potykającego się o zamszoną kłodę i lądującego wśród paproci, niż mknąć myślami ku niebezpieczeństwu, na które się naraził, beztrosko spacerując nocą po Pokątnej. Nie dlatego, że zamierzał udzielić mu druzgoczącej reprymendy – po prostu żałował, że nie znajdowali się tam razem; że to nie on pomagał mu w ratowaniu lodziarni, a później, że to nie on szedł razem z nim korytarzami Azkabanu. Może było to skrajnie egoistyczne, wciągać osobę, którą kochał, do tego potwornego koszmaru, lecz oddanie Zakonowi wyprzedzało szybko bijące serce – potrzebowali go tam, jego talentu, zdolności, magii. Westchnął ciężko, niechętnie podnosząc brodę i wytrzymując pytające spojrzenie Percivala. Przez chwilę miął słowa w ustach, smakowały jak spopielony mech, jak utrata, jak gliniany pył, uderzający go w nozdrza, gdy wykonywał wyrok na profesor Bagshot. Kąciki warg drgnęły, ale nie poddał się własnym emocjom, domagającym się ujścia. – Zniszczyliśmy anomalię-matkę – wychrypiał, postanawiając oprzeć się na faktach, na epicentrum chaosu, którego doświadczył w zapadlisku Azkabanu. Cień świeżych jeszcze wydarzeń i skrajnych emocji zalśnił w orzechowych tęczówkach, szybko przymkniętych drżącymi powiekami. Nie chciał do tego wracać, jeszcze nie teraz, nie potrafił poukładać się na nowo po tym, co zrobił. Na ślepo przesunął ręce trochę w bok, natrafiając na drewnianym blacie umywalki na szorstkie od chłodu dłonie Percivala. Zacisnął na nich palce, mocno, chciał poczuć drobne paliczki pod stwardniałą skórą. Nie odsuwał się, w końcu leniwie otwierając oczy, jakby powstrzymał paroksyzm bólu i znów znalazł się w rzeczywistości, w przyziemnych przekomarzaniach i poważnych decyzjach. – No przecież nie będę ci rozkazywał – burknął na wspomnienie przysięgi; proszenie było trudniejsze od wydawania poleceń, bardziej niepewne, tkliwe, a mimo wszystko nie potrafił sobie wyobrazić szorstkiego wydawania Percivalowi komend. Nie tutaj, nie w domu; pole walki rządziło się innymi prawami.
Choć i w zaciszu drewnianej chatki musiał toczyć pojedynek z samym sobą, by nie wyrwać nerwowo swej twarzy z uścisku jego dłoni, opuszczających blat umywalki i jego ręce. Wzdrygnął się, gdy zrozumiał, że Percival nie przytrzymuje go do pocałunku, a do spojrzenia. Wnikliwego, opiekuńczego, sięgającego do najwrażliwszych strun, wybrzmiewających żałosną słabością. Nie chciał sobie na nią teraz pozwolić, nie mógł po prostu tak jawnie rozpaść się na jego oczach. Nastroszył się widocznie, zawsze tak reagował na roztaczaną nad nim troskę. – Niczego – burknął, łypiąc na Percy’ego spode łba, jakby ten właśnie wyzwał go od pękatych gumochłonów a nie zaoferował wsparcie, zauważając jego. Jako jednostkę, Benjamina, a nie część Zakonu, bohatera, wroga, Gwardzistę. – Ale po krótkim zastanowieniu…ciebie– dodał po kilku chwilach, gdy kolejne guziki koszuli ustępowały z cichym trzaskiem, a spocona, brudna i poraniona skóra reagowała rumieńcem na muśnięcia palców mężczyzny. Ben uniósł wyżej brwi: normalnie byłby rozochocony, zachwycony, od razu przestawiony na tryb działania, ale zmęczenie i koszmarne wizje Azkabanu uniemożliwiały beztroską radość z bliskości. I tak zabarwionej bólem, syknął odruchowo, gdy ręka przyjaciela powędrowała za wysoko na szyję, drażniąc szramę po naszyjniku. – Daj spokój, to nic takiego. Szare mydło i nie będzie śladu – szarpnął głową jak niesforny źrebak, nie chcący dopuścić do siebie opiekuna, próbującego jakoś zaradzić szramie na pysku. Nie odsunął się jednak dalej, kochał czuć ciepło męskich dłoni na sobie, na biodrach, brzuchu, plecach i barkach; skrzywił się jednak, podkreślając swe niezadowolenie, po czym zrzucił z siebie koszulę, trochę niemrawo. – Przecież nie sugeruję, że się przeszłeś na nocną randkę z tymi szumowinami – odparł spokojnie, wywracając oczami tuż zanim odwrócił się gwałtownie i zrobił dwa kroki w stronę wanny; sięgnął po nieco zardzewiały kurek, który ustąpił z donośnym chrzęstem, wypuszczając z siebie potężną strugę wody, rozpryskującą się o zadziwiająco czystą emalię. Z ust Wrighta wydarł się urywany kaszel, szybko zamieniający się w stłumiony śmiech. – Pokazałeś im swoją twarz a oni co? Zwiali? Co za tchórze– spytał z niedowierzaniem; sądził, że Rycerze Walpurgii za punkt honoru postawią sobie złapanie zdrajcy; że rzucą wszystko, by przyprowadzić go przed oblicze tego durnego Czarnego lorda. Nie, żeby żałował, że nie dopadli go na Pokątnej. Przeciągnął się, aż strzeliło, i zerknął przez ramię na Percy’ego. – Na co czekasz, rozbieraj się – polecił, choć przed momentem zapowiadał, że nie będzie tego robił. Pewne sytuacje wymagały jednak wyjątkowych środków, które podjął – choć niezwykle zmęczony i obolały, posłał Blake’owi zawadiacki uśmiech, być może pozbawiony pełni chuligańskiego blasku, ale niosący ze sobą tą samą chłopięcą prowokację, co przed laty. – Nie żartuję – dodał z powagą, rozpinając pasek od spodni; wkrótce skórzany pas opadł na kafelki, tak samo jak spodnie, nadające się już chyba wyłącznie do wyrzucenia. – I nie, nie będziemy o tym dzisiaj rozmawiać – ale musisz wiedzieć, że jestem z ciebie zajebiście dumny – powiedział po prostu, jasno, szczerze, bez skrępowania: ani tym pełnym mocy wyznaniem, ani swoją nagością, wkrótce cnotliwie zakrytą taflą wody. Wylewającej się za krawędź pokaźnej wanny, czym w ogóle się nie przejął, z wyrazem ulgi wypisanym na twarzy zanurzając się aż po szyję w ciepłej wodzie. Szybko barwiącej się na czerwono, krew powoli spływała z szyi w dół, na obojczyki; Ben zdawał się tego nie zauważać, nie odrywając wzroku od Percivala; wzroku natarczywego i wyczekującego. Zasłużyli na ten kradziony ich wojennej codzienności moment wytchnienia.
Choć i w zaciszu drewnianej chatki musiał toczyć pojedynek z samym sobą, by nie wyrwać nerwowo swej twarzy z uścisku jego dłoni, opuszczających blat umywalki i jego ręce. Wzdrygnął się, gdy zrozumiał, że Percival nie przytrzymuje go do pocałunku, a do spojrzenia. Wnikliwego, opiekuńczego, sięgającego do najwrażliwszych strun, wybrzmiewających żałosną słabością. Nie chciał sobie na nią teraz pozwolić, nie mógł po prostu tak jawnie rozpaść się na jego oczach. Nastroszył się widocznie, zawsze tak reagował na roztaczaną nad nim troskę. – Niczego – burknął, łypiąc na Percy’ego spode łba, jakby ten właśnie wyzwał go od pękatych gumochłonów a nie zaoferował wsparcie, zauważając jego. Jako jednostkę, Benjamina, a nie część Zakonu, bohatera, wroga, Gwardzistę. – Ale po krótkim zastanowieniu…ciebie– dodał po kilku chwilach, gdy kolejne guziki koszuli ustępowały z cichym trzaskiem, a spocona, brudna i poraniona skóra reagowała rumieńcem na muśnięcia palców mężczyzny. Ben uniósł wyżej brwi: normalnie byłby rozochocony, zachwycony, od razu przestawiony na tryb działania, ale zmęczenie i koszmarne wizje Azkabanu uniemożliwiały beztroską radość z bliskości. I tak zabarwionej bólem, syknął odruchowo, gdy ręka przyjaciela powędrowała za wysoko na szyję, drażniąc szramę po naszyjniku. – Daj spokój, to nic takiego. Szare mydło i nie będzie śladu – szarpnął głową jak niesforny źrebak, nie chcący dopuścić do siebie opiekuna, próbującego jakoś zaradzić szramie na pysku. Nie odsunął się jednak dalej, kochał czuć ciepło męskich dłoni na sobie, na biodrach, brzuchu, plecach i barkach; skrzywił się jednak, podkreślając swe niezadowolenie, po czym zrzucił z siebie koszulę, trochę niemrawo. – Przecież nie sugeruję, że się przeszłeś na nocną randkę z tymi szumowinami – odparł spokojnie, wywracając oczami tuż zanim odwrócił się gwałtownie i zrobił dwa kroki w stronę wanny; sięgnął po nieco zardzewiały kurek, który ustąpił z donośnym chrzęstem, wypuszczając z siebie potężną strugę wody, rozpryskującą się o zadziwiająco czystą emalię. Z ust Wrighta wydarł się urywany kaszel, szybko zamieniający się w stłumiony śmiech. – Pokazałeś im swoją twarz a oni co? Zwiali? Co za tchórze– spytał z niedowierzaniem; sądził, że Rycerze Walpurgii za punkt honoru postawią sobie złapanie zdrajcy; że rzucą wszystko, by przyprowadzić go przed oblicze tego durnego Czarnego lorda. Nie, żeby żałował, że nie dopadli go na Pokątnej. Przeciągnął się, aż strzeliło, i zerknął przez ramię na Percy’ego. – Na co czekasz, rozbieraj się – polecił, choć przed momentem zapowiadał, że nie będzie tego robił. Pewne sytuacje wymagały jednak wyjątkowych środków, które podjął – choć niezwykle zmęczony i obolały, posłał Blake’owi zawadiacki uśmiech, być może pozbawiony pełni chuligańskiego blasku, ale niosący ze sobą tą samą chłopięcą prowokację, co przed laty. – Nie żartuję – dodał z powagą, rozpinając pasek od spodni; wkrótce skórzany pas opadł na kafelki, tak samo jak spodnie, nadające się już chyba wyłącznie do wyrzucenia. – I nie, nie będziemy o tym dzisiaj rozmawiać – ale musisz wiedzieć, że jestem z ciebie zajebiście dumny – powiedział po prostu, jasno, szczerze, bez skrępowania: ani tym pełnym mocy wyznaniem, ani swoją nagością, wkrótce cnotliwie zakrytą taflą wody. Wylewającej się za krawędź pokaźnej wanny, czym w ogóle się nie przejął, z wyrazem ulgi wypisanym na twarzy zanurzając się aż po szyję w ciepłej wodzie. Szybko barwiącej się na czerwono, krew powoli spływała z szyi w dół, na obojczyki; Ben zdawał się tego nie zauważać, nie odrywając wzroku od Percivala; wzroku natarczywego i wyczekującego. Zasłużyli na ten kradziony ich wojennej codzienności moment wytchnienia.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Westchnął głośno w reakcji na wygłoszoną bezpardonowo uwagę, wywracając schowanymi pod przymkniętymi powiekami oczami. Z lekką irytacją, ale bez oburzenia czy nagłego zmieszania; w czasach młodości, w tym odległym, jednocześnie prostym, jak i szalenie skomplikowanym okresie szkolnych podbojów, przesyconym niepewnością i wątpliwościami, intensywnością uczuć i irracjonalnym strachem przed odrzuceniem, zapewne przejąłby się tymi słowami do głębi, wycofując się natychmiast o kilka metaforycznych kroków i zanurzając po szyję w lodowatym bagnie abstrakcyjnych scenariuszy – ale gdzieś między setką nocy spędzonych pod rozgrzanym materiałem namiotu, a chwilą, w której klęczał samotnie na cmentarzysku zdecydowanie poważniejszych przewinień, pozbył się na dobre obawy, że za drobne, codzienne potknięcia przyjdzie mu zapłacić wszystkim. Znał go, znali się obaj; świadomi swoich przyzwyczajeń i błahych wad skrytych na ogół przed światem zewnętrznym, spędzili niezliczoną ilość godzin ucząc się siebie nawzajem i akceptując to, co odkryli po drodze. Świadomość, że Ben wiedział o nim tak wiele, była jednocześnie wspaniała, jak i przerażająca – gdyby Wright chciał go zniszczyć, nie musiałby się nawet specjalnie wysilić, znał wszystkie jego słabe punkty – choć strach był w tym przypadku przykryty zaufaniem; bezwzględnym i bezwarunkowym. – Hm? – mruknął niewyraźnie, gdy kolejny zlepek słów zatrzymał się gdzieś przy jego uchu, łaskocząc szyję gorącym powietrzem. – Nie – odparł trochę zbyt szybko, prychając teatralnie, ale z jakiegoś powodu – może ze względu na obecność szorstkich warg tuż przy jego wrażliwej na bodźce skórze – zabrzmiało to mało przekonująco. – No, może raz – przyznał po chwili z kapitulacją. Wywrócił się z całą pewnością więcej niż raz, zmęczone nogi nie chciały współpracować, ślizgając się na rozmokniętym i zmarzniętym błocie – ale cicha buta nie pozwalała mu się do tego przyznać, czy może – nie robił tego z przekory, nie potrafiąc odmówić sobie chwili beztroskiego przekomarzania. Smakującego domem i czymś bezpiecznym, nieuchwytnym, sięgającym jeszcze czasów, gdy mieli po siedemnaście lat, a Ben wytykał mu ubłoconą szatę, niemal bezbłędnie odgadując ilość upadków z miotły, które doprowadziły ubranie do tak żałosnego stanu.
Tym razem jego domysły odrobinę minęły cel, winę za ciemne smugi przemieszanej z ziemią krwi ponosił bolesny upadek do wyścielonego brukiem dołu, który stworzyło posłane ku niemu zaklęcie, ale nie chciał roztaczać przez Benem tej wizji; nie tutaj, nie w przesyconej jego zapachem łazience, gdy obaj starali się odnaleźć resztki spokoju w wojennej zawierusze, z której dopiero co cudem się wydostali.
Nie wiedział, co właściwie chciał usłyszeć. Uwolnienie świata od anomalii budziło naturalną ciekawość, zwłaszcza, że niejednokrotnie sam padł jej ofiarą – najdotkliwiej w przeklętej Kumbrii – ale jednocześnie nie planował wyciągać od Bena szczegółów, czy zmuszać go do bolesnego powrotu prosto w korytarze Azkabanu, które dopiero co opuścił. Nie miał pojęcia, co właściwie się tam stało, był też pewien, że jego wyobraźnia nie była na tyle bogata, by stworzyć wiarygodny obraz sytuacji – ale zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele wysiłku wymagało uspokojenie nawet drobnych ognisk niestabilnej magii, rozsianych po Wielkiej Brytanii. Wygaszenie źródła musiało kosztować po stokroć więcej, a sekundowe przebłyski sugerujące wysokość tej ceny dostrzegał w detalach: spojrzeniu skrytym prędko za ścianą powiek, ledwie wyczuwalnym drżeniu głosek, palcach mocno zaciśniętych na jego własnych. Zareagował instynktownie, uwalniając z uścisku jedynie kciuki i przenosząc je wyżej, na wierzch męskich dłoni, odwzajemniając gest; nachylił się, znów niwelując przestrzeń między nimi do zera i całując go raz jeszcze, krótko, nie tak intensywnie – bardziej w zapewnieniu niż gwałtownym powitaniu, w sposób, na który w pełnej sile umysłu raczej by sobie nie pozwolił, uznając go za zbyt ckliwy. – Wiem, że zapewne niewiele możesz mi powiedzieć. – Nie znosił tej świadomości; akceptował ją – ale jej nie znosił. – Ale jeżeli tylko mogę zrobić coś, żeby pomóc – to, no wiesz. Jestem tutaj – zakończył kulawo, przez tutaj rozumiejąc znacznie więcej, niż tylko pozbawioną ścian i sufitu łazienkę. Nie potrafił jednak przekazać mu tego inaczej, że tym razem nie planował uciekać, gdy tylko zrobi się trudno, ani że nie musiał się obawiać z jego strony oceny. Nie on; nigdy on.
Prychnął pod nosem, słysząc lakoniczne odburknięcie, ale nie naciskał, odejmując dłonie od jego twarzy. – Jesteś uparty jak obrażony hipogryf – mruknął tylko, decydując się jednak zwrócić Benowi część przestrzeni, której najwyraźniej potrzebował. Metaforycznie – nadal znajdował się blisko, ale nie spoglądał już na niego badawczo, zamiast tego skupiając się tymczasowo na rozpinaniu kolejnych guzików brudnej koszuli. Zatrzymując się dopiero na sekundę, kiedy dotarły do niego następne słowa; nie podniósł spojrzenia, starając się za wszelką cenę nie dać po sobie poznać, ile to proste z pozoru zdanie dla niego znaczyło, ale nie dał rady powstrzymać zdradliwego uśmiechu, pociągającego do góry lewy kącik ust. – To się akurat dobrze składa – odpowiedział po chwili, powracając do przerwanej czynności jak gdyby nigdy nic – jak gdyby jego wnętrzności wcale nie zalało nagle niewytłumaczalne ciepło, a w głosie nie przyczaiła się dziwna miękkość i wilgoć – bo nigdzie się nie wybieram – dokończył lekko, chociaż wydźwięk tych słów wcale do lekkich nie należał, brzmiąc odrobinę jak obietnica; jedna z tych, których nie składał bez oporów, a ostatnio – nie robił tego już wcale.
W tamtym momencie wyjątkowo nie myślał jednak o kwestiach ostatecznych, oddzielając rozgrywający się w niewielkim pomieszczeniu skrawek rzeczywistości od całej reszty drżącego w posadach świata, egoistycznie pozwalając sobie czuć: ciepło skóry pod opuszkami palców, znajomy kształt mięśni, głos odbijający się echem od kafelków i rezonujący gdzieś w jego klatce piersiowej. Wywrócił oczami, słysząc, jak Jaimie po raz kolejny bagatelizuje swój stan, nie tylko fizyczny – ale nie upierał się przy swoim, decydując się nie dyszeć mu w kark niczym upierdliwa pielęgniarka. Wiedział, że tego nie znosił – i wierzył, że jeżeli sytuacja byłaby naprawdę poważna, pozwoliłby mu pomóc, lub tę pomoc wezwać.
Co nie oznaczało, że powstrzymał się przed kontrolnym (i nie tylko) przesunięciem spojrzenia po pozbawionym koszuli torsie, klatce piersiowej, barkach, upewniając się, że nie rozdzierały ich nieodkryte jeszcze zranienia. I oddychając swobodniej, być może naprawdę było w porządku – chociaż w tamtej chwili, skradzionej podstępnie od otrząsającej się jeszcze z ostatnich wydarzeń rzeczywistości. – Wiem, po prostu – zdaję sobie sprawę, jak to mogło wyglądać – odparł zwyczajnie, krzywiąc się z mimowolnym niezadowoleniem, gdy zniknęła ogrzewająca go bliskość, a Ben wycofał się, majstrując coś przy wannie. Uniósł wyżej brwi, kiedy półotwarta przestrzeń wypełniła się szumem wody, mieszając się z parsknięciem śmiechem. – Też tego nie rozumiem – przyznał, niechętnie wracając myślami do pogrążonej w mroku Pokątnej; motywacje Rycerzy Walpurgii, z jakiegoś powodu obierających za cel ten konkretny budynek i niemal zupełnie ignorujących jego obecność, były z całą pewnością kwestią do rozważenia, ale nie chciał pochylać się nad nią w tej chwili; zwłaszcza, że zestawienie spraw śmiertelnie poważnych z widokiem, który rozciągał się przed jego oczami, wywoływało w jego umyśle dezorientujący zgrzyt. – To znaczy – wiem, że nie przyszli tam po mnie, chodziło im o lodziarnię – ale był moment, w którym udało im się oślepić Tonksa i uciec przed Fortescue, mieli mnie na wyciągnięcie rę… – zmarszczył brwi – czy ty naprawdę chcesz się teraz kąpać? – rzucił z niedowierzaniem, gubiąc wątek w połowie – i przyglądając się, jak Ben przeciąga się, zaraz po tym przystępując do dalszego pozbywania się części garderoby. – Żartowałem wcześniej, to mogłoby zaczekać. – Na przykład przez kilka godzin drogocennego snu, którego tak bardzo potrzebował; wyglądało jednak na to, że Jaimie wcale do żartów nie był skory, co zresztą sam radośnie mu oznajmił. Percival pokręcił głową, w pierwszej chwili planując po prostu wyjść z łazienki – ale wtedy poznaczona bliznami twarz rozciągnęła się w uśmiechu, co prawda zmęczonym i nieco przygaszonym, ale zawierającym w sobie to wspaniałe i niepodrabialne echo przeszłości; w ten sam sposób Ben zwykł namawiać go do łamania szkolnego regulaminu i zimowej kąpieli w lodowatym jeziorze, tak samo uśmiechał się też na sekundy przed wepchnięciem go do górskiego strumienia – i tym razem to również wystarczyło, by oderwał się wreszcie od umywalki, sięgając dłońmi do guzików własnej koszuli, korzystając z okazji do ucieczki spojrzeniem. Nie wiedział, jak powinien zareagować na następną wypowiedź Benjamina, nie był przyzwyczajony do otrzymywania szczerych pochwał – a taką wydawały się rozlegające się w łazience słowa, w niczym nieprzypominające grzecznych, salonowych pochlebstw. Odchrząknął w końcu nieco nerwowo, siłując się przez chwilę z jednym z ostatnich guzików. – Będziesz musiał popracować nad podniesieniem poprzeczki dla rzeczy, które uznajesz za powód do dumy – burknął, nic przecież nie osiągnął; lodziarnia była zniszczona, może nie doszczętnie, ale była – a Rycerze zbiegli, nawet Crouch zapewne do tej pory wyszedł już na wolność, otrzymawszy złoty bilet od samego ministra.
Póki co wyzbywał się jednak tych wyrzutów, odrzucając je na bok tak samo, jak odrzucił brudną koszulę – na powrót krzyżując spojrzenia z Benem. Tkwiącym już po szyję w wodzie, przelewającej się radośnie przez brzegi wanny. – Dobrze, że pod spodem masz werandę, a nie salon – zauważył, nie śledząc jednak wzrokiem wędrówki rozlanej wody, nie potrafiąc oderwać spojrzenia od wpatrzonej w niego pary czekoladowych oczu, w których błyszczało coś intensywnego i silnego, budzącego w nim uczucia, których nie potrafił i nie czuł potrzeby nazywać, absolutnie pewien, że i tak nie ośmieliłby się wypowiedzieć ich na głos.
Nie czuł też skrępowania, ani spowodowanego własną nagością (chociaż wciąż jeszcze nie do końca przyzwyczaił się do faktu, że na wprost miał ścianę zbudowaną z drzew, a nie gładkich kafelków), ani bliskością, potęgującą się, gdy wszedł ostrożnie do wanny – starając się nie rozchlapać już więcej wody, ale przegrywając z kretesem z podstawowymi prawami fizyki. Nieistotne; odetchnął swobodniej, siadając naprzeciwko Bena i osuwając się niżej, pozwalając by woda przykryła go po szyję, a później – na moment – i dalej, rozpuszczając wreszcie zaschniętą na twarzy krew. Musiał być naprawdę wyziębiony, bo początkowo wydawało mu się, że zanurzył się we wrzątku, było to jednak wrażenie przyjemne – tak samo, jak dotyk skóry tuż przy skórze, kiedy mimowolnie przysunął nogi do jego nóg. Bardziej chcąc niż nie chcąc; nie szukał przestrzeni, nie potrzebował jej – wyprostował się dopiero, gdy przez przypadek ręką natrafił na twardy odłamek o ostrych brzegach, tkwiący na dnie wanny. Podciągnął się w górę, biorąc głęboki oddech i parskając cicho wodą; zamrugał szybko powiekami, chcąc usunąć z oczu wodę i dopiero później opuszczając spojrzenie na własną dłoń, której palce zacisnęły się na krysztale – podobnym do tych, które odnalazł tuż po wyjściu z Tower, spadających prosto z zachmurzonego nieba. Ten konkretny musiał wpaść tutaj przez sufit – nie było innego wytłumaczenia. – Znalazłem podobne wcześniej, wiesz co to jest? Wydają się zaklęte – odezwał się, orientując się, że Ben rzeczywiście mógł wiedzieć więcej – a zaraz potem, że znów przez przypadek wrócił do tematu anomalii i Azkabanu. Zreflektował się natychmiast, przewieszając ramię przez krawędź i odrzucając odłamek na bezładną stertę ubrań, a zaraz potem przenosząc uwagę z powrotem na siedzącego naprzeciwko niego mężczyznę. Milczał przez moment, zwyczajnie na niego patrząc – zanim odchylił się do tyłu, rozkładając ramiona i opierając wygodnie łokcie o brzegi wanny. – Chodź tu – mruknął cicho, szarpiąc lekko głową i wskazując w ten sposób na siebie; przesuwając się nieco, żeby zrobić mu miejsce.
Tym razem jego domysły odrobinę minęły cel, winę za ciemne smugi przemieszanej z ziemią krwi ponosił bolesny upadek do wyścielonego brukiem dołu, który stworzyło posłane ku niemu zaklęcie, ale nie chciał roztaczać przez Benem tej wizji; nie tutaj, nie w przesyconej jego zapachem łazience, gdy obaj starali się odnaleźć resztki spokoju w wojennej zawierusze, z której dopiero co cudem się wydostali.
Nie wiedział, co właściwie chciał usłyszeć. Uwolnienie świata od anomalii budziło naturalną ciekawość, zwłaszcza, że niejednokrotnie sam padł jej ofiarą – najdotkliwiej w przeklętej Kumbrii – ale jednocześnie nie planował wyciągać od Bena szczegółów, czy zmuszać go do bolesnego powrotu prosto w korytarze Azkabanu, które dopiero co opuścił. Nie miał pojęcia, co właściwie się tam stało, był też pewien, że jego wyobraźnia nie była na tyle bogata, by stworzyć wiarygodny obraz sytuacji – ale zdawał sobie sprawę z tego, jak wiele wysiłku wymagało uspokojenie nawet drobnych ognisk niestabilnej magii, rozsianych po Wielkiej Brytanii. Wygaszenie źródła musiało kosztować po stokroć więcej, a sekundowe przebłyski sugerujące wysokość tej ceny dostrzegał w detalach: spojrzeniu skrytym prędko za ścianą powiek, ledwie wyczuwalnym drżeniu głosek, palcach mocno zaciśniętych na jego własnych. Zareagował instynktownie, uwalniając z uścisku jedynie kciuki i przenosząc je wyżej, na wierzch męskich dłoni, odwzajemniając gest; nachylił się, znów niwelując przestrzeń między nimi do zera i całując go raz jeszcze, krótko, nie tak intensywnie – bardziej w zapewnieniu niż gwałtownym powitaniu, w sposób, na który w pełnej sile umysłu raczej by sobie nie pozwolił, uznając go za zbyt ckliwy. – Wiem, że zapewne niewiele możesz mi powiedzieć. – Nie znosił tej świadomości; akceptował ją – ale jej nie znosił. – Ale jeżeli tylko mogę zrobić coś, żeby pomóc – to, no wiesz. Jestem tutaj – zakończył kulawo, przez tutaj rozumiejąc znacznie więcej, niż tylko pozbawioną ścian i sufitu łazienkę. Nie potrafił jednak przekazać mu tego inaczej, że tym razem nie planował uciekać, gdy tylko zrobi się trudno, ani że nie musiał się obawiać z jego strony oceny. Nie on; nigdy on.
Prychnął pod nosem, słysząc lakoniczne odburknięcie, ale nie naciskał, odejmując dłonie od jego twarzy. – Jesteś uparty jak obrażony hipogryf – mruknął tylko, decydując się jednak zwrócić Benowi część przestrzeni, której najwyraźniej potrzebował. Metaforycznie – nadal znajdował się blisko, ale nie spoglądał już na niego badawczo, zamiast tego skupiając się tymczasowo na rozpinaniu kolejnych guzików brudnej koszuli. Zatrzymując się dopiero na sekundę, kiedy dotarły do niego następne słowa; nie podniósł spojrzenia, starając się za wszelką cenę nie dać po sobie poznać, ile to proste z pozoru zdanie dla niego znaczyło, ale nie dał rady powstrzymać zdradliwego uśmiechu, pociągającego do góry lewy kącik ust. – To się akurat dobrze składa – odpowiedział po chwili, powracając do przerwanej czynności jak gdyby nigdy nic – jak gdyby jego wnętrzności wcale nie zalało nagle niewytłumaczalne ciepło, a w głosie nie przyczaiła się dziwna miękkość i wilgoć – bo nigdzie się nie wybieram – dokończył lekko, chociaż wydźwięk tych słów wcale do lekkich nie należał, brzmiąc odrobinę jak obietnica; jedna z tych, których nie składał bez oporów, a ostatnio – nie robił tego już wcale.
W tamtym momencie wyjątkowo nie myślał jednak o kwestiach ostatecznych, oddzielając rozgrywający się w niewielkim pomieszczeniu skrawek rzeczywistości od całej reszty drżącego w posadach świata, egoistycznie pozwalając sobie czuć: ciepło skóry pod opuszkami palców, znajomy kształt mięśni, głos odbijający się echem od kafelków i rezonujący gdzieś w jego klatce piersiowej. Wywrócił oczami, słysząc, jak Jaimie po raz kolejny bagatelizuje swój stan, nie tylko fizyczny – ale nie upierał się przy swoim, decydując się nie dyszeć mu w kark niczym upierdliwa pielęgniarka. Wiedział, że tego nie znosił – i wierzył, że jeżeli sytuacja byłaby naprawdę poważna, pozwoliłby mu pomóc, lub tę pomoc wezwać.
Co nie oznaczało, że powstrzymał się przed kontrolnym (i nie tylko) przesunięciem spojrzenia po pozbawionym koszuli torsie, klatce piersiowej, barkach, upewniając się, że nie rozdzierały ich nieodkryte jeszcze zranienia. I oddychając swobodniej, być może naprawdę było w porządku – chociaż w tamtej chwili, skradzionej podstępnie od otrząsającej się jeszcze z ostatnich wydarzeń rzeczywistości. – Wiem, po prostu – zdaję sobie sprawę, jak to mogło wyglądać – odparł zwyczajnie, krzywiąc się z mimowolnym niezadowoleniem, gdy zniknęła ogrzewająca go bliskość, a Ben wycofał się, majstrując coś przy wannie. Uniósł wyżej brwi, kiedy półotwarta przestrzeń wypełniła się szumem wody, mieszając się z parsknięciem śmiechem. – Też tego nie rozumiem – przyznał, niechętnie wracając myślami do pogrążonej w mroku Pokątnej; motywacje Rycerzy Walpurgii, z jakiegoś powodu obierających za cel ten konkretny budynek i niemal zupełnie ignorujących jego obecność, były z całą pewnością kwestią do rozważenia, ale nie chciał pochylać się nad nią w tej chwili; zwłaszcza, że zestawienie spraw śmiertelnie poważnych z widokiem, który rozciągał się przed jego oczami, wywoływało w jego umyśle dezorientujący zgrzyt. – To znaczy – wiem, że nie przyszli tam po mnie, chodziło im o lodziarnię – ale był moment, w którym udało im się oślepić Tonksa i uciec przed Fortescue, mieli mnie na wyciągnięcie rę… – zmarszczył brwi – czy ty naprawdę chcesz się teraz kąpać? – rzucił z niedowierzaniem, gubiąc wątek w połowie – i przyglądając się, jak Ben przeciąga się, zaraz po tym przystępując do dalszego pozbywania się części garderoby. – Żartowałem wcześniej, to mogłoby zaczekać. – Na przykład przez kilka godzin drogocennego snu, którego tak bardzo potrzebował; wyglądało jednak na to, że Jaimie wcale do żartów nie był skory, co zresztą sam radośnie mu oznajmił. Percival pokręcił głową, w pierwszej chwili planując po prostu wyjść z łazienki – ale wtedy poznaczona bliznami twarz rozciągnęła się w uśmiechu, co prawda zmęczonym i nieco przygaszonym, ale zawierającym w sobie to wspaniałe i niepodrabialne echo przeszłości; w ten sam sposób Ben zwykł namawiać go do łamania szkolnego regulaminu i zimowej kąpieli w lodowatym jeziorze, tak samo uśmiechał się też na sekundy przed wepchnięciem go do górskiego strumienia – i tym razem to również wystarczyło, by oderwał się wreszcie od umywalki, sięgając dłońmi do guzików własnej koszuli, korzystając z okazji do ucieczki spojrzeniem. Nie wiedział, jak powinien zareagować na następną wypowiedź Benjamina, nie był przyzwyczajony do otrzymywania szczerych pochwał – a taką wydawały się rozlegające się w łazience słowa, w niczym nieprzypominające grzecznych, salonowych pochlebstw. Odchrząknął w końcu nieco nerwowo, siłując się przez chwilę z jednym z ostatnich guzików. – Będziesz musiał popracować nad podniesieniem poprzeczki dla rzeczy, które uznajesz za powód do dumy – burknął, nic przecież nie osiągnął; lodziarnia była zniszczona, może nie doszczętnie, ale była – a Rycerze zbiegli, nawet Crouch zapewne do tej pory wyszedł już na wolność, otrzymawszy złoty bilet od samego ministra.
Póki co wyzbywał się jednak tych wyrzutów, odrzucając je na bok tak samo, jak odrzucił brudną koszulę – na powrót krzyżując spojrzenia z Benem. Tkwiącym już po szyję w wodzie, przelewającej się radośnie przez brzegi wanny. – Dobrze, że pod spodem masz werandę, a nie salon – zauważył, nie śledząc jednak wzrokiem wędrówki rozlanej wody, nie potrafiąc oderwać spojrzenia od wpatrzonej w niego pary czekoladowych oczu, w których błyszczało coś intensywnego i silnego, budzącego w nim uczucia, których nie potrafił i nie czuł potrzeby nazywać, absolutnie pewien, że i tak nie ośmieliłby się wypowiedzieć ich na głos.
Nie czuł też skrępowania, ani spowodowanego własną nagością (chociaż wciąż jeszcze nie do końca przyzwyczaił się do faktu, że na wprost miał ścianę zbudowaną z drzew, a nie gładkich kafelków), ani bliskością, potęgującą się, gdy wszedł ostrożnie do wanny – starając się nie rozchlapać już więcej wody, ale przegrywając z kretesem z podstawowymi prawami fizyki. Nieistotne; odetchnął swobodniej, siadając naprzeciwko Bena i osuwając się niżej, pozwalając by woda przykryła go po szyję, a później – na moment – i dalej, rozpuszczając wreszcie zaschniętą na twarzy krew. Musiał być naprawdę wyziębiony, bo początkowo wydawało mu się, że zanurzył się we wrzątku, było to jednak wrażenie przyjemne – tak samo, jak dotyk skóry tuż przy skórze, kiedy mimowolnie przysunął nogi do jego nóg. Bardziej chcąc niż nie chcąc; nie szukał przestrzeni, nie potrzebował jej – wyprostował się dopiero, gdy przez przypadek ręką natrafił na twardy odłamek o ostrych brzegach, tkwiący na dnie wanny. Podciągnął się w górę, biorąc głęboki oddech i parskając cicho wodą; zamrugał szybko powiekami, chcąc usunąć z oczu wodę i dopiero później opuszczając spojrzenie na własną dłoń, której palce zacisnęły się na krysztale – podobnym do tych, które odnalazł tuż po wyjściu z Tower, spadających prosto z zachmurzonego nieba. Ten konkretny musiał wpaść tutaj przez sufit – nie było innego wytłumaczenia. – Znalazłem podobne wcześniej, wiesz co to jest? Wydają się zaklęte – odezwał się, orientując się, że Ben rzeczywiście mógł wiedzieć więcej – a zaraz potem, że znów przez przypadek wrócił do tematu anomalii i Azkabanu. Zreflektował się natychmiast, przewieszając ramię przez krawędź i odrzucając odłamek na bezładną stertę ubrań, a zaraz potem przenosząc uwagę z powrotem na siedzącego naprzeciwko niego mężczyznę. Milczał przez moment, zwyczajnie na niego patrząc – zanim odchylił się do tyłu, rozkładając ramiona i opierając wygodnie łokcie o brzegi wanny. – Chodź tu – mruknął cicho, szarpiąc lekko głową i wskazując w ten sposób na siebie; przesuwając się nieco, żeby zrobić mu miejsce.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Znów zachichotał, głucho, trzeszcząco, a ten dźwięk wydał mu się jednocześnie niezwykle nie na miejscu – ile godzin minęło odkąd pozbawił życia profesor Bagshot? – i wspaniale kojącym okładem. Ciało pamiętało jak się śmiać, całować, wtulać brodę w gorące zagłębienie pomiędzy męskim barkiem a szyją i musiał zaufać pamięci własnych mięśni i skóry złaknionej dotyku, by móc ochronić to, co drżało w środku. Ciągle pełne lęku, wyrzutów sumienia, niedowierzania, prób poukładania tego, co się stało. Stłumienie bezradności przy Percivalu było tak łatwe, tak ciepłe i słodkie, jak roztapiający się na języku dżem domowej roboty, kojarzący mu się z dzieciństwem, gdy faktycznie bywał bezsilny, lecz akceptował ten stan, wiedząc, że to tylko chwilowe. Że za moment otrzepie spodnie, zignoruje bolesnego siniaka, obliże usta po wzmacniającym posiłku i znów wybiegnie na zewnątrz, do lasu, tartaku, na miotlarskie boisko. Czyż nawet bohaterowie nie potrzebowali sekund wytchnienia? Nie, żeby za takiego się uważał, ciężar dowodzenia wgniatał się w barki jak szelki plecaka wypełnionego głazami – a przecież nie zrzuciłby go na ramiona kogokolwiek innego, nie mógł i nie chciał. Wyrzekł się wszystkiego właśnie dla tego cierpienia, nie dla chwały czy szczęścia, choć to ostatnie coraz częściej zaglądało wraz z zimowym słońcem do okien tego domu, wydobywając z półmroku rozluźnioną we śnie twarz Percy’ego, na wpół zagrzebaną w podkradzionej kołdrze. – Psy nie pobiegły za tobą? – dopytał średnio przytomnie, przymykając oczy, gdy palce mężczyzny znalazły się na jego, dziwnie szorstkie: zapewne od ściskania różdżki albo od wydrapywania się z wspomnianego dołu, ciągle wywołującego w głosie Benjamina dziwną wesołość, skrajną i niezrozumiałą. Spowodowaną swoistym wyrównaniem się sił zła i dobra, smutku i radości, okrutnych doświadczeń Azkabanu – i bodźców płynących z domu, ze spokoju, ze świadomości, że jest już bezpieczny, a anomalie przestały okaleczać czarodziejski świat.
- Po prostu dziś nie dam rady o tym mówić – odparł po chwili zawahania; nie chciał, by Blake sądził, że skrywa przed nim jakieś tajemnice, że mu nie ufa. Lekko uniósł głowę, by mężczyzna mógł zobaczyć spojrzenie orzechowych oczu, zmęczonych, wilgotnych od łez, rzecz jasna wywołanych anomalijnym pyłem drażniącym spojówkę a nie natłokiem emocji. – Hereward, jeden z nas, zginął. Kilka miesięcy temu bawiłem się na jego weselu – uwierzysz, że złapałem muchę? - a jego żona niedługo urodzi ich pierwsze dziecko – wyrzucił z siebie tym samym niedowierzającym tonem, głuchym jednak, pustym jak korytarze Azkabanu, po których odbijało się echo ostatnich inkantacji, niszczących epicentrum czarnomagicznej mocy. Okiełznali ją, zniszczyli, ale zapłacili za to najwyższą cenę. – I ja…przyczyniłem się do śmierci kogoś, kto nam przewodził – dodał, przenosząc spojrzenie za plecy Percivala, na przybrudzone lustro z nadłamanym brzegiem. Rysa szpecąca zwierciadło mknęła równolegle do szramy na jego twarzy; przekrzywił głowę nieco w bok – teraz policzek przecinały dwie szerokie blizny, pęknięcia, niemożliwe do zaleczenia. Zamrugał, wypuszczając głośno powietrze z płuc. Za dużo, wrażeń, wspomnień, traum, o jakich wręcz musiał dziś zapomnieć, by móc odpocząć i jutro od nowa stawiać czoła wyzwaniom. Znów pokręcił głową, faktycznie przypominając nadąsanego hipogryfa, jasno dając do zrozumienia, że nie mógł o tym teraz rozmawiać, że słowa ugrzęzłyby mu w gardle, dławiąc go na dobre.
Pętające go więzy zdenerwowania i lęku poluźniło jednak następne wyznanie, proste, szczere, pozbawione podniosłości. Nigdzie się nie wybieram. Już kiedyś to słyszał, słowa szeptane mu do ucha, gdy rozleniwieni leżeli przed kominkiem w Pokoju Życzeń, starając się uniknąć tym samym przeziębienia; słowa dzielące pocałunki na pół, skąpane w papierosowym dymie, słowa składające się na obietnicę młodych – dotyczącą przedłużenia wspaniałego popołudnia, zrezygnowania ze ślizgońskich aktywności lub napisania eseju. To, co docierało do niego dzisiaj, niosło ze sobą tą samą słodycz, lecz ze znacznie większą odpowiedzialnością. Trwałością. Zarówno uczuć, przebywania pod tym samym dachem i niezłomności szczęki, która nie miała już zostać złamana tuż po złamaniu obietnic. – Wiem– skwitował tylko: i to była właśnie ta różnica, już nie tylko czuł, pchany naiwnymi marzeniami, że Percy stąd nie odejdzie, ale o tym wiedział. A to umacniało fundament, pozwalając na spokój, otulający go coraz ciaśniej przyjemnym ciepłem. Barki rozluźniały się, usta rozchylały do pocałunku
- I wiem, że nie poszedłbyś ot tak na nocne spotkanie ze starymi kumplami. Wtedy byłbyś trochę nieżywy, co nie?[b] – stwierdził pogodnym tonem, a później zamienił się już w słuch. I w pracowitego skrzata domowego, przygotowującego kąpiel; nie umknął mu jednak żaden detal opowieści o…Rycerzach Walpurgii atakujących lodziarnię? – [b]Te psidwakosyny chcą uprzykrzyć nam życie na pełen etat? Żadnej równości, żadnej sprawiedliwości, żadnych słodyczy? – mruknął pod nosem ze złośliwością, ustawiając w odpowiedniej pozycji kurki z drogocenną wodą. – Ale ja nie żartowałem – odparł ze śmiertelną powagą. Wbrew pozorom wcale nie prowokował, potrzebował rozluźnienia mięsi, wrzącej niemalże kąpieli, zmywającej z niego nie tylko brud, ale i lepki wstyd, żal i lęk. Szum wody zagłuszał echa kamieni sypiących się z Azkabanu i szlochu dzieci, podkreślając tylko domową atmosferę i ochrypły głos Percy’ego. Ciągle podkopującego swoją wartość. Ben wywrócił oczami, co mogło nie być widoczne: dalej pochylał się nad wanną, dbając o to, by wypełniła ją ciecz o temperaturze smoczego płomienia. – Następnym razem podniosę poprzeczkę dotyczącą lodów, obiecuję – wyartykułował z dbałością o każdą głoskę, rzucając Percivalowi wyzywające spojrzenie. Na prowokowanie go miał siły nawet w stanie skrajnego wyczerpania – miłość naprawdę nie znała granic, nawet tych wycieńczenia, Odchodzącego może nie tyle w niepamięć, co rozpuszczającego się w gorącej wodzie, w której znalazł się natychmiastowo, machnięciem ręki zbywając sugestię zatopienia pomieszczenia znajdującego się pod nimi. Ruch umięśnionego przedramienia wywołał jeszcze większy potop, ale w ogóle nie zwracał na to uwagi, wpatrując się bez mrugnięcia okiem w rozbierającego się Blake’a. Lubił go obserwować, rozpoznawać zmiany; znał przecież jego ciało od ponad dwóch dekad – obserwował go jako wysmukłego chłopca, potem młodzieńca, później sprawnego smokologa; niezmienne pozostawało tylko rozlewające się po jego skórze ciepło. Lewy kącik ust uniósł się - bezwiednie, Wright nad tym nie panował, inaczej ustrzegłby się przed podkreślaniem oszpeconej części twarzy – ale Ben nie skomentował swojego cwaniackiego spojrzenia w żaden sposób. Żałował, że jest tak zmęczony.
I że uważniej nie sprawdził wanny, bo coś zaczęło gnieść go w plecy. Na razie ignorował dyskomfort, wgapiając się bez skrępowania w Percivala: dopiero, gdy ten zajął miejsce naprzeciwko, wyciągając z wody kamień, Wright przyjrzał się dokładniej znalezisku. – Spadały aż tutaj? – zdziwił się szczerze, samemu sięgając za plecy; obrócił ociekający wodą kryształ w dłoniach, ale odrzucił go na bok, na zwinięty ręcznik dopiero po dłuższej chwili, w zamyśleniu wpatrując się w błyszczące krawędzie. – Nie wiem, co to jest, ale…chyba część anomalii, część Azkabanu, część dobrej mocy – powiedział ostrożnie, kamień zdawał się pulsować czymś dobrym, ale był jednocześnie przypomnieniem oślepiającego blasku anomalii-matki. A do tego nie chciał wracać, wolał skupiać się na cieple wody, cieple ciała Percivala i cieple domu. – Ty chodź tutaj – odparł sekundę później, uparty jak zwykle, brnący na ślepo w każdą rywalizację, nawet tą dotyczącą zajęcia lepszego miejsca w wannie. Orzechowe oczy zabłysnęły, gdy niby od niechcenia uderzył rozpostartą dłonią w wodę, pryskając wrzątkiem na przemoczonego Percivala. – Już przyzwyczaiłeś się do mnie? – spytał nagle, sam nie wiedząc, co ma na myśli. Czy napuchnięte czerwienią sznyty ciągnące się od nadgarstków po łokcie, czy spalone ślady tatuaży; czy o Zakon Feniksa, czy może o wspólne dzielenie każdego dnia. Trochę zakłopotał się własną ciekawością, zanurzył się więc jeszcze niżej, rozlewając wodę na boki, tak że znad lekko spienionej powierzchni wystawały tylko wilgotne oczy i rozczochrane brwi.
- Po prostu dziś nie dam rady o tym mówić – odparł po chwili zawahania; nie chciał, by Blake sądził, że skrywa przed nim jakieś tajemnice, że mu nie ufa. Lekko uniósł głowę, by mężczyzna mógł zobaczyć spojrzenie orzechowych oczu, zmęczonych, wilgotnych od łez, rzecz jasna wywołanych anomalijnym pyłem drażniącym spojówkę a nie natłokiem emocji. – Hereward, jeden z nas, zginął. Kilka miesięcy temu bawiłem się na jego weselu – uwierzysz, że złapałem muchę? - a jego żona niedługo urodzi ich pierwsze dziecko – wyrzucił z siebie tym samym niedowierzającym tonem, głuchym jednak, pustym jak korytarze Azkabanu, po których odbijało się echo ostatnich inkantacji, niszczących epicentrum czarnomagicznej mocy. Okiełznali ją, zniszczyli, ale zapłacili za to najwyższą cenę. – I ja…przyczyniłem się do śmierci kogoś, kto nam przewodził – dodał, przenosząc spojrzenie za plecy Percivala, na przybrudzone lustro z nadłamanym brzegiem. Rysa szpecąca zwierciadło mknęła równolegle do szramy na jego twarzy; przekrzywił głowę nieco w bok – teraz policzek przecinały dwie szerokie blizny, pęknięcia, niemożliwe do zaleczenia. Zamrugał, wypuszczając głośno powietrze z płuc. Za dużo, wrażeń, wspomnień, traum, o jakich wręcz musiał dziś zapomnieć, by móc odpocząć i jutro od nowa stawiać czoła wyzwaniom. Znów pokręcił głową, faktycznie przypominając nadąsanego hipogryfa, jasno dając do zrozumienia, że nie mógł o tym teraz rozmawiać, że słowa ugrzęzłyby mu w gardle, dławiąc go na dobre.
Pętające go więzy zdenerwowania i lęku poluźniło jednak następne wyznanie, proste, szczere, pozbawione podniosłości. Nigdzie się nie wybieram. Już kiedyś to słyszał, słowa szeptane mu do ucha, gdy rozleniwieni leżeli przed kominkiem w Pokoju Życzeń, starając się uniknąć tym samym przeziębienia; słowa dzielące pocałunki na pół, skąpane w papierosowym dymie, słowa składające się na obietnicę młodych – dotyczącą przedłużenia wspaniałego popołudnia, zrezygnowania ze ślizgońskich aktywności lub napisania eseju. To, co docierało do niego dzisiaj, niosło ze sobą tą samą słodycz, lecz ze znacznie większą odpowiedzialnością. Trwałością. Zarówno uczuć, przebywania pod tym samym dachem i niezłomności szczęki, która nie miała już zostać złamana tuż po złamaniu obietnic. – Wiem– skwitował tylko: i to była właśnie ta różnica, już nie tylko czuł, pchany naiwnymi marzeniami, że Percy stąd nie odejdzie, ale o tym wiedział. A to umacniało fundament, pozwalając na spokój, otulający go coraz ciaśniej przyjemnym ciepłem. Barki rozluźniały się, usta rozchylały do pocałunku
- I wiem, że nie poszedłbyś ot tak na nocne spotkanie ze starymi kumplami. Wtedy byłbyś trochę nieżywy, co nie?[b] – stwierdził pogodnym tonem, a później zamienił się już w słuch. I w pracowitego skrzata domowego, przygotowującego kąpiel; nie umknął mu jednak żaden detal opowieści o…Rycerzach Walpurgii atakujących lodziarnię? – [b]Te psidwakosyny chcą uprzykrzyć nam życie na pełen etat? Żadnej równości, żadnej sprawiedliwości, żadnych słodyczy? – mruknął pod nosem ze złośliwością, ustawiając w odpowiedniej pozycji kurki z drogocenną wodą. – Ale ja nie żartowałem – odparł ze śmiertelną powagą. Wbrew pozorom wcale nie prowokował, potrzebował rozluźnienia mięsi, wrzącej niemalże kąpieli, zmywającej z niego nie tylko brud, ale i lepki wstyd, żal i lęk. Szum wody zagłuszał echa kamieni sypiących się z Azkabanu i szlochu dzieci, podkreślając tylko domową atmosferę i ochrypły głos Percy’ego. Ciągle podkopującego swoją wartość. Ben wywrócił oczami, co mogło nie być widoczne: dalej pochylał się nad wanną, dbając o to, by wypełniła ją ciecz o temperaturze smoczego płomienia. – Następnym razem podniosę poprzeczkę dotyczącą lodów, obiecuję – wyartykułował z dbałością o każdą głoskę, rzucając Percivalowi wyzywające spojrzenie. Na prowokowanie go miał siły nawet w stanie skrajnego wyczerpania – miłość naprawdę nie znała granic, nawet tych wycieńczenia, Odchodzącego może nie tyle w niepamięć, co rozpuszczającego się w gorącej wodzie, w której znalazł się natychmiastowo, machnięciem ręki zbywając sugestię zatopienia pomieszczenia znajdującego się pod nimi. Ruch umięśnionego przedramienia wywołał jeszcze większy potop, ale w ogóle nie zwracał na to uwagi, wpatrując się bez mrugnięcia okiem w rozbierającego się Blake’a. Lubił go obserwować, rozpoznawać zmiany; znał przecież jego ciało od ponad dwóch dekad – obserwował go jako wysmukłego chłopca, potem młodzieńca, później sprawnego smokologa; niezmienne pozostawało tylko rozlewające się po jego skórze ciepło. Lewy kącik ust uniósł się - bezwiednie, Wright nad tym nie panował, inaczej ustrzegłby się przed podkreślaniem oszpeconej części twarzy – ale Ben nie skomentował swojego cwaniackiego spojrzenia w żaden sposób. Żałował, że jest tak zmęczony.
I że uważniej nie sprawdził wanny, bo coś zaczęło gnieść go w plecy. Na razie ignorował dyskomfort, wgapiając się bez skrępowania w Percivala: dopiero, gdy ten zajął miejsce naprzeciwko, wyciągając z wody kamień, Wright przyjrzał się dokładniej znalezisku. – Spadały aż tutaj? – zdziwił się szczerze, samemu sięgając za plecy; obrócił ociekający wodą kryształ w dłoniach, ale odrzucił go na bok, na zwinięty ręcznik dopiero po dłuższej chwili, w zamyśleniu wpatrując się w błyszczące krawędzie. – Nie wiem, co to jest, ale…chyba część anomalii, część Azkabanu, część dobrej mocy – powiedział ostrożnie, kamień zdawał się pulsować czymś dobrym, ale był jednocześnie przypomnieniem oślepiającego blasku anomalii-matki. A do tego nie chciał wracać, wolał skupiać się na cieple wody, cieple ciała Percivala i cieple domu. – Ty chodź tutaj – odparł sekundę później, uparty jak zwykle, brnący na ślepo w każdą rywalizację, nawet tą dotyczącą zajęcia lepszego miejsca w wannie. Orzechowe oczy zabłysnęły, gdy niby od niechcenia uderzył rozpostartą dłonią w wodę, pryskając wrzątkiem na przemoczonego Percivala. – Już przyzwyczaiłeś się do mnie? – spytał nagle, sam nie wiedząc, co ma na myśli. Czy napuchnięte czerwienią sznyty ciągnące się od nadgarstków po łokcie, czy spalone ślady tatuaży; czy o Zakon Feniksa, czy może o wspólne dzielenie każdego dnia. Trochę zakłopotał się własną ciekawością, zanurzył się więc jeszcze niżej, rozlewając wodę na boki, tak że znad lekko spienionej powierzchni wystawały tylko wilgotne oczy i rozczochrane brwi.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trudno było mu uwierzyć w to, jak bardzo w obecności Benjamina blakły niedawne wydarzenia: jeszcze kilkanaście minut temu żywe i cuchnące, odbierające mu oddech – teraz wydawały się zaledwie dawnym wspomnieniem o pobladłych kolorach i wygłuszonych dźwiękach, paskudnym snem, z którego się obudził, powoli wracając do rzeczywistości w ramionach kogoś, kogo kochał. Nie było to już dla niego nic nowego; tak samo dochodził do siebie po przerażająco realistycznych koszmarach, nawiedzających go przez długie tygodnie po katastrofie w Stonehenge, zaciskających się na jego szyi w postaci pokrytych liszajami palców dementora albo wrzucających go z powrotem do wypełnionej gnijącymi ciałami celi podziemnego bunkra. Nie rozmawiali o tym nigdy, Percival był jednak niewypowiedzenie wdzięczny Benowi za to, że nie pytał, gdy po kilku nocach złudnego spokoju znów zrywał się bez zapowiedzi, wyrywając ich obu ze snu. Nie lubił mówić o strachu, wypowiedziany na głos, wydawał się po stokroć realniejszy – dlatego nie naciskał, ani nie próbował nakłonić Jaimiego do rozwinięcia szczątkowych wypowiedzi, zwyczajnie słuchając i będąc, ciesząc się egoistycznie, że jeszcze tym razem zdołał wyrwać się z najgorszego, że do niego wrócił. – Wybiegły mi na spotkanie – opowiedział cicho, nie do końca pewien, czy właśnie tego dotyczyło pytanie. Znów się zaśmiał, trochę z rozbawienia, w większości – ze zmęczenia. – Kudłacz chyba myślał, że taplam się w tej kałuży dla zabawy i próbował do mnie dołączyć – dodał. Na ścieżce tuż przed domem znajdowała się sporych rozmiarów wyrwa, powstała – najprawdopodobniej – gdy jedna z burz wyrwała z korzeniami rosnące tam drzewo, a ziemia, niepodtrzymywana już przez korzenie, osunęła się w dół, tworząc naturalne zagłębienie, w czasie gwałtownych ulew wypełniające się wodą. Wygrzebanie się z niego, kiedy już się tam wpadło, nie należało do rzeczy najprostszych – a było jeszcze trudniejsze, gdy miało się do pomocy przesadnie rozentuzjazmowanego psa, rozmiarami dorównującego już młodemu abraksanowi.
Złapał jego spojrzenie od razu, naturalnie, nie odnajdując już żadnego skrępowania związanego ze znajdowaniem się tak blisko, w odległości pozwalającej na dostrzeżenie najdrobniejszych drgnięć mięśni twarzy, zdradzających emocje zazwyczaj skrywane przed światem zewnętrznym. Skinął głową, akceptując jego następne słowa, a później słuchając: o utracie, o ludziach, których nigdy nie poznał, i których już poznać nie miało mu być dane. – Przykro mi – powiedział – i mówił szczerze, bez teatralnej uprzejmości czy fałszywego żalu, nie dlatego, że tak wypadało; nie tyle żałując śmierci czarodziejów, z którymi nie łączyły go żadne relacje ani wspomnienia, co współczując przyjacielowi, że musiał się z tym mierzyć. – Z powodu twojego przyjaciela – dodał, na moment jeszcze mocniej ściskając jego dłonie. Nie chciał myśleć o owdowiałej żonie, czekającej na wieści o zmarłym mężu; te zdania uderzyły trochę za blisko, wciąż pamiętał w końcu swoje ostatnie spotkanie z Isabelle, kompletnie rozbitą i pozbawioną nadziei, mimo że jego własna śmierć była jedynie oficjalną wersją zdarzeń, przyjętą przez arystokrację.
Drgnął lekko, gdy wzrok Bena odsunął się gdzieś na bok, dryfując w stronę zawieszonego za jego plecami lustra. Nie potrafił odczytać tego, co malowało się na męskiej twarzy, kiedy przekrzywiał dziwnie głowę – ale i tak odruchowo przesunął w bok własną, chcąc ponownie skupić na sobie jego uwagę. – Hej – mruknął cicho, starając się ściągnąć myśli Bena z powrotem do łazienki. – Zrobiłeś wszystko, co mogłeś – powiedział pewnie, z naciskiem, bez zawahania czy wątpliwości; nie miał pojęcia, co właściwie rozegrało się tam, na lodowatych korytarzach Azkabanu, ale przecież go znał – i wierzył, że jakiekolwiek decyzje musiał podjąć, były to decyzje słuszne. – Uratowałeś setki ludzi od anomalii, Ben. Czarodziejów, mugoli, dzieci. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś – powtórzył uparcie, nie chcąc, żeby Jaimie to podważał; żeby wyrzucał sobie cokolwiek, zastanawiając się, czy mógł zrobić więcej. Percival znał tę pułapkę – wpadał w nią często, i dlatego wiedział, jak trudne i bolesne było czasami wygrzebanie się na powierzchnię.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymywał powietrze – dopóki w przytulnej przestrzeni łazienki nie rozbrzmiało proste wiem, pozwalając mu na swobodniejsze odetchnięcie, w jego uszach stanowiąc nie tylko potwierdzenie, ale i akceptację. Wciąż jeszcze się jej dziwił, męczony czasami przez niedowierzanie: że naprawdę otrzymał kolejną szansę, że istniał ktoś, kto pozwalał mu na tę beznadziejną próbę naprawienia błędów przeszłości. – Poszedłbym – odpowiedział po chwili namysłu, zaraz jednak się poprawiając. – Ale nie ot tak, i nie bez przygotowania. No i nie sam. – Nie miał przecież zamiaru uciekać przed nimi w nieskończoność, nie zdradził ich, by walczyć o własne bezpieczeństwo – właściwie odrzucając je w chwili, w której powstawał z kamiennej ławy legendarnego kręgu, albo jeszcze wcześniej, składając Benowi obietnicę na przesyconej zapachem kwiatów łące w Weymouth.
Parsknął śmiechem. – Coś w tym jest, podobno zaatakowali też cukiernię kilka kamienic dalej. Nie wiem, dlaczego przeszkadzały im ciastka – odpowiedział, pozornie lekko, celowo nie wspominając już o prawdziwej, okrutniejszej stronie ataków: o tym, że razem ze słodyczami ucierpieli ludzie, że część mieszkańców Pokątnej straciła tej nocy cały swój dobytek, zostając bez dachu nad głową. Nie chciał już jednak rozmawiać o rzeczach poważnych, pozwalając by gorąca woda zmyła z niego tymczasowo duszący smród wojny, mimo że gdy się śmiał – głośno, donośnie – kręcąc z niedowierzaniem głową w reakcji na niewybredny żart Bena, w jego głosie wyraźnie pobrzmiewało zmęczenie – związane nie tylko z wysiłkiem fizycznym i niewyspaniem, ale też ze spoczywającym na jego barkach ciężarem.
Uniósł wysoko brew na widok rozciągających się w uśmiechu ust Wrighta, całkowicie świadomy śledzącego go spojrzenia. – Zobaczyłeś coś, co ci się spodobało? – zapytał, zaraz potem chowając się jednak pod parującą powierzchnią wody i przez kilka chwil pozwalając swoim myślom rozproszyć się zupełnie, a bolącym mięśniom – rozluźnić się i odprężyć. – Yhm – przytaknął, opierając się wygodniej plecami o tył wanny i obserwując, jak Ben odrzuca kryształ gdzieś w bok. – Tutaj, i w Londynie też. Może nad całą Anglią – odpowiedział, póki co nie mając sił na prowadzenie skomplikowanych rozważań na temat natury niewyjaśnionego zjawiska, choć musiał przyznać, że wyjaśnienia o dobrej energii składały się w całość z jego własnymi odczuciami.
Wywrócił teatralnie oczami w odpowiedzi na płynący ze słów Bena upór, wzdychając głośno – czy raczej próbując, kończąc to kilkusekundowe przedstawienie krótką salwą nagłych prychnięć, wywołanych niespodziewaną falą zalewającej jego twarz wody. Skrzywił się, zerkając z ukosa na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. – Zawsze musisz mieć ostatnie słowo, nie? – rzucił urażony, uparcie nie ruszając się jednak z miejsca, mimo że już brakowało mu jego dotyku; kradł te skrawki bliskości, napierając mocniej na jego nogi i przyciskając je do boków wanny, starając się jednocześnie jak najdłużej utrzymać obrażony wyraz twarzy. Bezskutecznie, zawieszone w powietrzu pytanie i rozbawienie wywołane nieudaną próbą schowania się pod wodą skutecznie go rozproszyły, łagodząc rysy i sprawiając, że zapomniał o układanej już w myślach ripoście. Zamiast tego milczał przez moment, zastanawiając się nad tym, co Ben właściwie miał na myśli; w jego spojrzeniu, ukrytym gdzieś między pianą a krzaczastymi brwiami, zdawała się czaić jakaś trudna do uchwycenia niepewność – ale przyzwyczajenie nie było nigdy tym, co w stosunku do niego czuł. Przyzwyczaić mógł się do paskudnej pogody, nudnych lekcji historii magii, albo konieczności pokonywania piechotą całej trasy z miasteczka do domu – ale nie do Bena, wciąż obecnego w jego życiu na skutek jakiegoś cudownego zbiegu wydarzeń. – Nie – odpowiedział więc cicho, zawieszając spojrzenie na jego twarzy i nie zwracając uwagi na tę nieudaną próbę upodobnienia się do przyczajonego w rzece błotoryja. – Przywiązałem się do ciebie, ale nie przyzwyczaiłem. Kiedy się do czegoś przyzwyczajasz, to przestajesz to doceniać – dodał po sekundzie ciszy, przedstawiając – odrobinę niepewnie – swój punkt widzenia, nie chowając już jednak odczuć za szczelną ścianą zaprzeczenia. Wyprostował się, podciągając wyżej o brzegi wanny i siadając stabilniej. Zawahał się. – Mogę powiedzieć coś ckliwego? Ale tak naprawdę, solidne siedem punktów na dziesięć – zapytał, spoglądając pytająco na Bena – a później samemu zaczynając mieć trudności z utrzymaniem kontaktu wzrokowego. Odchrząknął nerwowo, zmieszany – gdyby posiadł nagle zdolność cofania czasu, to z pewnością wymazałby poprzednie słowa – po czym przesunął się do przodu. – No dobra, przesuń się – rzucił z kapitulacją, w ostatnim akcie desperacji decydując się na przegranie jakże dojrzałej sprzeczki o wybór lepszej strony wanny.
Złapał jego spojrzenie od razu, naturalnie, nie odnajdując już żadnego skrępowania związanego ze znajdowaniem się tak blisko, w odległości pozwalającej na dostrzeżenie najdrobniejszych drgnięć mięśni twarzy, zdradzających emocje zazwyczaj skrywane przed światem zewnętrznym. Skinął głową, akceptując jego następne słowa, a później słuchając: o utracie, o ludziach, których nigdy nie poznał, i których już poznać nie miało mu być dane. – Przykro mi – powiedział – i mówił szczerze, bez teatralnej uprzejmości czy fałszywego żalu, nie dlatego, że tak wypadało; nie tyle żałując śmierci czarodziejów, z którymi nie łączyły go żadne relacje ani wspomnienia, co współczując przyjacielowi, że musiał się z tym mierzyć. – Z powodu twojego przyjaciela – dodał, na moment jeszcze mocniej ściskając jego dłonie. Nie chciał myśleć o owdowiałej żonie, czekającej na wieści o zmarłym mężu; te zdania uderzyły trochę za blisko, wciąż pamiętał w końcu swoje ostatnie spotkanie z Isabelle, kompletnie rozbitą i pozbawioną nadziei, mimo że jego własna śmierć była jedynie oficjalną wersją zdarzeń, przyjętą przez arystokrację.
Drgnął lekko, gdy wzrok Bena odsunął się gdzieś na bok, dryfując w stronę zawieszonego za jego plecami lustra. Nie potrafił odczytać tego, co malowało się na męskiej twarzy, kiedy przekrzywiał dziwnie głowę – ale i tak odruchowo przesunął w bok własną, chcąc ponownie skupić na sobie jego uwagę. – Hej – mruknął cicho, starając się ściągnąć myśli Bena z powrotem do łazienki. – Zrobiłeś wszystko, co mogłeś – powiedział pewnie, z naciskiem, bez zawahania czy wątpliwości; nie miał pojęcia, co właściwie rozegrało się tam, na lodowatych korytarzach Azkabanu, ale przecież go znał – i wierzył, że jakiekolwiek decyzje musiał podjąć, były to decyzje słuszne. – Uratowałeś setki ludzi od anomalii, Ben. Czarodziejów, mugoli, dzieci. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś – powtórzył uparcie, nie chcąc, żeby Jaimie to podważał; żeby wyrzucał sobie cokolwiek, zastanawiając się, czy mógł zrobić więcej. Percival znał tę pułapkę – wpadał w nią często, i dlatego wiedział, jak trudne i bolesne było czasami wygrzebanie się na powierzchnię.
Nawet nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymywał powietrze – dopóki w przytulnej przestrzeni łazienki nie rozbrzmiało proste wiem, pozwalając mu na swobodniejsze odetchnięcie, w jego uszach stanowiąc nie tylko potwierdzenie, ale i akceptację. Wciąż jeszcze się jej dziwił, męczony czasami przez niedowierzanie: że naprawdę otrzymał kolejną szansę, że istniał ktoś, kto pozwalał mu na tę beznadziejną próbę naprawienia błędów przeszłości. – Poszedłbym – odpowiedział po chwili namysłu, zaraz jednak się poprawiając. – Ale nie ot tak, i nie bez przygotowania. No i nie sam. – Nie miał przecież zamiaru uciekać przed nimi w nieskończoność, nie zdradził ich, by walczyć o własne bezpieczeństwo – właściwie odrzucając je w chwili, w której powstawał z kamiennej ławy legendarnego kręgu, albo jeszcze wcześniej, składając Benowi obietnicę na przesyconej zapachem kwiatów łące w Weymouth.
Parsknął śmiechem. – Coś w tym jest, podobno zaatakowali też cukiernię kilka kamienic dalej. Nie wiem, dlaczego przeszkadzały im ciastka – odpowiedział, pozornie lekko, celowo nie wspominając już o prawdziwej, okrutniejszej stronie ataków: o tym, że razem ze słodyczami ucierpieli ludzie, że część mieszkańców Pokątnej straciła tej nocy cały swój dobytek, zostając bez dachu nad głową. Nie chciał już jednak rozmawiać o rzeczach poważnych, pozwalając by gorąca woda zmyła z niego tymczasowo duszący smród wojny, mimo że gdy się śmiał – głośno, donośnie – kręcąc z niedowierzaniem głową w reakcji na niewybredny żart Bena, w jego głosie wyraźnie pobrzmiewało zmęczenie – związane nie tylko z wysiłkiem fizycznym i niewyspaniem, ale też ze spoczywającym na jego barkach ciężarem.
Uniósł wysoko brew na widok rozciągających się w uśmiechu ust Wrighta, całkowicie świadomy śledzącego go spojrzenia. – Zobaczyłeś coś, co ci się spodobało? – zapytał, zaraz potem chowając się jednak pod parującą powierzchnią wody i przez kilka chwil pozwalając swoim myślom rozproszyć się zupełnie, a bolącym mięśniom – rozluźnić się i odprężyć. – Yhm – przytaknął, opierając się wygodniej plecami o tył wanny i obserwując, jak Ben odrzuca kryształ gdzieś w bok. – Tutaj, i w Londynie też. Może nad całą Anglią – odpowiedział, póki co nie mając sił na prowadzenie skomplikowanych rozważań na temat natury niewyjaśnionego zjawiska, choć musiał przyznać, że wyjaśnienia o dobrej energii składały się w całość z jego własnymi odczuciami.
Wywrócił teatralnie oczami w odpowiedzi na płynący ze słów Bena upór, wzdychając głośno – czy raczej próbując, kończąc to kilkusekundowe przedstawienie krótką salwą nagłych prychnięć, wywołanych niespodziewaną falą zalewającej jego twarz wody. Skrzywił się, zerkając z ukosa na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. – Zawsze musisz mieć ostatnie słowo, nie? – rzucił urażony, uparcie nie ruszając się jednak z miejsca, mimo że już brakowało mu jego dotyku; kradł te skrawki bliskości, napierając mocniej na jego nogi i przyciskając je do boków wanny, starając się jednocześnie jak najdłużej utrzymać obrażony wyraz twarzy. Bezskutecznie, zawieszone w powietrzu pytanie i rozbawienie wywołane nieudaną próbą schowania się pod wodą skutecznie go rozproszyły, łagodząc rysy i sprawiając, że zapomniał o układanej już w myślach ripoście. Zamiast tego milczał przez moment, zastanawiając się nad tym, co Ben właściwie miał na myśli; w jego spojrzeniu, ukrytym gdzieś między pianą a krzaczastymi brwiami, zdawała się czaić jakaś trudna do uchwycenia niepewność – ale przyzwyczajenie nie było nigdy tym, co w stosunku do niego czuł. Przyzwyczaić mógł się do paskudnej pogody, nudnych lekcji historii magii, albo konieczności pokonywania piechotą całej trasy z miasteczka do domu – ale nie do Bena, wciąż obecnego w jego życiu na skutek jakiegoś cudownego zbiegu wydarzeń. – Nie – odpowiedział więc cicho, zawieszając spojrzenie na jego twarzy i nie zwracając uwagi na tę nieudaną próbę upodobnienia się do przyczajonego w rzece błotoryja. – Przywiązałem się do ciebie, ale nie przyzwyczaiłem. Kiedy się do czegoś przyzwyczajasz, to przestajesz to doceniać – dodał po sekundzie ciszy, przedstawiając – odrobinę niepewnie – swój punkt widzenia, nie chowając już jednak odczuć za szczelną ścianą zaprzeczenia. Wyprostował się, podciągając wyżej o brzegi wanny i siadając stabilniej. Zawahał się. – Mogę powiedzieć coś ckliwego? Ale tak naprawdę, solidne siedem punktów na dziesięć – zapytał, spoglądając pytająco na Bena – a później samemu zaczynając mieć trudności z utrzymaniem kontaktu wzrokowego. Odchrząknął nerwowo, zmieszany – gdyby posiadł nagle zdolność cofania czasu, to z pewnością wymazałby poprzednie słowa – po czym przesunął się do przodu. – No dobra, przesuń się – rzucił z kapitulacją, w ostatnim akcie desperacji decydując się na przegranie jakże dojrzałej sprzeczki o wybór lepszej strony wanny.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
To było takie naturalne. Szmer uderzających o dachówki gałęzi, chlupot napuszczanej do wielkiej wanny wody, zapach zmarzniętej skóry i lekko wilgotnych włosów, w końcu – szum słów, cudownie prostych, dotyczących zwykłej codzienności, niedorzecznych, zabawnych wypadków. Ziemi pod paznokciami, znajdującej się tam nie podczas wykopywania grobu dla najbliższych, a z powodu błotnej zabawy z wiernym psiakiem. Benjamin przymknął na moment oczy, chciał zatrzymać ten moment, odnawiać w sobie obezwładniające uczucie ulgi, zmywającej wodospadem spokoju drżące omamy, zepchnięte przez powódź emocji na krawędź świadomości, ba, może nawet poza nią, rozmywające się w przyjaznym mroku, który nie miał nic wspólnego z pochłaniającymi nadzieję ciemnościami Azkabanu. Choć na moment zapominał, że płynnie poruszali się po powierzchni, że tak naprawdę za stan Percy’ego odpowiadała walka na Pokątnej, lecz bolesna prawda już ich minęła, a duma stawała się silniejsza od niepokoju. W końcu wszystko skończyło się dobrze, może nie mieli żyć długo, ale Wright zdał sobie nagle sprawę, że zrobi wszystko, by te ostatnie wykradzione losowi dni lub tygodnie były po prostu szczęśliwe. – Powinniśmy poświęcać im więcej czasu. Wychować je – mruknął trochę nieprzytomnie, myślami błądząc od sfory psów do smoków, zahaczając po drodze o młodych Zakonników. Niedoświadczonych, pełnych werwy do wojny, ale przy okazji pozbawionych zdrowego rozsądku i umiejętności.
Westchnął, nie czuł się komfortowo ze współczuciem, chciał strącić je więc z ramion niczym ciężki, przemoczony płaszcz. – Nie wiem nawet, czy się przyjaźniliśmy. Właściwie, nie jego mi szkoda – wyznał brutalnie szczerze, wiedząc, że zostanie wysłuchany bez oceniania, wpychania do szufladek lub ukarania niedowierzającym, pogardliwym dystansem. – sam się na to zdecydował, wiedział, ile ryzykuje – kontynuował, zdziwiony, jak lekko o tym mówi; jak niewiele jest w nim żalu czy lęku o własny los. – Ale Eileen została sama z dwójką dzieci, w czasie wojny i prześladowań. To myśl o niej mi ciąży – wyrzucił z siebie ten złóg, potworniaka zlepionego z zmutowanych tkanek, z wypartych emocji, z irracjonalnego zagubienia w tym, co słuszne, a tym, co obiektywnie dobre. Otworzył powoli oczy, splatając mocniej własne palce z palcami Percivala. Zielone tęczówki znajdowały się tak blisko, że widział wyraźnie krawędź źrenicy i jaśniejsze plamki, wpadające w ciepły brąz; drżącą linię wodną i każdą z rzęs, wręcz zadziwiająco długich i podkręconych jak na mężczyznę. Skupiał się jednak na tym, co kryło się głębiej, rozumiejąc, że metaforycznie porusza też temat Percivala Notta: jego przeszłości, małżeństwa, dziecka, mającego kiedyś przyjść na świat. – Tobie pewnie też – dodał cicho, wiedząc, że zapewne myśleli o tym samym; wcale nie o nieznajomej zakonniczce, a o kimś znacznie bliższym. Jaimie zamilkł, ale spojrzenie mówiło wiele: nie muszą o tym rozmawiać, nie krytykował go, a chciał być w tych uczuciach razem z nim. Mierzyć się razem – ale może jutro, gdy odpoczną, gdy zmyją z siebie niepokój i zmęczenie.
Pokręcił powoli głową, mógł zrobić więcej – i to także zdawały się przekazywać jego oczy, ale wytrzymał pewny wzrok Blake’a, powoli pozwalając stopić się lodowatej goryczy tkwiącej w gardle, drzazdze spływającej chłodną kroplą z coraz spokojniej bijącego serca. – Chcę robić więcej niż to, co mogę. Żeby z nimi zwyciężyć, musimy sięgać ponad własne możliwości – wyznał powoli, bez lęku, raczej z posępnym zrozumieniem, wkrótce rozmywającym się jednak z lżejszym wspomnieniu. Uśmiechnął się blado – odnajdywanie w całej tej tragedii i okrucieństwie powodu do nawet naciąganej wesołości pozwalało mu mieć nadzieję na to, że przetrwają, pielęgnując w sobie tą normalność. – I będziemy to robić, razem – dodał z niezaprzeczalną pewnością: Percy miał rację, musieli się przygotować i stawić im czoła wspólnie – i właśnie to planował robić. Powoli w jego głowie tworzyły się listy zadań, szkice rozbudowy Oazy, listy do osób, wymagających ewakuacji lub pomocy, ale dziś, tego magicznego wieczoru aż pulsującego rozpadem mrocznych sił, pragnął po prostu odpocząć, zbierając siły, wygrzewając umęczone ciało w ciepłej wodzie, a własny niepokój – w równie gorącej bliskości Percivala.
- Coś? Nie powinieneś się uprzedmiotawiać– odparł w odpowiedzi, mając nadzieję, że pomimo wycieńczenia zdoła przywołać na twarzy cwaniacki uśmiech, który uważał za swój główny atut. Obawiał się jednak, że w tych okolicznościach, kąciki ust wygięły się w czymś przypominającym zadurzone rozczulenie; łaskawie ukryte chwilowo pod taflą wody, znad której wpatrywał się w rozsiadającego się w wodzie mężczyznę. Śledził uważnie linię mocno umięśnionych ud, bioder, brzucha; szlak blizn i siniaków. Widok nagiego, męskiego ciała drażnił go w przyjemny sposób, pozwalał się rozgrzać, zrelaksować, odetchnąć, wyczyścić głowę. Powoli się wyprostował, rozkładając się wygodniej w swojej części wanny, nawet nie wzdrygając się, gdy jeszcze zimne nogi Percy’ego dotknęły pod wodą jego własnych. – Zawsze. Jeszcze do tego nie przywykłeś przez te dwadzieścia lat? – uniósł brwi w uprzejmym zdziwieniu; tyle przecież się znali, przepychając się w wyrównanych potyczkach o pierwszeństwo. Na boisku Quidditcha, na szkolnych korytarzach, na smoczych wyprawach – rywalizacja stała się częścią ich relacji, która wbrew prowokującym słowom zachowywała kojącą równowagę. W kontraście dla emocjonalnej huśtawki oraz szarpaniny, przerywanej chwilami błogiego porozumienia.
Jak teraz, gdy łypał na niego, przecierając mokrą twarz równie mokrą dłonią – nie przyniosło to, o dziwo, osuszającego rezultatu – słuchając o przywiązaniu. Prychnął lekko, chcąc ukryć wzruszenie, a woda zabulgotała tuż przed nim, wpychając mu pianę do nosa. Parsknął i odkaszlnął, wynurzając się bardziej na powierzchnię. Metaforycznie i dosłownie, odpowiedź Percivala mile połechtała wrażliwszą część, złagodziła zaniepokojenie. – Ja się przyzwyczaiłem i cię doceniam – odmruknął, nie chcąc, by Blake odebrał wilgoć oczu za objaw rozczulenia, choć tak właśnie było. Znał go przecież doskonale, przenikając bez problemów w powłoczkę sarkazmu oraz burkliwości, by dotrzeć do sedna przykrywanych nimi emocji. Obronne naburmuszenie trwało jednak zaledwie kilka sekund; uśmiechnął się lekko, słysząc retoryczne pytanie. – Wolałbym usłyszeć coś dziewięć na dziesięć, ale niech ci będzie – machnął łaskawie dłonią, rozbawiony, lecz nie kpiący; gorąca kąpiel i zmęczenie wypłukiwały z niego gorycz, ból i żal; stawał się senny, rozluźniony i pozbawiony jakiejkolwiek ochrony. Co wcale mu nie przeszkadzało, zwłaszcza, gdy Percy w końcu przesunął się na jego stronę wanny, powodując powódź trzeciego stopnia. Woda chlusnęła na podłogę, mocząc porzucone niedaleko ciuchy, lecz Ben w ogóle się tym nie przejął, ciągnąc mężczyznę ku sobie, by w końcu złożyć na jego karku leniwy pocałunek i przesunąć palcami po wilgotnych włosach. – Przydałyby ci się postrzyżyny – mruknął, owijając przydługi kosmyk wokół dłoni, po czym wygodniej oparł się o brzeg wanny, by zapewnić im obydwu względną wygodę. Zerknął w górę, na gwiazdy lśniące pomiędzy nagimi gałęziami: mógłby zatrzymać tę chwilę, zamknąć ją niczym cenne wspomnienie, zakląć na zawsze w myślodsiewni; w cieple, bliskości i zmęczeniu, tak intensywnych, że niszczących żywe wspomnienia lodowatego mroku.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnął się lekko, trochę bezwiednie; trywialna rozmowa o pełnym turbulencji powrocie do domu i rozrastającym się stadzie psów okazywała się być dla niego niczym kojący balsam, pozwalając mu wrócić naprawdę – nie tylko ciałem, ale i duchem, uwierzyć, że w istocie przetrwał, że przetrwali obaj; że skoro Benjamin mówił o przyszłości, choćby najbliższej, to wciąż mieli przed sobą przynajmniej kilka dni. – Kogo nazywasz niewychowanym? – burknął z udawanym oburzeniem, choć Jaimie oczywiście miał rację; żaden z nich nie przykładał się specjalnie do nauczenia psów właściwych zachowań – Kudłacz był nieokiełznaną kulą kudłatego chaosu, Rogogon, mimo udokumentowanego pochodzenia, też nie otrzymał odpowiedniej tresury (zwłaszcza, że Percivalowi jakąś nieuzasadnioną satysfakcję zwykło sprawiać widywanie go wylegującego się na bogato zdobionych kanapach w Ashfield Manor); Bryk z kolei dopiero wyrastał z rozbrykanego okresu szczenięctwa. I jeśli miałby być szczery, to ten stan rzeczy wcale mu nie przeszkadzał – ale z drugiej strony już widział oczami wyobraźni potężną sylwetkę Bena, entuzjastycznie starającego się wpoić rozpuszczonym stworzeniom dobre maniery – i wiedział, że nie potrafiłby odmówić sobie tego widoku.
Nie przerywał mu, kiedy mówił, jedynie mocniej zaciskając palce na pokrytych zgrubieniami, męskich dłoniach, a łagodnym spojrzeniem tęczówek śledząc jego twarz; wcale nie oceniająco, był daleki od wydawania osądów – na tragedie nie istniała właściwa reakcja, każdy odczuwał je i przeżywał na zupełnie innym poziomie. – Więc niech nie będzie sama – powiedział cicho, mimowolnie zastanawiając się, czy Isabelle tak się właśnie czuła – porzucona i pozostawiona w niewiedzy – i nie był pewien, co przerażało go bardziej: to, że nie odnajdzie nikogo, komu będzie mogła zaufać, czy to, że w akcie desperacji zaufa komuś, komu ufać zdecydowanie nie powinna. W tamtym momencie odrzucał jednak od siebie te myśli, nie chciał się nad tym zastanawiać – dlatego nie pociągnął tematu, gdy Jaimie na moment przesunął środek ciężkości rozmowy niebezpiecznie w jego stronę. Wytrzymał jego spojrzenie, przez kilka długich sekund zwyczajnie wpatrując się w milczeniu w orzechowe tęczówki, by wreszcie skinąć krótko głową, potwierdzając, że tak – niewiele rzeczy ciążyło mu tak mocno, jak świadomość, że pozostawił za sobą owdowiałą żonę i dziecko, jeszcze przed narodzinami obarczone niemożliwą do zmycia łatką syna lub córki zdrajcy krwi.
Nie mógł pozwolić na to, żeby utraciło to znaczenie; żeby okazało się, że skrzywdził ich na marne. – Będziemy – odpowiedział pewnie, jak echo; już jakiś czas temu zgodził się pójść za Benjaminem wszędzie, gdzie tylko ten go poprowadzi, i nie miał zamiaru wycofywać się z tej obietnicy. Nie dlatego, że wiązała go wieczysta przysięga, a dlatego, że mu ufał – bardziej niż komukolwiek, bardziej nawet, niż sobie samemu.
Co nie oznaczało, że planował odmówić sobie teatralnego wywracania na niego oczami i odwzajemniania cwaniackich grymasów, ocieplonych zmęczeniem i parującą wodą; prychnął cicho, niezbyt przekonująco udając, że bezpośrednia odpowiedź Bena wcale mile go nie połechtała – i na moment skupiając się już tylko na tym wspaniałym, gorącym uczuciu oblepiającej jego ciało wody, uśmiechając się nieprzytomnie na wspomnienie przeszłości, przesyconej nie zawsze mądrą rywalizacją. Czasami kompletnie pozbawioną uzasadnienia – tym razem cel był w końcu wspólny, poszturchiwali się więc jedynie dla zasady, Percivalowi jednak wcale to nie przeszkadzało; tak samo jak nie przeszkadzała mu szczerość, przychodząca jakoś prościej i naturalniej niż zazwyczaj. Być może zwyczajnie nie miał siły na wznoszenie wokół siebie barier ochronnych – a może nie miał też takiej potrzeby, dosłownie i w przenośni nie mając już zupełnie nic do ukrycia. – Wciąż liczę na to, że pewnego dnia tak po prostu mnie posłuchasz – mruknął cicho – i zupełnie niezgodnie z prawdą, uwielbiał tę stronę ich relacji. Prostą, prawdziwą, dobrą. – Tak? A co konkretnie we mnie doceniasz? – zapytał po chwili zaczepnie, unosząc wyżej brew i przypominając sobie o tych wszystkich drobnych potknięciach, które starannie wyłapywał w początkowej fazie ich znajomości, transformującej się na jego oczach z braterskiej przyjaźni w coś, czego nigdy tak do końca nie nauczył się nazywać: cieszę się, że zostałeś, tęskniłem, wypowiadane zbyt szybko wyznania, jeszcze prędzej zmywane kradzionymi pocałunkami albo wybuchami śmiechu. Rzadko rozmawiali wprost o tym, co ich łączyło, sam niejednokrotnie unikał w przeszłości tego tematu jak ognia – głównie ze strachu, niewypowiedzianych obaw przed wyśmianiem, i przed tym, co to wszystko dla niego oznaczało – ale dzisiaj ani się nie bał, ani nie miał zamiaru zrezygnować z prób wykorzystania tego cudownego rozluźnienia jeszcze odrobinę.
Choć musiał przyznać, że jego cicha kapitulacja i zmiana strony wanny miała w sobie coś z ucieczki; jakoś łatwiej było mu mówić, kiedy nie musiał zastanawiać się nad tym, czy wyraz jego twarzy nie wygląda wybitnie głupio – zwłaszcza, gdy wilgotny pocałunek w kark wywołał u niego nagłą falę rozczulenia. – Wykluczone – odpowiedział, wiercąc się jeszcze przez chwilę i opierając o klatkę piersiową Benjamina – tak, by wygodnie było im obu, i tak, by skraść dla siebie jak najwięcej kojącej bliskości, mając wrażenie, że po raz pierwszy od długiego czasu oddychał naprawdę. – Wyobrażanie sobie oburzonej miny mojej ciotki przynosi mi zbyt wiele ponurej satysfakcji – dodał z nieco przesadzoną premedytacją, przypominając sobie wszystkie te komentarze na temat jego fryzury, przecinające powietrze za każdym razem, gdy wracał do rezydencji po trwającej kilka tygodni wyprawie.
Nie podjął przerwanego tematu od razu, milcząc przez przedłużającą się leniwie minutę, podczas gdy jego dłonie znów odnalazły ręce Benjamina, oparte wygodnie o krawędzie wanny; kiedy wreszcie się odezwał, mogło się więc wydawać, że mówi pozornie bez związku, wyrzucając w zaparowane powietrze słowa pozbawione sensu. – Staliśmy tutaj – mruknął, wskazując podbródkiem na miejsce tuż przy wannie, myślami na moment wędrując zupełnie gdzieś indziej, do innego dnia i nieco innej rzeczywistości. – Po naszym pojedynku, jeszcze przed wszystkim – dodał, mając na myśli Stonehenge – grubą kreskę, żłobiącą w jego wspomnieniach nieprzekraczalną wyrwę, oddzielającą odrzucone przed, od wciąż zamglonego po. – Pamiętasz? Powiedziałem wtedy, że nie wiem, co zrobić z nami. Nie miałem pojęcia, gdzie powinienem wpasować to, co czułem – co czuję – i zgodnie z tym, co zauważyłeś, byłem zagubiony i przerażony. – Pamiętał doskonale tamtą chwilę, mimo że znajdowała się przed; echo obezwładniającej niewiadomej było jednak zbyt głośne, by tak po prostu wybrzmieć, podobnie jak lodowaty strach przed tym, co stanie się, jeśli zdecyduje się postawić wszystko na jedną kartę. Był czas, kiedy sądził, że nigdy tego nie zrobi – że zabraknie mu odwagi – ale zrobił i przeżył, a świat trwał dalej, dając mu łaskawe tygodnie na poukładanie życiowego chaosu w bezpiecznej ciszy własnego umysłu. – Ale już nie jestem – dodał, obracając głowę – tak, jak gdyby chciał mimo wszystko złapać jego spojrzenie, albo chociaż zarys męskiego profilu. To nie było tak, że nigdy wcześniej mu tego nie powiedział – zrobił to, i to więcej niż raz – ale był jednocześnie świadomy, że do tej pory zawsze miało to miejsce w okolicznościach zaprawionych ostatecznym pożegnaniem: gdy rozstawali się w rozpaczliwej atmosferze nokturnowej kawalerki, i gdy leżeli otoczeni ciszą łąki pamięci, nie wiedząc jeszcze, że ich przypadkowe spotkanie więcej miało w sobie z początku niż tragicznego końca. Tym razem los dał mu szansę zrobić to właściwie. – Kocham cię, Jaimie – powiedział więc – po prostu, bez niepotrzebnego patosu czy podniosłości, choć głosem dziwnie ściśniętym i drżącym od emocji, na których skrywanie był zbyt zmęczony. – I wcale nie dlatego, że mi uwierzyłeś, kiedy nikt inny nie chciał tego zrobić, ani nie przez to, że uratowałeś mi życie, ani nawet nie dlatego, że pozwoliłeś mi tutaj zostać. Ja... – zawahał się, urywając w połowie myśl, której nie potrafił dokończyć. – Ja sam tego nie rozumiem, i wiem, że to nie ma sensu, bo ty jesteś Gwardzistą, a ja wyrzekłem się swojej przyszłości i nie mogę jej już nikomu zaoferować – ale jeśli mogę dzielić z kimś teraźniejszość, to chciałbym, żebyś to był ty. O ile też wciąż tego chcesz. – Ostatnie sylaby zawisły gdzieś w (nagle dziwnie dusznej) przestrzeni łazienki, a Percival odniósł wrażenie, że chwilowo sam również zawisł w próżni – powtarzając sobie bezgłośnie, że wcale nie przekraczał właśnie zatartej granicy, zbyt mocno naciągając strunę niepewnego szczęścia; instynktownie mocniej splatając ich palce, jakby się jednak obawiał, że za sekundę wymkną się z jego uścisku. A przecież nie oczekiwał niczego więcej ponad te momenty bliskości, akceptując to, jak miała wyglądać ich rzeczywistość już wtedy; nie chciał być najważniejszy – chciał być po prostu obecny, a jeśli miał wkrótce zginąć, broniąc tych, o których wiedział jedynie tyle, że byli dobrzy – to nie chciał robić tego samotnie, a z Benjaminem Wrightem u boku.
Nie przerywał mu, kiedy mówił, jedynie mocniej zaciskając palce na pokrytych zgrubieniami, męskich dłoniach, a łagodnym spojrzeniem tęczówek śledząc jego twarz; wcale nie oceniająco, był daleki od wydawania osądów – na tragedie nie istniała właściwa reakcja, każdy odczuwał je i przeżywał na zupełnie innym poziomie. – Więc niech nie będzie sama – powiedział cicho, mimowolnie zastanawiając się, czy Isabelle tak się właśnie czuła – porzucona i pozostawiona w niewiedzy – i nie był pewien, co przerażało go bardziej: to, że nie odnajdzie nikogo, komu będzie mogła zaufać, czy to, że w akcie desperacji zaufa komuś, komu ufać zdecydowanie nie powinna. W tamtym momencie odrzucał jednak od siebie te myśli, nie chciał się nad tym zastanawiać – dlatego nie pociągnął tematu, gdy Jaimie na moment przesunął środek ciężkości rozmowy niebezpiecznie w jego stronę. Wytrzymał jego spojrzenie, przez kilka długich sekund zwyczajnie wpatrując się w milczeniu w orzechowe tęczówki, by wreszcie skinąć krótko głową, potwierdzając, że tak – niewiele rzeczy ciążyło mu tak mocno, jak świadomość, że pozostawił za sobą owdowiałą żonę i dziecko, jeszcze przed narodzinami obarczone niemożliwą do zmycia łatką syna lub córki zdrajcy krwi.
Nie mógł pozwolić na to, żeby utraciło to znaczenie; żeby okazało się, że skrzywdził ich na marne. – Będziemy – odpowiedział pewnie, jak echo; już jakiś czas temu zgodził się pójść za Benjaminem wszędzie, gdzie tylko ten go poprowadzi, i nie miał zamiaru wycofywać się z tej obietnicy. Nie dlatego, że wiązała go wieczysta przysięga, a dlatego, że mu ufał – bardziej niż komukolwiek, bardziej nawet, niż sobie samemu.
Co nie oznaczało, że planował odmówić sobie teatralnego wywracania na niego oczami i odwzajemniania cwaniackich grymasów, ocieplonych zmęczeniem i parującą wodą; prychnął cicho, niezbyt przekonująco udając, że bezpośrednia odpowiedź Bena wcale mile go nie połechtała – i na moment skupiając się już tylko na tym wspaniałym, gorącym uczuciu oblepiającej jego ciało wody, uśmiechając się nieprzytomnie na wspomnienie przeszłości, przesyconej nie zawsze mądrą rywalizacją. Czasami kompletnie pozbawioną uzasadnienia – tym razem cel był w końcu wspólny, poszturchiwali się więc jedynie dla zasady, Percivalowi jednak wcale to nie przeszkadzało; tak samo jak nie przeszkadzała mu szczerość, przychodząca jakoś prościej i naturalniej niż zazwyczaj. Być może zwyczajnie nie miał siły na wznoszenie wokół siebie barier ochronnych – a może nie miał też takiej potrzeby, dosłownie i w przenośni nie mając już zupełnie nic do ukrycia. – Wciąż liczę na to, że pewnego dnia tak po prostu mnie posłuchasz – mruknął cicho – i zupełnie niezgodnie z prawdą, uwielbiał tę stronę ich relacji. Prostą, prawdziwą, dobrą. – Tak? A co konkretnie we mnie doceniasz? – zapytał po chwili zaczepnie, unosząc wyżej brew i przypominając sobie o tych wszystkich drobnych potknięciach, które starannie wyłapywał w początkowej fazie ich znajomości, transformującej się na jego oczach z braterskiej przyjaźni w coś, czego nigdy tak do końca nie nauczył się nazywać: cieszę się, że zostałeś, tęskniłem, wypowiadane zbyt szybko wyznania, jeszcze prędzej zmywane kradzionymi pocałunkami albo wybuchami śmiechu. Rzadko rozmawiali wprost o tym, co ich łączyło, sam niejednokrotnie unikał w przeszłości tego tematu jak ognia – głównie ze strachu, niewypowiedzianych obaw przed wyśmianiem, i przed tym, co to wszystko dla niego oznaczało – ale dzisiaj ani się nie bał, ani nie miał zamiaru zrezygnować z prób wykorzystania tego cudownego rozluźnienia jeszcze odrobinę.
Choć musiał przyznać, że jego cicha kapitulacja i zmiana strony wanny miała w sobie coś z ucieczki; jakoś łatwiej było mu mówić, kiedy nie musiał zastanawiać się nad tym, czy wyraz jego twarzy nie wygląda wybitnie głupio – zwłaszcza, gdy wilgotny pocałunek w kark wywołał u niego nagłą falę rozczulenia. – Wykluczone – odpowiedział, wiercąc się jeszcze przez chwilę i opierając o klatkę piersiową Benjamina – tak, by wygodnie było im obu, i tak, by skraść dla siebie jak najwięcej kojącej bliskości, mając wrażenie, że po raz pierwszy od długiego czasu oddychał naprawdę. – Wyobrażanie sobie oburzonej miny mojej ciotki przynosi mi zbyt wiele ponurej satysfakcji – dodał z nieco przesadzoną premedytacją, przypominając sobie wszystkie te komentarze na temat jego fryzury, przecinające powietrze za każdym razem, gdy wracał do rezydencji po trwającej kilka tygodni wyprawie.
Nie podjął przerwanego tematu od razu, milcząc przez przedłużającą się leniwie minutę, podczas gdy jego dłonie znów odnalazły ręce Benjamina, oparte wygodnie o krawędzie wanny; kiedy wreszcie się odezwał, mogło się więc wydawać, że mówi pozornie bez związku, wyrzucając w zaparowane powietrze słowa pozbawione sensu. – Staliśmy tutaj – mruknął, wskazując podbródkiem na miejsce tuż przy wannie, myślami na moment wędrując zupełnie gdzieś indziej, do innego dnia i nieco innej rzeczywistości. – Po naszym pojedynku, jeszcze przed wszystkim – dodał, mając na myśli Stonehenge – grubą kreskę, żłobiącą w jego wspomnieniach nieprzekraczalną wyrwę, oddzielającą odrzucone przed, od wciąż zamglonego po. – Pamiętasz? Powiedziałem wtedy, że nie wiem, co zrobić z nami. Nie miałem pojęcia, gdzie powinienem wpasować to, co czułem – co czuję – i zgodnie z tym, co zauważyłeś, byłem zagubiony i przerażony. – Pamiętał doskonale tamtą chwilę, mimo że znajdowała się przed; echo obezwładniającej niewiadomej było jednak zbyt głośne, by tak po prostu wybrzmieć, podobnie jak lodowaty strach przed tym, co stanie się, jeśli zdecyduje się postawić wszystko na jedną kartę. Był czas, kiedy sądził, że nigdy tego nie zrobi – że zabraknie mu odwagi – ale zrobił i przeżył, a świat trwał dalej, dając mu łaskawe tygodnie na poukładanie życiowego chaosu w bezpiecznej ciszy własnego umysłu. – Ale już nie jestem – dodał, obracając głowę – tak, jak gdyby chciał mimo wszystko złapać jego spojrzenie, albo chociaż zarys męskiego profilu. To nie było tak, że nigdy wcześniej mu tego nie powiedział – zrobił to, i to więcej niż raz – ale był jednocześnie świadomy, że do tej pory zawsze miało to miejsce w okolicznościach zaprawionych ostatecznym pożegnaniem: gdy rozstawali się w rozpaczliwej atmosferze nokturnowej kawalerki, i gdy leżeli otoczeni ciszą łąki pamięci, nie wiedząc jeszcze, że ich przypadkowe spotkanie więcej miało w sobie z początku niż tragicznego końca. Tym razem los dał mu szansę zrobić to właściwie. – Kocham cię, Jaimie – powiedział więc – po prostu, bez niepotrzebnego patosu czy podniosłości, choć głosem dziwnie ściśniętym i drżącym od emocji, na których skrywanie był zbyt zmęczony. – I wcale nie dlatego, że mi uwierzyłeś, kiedy nikt inny nie chciał tego zrobić, ani nie przez to, że uratowałeś mi życie, ani nawet nie dlatego, że pozwoliłeś mi tutaj zostać. Ja... – zawahał się, urywając w połowie myśl, której nie potrafił dokończyć. – Ja sam tego nie rozumiem, i wiem, że to nie ma sensu, bo ty jesteś Gwardzistą, a ja wyrzekłem się swojej przyszłości i nie mogę jej już nikomu zaoferować – ale jeśli mogę dzielić z kimś teraźniejszość, to chciałbym, żebyś to był ty. O ile też wciąż tego chcesz. – Ostatnie sylaby zawisły gdzieś w (nagle dziwnie dusznej) przestrzeni łazienki, a Percival odniósł wrażenie, że chwilowo sam również zawisł w próżni – powtarzając sobie bezgłośnie, że wcale nie przekraczał właśnie zatartej granicy, zbyt mocno naciągając strunę niepewnego szczęścia; instynktownie mocniej splatając ich palce, jakby się jednak obawiał, że za sekundę wymkną się z jego uścisku. A przecież nie oczekiwał niczego więcej ponad te momenty bliskości, akceptując to, jak miała wyglądać ich rzeczywistość już wtedy; nie chciał być najważniejszy – chciał być po prostu obecny, a jeśli miał wkrótce zginąć, broniąc tych, o których wiedział jedynie tyle, że byli dobrzy – to nie chciał robić tego samotnie, a z Benjaminem Wrightem u boku.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Przesunięcie ciężaru konwersacji z beztroskiego komentowania szczenięcych poczynań psów na niezbyt zawoalowaną aluzję do wyborów życiowych Percivala przyszło Benjaminowi z łatwością. Zapewne dzięki zmęczeniu, niwelującemu i tak niezbyt trwałe bariery pomiędzy tym, co rozsądne, a co instynktowne. Przy Percy'm jakakolwiek kontrola nawet przed laty należała do przymiotów wymarzonych acz nierzeczywistych; nawet podczas nastoletnich podchodów, mających na celu zwrócenie na siebie uwagi przyjaciela w sposób inny od moralnego, niezbyt radził sobie z przebijającymi się przez pozorne maski uczuciami. Roziskrzonym spojrzeniem, zagryzionymi ustami, mimowolnym naśladowaniem gestów, podążaniem za nim gdziekolwiek by nie ruszył, zwłaszcza, kiedy mu tego zabraniał. Prawda wypływała na wierzch bez większego problemu, niezależnie, jak mocno starał się dopasować do powszechnie akceptowanego obrazu platonicznego przyjaciela - a później, gdy obnażył się już z tym wszystkim, zszokowany, że nie zostało to przyjęte odrazą lub zniszczeniem nienormalnego życia, także stawał przed nim zupełnie nagi emocjonalnie.
Wolał jednak, gdy Blake odczytywał z zarumienionej twarzy pożądanie, tęsknotę i czułość niż przemęczenie i dezorientację; chciał być dla niego kimś niezłomnym, skoncentrowanym, stuprocentowo pewnym, a tego bolesnego dla nich obojga wieczoru przypominał obraz nędzy i rozpaczy, plącząc się w zeznaniach, zapętlając je w sznurze wisielczego humoru oraz skrajnego wycieńczenia. Pozostało mu więc tylko zaśmiać się głucho, słabo, lecz nie miał wątpliwości, że nawet ten śmiech, któremu daleko było to zjadliwego rechotu, nie zwiódł Percivala. Miał przed sobą człowieka słabego, a przyznanie się do takiego stanu, kosztowało Benjamina niezwykle wiele - na stole ofiarnym kładł więc resztki zdrowego rozsądku, dotykając ciągle wibrującej struny Isabelle. Dźwięk, który wydawała, nie podobał mu się; westchnął ciężko. - Może na nas liczyć, zawsze - i tak po prawdzie, Hereward też nie był nigdy jej - wymamrotał, mimowolnie podążąjąc myślami za wspomnieniem przysięgi. Czy i Bartius wyrzekł się ukochanej i przyszłego dziecka? Czy zamordował ich w niezwykle realnej wizji własnymi rękami, czy też po prostu pozwolił im spłonąć żywcem? Powieki Jaimiego zatrzepotały, pamiętał doskonale swąd umierającego w ogniu przyjaciela i siostry, równie dobrze przywołując zapach rozgrzanego brezentu namiotu. Śmierć najbliższych i nowe, szczęśliwsze pełne przygód życie; poświęcił każdego, kogo kochał, a mimo to najgorsze na razie go omijało.
Rozpływał się przecież w cieple wody, zmywającej z niego brud i krew, a para wodna łagodziła brzydkie poparzenie, lśniące coraz wyraźniej na szyi - żył i to żył tuż obok niego, ciesząc się zarówno leniwie wypowiadanymi słowami, jak i jego widokiem. Rozleniwiony uśmiech wykwitł na pooranej bliznami twarzy, niknąc po kilku chwilach pod spienioną już powierzchnią. - Słuchanie ciebie raczej nie wyszłoby mi na dobre - więc myślę, że musisz przyzwyczaić się do tego, że zazwyczaj mam rację - odparł bez złośliwości: tak przecież było; o dziwo, to on ratował Percivala z przeróżnych tarapatów, jasno sprzeciwiając się podejmowanym przez niego decyzjom. Usłuchania ojca, gdy byli jeszcze nastolatkami, rozpoczęcia szaleńczej pogoni za smokiem kilkanaście lat później czy skręcenia w wyboistą drogę małżeństwa. O przyjaźnieniu się z mętami i szumowinami pokroju Rosiera nie wspominając.
Następne, niezwykle szczere pytanie, zapewne zakłopotałoby Benjamina nieziemsko, nakazując mu zanurzenie się w mydlanej toni jeszcze głębiej, lecz potworne zmęczenie poprzecinało naczynia włosowate doprowadzające do policzków krew, a do głowy - paniczne myśli o tym, by wyśmiać podobną sugestię. - Wszystko to, co widzę - odparł na wpół sennie, wygodniej wyciągając przed siebie nogi, co wzbudziło jeszcze wyższą falę regionalnego tsunami. Blake podobał mu się jako mężczyzna - nie chłopiec, nie przegięty artysta, nie francuzik w rajstopach; a im dłużej pozostawał poza ugładzonymi ramami szlachectwa, tym bardziej wpisywał się w gusta Wrighta, ceniącego niechlujny zarost i tańsze zamienniki sprowadzanej zza granicy wody kolońskiej. - A to, czego nie widzę...powiedzmy, że pół na pół. Czasem wkurwiasz mnie niemiłosiernie, a czasem nie mogę wyjść z podziwu nad twoim tokiem rozumowania, wiedzą i no...wszystkim, co składa się na ciebie - wyznał bez skrępowania, zapewne także dlatego, że Percy wywiesił białą flagę i przeniósł się na jego stronę wanny. Tak było łatwiej mówić do niego i słuchać wypowiadanych ochrypłym szeptem słów; Jaimie oparł się ciężko o brzeg wanny, śledząc wzrokiem krople wody, spływające po karku Percivala niżej, wzdłuż wyraźnego zagłębienia kręgosłupa. - Wolałbym, żebyś nie wyobrażał sobie teraz swojej ciotki - mruknął gdzieś na granicy bezgłośności, coraz bardziej senny, rozgrzany, rozleniwiony. Ból gdzieś zniknął, zapewne zbierając siły na to, by o poranku powrócić ze zdwojoną mocą, ale na razie bliskość gorącego ciała Percivala pozwalała mu po prostu odpocząć. Wsłuchać się w szum wiatru, trzask gałązek, wodę skapującą z krawędzi wanny na różnobarwne kafelki i w nierówne uderzenia psich pazurków o podłogę na korytarzu.
I w kolejne zdania Blake'a, początkowo nie mające wielkiego sensu. - Tutaj? - powtórzył lekko zdezorientowany, nie otwierając jednak na wpółprzymkniętych oczu, starając się nadążyć za tym, czym chciał się z nim podzielić Percy. Początkowo nie rozumiał, do czego brunet zmierzał, ale był zbyt zmęczony, by się spiąć, instynktownie przygotowując się na najgorsze - na wytknięcie mu błędów lub zaniedbań, na podkreślenie, że to tylko chwilowa ułuda szczęścia. W zamian pozwalał sobie po prostu płynąć z prądem jego słów - i prądem, który przeszył go całego, gdy w końcu pojął, co przyjaciel pragnie mu przekazać. O dziwo, wyznanie nie zabrzmiało ckliwie, nie raziło go, nie powodowało paniki ani skrajnego rozczulenia; Jaimie nie uciekał też wzrokiem, spoglądając na nieco odwróconą w jego stronę twarz smokologa.
- Wiem, Percy - powiedział tylko głębokim, spokojnym tonem, sennym, ale nie obojętnym. - I chyba zawsze to wiedziałem - dodał w zamyśleniu, odwzajemniając mocniejsze zaciśnięcie palców. Nie rozluźnił uścisku nawet po dłuższej chwili, nie wstydził się tej dłoni przy dłoni; chciał czuć puls w koniuszkach jego długich palców, chciał wpatrywać się w wodę skapującą z wilgotnych włosów i cień rzucany przez rzęsy na porośnięte coraz gęstszą szczeciną policzki, podkreślone arystokratycznymi wycięciami kości. Sam mówił szczerze; choć krzyczał, złościł się i wypominał, choć uznawał go za zdrajcę, choć cierpiał - podświadomie wiedział, że nawet w momentach, w których Percy wybierał kogoś innego, jego serce jeszcze ściślej wiązało się z nim. Ojciec, Isabelle, zaginiony brat, rodzina; respektował te wybory i choć się z nimi nie godził, pozwalał Percivalowi odejść. Decydować o sobie i własnej ścieżce. I sądził, że własnie to odróżniało go od innych osób w życiu szlachcica.
- Gdzieś przeczytałem, że nie kocha się za coś, tylko pomimo czegoś - odparł po dłuższej chwili ciszy, nie mogąc powstrzymać się od rozbawionego parsknięcia. Znów pozbawionego nawet odrobiny kpiny; Percy obnażył się przed nim równie mocno i doceniał to całym sobą. Zadziwiająco spokojny, pewny tego, co czuł. Drugą dłoń przeniósł na plecy bruneta, kreśląc na nich jakieś bliżej niesprecyzowane znaki, śledząc wystające kręgi, podkreślając łopatki. - Zginę, Percy. Pewnie prędzej ty później. Ty też - kontynuował tym samym tonem, ciepłym, statecznym, sennym; bez podniosłości, żalu czy heroizmu. Taka była kolej rzeczy; obydwoje złożyli przysięgi, choć odmienne w treści i okolicznościach, to z podobną ceną za wolność i spokojne życie, jakie mieli wywalczyć dla innych. - I żaden z nas nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Ale mogę ci obiecać, że dopóki będzie taka możliwość, chcę iść przez te ostatnie zakręty z tobą - zakończył, przechylając głowę w bok. Ciepła woda skraplała się na jego rzęsach i brodzie, kołysała do snu i do emocji, które w końcu pozwalał sobie w pełni poczuć. Na sekundę znów pochylił się nad nim, tym razem całując nieco posiniaczony bark, drażniąc wrażliwą skórę ostrym zarostem, po czym znów wsparł się o brzeg wanny, pozwalając sobie po prostu odpocząć; chłonąć to, co zostało w końcu wypowiedziane, tak, by nie mógł już wątpić w łączące ich uczucia. Tak proste i tak skomplikowane jednocześnie, pozbawione jednak - po tylu latach - lęku przed ubraniem ich w słowa.
| ztx2
Wolał jednak, gdy Blake odczytywał z zarumienionej twarzy pożądanie, tęsknotę i czułość niż przemęczenie i dezorientację; chciał być dla niego kimś niezłomnym, skoncentrowanym, stuprocentowo pewnym, a tego bolesnego dla nich obojga wieczoru przypominał obraz nędzy i rozpaczy, plącząc się w zeznaniach, zapętlając je w sznurze wisielczego humoru oraz skrajnego wycieńczenia. Pozostało mu więc tylko zaśmiać się głucho, słabo, lecz nie miał wątpliwości, że nawet ten śmiech, któremu daleko było to zjadliwego rechotu, nie zwiódł Percivala. Miał przed sobą człowieka słabego, a przyznanie się do takiego stanu, kosztowało Benjamina niezwykle wiele - na stole ofiarnym kładł więc resztki zdrowego rozsądku, dotykając ciągle wibrującej struny Isabelle. Dźwięk, który wydawała, nie podobał mu się; westchnął ciężko. - Może na nas liczyć, zawsze - i tak po prawdzie, Hereward też nie był nigdy jej - wymamrotał, mimowolnie podążąjąc myślami za wspomnieniem przysięgi. Czy i Bartius wyrzekł się ukochanej i przyszłego dziecka? Czy zamordował ich w niezwykle realnej wizji własnymi rękami, czy też po prostu pozwolił im spłonąć żywcem? Powieki Jaimiego zatrzepotały, pamiętał doskonale swąd umierającego w ogniu przyjaciela i siostry, równie dobrze przywołując zapach rozgrzanego brezentu namiotu. Śmierć najbliższych i nowe, szczęśliwsze pełne przygód życie; poświęcił każdego, kogo kochał, a mimo to najgorsze na razie go omijało.
Rozpływał się przecież w cieple wody, zmywającej z niego brud i krew, a para wodna łagodziła brzydkie poparzenie, lśniące coraz wyraźniej na szyi - żył i to żył tuż obok niego, ciesząc się zarówno leniwie wypowiadanymi słowami, jak i jego widokiem. Rozleniwiony uśmiech wykwitł na pooranej bliznami twarzy, niknąc po kilku chwilach pod spienioną już powierzchnią. - Słuchanie ciebie raczej nie wyszłoby mi na dobre - więc myślę, że musisz przyzwyczaić się do tego, że zazwyczaj mam rację - odparł bez złośliwości: tak przecież było; o dziwo, to on ratował Percivala z przeróżnych tarapatów, jasno sprzeciwiając się podejmowanym przez niego decyzjom. Usłuchania ojca, gdy byli jeszcze nastolatkami, rozpoczęcia szaleńczej pogoni za smokiem kilkanaście lat później czy skręcenia w wyboistą drogę małżeństwa. O przyjaźnieniu się z mętami i szumowinami pokroju Rosiera nie wspominając.
Następne, niezwykle szczere pytanie, zapewne zakłopotałoby Benjamina nieziemsko, nakazując mu zanurzenie się w mydlanej toni jeszcze głębiej, lecz potworne zmęczenie poprzecinało naczynia włosowate doprowadzające do policzków krew, a do głowy - paniczne myśli o tym, by wyśmiać podobną sugestię. - Wszystko to, co widzę - odparł na wpół sennie, wygodniej wyciągając przed siebie nogi, co wzbudziło jeszcze wyższą falę regionalnego tsunami. Blake podobał mu się jako mężczyzna - nie chłopiec, nie przegięty artysta, nie francuzik w rajstopach; a im dłużej pozostawał poza ugładzonymi ramami szlachectwa, tym bardziej wpisywał się w gusta Wrighta, ceniącego niechlujny zarost i tańsze zamienniki sprowadzanej zza granicy wody kolońskiej. - A to, czego nie widzę...powiedzmy, że pół na pół. Czasem wkurwiasz mnie niemiłosiernie, a czasem nie mogę wyjść z podziwu nad twoim tokiem rozumowania, wiedzą i no...wszystkim, co składa się na ciebie - wyznał bez skrępowania, zapewne także dlatego, że Percy wywiesił białą flagę i przeniósł się na jego stronę wanny. Tak było łatwiej mówić do niego i słuchać wypowiadanych ochrypłym szeptem słów; Jaimie oparł się ciężko o brzeg wanny, śledząc wzrokiem krople wody, spływające po karku Percivala niżej, wzdłuż wyraźnego zagłębienia kręgosłupa. - Wolałbym, żebyś nie wyobrażał sobie teraz swojej ciotki - mruknął gdzieś na granicy bezgłośności, coraz bardziej senny, rozgrzany, rozleniwiony. Ból gdzieś zniknął, zapewne zbierając siły na to, by o poranku powrócić ze zdwojoną mocą, ale na razie bliskość gorącego ciała Percivala pozwalała mu po prostu odpocząć. Wsłuchać się w szum wiatru, trzask gałązek, wodę skapującą z krawędzi wanny na różnobarwne kafelki i w nierówne uderzenia psich pazurków o podłogę na korytarzu.
I w kolejne zdania Blake'a, początkowo nie mające wielkiego sensu. - Tutaj? - powtórzył lekko zdezorientowany, nie otwierając jednak na wpółprzymkniętych oczu, starając się nadążyć za tym, czym chciał się z nim podzielić Percy. Początkowo nie rozumiał, do czego brunet zmierzał, ale był zbyt zmęczony, by się spiąć, instynktownie przygotowując się na najgorsze - na wytknięcie mu błędów lub zaniedbań, na podkreślenie, że to tylko chwilowa ułuda szczęścia. W zamian pozwalał sobie po prostu płynąć z prądem jego słów - i prądem, który przeszył go całego, gdy w końcu pojął, co przyjaciel pragnie mu przekazać. O dziwo, wyznanie nie zabrzmiało ckliwie, nie raziło go, nie powodowało paniki ani skrajnego rozczulenia; Jaimie nie uciekał też wzrokiem, spoglądając na nieco odwróconą w jego stronę twarz smokologa.
- Wiem, Percy - powiedział tylko głębokim, spokojnym tonem, sennym, ale nie obojętnym. - I chyba zawsze to wiedziałem - dodał w zamyśleniu, odwzajemniając mocniejsze zaciśnięcie palców. Nie rozluźnił uścisku nawet po dłuższej chwili, nie wstydził się tej dłoni przy dłoni; chciał czuć puls w koniuszkach jego długich palców, chciał wpatrywać się w wodę skapującą z wilgotnych włosów i cień rzucany przez rzęsy na porośnięte coraz gęstszą szczeciną policzki, podkreślone arystokratycznymi wycięciami kości. Sam mówił szczerze; choć krzyczał, złościł się i wypominał, choć uznawał go za zdrajcę, choć cierpiał - podświadomie wiedział, że nawet w momentach, w których Percy wybierał kogoś innego, jego serce jeszcze ściślej wiązało się z nim. Ojciec, Isabelle, zaginiony brat, rodzina; respektował te wybory i choć się z nimi nie godził, pozwalał Percivalowi odejść. Decydować o sobie i własnej ścieżce. I sądził, że własnie to odróżniało go od innych osób w życiu szlachcica.
- Gdzieś przeczytałem, że nie kocha się za coś, tylko pomimo czegoś - odparł po dłuższej chwili ciszy, nie mogąc powstrzymać się od rozbawionego parsknięcia. Znów pozbawionego nawet odrobiny kpiny; Percy obnażył się przed nim równie mocno i doceniał to całym sobą. Zadziwiająco spokojny, pewny tego, co czuł. Drugą dłoń przeniósł na plecy bruneta, kreśląc na nich jakieś bliżej niesprecyzowane znaki, śledząc wystające kręgi, podkreślając łopatki. - Zginę, Percy. Pewnie prędzej ty później. Ty też - kontynuował tym samym tonem, ciepłym, statecznym, sennym; bez podniosłości, żalu czy heroizmu. Taka była kolej rzeczy; obydwoje złożyli przysięgi, choć odmienne w treści i okolicznościach, to z podobną ceną za wolność i spokojne życie, jakie mieli wywalczyć dla innych. - I żaden z nas nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Ale mogę ci obiecać, że dopóki będzie taka możliwość, chcę iść przez te ostatnie zakręty z tobą - zakończył, przechylając głowę w bok. Ciepła woda skraplała się na jego rzęsach i brodzie, kołysała do snu i do emocji, które w końcu pozwalał sobie w pełni poczuć. Na sekundę znów pochylił się nad nim, tym razem całując nieco posiniaczony bark, drażniąc wrażliwą skórę ostrym zarostem, po czym znów wsparł się o brzeg wanny, pozwalając sobie po prostu odpocząć; chłonąć to, co zostało w końcu wypowiedziane, tak, by nie mógł już wątpić w łączące ich uczucia. Tak proste i tak skomplikowane jednocześnie, pozbawione jednak - po tylu latach - lęku przed ubraniem ich w słowa.
| ztx2
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
łazienka
Szybka odpowiedź