sypialnia Bena
AutorWiadomość
Sypialnia
Właściwie jedyne w pełni wykończone pomieszczenie w domu. Ściany pokrywa drewniana boazeria, podłogę zaściełają trzy różne dywany, potwornie gryzące się kolorystycznie a nieproporcjonalnie maleńkie okna wychodzą prosto na las. Pokoik jest maleńki, składa się tylko z dużego łóżka, skrzypiącego przy każdym poruszeniu się, dwóch stoliczków i magicznie powiększonej szafy. Poduszki pachną dymem, prześcieradła przyciągają wzrok wypalonymi papierosami a kołdra wzbogacona jest o herbaciane ślady wylanej whisky. Nie ma tu miejsca na zbędne bibeloty ani na bałagan, więc jest to także - z przyczyn technicznych, a nie z powodu schludności Benjamina - najczystszy kąt domu. Przytulny, cichy, usytuowany na samym końcu pierwszego piętra, skryty za niepozornymi, obdrapanymi drzwiami.
| 17 maja
Dawno nie spał tak dobrze.
Głęboko, spokojnie, bez żadnych koszmarów, w których musiał własnymi rękami mordować swych przyjaciół, by stworzyć z ich trupów schody prowadzące do potrzebujących dzieci, uwięzionych gdzieś na szczycie góry spowitej szmaragdową mgłą. Bez wizji opowiadających historię o niemożliwych do wybaczenia błędach. Bez cisnących się do oczu łez, zalewających nieco za mocno wykrochmaloną poduszkę. Mięśnie rozluźniały się, powieki nie drżały, a Wright zalegał na wygodnym łóżku na wpół odkryty, z jedną ręką spuszczoną z krawędzi materaca na ziemię, drugą zaś przerzuconą przez ciepły bok Percivala. Powoli płynąc do brzegu rzeczywistości, nieświadomy, że ta postanowiła spłatać mu niezbyt wesołego figla. Gwarantując widowiskową pobudkę.
W pierwszej chwili myślał, że to część dziwacznego snu - bo skąd w chatce w środku lasu miałaby pojawić się Isabelle? W otoczeniu zagubionego, drewnianego domku nie odnalazł śladów bytowania ptactwa naśladującego głosy. Zresztą, nie miał czasu na rozważania: rozzłoszczony krzyk pewnej szlachcianki wyrwał go ze snu natychmiastowo i brutalnie, a Jaimie usiadł gwałtownie, uderzając przy tym głową o wiszącą nad łóżkiem półeczkę, zastawioną kubkami, książkami o smokach i wypełnionymi popielniczkami. - Psidwaczosynia mać - zaklął szpetnie, próbując zorientować się w sytuacji. Zaspany, zdezorientowany i nieco wystraszony potrzebował trzykrotnie więcej czasu, by połączyć ze sobą rozsypane wątki. Rozejrzał się nerwowo po sypialni, najpierw upewniając się, że znajdujący się obok niego mężczyzna to na pewno Percival - i że nic mu nie jest. Pierwsze oględziny nie wykazały żadnych zranień, ruszył więc wzrokiem dalej, w tym samym czasie sięgając po różdżkę. Ignorował rozsypany na łóżku popiół, rozlane resztki kawy, herbaty i ognistej, oraz wygiętą boleśnie książkę; zniszczenia były nieistotne wobec faktu, że w ich domu znajdowała się najwyraźniej lady Carrow. - Co do cholery.... - wyrzucił z siebie po sekundzie, finalnie lokalizując źródło podniesionego głosu, właśnie wchodzącego w najwyższe rejestry, zadając dość istotne pytanie. Co to jest Zakon Feniksa. Gdyby był w filozoficznym nastroju, rzuciłby, że sam chciałby wiedzieć, ale na razie poczuł ulgę, obserwując wrzeszczący list. Wyjec. Tylko wyjec, żadna inwazja byłych niedoszłych żon oraz matek dzieci, które za kilka lat miały zacząć przypominać z wyglądu ukochanego mężczyznę.
- O czym ona mówi - wychrypiał zaspanym głosem, mrugając gwałtownie, dopiero po dłuższej chwili orientując się, że półsiedzi z wyciągniętą przed siebie ręką, a w dłoni kurczowo zaciska różdżkę, celując nią w finalnie zamykający się kawałek pergaminu. Cisza, która zapanowała w sypialni po festiwalu zjadliwych, przejętych pokrzykiwań, wydawała się równie bolesna dla wrażliwych bębenków, co wycie psów. Zadziwiająco bezgłośnych i niewzruszonych: Kudłacz spał w najlepsze na progu sypialni, leniwie otwierając jedno oko, najwyraźniej oceniając korespondencyjne zagrożenie jako niewielkie. W odróżnieniu od Bena, poważnie wytrąconego z równowagi słowiczą melodią pretensji Isabelle. Jaimie powoli opuścił rękę, wolną dłonią przecierając rozespaną twarz z odciśniętym wzorkiem poduszki na czole. - Uszczypnij mnie - mruknął spomiędzy palców, obserwując swoją sowę, Smoka, dobijającego się do okna z pokaźnym pakunkiem prenumeraty gazetowej, przynoszonej z pobliskiego czarodziejskiego miasteczka raz na tydzień. Z pierwszego zwiniętego egzemplarza łypały na niego oczy Anthony'ego Macmillana, co tylko utwierdzało Wrighta w przekonaniu, że ciągle śpi. I że dopiero ostry dotyk Percivala wyciągnie go spod tafli omamów, pozwalając zacząć ten poranek znacznie przyjemniej i spokojniej.
Dawno nie spał tak dobrze.
Głęboko, spokojnie, bez żadnych koszmarów, w których musiał własnymi rękami mordować swych przyjaciół, by stworzyć z ich trupów schody prowadzące do potrzebujących dzieci, uwięzionych gdzieś na szczycie góry spowitej szmaragdową mgłą. Bez wizji opowiadających historię o niemożliwych do wybaczenia błędach. Bez cisnących się do oczu łez, zalewających nieco za mocno wykrochmaloną poduszkę. Mięśnie rozluźniały się, powieki nie drżały, a Wright zalegał na wygodnym łóżku na wpół odkryty, z jedną ręką spuszczoną z krawędzi materaca na ziemię, drugą zaś przerzuconą przez ciepły bok Percivala. Powoli płynąc do brzegu rzeczywistości, nieświadomy, że ta postanowiła spłatać mu niezbyt wesołego figla. Gwarantując widowiskową pobudkę.
W pierwszej chwili myślał, że to część dziwacznego snu - bo skąd w chatce w środku lasu miałaby pojawić się Isabelle? W otoczeniu zagubionego, drewnianego domku nie odnalazł śladów bytowania ptactwa naśladującego głosy. Zresztą, nie miał czasu na rozważania: rozzłoszczony krzyk pewnej szlachcianki wyrwał go ze snu natychmiastowo i brutalnie, a Jaimie usiadł gwałtownie, uderzając przy tym głową o wiszącą nad łóżkiem półeczkę, zastawioną kubkami, książkami o smokach i wypełnionymi popielniczkami. - Psidwaczosynia mać - zaklął szpetnie, próbując zorientować się w sytuacji. Zaspany, zdezorientowany i nieco wystraszony potrzebował trzykrotnie więcej czasu, by połączyć ze sobą rozsypane wątki. Rozejrzał się nerwowo po sypialni, najpierw upewniając się, że znajdujący się obok niego mężczyzna to na pewno Percival - i że nic mu nie jest. Pierwsze oględziny nie wykazały żadnych zranień, ruszył więc wzrokiem dalej, w tym samym czasie sięgając po różdżkę. Ignorował rozsypany na łóżku popiół, rozlane resztki kawy, herbaty i ognistej, oraz wygiętą boleśnie książkę; zniszczenia były nieistotne wobec faktu, że w ich domu znajdowała się najwyraźniej lady Carrow. - Co do cholery.... - wyrzucił z siebie po sekundzie, finalnie lokalizując źródło podniesionego głosu, właśnie wchodzącego w najwyższe rejestry, zadając dość istotne pytanie. Co to jest Zakon Feniksa. Gdyby był w filozoficznym nastroju, rzuciłby, że sam chciałby wiedzieć, ale na razie poczuł ulgę, obserwując wrzeszczący list. Wyjec. Tylko wyjec, żadna inwazja byłych niedoszłych żon oraz matek dzieci, które za kilka lat miały zacząć przypominać z wyglądu ukochanego mężczyznę.
- O czym ona mówi - wychrypiał zaspanym głosem, mrugając gwałtownie, dopiero po dłuższej chwili orientując się, że półsiedzi z wyciągniętą przed siebie ręką, a w dłoni kurczowo zaciska różdżkę, celując nią w finalnie zamykający się kawałek pergaminu. Cisza, która zapanowała w sypialni po festiwalu zjadliwych, przejętych pokrzykiwań, wydawała się równie bolesna dla wrażliwych bębenków, co wycie psów. Zadziwiająco bezgłośnych i niewzruszonych: Kudłacz spał w najlepsze na progu sypialni, leniwie otwierając jedno oko, najwyraźniej oceniając korespondencyjne zagrożenie jako niewielkie. W odróżnieniu od Bena, poważnie wytrąconego z równowagi słowiczą melodią pretensji Isabelle. Jaimie powoli opuścił rękę, wolną dłonią przecierając rozespaną twarz z odciśniętym wzorkiem poduszki na czole. - Uszczypnij mnie - mruknął spomiędzy palców, obserwując swoją sowę, Smoka, dobijającego się do okna z pokaźnym pakunkiem prenumeraty gazetowej, przynoszonej z pobliskiego czarodziejskiego miasteczka raz na tydzień. Z pierwszego zwiniętego egzemplarza łypały na niego oczy Anthony'ego Macmillana, co tylko utwierdzało Wrighta w przekonaniu, że ciągle śpi. I że dopiero ostry dotyk Percivala wyciągnie go spod tafli omamów, pozwalając zacząć ten poranek znacznie przyjemniej i spokojniej.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
O dziwo, to nie podniesiony głos Isabelle wyrwał go brutalnie ze snu.
Pierwszym bodźcem, jaki zdołał przedrzeć się przez odrealnioną rzeczywistość – pełną smoków, za którymi biegł, mimo pieczenia w zmęczonych płucach za nic nie mogąc ich dogonić, by finalnie zamiast do smoczego legowiska trafić prosto w sam środek wiecu debatujących ze sobą po francusku olbrzymów – był głośny huk, swoje źródło mający gdzieś nad jego głową. Coś drobnego posypało się na jego twarz, i kiedy podniósł spojrzenie w górę, zobaczył, że były to fragmenty kruszącej się skały – tej samej, po której od parunastu minut się wspinał, próbując dotrzeć na szczyt pionowego klifu. Chcąc uchylić się przed nimi, w pierwszym odruchu spróbował złapać za podtrzymującą go dotąd linę – ale ta zniknęła, jakby rozpłynąwszy się w powietrzu; zaczął więc spadać, mając wściekle rękami i nogami, i dopiero tuż przed samym upadkiem jego ciało – to wciąż tkwiące w realnym świecie – szarpnęło się na tyle mocno, że dłoń uderzyła w ścianę nad łóżkiem, budząc go ze snu.
Pierwsze słowa Isabelle dotarły do niego zanim jeszcze umysł w pełni powrócił do rzeczywistości, trafiając w przerwę między warstwami oddzielającymi jawę od sennych urojeń; czując miękką poduszkę pod głową i słysząc znajomy głos, jednocześnie bliski, jak i dobiegający jakby z oddali, nabrał irracjonalnego przekonania, że znajduje się w Ashfield Manor; nie wiedział co prawda, co w rodowej rezydencji Nottów robił Benjamin, którego przekleństwa również przedostały się przez gęstą, otaczającą jego ośrodek myślenia watę, ale jeszcze nie dotarł do stanu przytomności wystarczająco jasnej, by zacząć zadawać logiczne pytania. Zamiast tego podjął skazaną na porażkę próbę zakopania się głębiej w ciepłą pościel, wykrzywiając twarz w niezadowoleniu. – Powiedz Isabelle, że zaraz przyjdę, na pewno nie spóźnimy się na festiwal – powiedział, głosem co prawda odrobinę jeszcze zniekształconym, ale zaskakująco pewnym, jakby wypowiedziane przez niego zdanie nie było ani trochę pozbawione sensu.
Tym, co ostatecznie kazało mu się podnieść i sprawdzić, o co chodziło w tym całym rabanie, były słowa, które z ust jego żony zdecydowanie nie powinny były paść. Co to jest Zakon Feniksa? Coś lodowatego zacisnęło się w jego żołądku, wreszcie zmuszając go do otworzenia oczu; przekręcił się na plecy, a zaraz potem chwiejnie usiadł na łóżku, odsuwając z twarzy włosy sterczące w komicznym nieładzie (były jeszcze wilgotne, kiedy poprzedniego wieczoru kładł się spać). Coś łaskoczącego i kruchego zsypało się z jego twarzy, a gdy przeniósł spojrzenie w dół, zobaczył opróżnioną zawartość przepełnionej popielniczki. A więc nie fragmenty skały. Ani nie Ashfield Manor; podniósł wzrok, żeby zatrzymać go na sylwetce mężczyzny, siedzącego tuż obok – z różdżką skierowaną na wywrzaskujący z siebie kolejne słowa list. Coś kliknęło w jego umyśle. – Skąd Isabelle wie o Zakonie Feniksa? – zapytał prawie konwersacyjnie, przenosząc spojrzenie na Benjamina, jakby się spodziewał, że to właśnie on powinien być w stanie udzielić mu tej informacji. Zaraz potem jego uwagę ściągnęło charakterystyczne stukanie o okno; tuż za szybą skrzydłami niecierpliwie machał Smok, domagając się wpuszczenia go do domu. – A może po prostu pójdziemy spać dalej – zaproponował zmęczonym głosem w odpowiedzi na prośbę Bena. Nie widział co prawda jeszcze, co znajdowało się w przywiązanej do nóżki sowy przesyłce, ale po krzykliwym preludium, jakiego właśnie byli świadkami, domyślał się, że nie było to nic przyjemnego. Dopóki jednak pozostawało poza ich zasięgiem, za ścianą bezpiecznej przystani, mogli udawać, że wcale nie istniało – a przynajmniej taka perspektywa, choć niezbyt rozsądna, wydała mu się przez moment niemożliwie wręcz kusząca.
Zamiast opaść na poduszki, przerzucił jednak nogi przez brzeg łóżka, częściowo po omacku odnajdując odrzucone na podłogę spodnie. Naciągnął je niedbale, jeszcze w trakcie obchodzenia pokoju przyciągając ciaśniej wszyte wokół pasa sznurki. Przez moment siłował się z zacinającą się okiennicą, by sekundę później zostać pacniętym w odsłonięte ramię przez opierzone skrzydło; Smok przeleciał majestatycznie tuż obok niego, zrzucając zwitek gazet na łóżko i przysiadając na nocnej szafce, najwyraźniej niezwykle dumny z siebie. Percival nie patrzył jednak na sowę; jego spojrzenie zatrzymało się na pakunku, którzy przyniosła, w trakcie upadku rozrzuconego po pościeli; z jednej z fotografii, opisanej jakąś horrendalnie wysoką kwotą, spoglądała na niego Hannah. – O ja pierdolę – mruknął, przenosząc wzrok dalej, ale bojąc się sięgnąć po resztę gazety, przeczuwając, co znajdzie w środku. Mówiło mu o tym świeże jeszcze wspomnienie wywrzaskującego wyzwiska wyjca od Isabelle.
Pierwszym bodźcem, jaki zdołał przedrzeć się przez odrealnioną rzeczywistość – pełną smoków, za którymi biegł, mimo pieczenia w zmęczonych płucach za nic nie mogąc ich dogonić, by finalnie zamiast do smoczego legowiska trafić prosto w sam środek wiecu debatujących ze sobą po francusku olbrzymów – był głośny huk, swoje źródło mający gdzieś nad jego głową. Coś drobnego posypało się na jego twarz, i kiedy podniósł spojrzenie w górę, zobaczył, że były to fragmenty kruszącej się skały – tej samej, po której od parunastu minut się wspinał, próbując dotrzeć na szczyt pionowego klifu. Chcąc uchylić się przed nimi, w pierwszym odruchu spróbował złapać za podtrzymującą go dotąd linę – ale ta zniknęła, jakby rozpłynąwszy się w powietrzu; zaczął więc spadać, mając wściekle rękami i nogami, i dopiero tuż przed samym upadkiem jego ciało – to wciąż tkwiące w realnym świecie – szarpnęło się na tyle mocno, że dłoń uderzyła w ścianę nad łóżkiem, budząc go ze snu.
Pierwsze słowa Isabelle dotarły do niego zanim jeszcze umysł w pełni powrócił do rzeczywistości, trafiając w przerwę między warstwami oddzielającymi jawę od sennych urojeń; czując miękką poduszkę pod głową i słysząc znajomy głos, jednocześnie bliski, jak i dobiegający jakby z oddali, nabrał irracjonalnego przekonania, że znajduje się w Ashfield Manor; nie wiedział co prawda, co w rodowej rezydencji Nottów robił Benjamin, którego przekleństwa również przedostały się przez gęstą, otaczającą jego ośrodek myślenia watę, ale jeszcze nie dotarł do stanu przytomności wystarczająco jasnej, by zacząć zadawać logiczne pytania. Zamiast tego podjął skazaną na porażkę próbę zakopania się głębiej w ciepłą pościel, wykrzywiając twarz w niezadowoleniu. – Powiedz Isabelle, że zaraz przyjdę, na pewno nie spóźnimy się na festiwal – powiedział, głosem co prawda odrobinę jeszcze zniekształconym, ale zaskakująco pewnym, jakby wypowiedziane przez niego zdanie nie było ani trochę pozbawione sensu.
Tym, co ostatecznie kazało mu się podnieść i sprawdzić, o co chodziło w tym całym rabanie, były słowa, które z ust jego żony zdecydowanie nie powinny były paść. Co to jest Zakon Feniksa? Coś lodowatego zacisnęło się w jego żołądku, wreszcie zmuszając go do otworzenia oczu; przekręcił się na plecy, a zaraz potem chwiejnie usiadł na łóżku, odsuwając z twarzy włosy sterczące w komicznym nieładzie (były jeszcze wilgotne, kiedy poprzedniego wieczoru kładł się spać). Coś łaskoczącego i kruchego zsypało się z jego twarzy, a gdy przeniósł spojrzenie w dół, zobaczył opróżnioną zawartość przepełnionej popielniczki. A więc nie fragmenty skały. Ani nie Ashfield Manor; podniósł wzrok, żeby zatrzymać go na sylwetce mężczyzny, siedzącego tuż obok – z różdżką skierowaną na wywrzaskujący z siebie kolejne słowa list. Coś kliknęło w jego umyśle. – Skąd Isabelle wie o Zakonie Feniksa? – zapytał prawie konwersacyjnie, przenosząc spojrzenie na Benjamina, jakby się spodziewał, że to właśnie on powinien być w stanie udzielić mu tej informacji. Zaraz potem jego uwagę ściągnęło charakterystyczne stukanie o okno; tuż za szybą skrzydłami niecierpliwie machał Smok, domagając się wpuszczenia go do domu. – A może po prostu pójdziemy spać dalej – zaproponował zmęczonym głosem w odpowiedzi na prośbę Bena. Nie widział co prawda jeszcze, co znajdowało się w przywiązanej do nóżki sowy przesyłce, ale po krzykliwym preludium, jakiego właśnie byli świadkami, domyślał się, że nie było to nic przyjemnego. Dopóki jednak pozostawało poza ich zasięgiem, za ścianą bezpiecznej przystani, mogli udawać, że wcale nie istniało – a przynajmniej taka perspektywa, choć niezbyt rozsądna, wydała mu się przez moment niemożliwie wręcz kusząca.
Zamiast opaść na poduszki, przerzucił jednak nogi przez brzeg łóżka, częściowo po omacku odnajdując odrzucone na podłogę spodnie. Naciągnął je niedbale, jeszcze w trakcie obchodzenia pokoju przyciągając ciaśniej wszyte wokół pasa sznurki. Przez moment siłował się z zacinającą się okiennicą, by sekundę później zostać pacniętym w odsłonięte ramię przez opierzone skrzydło; Smok przeleciał majestatycznie tuż obok niego, zrzucając zwitek gazet na łóżko i przysiadając na nocnej szafce, najwyraźniej niezwykle dumny z siebie. Percival nie patrzył jednak na sowę; jego spojrzenie zatrzymało się na pakunku, którzy przyniosła, w trakcie upadku rozrzuconego po pościeli; z jednej z fotografii, opisanej jakąś horrendalnie wysoką kwotą, spoglądała na niego Hannah. – O ja pierdolę – mruknął, przenosząc wzrok dalej, ale bojąc się sięgnąć po resztę gazety, przeczuwając, co znajdzie w środku. Mówiło mu o tym świeże jeszcze wspomnienie wywrzaskującego wyzwiska wyjca od Isabelle.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zakopujący się w pościeli Percival, niechętny do starcia z nowym dniem, zazwyczaj wywoływał w Benjaminie dziwny napływ czułości - często przyłapywał się na tym, że obserwuje go w tym półśnie, o dziwo nie tylko dlatego, by samczo pozachwycać się odkrytą linią umięśnionego uda, pośladków i pleców. Zalewające go na ten widok ciepło miało sporo wspólnego z pożądaniem, ale pod liżącym go od środka płomieniem skrzyło się coś jeszcze, specyficzna mieszanka ulgi, niedowierzania i satysfakcji. Ile razy wyobrażał sobie takie poranki? Od ilu lat snuł niedorzeczne wizje, początkowo pełne nadziei, potem goryczy i żalu za tym, co utracone, by finalnie móc obserwować, jak zmieniają się w rzeczywistość? W prostą codzienność o smaku porannej kawy, wypijanej jeszcze w wykrochmalonych pościelach, z podświadomym rytuałem uderzania własną stopą w łydkę drzemiącego Percivala, by upewnić się, że posiadacz rozczochranej czupryny jest realny. Gwałtowne okrzyki Isabelle zepsuły podobną aurę beztroskiej pobudki, a mocne uderzenie w głowę nie poprawiało mentalnej sytuacji Bena, który z niezbyt rozgarniętą miną przesuwał wzrokiem od pomarszczonego pergaminu do wystających spod kołdry kosmyków Blake'a, odmawiającego współpracy przy bronieniu ich sypialni przed korespondencyjnym najeźdźcą.
Ba, wręcz sugerował, że z owym agresorem gdzieś się wybiera. Na festiwal. Cudownie. Jaimie otrzeźwiał całkowicie w kilka sekund. - Jasne, powiem. Przekazać coś jeszcze? Że ma nie ubierać niewymownych dolnych, żebyście mogli doskonale się bawić na festiwalu? - zagadnął poirytowany, a opuszczający go lęk - nikt im realnie nie zagrażał, nikt nie włamał się do ich domu, nikt nie napadł ich we śnie, wszystko było dobrze - znajdował ujście także w poddenerwowaniu beztroską, z jaką lady Carrow znajdowała drogę do ich życia. I najwidoczniej ciągle pojawiała się w snach Percy'ego. I na jawie, na razie tylko głosem, ale kto wie, co wydarzy się dalej? Zaspany, obolały i wystraszony Ben zamiast typowej, prostolinijnej beztroski, reagował więc ponuro, z urazą i zazdrością, do jakiej oczywiście nigdy by się nie przyznał. Zamiast tego łypał podejrzliwie na wyłaniającego się finalnie zza kołdry bruneta. - To chyba ja powinienem zadać to pytanie. Mąż chyba wie takie rzeczy? - sarknął jeszcze, urażony, rozmasowując uderzoną potylicę i przy okazji czyniąc jeszcze większe szkody na bujnych, czarnych lokach, roznosząc po nich rozsypany wokół popiół, przez co w ciągu kilku chwil zamienił się w swoją niemal siwowłosą wersję. Naburmuszenie odejmowało mu jednak lat, a wykrzywiona twarz nieco rozpogodziła się na widok wysuwającego się z łóżka nagiego mężczyzny. - Po co ci spodnie w takim razie? - mruknął pod nosem. Gdyby nie na wpół senne wspomnienie Isabelle, na pewno ochoczo przystałby na taką ucieczkę przed resztą przykrych wiadomości, ale urażona męska duma oraz galopująca wyobraźnia, podpowiadająca, że ich zmieniająca wszystko rozmowa na Festiwalu Lata mogła dziać się kilka chwil po upojnych chwilach młodego małżeństwa, uniemożliwiała wyrażenie zgody. Kontemplacje męskich pośladków już nie; Jaimie zdekoncentrował się na moment, ale szelest skrzydeł Smoka, posłusznie przekazującego najnowsze wieści z frontu, przesunął jego uwagę na porzucone na łóżku gazety. W tym informacje z obozu wroga. Walczący Mag pod wpływem upuszczenia z wysokości rozsypał kartki na bok, obnażając przeróżne zdjęcia, głównie - znajome. Siedzący ciągle w pieleszach Ben na razie nie dostrzegł Hannah, łaskawie skonfrontowany najpierw ze swoją, skromną osobą, uwiecznioną na liście gończym. Podniósł stronicę i zmrużył oczy.
- Nie wyszłem tak źle - burknął, dalej nieco obrażony, uznając przekleństwo Percy'ego za komentarz do swej prezencji, po czym odsunął od siebie gazetę na odległość ramion, chcąc ocenić własną prezencję z dystansu. No, naprawdę nie było źle, ba, było dobrze. Mało uśmiechu, włosy nie czesane od jakichś dwóch miesięcy, ale poza tym - skromnie oceniał się jako przystojnego czarodzieja. Na Merlina, w końcu od otrzymania statuetki Najbardziej Czarującego Uśmiechu nie minęła nawet dekada. - Ty też nie. Do kogo się tak uśmiechałeś, co? Łojąc niedorzecznie drogie Toujerue Pure - żachnął się, zerkając na podobiznę Percivala, ale z każdym kolejnym mrugnięciem na wpół senne, na wpół obrażone dąsy opuszczały go, pozostawiając czysty niepokój. Poszukiwany żywy lub martwy, zbrodniarz, niebezpieczny członek Zakonu Feniksa, przeciwnik rządu; nadrukowane słowa zlewały się w jeden harmider, sprawiając, że Wright zapomniał języka w nieogolonej gębie. Przyglądając się rozłożonej na skołtunionej pościeli galerii swoich przyjaciół, za których głowy wyznaczono niebotycznie wysokie nagrody.
Ba, wręcz sugerował, że z owym agresorem gdzieś się wybiera. Na festiwal. Cudownie. Jaimie otrzeźwiał całkowicie w kilka sekund. - Jasne, powiem. Przekazać coś jeszcze? Że ma nie ubierać niewymownych dolnych, żebyście mogli doskonale się bawić na festiwalu? - zagadnął poirytowany, a opuszczający go lęk - nikt im realnie nie zagrażał, nikt nie włamał się do ich domu, nikt nie napadł ich we śnie, wszystko było dobrze - znajdował ujście także w poddenerwowaniu beztroską, z jaką lady Carrow znajdowała drogę do ich życia. I najwidoczniej ciągle pojawiała się w snach Percy'ego. I na jawie, na razie tylko głosem, ale kto wie, co wydarzy się dalej? Zaspany, obolały i wystraszony Ben zamiast typowej, prostolinijnej beztroski, reagował więc ponuro, z urazą i zazdrością, do jakiej oczywiście nigdy by się nie przyznał. Zamiast tego łypał podejrzliwie na wyłaniającego się finalnie zza kołdry bruneta. - To chyba ja powinienem zadać to pytanie. Mąż chyba wie takie rzeczy? - sarknął jeszcze, urażony, rozmasowując uderzoną potylicę i przy okazji czyniąc jeszcze większe szkody na bujnych, czarnych lokach, roznosząc po nich rozsypany wokół popiół, przez co w ciągu kilku chwil zamienił się w swoją niemal siwowłosą wersję. Naburmuszenie odejmowało mu jednak lat, a wykrzywiona twarz nieco rozpogodziła się na widok wysuwającego się z łóżka nagiego mężczyzny. - Po co ci spodnie w takim razie? - mruknął pod nosem. Gdyby nie na wpół senne wspomnienie Isabelle, na pewno ochoczo przystałby na taką ucieczkę przed resztą przykrych wiadomości, ale urażona męska duma oraz galopująca wyobraźnia, podpowiadająca, że ich zmieniająca wszystko rozmowa na Festiwalu Lata mogła dziać się kilka chwil po upojnych chwilach młodego małżeństwa, uniemożliwiała wyrażenie zgody. Kontemplacje męskich pośladków już nie; Jaimie zdekoncentrował się na moment, ale szelest skrzydeł Smoka, posłusznie przekazującego najnowsze wieści z frontu, przesunął jego uwagę na porzucone na łóżku gazety. W tym informacje z obozu wroga. Walczący Mag pod wpływem upuszczenia z wysokości rozsypał kartki na bok, obnażając przeróżne zdjęcia, głównie - znajome. Siedzący ciągle w pieleszach Ben na razie nie dostrzegł Hannah, łaskawie skonfrontowany najpierw ze swoją, skromną osobą, uwiecznioną na liście gończym. Podniósł stronicę i zmrużył oczy.
- Nie wyszłem tak źle - burknął, dalej nieco obrażony, uznając przekleństwo Percy'ego za komentarz do swej prezencji, po czym odsunął od siebie gazetę na odległość ramion, chcąc ocenić własną prezencję z dystansu. No, naprawdę nie było źle, ba, było dobrze. Mało uśmiechu, włosy nie czesane od jakichś dwóch miesięcy, ale poza tym - skromnie oceniał się jako przystojnego czarodzieja. Na Merlina, w końcu od otrzymania statuetki Najbardziej Czarującego Uśmiechu nie minęła nawet dekada. - Ty też nie. Do kogo się tak uśmiechałeś, co? Łojąc niedorzecznie drogie Toujerue Pure - żachnął się, zerkając na podobiznę Percivala, ale z każdym kolejnym mrugnięciem na wpół senne, na wpół obrażone dąsy opuszczały go, pozostawiając czysty niepokój. Poszukiwany żywy lub martwy, zbrodniarz, niebezpieczny członek Zakonu Feniksa, przeciwnik rządu; nadrukowane słowa zlewały się w jeden harmider, sprawiając, że Wright zapomniał języka w nieogolonej gębie. Przyglądając się rozłożonej na skołtunionej pościeli galerii swoich przyjaciół, za których głowy wyznaczono niebotycznie wysokie nagrody.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To zdecydowanie nie był sposób, w jaki lubił być wyciągany ze snu: nagły i niespodziewany, zbyt gwałtownie wyszarpujący go z sennej krainy tkanych przez umysł wyobrażeń, i wpychający brutalnie w rzeczywistość niezrozumiałą, dezorientującą i pozbawioną jakiegokolwiek sensu. Wczesne poranki już i tak nie zwykły należeć do jego ulubionych pór dnia – nie znosił zrywać się skoro świt, zawsze starając się ukraść dla siebie cenne, spędzone w cieple pościeli minuty – a chociaż odkąd zamieszkał razem z Benjaminem, znosił konieczność rozstania się z błogą nicością zdecydowanie lepiej, niejednokrotnie uznając czekającą na niego jawę za przyjemniejszą od nierealnego snu, to w dalszym ciągu nic nie psuło mu humoru tak bardzo, jak metaforyczny, lodowaty prysznic złych wiadomości, wylewający się wprost na jego nie do końca rozbudzoną jeszcze głowę.
Wzmocniony dodatkowo podlanymi irytacją słowami Bena, składającymi się na zdanie, którego kompletnie nie zrozumiał – nieświadomy niczego, co jeszcze pół minuty wcześniej wymruczał w pozbawionym świadomości półśnie. – Co ty bredzisz, jaki znowu festiwal? – zapytał, przenosząc spojrzenie z wydającego ostatnie wysokie tony listu, na profil siedzącego obok niego mężczyzny – dopiero teraz po raz pierwszy od przebudzenia przesuwając bezwiednie wzrokiem po rozczochranych (przysypanych popiołem?) włosach, obnażonym torsie, odsłoniętym częściowo udzie; serce zadudniło głośniej w jego klatce piersiowej, na kilka sekund porządnie go dekoncentrując, choć głos Isabelle, zestawiony z tym niewątpliwie imponującym widokiem, bardzo szybko go otrzeźwił, dodatkowo wywołując trudny do uchwycenia dyskomfort. W pewnym stopniu czuł się jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku, co nie miało absolutnie żadnego racjonalnego wytłumaczenia: bo ani nie zrobił niczego złego (a przynajmniej nie na swoje na nowo ustalone standardy), ani nikt go na niczym nie przyłapał.
Potrząsnął krótko głową, zupełnie jakby odganiał muchę; coś w sposobie, w jaki Jaimie wypowiedział słowo mąż, kazało mu wywrócić teatralnie oczami. – Nie powiedziałem jej przecież o Zakonie – zaznaczył, mimo wszystko uznając tę kwestię za dosyć istotną; bo jeśli nie on – to kto? Jego myśli niemal automatycznie pomknęły w stronę Rycerzy Walpurgii, zepchnął je jednak stanowczo poza krawędź świadomości; nie miał zamiaru niepotrzebnie się nakręcać – a przynajmniej nie planował robić tego przed ustaleniem podstawowych faktów. Z tą właśnie myślą sięgnął po spodnie, podejrzewając, że plik gazet niesiony przez Smoka zwierał co najmniej kilka odpowiedzi na pytania wiszące w (nagle dziwnie wystudzonej) przestrzeni sypialni, ale słysząc wypowiedziane obrażonym tonem pytanie Bena, odwrócił się jeszcze w jego stronę. – Bo zimno mi się zrobiło od tych twoich dąsów – odpowiedział, tonem, który w zwyczajnych okolicznościach balansowałby na pograniczu ironii i słabo skrywanej czułości – ale jakieś nieokreślone jeszcze podenerwowanie sprawiło, że nawet on słyszał kryjące się między sylabami napięcie.
Mimo wszystko nachylił się jeszcze w stronę wciąż częściowo zagrzebanego w pościeli mężczyzny, żeby na krótko przycisnąć wargi do odsłoniętego miejsca gdzieś w połowie drogi między uchem, a krawędzią żuchwy, z jednej strony z premedytacją kradnąc dla siebie skrawki odebranej dziś zbyt szybko bliskości – a z drugiej próbując mu milcząco przekazać, że cokolwiek czekało na nich za zamkniętą jeszcze szybą, mieli sobie z tym poradzić. Być może trochę sam starał się co do tego przekonać, powtarzając sobie w myślach, że na pewno nie było tak źle – nawet, kiedy najnowszy numer Walczącego Maga wylądował już na pofałdowanej kołdrze, i nawet gdy z jednego z listów gończych (musiał powtórzyć ten zestaw wyrazów kilkakrotnie w przestrzeni swojego umysłu, żeby w pełni zrozumieć, że w istocie właśnie na to patrzył) zamrugała do niego twarz Benjamina. Zdającego się być przejętym całą tą sytuacją w stopniu równie niewielkim, co jego pełnowymiarowy odpowiednik, oceniający jakość i korzystność własnego ujęcia tak, jakby to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie.
Wyglądało na to, że teraz nadeszła pora Percivala na zakropienie swoich słów goryczą. – Zapewne do Perseusa Avery’ego, bo to zdjęcie z jego ślubu – odpowiedział z przesączającą się przez głoski ironią, celowo przywołując nazwisko Śmierciożercy, być może chcąc skłonić Bena, żeby spojrzał na to wszystko poważniej, a może zwyczajnie dając w ten sposób ujście własnemu strachowi – zaczynającemu gromadzić się gdzieś za ścianą żeber i przesączać powoli przez pozostałe tkanki. Bał się momentu, kiedy dotrze do niego, że to wszystko było realne – i że jego własna podobizna nie została umieszczona po raz kolejny na zadrukowanych plotkami stronach Czarownicy, a na plakacie nawołującym do jego schwytania. W postaci żywej lub martwej. Przysiadł nieco sztywno na brzegu łóżka, starając się opanować nagłe uczucie osaczenia. – Chcą, żeby wszyscy nas obwiniali za to, co się dzieje – mruknął z niedowierzaniem; złość i gniew nie zdążyły się jeszcze rozbudzić, na razie wstrzymywane pierwszym zaskoczeniem. Sięgnął do arkuszy, rozkładając je po kolei, i czując, jak na widok twarzy Lucindy, tworząca się w jego żołądku kula lęku pęcznieje coraz bardziej.
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo gdzieś za jego plecami znów rozległ się szelest; odwrócił się akurat w porę, by zdołać uchylić się przed kolejną sową, wlatującą przez wciąż otwarte okno, żeby rzucić na kolana Jaimiego charakterystyczną kopertę, której rogi zaczynały się już powoli dymić. – Lepiej go otwórz, zanim wypali dziurę w pościeli – powiedział, odruchowo przekręcając głowę i mrużąc oczy w nieudanej próbie odczytania nazwiska nadawcy.
Wzmocniony dodatkowo podlanymi irytacją słowami Bena, składającymi się na zdanie, którego kompletnie nie zrozumiał – nieświadomy niczego, co jeszcze pół minuty wcześniej wymruczał w pozbawionym świadomości półśnie. – Co ty bredzisz, jaki znowu festiwal? – zapytał, przenosząc spojrzenie z wydającego ostatnie wysokie tony listu, na profil siedzącego obok niego mężczyzny – dopiero teraz po raz pierwszy od przebudzenia przesuwając bezwiednie wzrokiem po rozczochranych (przysypanych popiołem?) włosach, obnażonym torsie, odsłoniętym częściowo udzie; serce zadudniło głośniej w jego klatce piersiowej, na kilka sekund porządnie go dekoncentrując, choć głos Isabelle, zestawiony z tym niewątpliwie imponującym widokiem, bardzo szybko go otrzeźwił, dodatkowo wywołując trudny do uchwycenia dyskomfort. W pewnym stopniu czuł się jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku, co nie miało absolutnie żadnego racjonalnego wytłumaczenia: bo ani nie zrobił niczego złego (a przynajmniej nie na swoje na nowo ustalone standardy), ani nikt go na niczym nie przyłapał.
Potrząsnął krótko głową, zupełnie jakby odganiał muchę; coś w sposobie, w jaki Jaimie wypowiedział słowo mąż, kazało mu wywrócić teatralnie oczami. – Nie powiedziałem jej przecież o Zakonie – zaznaczył, mimo wszystko uznając tę kwestię za dosyć istotną; bo jeśli nie on – to kto? Jego myśli niemal automatycznie pomknęły w stronę Rycerzy Walpurgii, zepchnął je jednak stanowczo poza krawędź świadomości; nie miał zamiaru niepotrzebnie się nakręcać – a przynajmniej nie planował robić tego przed ustaleniem podstawowych faktów. Z tą właśnie myślą sięgnął po spodnie, podejrzewając, że plik gazet niesiony przez Smoka zwierał co najmniej kilka odpowiedzi na pytania wiszące w (nagle dziwnie wystudzonej) przestrzeni sypialni, ale słysząc wypowiedziane obrażonym tonem pytanie Bena, odwrócił się jeszcze w jego stronę. – Bo zimno mi się zrobiło od tych twoich dąsów – odpowiedział, tonem, który w zwyczajnych okolicznościach balansowałby na pograniczu ironii i słabo skrywanej czułości – ale jakieś nieokreślone jeszcze podenerwowanie sprawiło, że nawet on słyszał kryjące się między sylabami napięcie.
Mimo wszystko nachylił się jeszcze w stronę wciąż częściowo zagrzebanego w pościeli mężczyzny, żeby na krótko przycisnąć wargi do odsłoniętego miejsca gdzieś w połowie drogi między uchem, a krawędzią żuchwy, z jednej strony z premedytacją kradnąc dla siebie skrawki odebranej dziś zbyt szybko bliskości – a z drugiej próbując mu milcząco przekazać, że cokolwiek czekało na nich za zamkniętą jeszcze szybą, mieli sobie z tym poradzić. Być może trochę sam starał się co do tego przekonać, powtarzając sobie w myślach, że na pewno nie było tak źle – nawet, kiedy najnowszy numer Walczącego Maga wylądował już na pofałdowanej kołdrze, i nawet gdy z jednego z listów gończych (musiał powtórzyć ten zestaw wyrazów kilkakrotnie w przestrzeni swojego umysłu, żeby w pełni zrozumieć, że w istocie właśnie na to patrzył) zamrugała do niego twarz Benjamina. Zdającego się być przejętym całą tą sytuacją w stopniu równie niewielkim, co jego pełnowymiarowy odpowiednik, oceniający jakość i korzystność własnego ujęcia tak, jakby to w ogóle miało jakiekolwiek znaczenie.
Wyglądało na to, że teraz nadeszła pora Percivala na zakropienie swoich słów goryczą. – Zapewne do Perseusa Avery’ego, bo to zdjęcie z jego ślubu – odpowiedział z przesączającą się przez głoski ironią, celowo przywołując nazwisko Śmierciożercy, być może chcąc skłonić Bena, żeby spojrzał na to wszystko poważniej, a może zwyczajnie dając w ten sposób ujście własnemu strachowi – zaczynającemu gromadzić się gdzieś za ścianą żeber i przesączać powoli przez pozostałe tkanki. Bał się momentu, kiedy dotrze do niego, że to wszystko było realne – i że jego własna podobizna nie została umieszczona po raz kolejny na zadrukowanych plotkami stronach Czarownicy, a na plakacie nawołującym do jego schwytania. W postaci żywej lub martwej. Przysiadł nieco sztywno na brzegu łóżka, starając się opanować nagłe uczucie osaczenia. – Chcą, żeby wszyscy nas obwiniali za to, co się dzieje – mruknął z niedowierzaniem; złość i gniew nie zdążyły się jeszcze rozbudzić, na razie wstrzymywane pierwszym zaskoczeniem. Sięgnął do arkuszy, rozkładając je po kolei, i czując, jak na widok twarzy Lucindy, tworząca się w jego żołądku kula lęku pęcznieje coraz bardziej.
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, bo gdzieś za jego plecami znów rozległ się szelest; odwrócił się akurat w porę, by zdołać uchylić się przed kolejną sową, wlatującą przez wciąż otwarte okno, żeby rzucić na kolana Jaimiego charakterystyczną kopertę, której rogi zaczynały się już powoli dymić. – Lepiej go otwórz, zanim wypali dziurę w pościeli – powiedział, odruchowo przekręcając głowę i mrużąc oczy w nieudanej próbie odczytania nazwiska nadawcy.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ben ledwie powstrzymał się od sarkastycznego powtórzenia pytania Percivala przesadnym, egzaltowanym tonem, bo choć uważał parodiowanie za najwyższą formę retorycznej sztuki, to gdy stawał się zazdrosny, wcale nie było mu do śmiechu. Wykrzywił tylko bardziej usta, uniósł krzaczastą brew, która jako jedyna oparła się popiołom i prychnął, a potężny chuch wzbudził kolejną szarą chmurkę, usypującą się z potwornie rozczochranych włosów. - Chyba co ty bredzisz, przed chwilą mamrotałeś coś o Isabelle i festiwalu - wytknął mu, a pomimo pragnienia, by zabrzmieć obojętnie, wyniośle i jak ktoś absolutnie niezainteresowany, to w zachrypniętym od snu głosie bardzo wyraźnie wybrzmiewała zazdrosna uraza. Mimo upływu tygodni wcale się nie zmniejszała. Stanowiło to dla Bena nowość, zazwyczaj silne, negatywne emocje wyparowywały z niego niezwykle szybko, czasem wspomagane bójkami, alkoholem, pracą i innymi bodźcami. Wizji Percy'ego i Belle nie potrafił jednak z siebie ani wypocić ani wykrwawić, a ich szczęśliwe twarze powracały czasem w snach kołyszących się gdzieś na krawędzi horroru i weselnej komedii. Oczywiście się do tego nie przyznawał, chciał pokazać, że był ponad jakimiś nieistotnymi kwestiami małżeństwa oraz potomstwa - w końcu Percy budził się u jego boku. To nic, że z imieniem byłej ukochanej na ustach. Czy powinien się aż tak go czepiać? Wright spoglądał na bruneta posępnie, nie komentując zapewnienia o zakonowej dyskrecji. Wierzył Blake'owi w kwestiach życia i śmierci, ufał mu całkowicie, powierzał swe istnienie w jego ręce - dosłownie, był przecież czas, że mógł umówić się z nim gdzieś w środku lasu, a tam, zamiast przyjaciela, spotkałby szumowinę i innych kolegów Lorda Dupolorta - przez długi czas, więc czemu postać Isabelle burzyła w nim nie tylko krew, ale i pewność łączącego ich uczucia?
Jak zwykle, gdy nie miał nic mądrego do powiedzenia, sapnął ciężko pod nosem, kręcąc lekko głową. - Nie dąsam się - odburknął tonem, który wyraźnie zaprzeczał werbalnemu przekazowi, choć nie minęła chwila i nieco się rozpogodził. Gorący oddech bruneta, drażniący skórę szyi, skutecznie rozwiewał nie tylko senne otępienie, ale i chęć rozpoczęcia zdecydowanie cichego dnia. Bliskość mężczyzny doskonale rozwiewała potencjalne konsekwencje sennego zwrotu do nieobecnej - częściowo - autorki wrzeszczącego listu. Ben obrócił się w bok i złapał stojącego przy łóżku bruneta za biodro, szarpiąc go w swoją stronę, na łóżko, na rozkopaną, brudną pościel, wyjątkowo troskliwie dbając, by Blake wylądował na nim, a nie na spoczywającej na poduchach zrzuconej półce. Tym razem to Jaimie sięgnął ustami szyi mężczyzny, dłońmi sunąc po umięśnionym brzuchu, lecz świat zewnętrzny postanowił przeszkodzić w rozpoczęciu dnia w przyjemny sposób. Brutalnie przerywając nie tylko chaotyczne pieszczoty, ale i ledwie odzyskany spokój ducha. Co nie oznaczało, że Ben całkiem zrezygnował z poprawiającego nastroju ciepła męskiego ciała tuż obok swojego - jedną ręką wciąż przytrzymywał Percy'ego za biodro, drugą niby od niechcenia przesuwając kolejne, rozsypane strony Maga.
- Dobrze, że nie do Fredericka - mruknął pod nosem, doskonale pamiętając wymuszone eliksirem wyznanie, do którego powracał z masochistyczną częstotliwością. Zmrużył oczy, tym razem przyglądając się ruchomej podobiźnie Percy'ego; uśmiechniętego, beztroskiego, unoszącego kielich z winem lub innym drogim napojem, świętującego przy suto zastawionym stole gdzieś w marmurowej komnacie arystokratycznej rezydencji. I mimo tej świadomości - wcale nie czuł się niepewnie czy źle, nie porównywał luksusów dawnego życia do niewykończonej drewnianej chatki w środku lasu, pozbawionej części ścian i posłusznej służby. O dziwo, z równym spokojem podchodził - po pierwszym szoku - do drukowanych rewelacji. Nawet, gdy senność minęła bezpowrotnie, wstępny lęk ustąpił normalnemu, codziennemu niepokojowi o przyszłość bliskich. A do niego zdołał się już przyzwyczaić, oswoić go, jak warczącego, niegrzecznego psa, którego i tak się karmi i pozwala czasem przytulić, akceptując niezbyt przyjazny charakter niemego domownika, człapiącego za człowiekiem krok w krok niczym psi cień o wielkich zębiskach. - Jeśli przez wszyscy masz na myśli wszyscy czytający to gówno, to zmartwię cię, ale oni obwiniają nas już od kilkunastu miesięcy - odparł, wcale nie z ironią czy ostrym sarkazmem, raczej z zadziwiającym spokojem, przyciągając Percivala bliżej, tak, by mógł oprzeć brodę na ramieniu siedzącego przed nim mężczyzny, przez barczyste ramię przyglądając się gazecie. - I nieźle nas wyceniają, co nie? Nie jakieś marne sto galeonów - dodał odrobinę żartobliwie, zastanawiając się, czy ktokolwiek z rozsądnie myślących ludzi nabrałby się na te podniosłe określenia dotyczące działań członków Zakonu Feniksa. - Pomyśl, skoro zniżają się do takich propagandowych sztuczek, to znaczy, że naprawdę zaczyna im się palić kuper - dodał pozytywnie, starając się przelać trochę swego zrezygnowanego spokoju na Blake'a. Nie mogło być gorzej, przynajmniej na razie, a listy gończe...Cóż, musiał się tylko zastanowić, jak wyjaśni to rodzicom.
I pozostającemu poza gronem poinformowanych Josephowi, który objawił się w sypialni jak na zawołanie, w postaci kolejnego wyjca, zaczynającego dymić się na szarawej pościeli. - To na pewno nie do mnie - zdążył tylko mruknąć w ucho Percy'ego, zanim reszta ewentualnych zapewnień zniknęła w wrzasku mającym więcej siły od kobiecych krzyków Isabelle. Głos młodszego z Wrightów miał niezwykłą krzepę, trzeba było mu to oddać, a bogaty w soczyste przekleństwa język dodawał całej tyradzie niezwykłego czaru. Mimo wszystko, wywołującego w Benjaminie sprzeczne uczucia: wyrzutów sumienia, irytacji oraz rozczulenia. JAK KURWA MOGŁEŚ?! WSZYSTKOKURWAROZUMIEM, ŻE SIĘ SAM WPLĄTUJESZ W JAKIEŚ RATOWANIE ŚWIATA CZY INNĄ MAFIĘ, KURWANICMIDOTEGO. Ach, poezja Wrightów.
Dopiero, gdy wrzaski Josepha umilkły, pozostawiając po sobie dudnienie w uszach, Ben oparł czoło o kark Percivala. - Chyba się trochę zdenerwował... - mruknął niepewnie, próbując jakoś przetrawić stek wyzwisk oraz wrzasku. - No, to był mój brat. Wbrew temu co mówił na końcu - dodał jeszcze gwoli ścisłości, sprytnie przejrzał bowiem próbę Josepha w ukryciu swej tożsamości. Te krzyki rozpoznałby wszędzie.
Jak zwykle, gdy nie miał nic mądrego do powiedzenia, sapnął ciężko pod nosem, kręcąc lekko głową. - Nie dąsam się - odburknął tonem, który wyraźnie zaprzeczał werbalnemu przekazowi, choć nie minęła chwila i nieco się rozpogodził. Gorący oddech bruneta, drażniący skórę szyi, skutecznie rozwiewał nie tylko senne otępienie, ale i chęć rozpoczęcia zdecydowanie cichego dnia. Bliskość mężczyzny doskonale rozwiewała potencjalne konsekwencje sennego zwrotu do nieobecnej - częściowo - autorki wrzeszczącego listu. Ben obrócił się w bok i złapał stojącego przy łóżku bruneta za biodro, szarpiąc go w swoją stronę, na łóżko, na rozkopaną, brudną pościel, wyjątkowo troskliwie dbając, by Blake wylądował na nim, a nie na spoczywającej na poduchach zrzuconej półce. Tym razem to Jaimie sięgnął ustami szyi mężczyzny, dłońmi sunąc po umięśnionym brzuchu, lecz świat zewnętrzny postanowił przeszkodzić w rozpoczęciu dnia w przyjemny sposób. Brutalnie przerywając nie tylko chaotyczne pieszczoty, ale i ledwie odzyskany spokój ducha. Co nie oznaczało, że Ben całkiem zrezygnował z poprawiającego nastroju ciepła męskiego ciała tuż obok swojego - jedną ręką wciąż przytrzymywał Percy'ego za biodro, drugą niby od niechcenia przesuwając kolejne, rozsypane strony Maga.
- Dobrze, że nie do Fredericka - mruknął pod nosem, doskonale pamiętając wymuszone eliksirem wyznanie, do którego powracał z masochistyczną częstotliwością. Zmrużył oczy, tym razem przyglądając się ruchomej podobiźnie Percy'ego; uśmiechniętego, beztroskiego, unoszącego kielich z winem lub innym drogim napojem, świętującego przy suto zastawionym stole gdzieś w marmurowej komnacie arystokratycznej rezydencji. I mimo tej świadomości - wcale nie czuł się niepewnie czy źle, nie porównywał luksusów dawnego życia do niewykończonej drewnianej chatki w środku lasu, pozbawionej części ścian i posłusznej służby. O dziwo, z równym spokojem podchodził - po pierwszym szoku - do drukowanych rewelacji. Nawet, gdy senność minęła bezpowrotnie, wstępny lęk ustąpił normalnemu, codziennemu niepokojowi o przyszłość bliskich. A do niego zdołał się już przyzwyczaić, oswoić go, jak warczącego, niegrzecznego psa, którego i tak się karmi i pozwala czasem przytulić, akceptując niezbyt przyjazny charakter niemego domownika, człapiącego za człowiekiem krok w krok niczym psi cień o wielkich zębiskach. - Jeśli przez wszyscy masz na myśli wszyscy czytający to gówno, to zmartwię cię, ale oni obwiniają nas już od kilkunastu miesięcy - odparł, wcale nie z ironią czy ostrym sarkazmem, raczej z zadziwiającym spokojem, przyciągając Percivala bliżej, tak, by mógł oprzeć brodę na ramieniu siedzącego przed nim mężczyzny, przez barczyste ramię przyglądając się gazecie. - I nieźle nas wyceniają, co nie? Nie jakieś marne sto galeonów - dodał odrobinę żartobliwie, zastanawiając się, czy ktokolwiek z rozsądnie myślących ludzi nabrałby się na te podniosłe określenia dotyczące działań członków Zakonu Feniksa. - Pomyśl, skoro zniżają się do takich propagandowych sztuczek, to znaczy, że naprawdę zaczyna im się palić kuper - dodał pozytywnie, starając się przelać trochę swego zrezygnowanego spokoju na Blake'a. Nie mogło być gorzej, przynajmniej na razie, a listy gończe...Cóż, musiał się tylko zastanowić, jak wyjaśni to rodzicom.
I pozostającemu poza gronem poinformowanych Josephowi, który objawił się w sypialni jak na zawołanie, w postaci kolejnego wyjca, zaczynającego dymić się na szarawej pościeli. - To na pewno nie do mnie - zdążył tylko mruknąć w ucho Percy'ego, zanim reszta ewentualnych zapewnień zniknęła w wrzasku mającym więcej siły od kobiecych krzyków Isabelle. Głos młodszego z Wrightów miał niezwykłą krzepę, trzeba było mu to oddać, a bogaty w soczyste przekleństwa język dodawał całej tyradzie niezwykłego czaru. Mimo wszystko, wywołującego w Benjaminie sprzeczne uczucia: wyrzutów sumienia, irytacji oraz rozczulenia. JAK KURWA MOGŁEŚ?! WSZYSTKOKURWAROZUMIEM, ŻE SIĘ SAM WPLĄTUJESZ W JAKIEŚ RATOWANIE ŚWIATA CZY INNĄ MAFIĘ, KURWANICMIDOTEGO. Ach, poezja Wrightów.
Dopiero, gdy wrzaski Josepha umilkły, pozostawiając po sobie dudnienie w uszach, Ben oparł czoło o kark Percivala. - Chyba się trochę zdenerwował... - mruknął niepewnie, próbując jakoś przetrawić stek wyzwisk oraz wrzasku. - No, to był mój brat. Wbrew temu co mówił na końcu - dodał jeszcze gwoli ścisłości, sprytnie przejrzał bowiem próbę Josepha w ukryciu swej tożsamości. Te krzyki rozpoznałby wszędzie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Percival doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że kwestia jego niedawnego małżeństwa – gdy tylko się między nimi pojawiała, zazwyczaj wypływając na powierzchnię w najmniej spodziewanych okolicznościach – przypominała stąpanie po kruchym lodzie. Częściowo już połamanym, ostrym, gotowym wbić się twardymi odłamkami w odsłonięte stopy; z jednej strony nie potrafił traktować jej obojętnie – Isabelle była jego wieloletnią przyjaciółką, kobietą, którą na pewien sposób kochał, matką jego syna, którą niewybaczalnie skrzywdził – a z drugiej wiedząc, że próba wyłożenia tych dylematów i wątpliwości Benjaminowi skończy się w najlepszym wypadku serią urażonych, jednozdaniowych komentarzy, a w najgorszym – zaognioną kłótnią, prowadzącą do paru dni milczenia. Co nie do końca rozumiał; wydawało mu się, że jego uczucia w stosunku do mężczyzny były jasne od lat, nie słabnąc nawet pomimo upływu czasu czy czyhających za rogiem, przykrych konsekwencji. Owszem, nie zawsze miał na tyle odwagi i dojrzałości, by nazywać je po imieniu, nie zawsze też dzielnie stawiał im czoła, szarpiąc się z tą zakazaną miłością jak przerażone zwierzę schwytane w pułapkę, raniącą tym mocniej, im silniej się wyrywało – ale ostatecznie wracał do niego za każdym razem, nawet jeśli wiązało się to ze skazaniem siebie samego na wieczne życie w ukryciu. Tym razem na dobre; był tego dziwnie pewien, choć sam nie do końca wiedział, skąd owa pewność się brała, złożona przysięga wieczysta wiązała go w końcu z Zakonem – a nie z siedzącym obok niego, nieco obrażonym Gwardzistą. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi – odmruknął tylko, powstrzymując się przed wywróceniem oczami – podejrzewając, że nie był to dobry czas na wdawanie się w długie rozmowy o zazdrości.
Z tą myślą nachylał się też zresztą w stronę Benjamina, wiedząc, że dzielona bliskość niezawodnie przełamie zabarwioną niezręcznością atmosferę, przynajmniej na jakiś czas wpychając pod łóżko niewygodne tematy, gdzie mogły w spokoju kurzyć się do następnego razu. Nie pomylił się – uśmiechnął się pod nosem, czując ciepłą dłoń na biodrze i bez protestów dając się pociągnąć w tył, z powrotem w miękką pościel, uważając jedynie, by nie stracić przy tym równowagi. Poratował się rękami i stabilnym ciężarem za plecami, przymykając na moment powieki i mrucząc z zadowoleniem, kiedy gorący oddech Bena połaskotał go w szyję, a za nim podążyły nieco spierzchnięte wargi. Wyjec umilkł – zarówno w przestrzeni sypialni, jak i w jego głowie, wyczyszczonej nagle ze wszystkich myśli – i bardzo chętnie pozostałby w tym stanie jeszcze przez chwilę, ale domagająca się uwagi rzeczywistość nie powiedziała jeszcze ostatniego zdania.
Westchnął przeciągle, z niechęcią otrząsając się z tego krótkotrwałego zapomnienia. – Długo planujesz mi to jeszcze wypominać? – rzucił, stanowczo wyciągając z dłoni mężczyzny arkusz z własną podobizną i odkładając go na bok. Zdjęciem do dołu; nie potrzebował okruchów dawnego życia wkradających się podstępnie w to nowe, w którym dopiero uczył się poruszać. – I lepiej, żebym sobie nie przypomniał, że wyciągnąłeś to ze mnie nieuczciwie – dodał po chwili, tonem, który może i brzmiałby jak groźba, gdyby Percival zdecydował się włożyć w to chociaż trochę wysiłku. Na to jednak nie miał ochoty, tak naprawdę nie był zły – poprawił się więc jedynie na łóżku, siadając tak, by im obu było wygodnie, jedną dłoń w jakimś naturalnym odruchu opierając o udo Benjamina, którego obecność jak zwykle w cudowny sposób skutecznie koiła bulgoczące w klatce piersiowej niepokoje. Nie całkowicie, skłamałby mówiąc, że ta nowoodkryta rewelacja spłynęła po nim jak po mokrym psidwaku – ale zdecydowanie łatwiej było się z nią mierzyć, czując tuż przy sobie ciepło męskiego ciała. – Mam na myśli wszyscy, którzy to zobaczą. Myślisz, że nie rozwieszą tego na ulicach? – zapytał, podbródkiem trącając jego skroń, i starając się przy tym nie poruszać barkiem, o który się opierał. – Pewnie znajdą się tacy, którzy nie mają wiele do stracenia, i których ta nagroda skusi. – Od liczby zer na plakatach rzeczywiście niejednemu mogło się zakręcić w głowie. – Będziemy musieli uważać jeszcze bardziej na to, komu ufamy. Jak myślisz – zawahał się na moment, czując twardą, rozpychającą się w jego wnętrznościach gulę – co na to powiedzą Greengrassowie? – Czy po czymś takim mogli w ogóle jak gdyby nigdy nic wrócić do rezerwatu? Miał chaos w myślach; jego lojalność od dawna była co prawda jawna, przedstawił ją na szczycie, otwarcie popierając Longbottoma, ale czym innym wydawało się udzielenie schronienia zdrajcy, a czym innym zrobienie tego samego dla poszukiwanych przez rząd zbrodniarzy. Skrzywił się, samo wypowiedzenie tego słowa w umyśle wywołało u niego ukłucie gniewu. Słowa Jaimiego go uspokajały, choć nie do końca. – Może masz rację – odparł bez przekonania, zanim jednak byłby w stanie rozwinąć myśl, cisza panująca w pokoju znów została przerwana – tym razem wyjątkowo brutalnie.
Wysłuchał długiej wiązanki bez słowa, milcząc jeszcze chwilę po tym, jak skrawki listu opadły na łóżko. – No cóż, dostrzegam pewne rodzinne podobieństwo – odezwał się w końcu, głosem, w którym powaga mieszała się z rozbawieniem. Łatwo było śmiać się z sypiących się radośnie przekleństw, trudniej – zapomnieć o wychylającym się spomiędzy nich przesłaniu. Obrócił się lekko i ostrożnie, uważając, żeby nie strącić z siebie gwałtownie opierającego się o niego Bena – ale chcąc przynajmniej kątem oka dostrzec jego wyraz twarzy. – Pewnie nie muszę tego mówić, ale wiesz, że to nie twoja wina, prawda? Że one są na tych listach – zapytał, w oczywisty sposób zaprzeczając temu, co obaj właśnie usłyszeli. – Czemu właściwie mu nie powiedzieliście? O Zakonie – dodał po chwili, tknięty tą myślą. Wypuścił powoli powietrze z płuc; jeszcze nie zdążył na dobre podnieść się z łóżka, a już był tak zmęczony, jak zazwyczaj po długim i nużącym dniu. – Może zamkniemy to okno? Tych wyjców może przyjść więcej – zaproponował z nadzieją, oferując rozwiązanie, które na dłuższą metę nie miało szans się sprawdzić – ale naprawdę nie miał ochoty usłyszeć tu za moment głosu Elaine albo Belviny, wytykających mu skrajną nieodpowiedzialność.
Z tą myślą nachylał się też zresztą w stronę Benjamina, wiedząc, że dzielona bliskość niezawodnie przełamie zabarwioną niezręcznością atmosferę, przynajmniej na jakiś czas wpychając pod łóżko niewygodne tematy, gdzie mogły w spokoju kurzyć się do następnego razu. Nie pomylił się – uśmiechnął się pod nosem, czując ciepłą dłoń na biodrze i bez protestów dając się pociągnąć w tył, z powrotem w miękką pościel, uważając jedynie, by nie stracić przy tym równowagi. Poratował się rękami i stabilnym ciężarem za plecami, przymykając na moment powieki i mrucząc z zadowoleniem, kiedy gorący oddech Bena połaskotał go w szyję, a za nim podążyły nieco spierzchnięte wargi. Wyjec umilkł – zarówno w przestrzeni sypialni, jak i w jego głowie, wyczyszczonej nagle ze wszystkich myśli – i bardzo chętnie pozostałby w tym stanie jeszcze przez chwilę, ale domagająca się uwagi rzeczywistość nie powiedziała jeszcze ostatniego zdania.
Westchnął przeciągle, z niechęcią otrząsając się z tego krótkotrwałego zapomnienia. – Długo planujesz mi to jeszcze wypominać? – rzucił, stanowczo wyciągając z dłoni mężczyzny arkusz z własną podobizną i odkładając go na bok. Zdjęciem do dołu; nie potrzebował okruchów dawnego życia wkradających się podstępnie w to nowe, w którym dopiero uczył się poruszać. – I lepiej, żebym sobie nie przypomniał, że wyciągnąłeś to ze mnie nieuczciwie – dodał po chwili, tonem, który może i brzmiałby jak groźba, gdyby Percival zdecydował się włożyć w to chociaż trochę wysiłku. Na to jednak nie miał ochoty, tak naprawdę nie był zły – poprawił się więc jedynie na łóżku, siadając tak, by im obu było wygodnie, jedną dłoń w jakimś naturalnym odruchu opierając o udo Benjamina, którego obecność jak zwykle w cudowny sposób skutecznie koiła bulgoczące w klatce piersiowej niepokoje. Nie całkowicie, skłamałby mówiąc, że ta nowoodkryta rewelacja spłynęła po nim jak po mokrym psidwaku – ale zdecydowanie łatwiej było się z nią mierzyć, czując tuż przy sobie ciepło męskiego ciała. – Mam na myśli wszyscy, którzy to zobaczą. Myślisz, że nie rozwieszą tego na ulicach? – zapytał, podbródkiem trącając jego skroń, i starając się przy tym nie poruszać barkiem, o który się opierał. – Pewnie znajdą się tacy, którzy nie mają wiele do stracenia, i których ta nagroda skusi. – Od liczby zer na plakatach rzeczywiście niejednemu mogło się zakręcić w głowie. – Będziemy musieli uważać jeszcze bardziej na to, komu ufamy. Jak myślisz – zawahał się na moment, czując twardą, rozpychającą się w jego wnętrznościach gulę – co na to powiedzą Greengrassowie? – Czy po czymś takim mogli w ogóle jak gdyby nigdy nic wrócić do rezerwatu? Miał chaos w myślach; jego lojalność od dawna była co prawda jawna, przedstawił ją na szczycie, otwarcie popierając Longbottoma, ale czym innym wydawało się udzielenie schronienia zdrajcy, a czym innym zrobienie tego samego dla poszukiwanych przez rząd zbrodniarzy. Skrzywił się, samo wypowiedzenie tego słowa w umyśle wywołało u niego ukłucie gniewu. Słowa Jaimiego go uspokajały, choć nie do końca. – Może masz rację – odparł bez przekonania, zanim jednak byłby w stanie rozwinąć myśl, cisza panująca w pokoju znów została przerwana – tym razem wyjątkowo brutalnie.
Wysłuchał długiej wiązanki bez słowa, milcząc jeszcze chwilę po tym, jak skrawki listu opadły na łóżko. – No cóż, dostrzegam pewne rodzinne podobieństwo – odezwał się w końcu, głosem, w którym powaga mieszała się z rozbawieniem. Łatwo było śmiać się z sypiących się radośnie przekleństw, trudniej – zapomnieć o wychylającym się spomiędzy nich przesłaniu. Obrócił się lekko i ostrożnie, uważając, żeby nie strącić z siebie gwałtownie opierającego się o niego Bena – ale chcąc przynajmniej kątem oka dostrzec jego wyraz twarzy. – Pewnie nie muszę tego mówić, ale wiesz, że to nie twoja wina, prawda? Że one są na tych listach – zapytał, w oczywisty sposób zaprzeczając temu, co obaj właśnie usłyszeli. – Czemu właściwie mu nie powiedzieliście? O Zakonie – dodał po chwili, tknięty tą myślą. Wypuścił powoli powietrze z płuc; jeszcze nie zdążył na dobre podnieść się z łóżka, a już był tak zmęczony, jak zazwyczaj po długim i nużącym dniu. – Może zamkniemy to okno? Tych wyjców może przyjść więcej – zaproponował z nadzieją, oferując rozwiązanie, które na dłuższą metę nie miało szans się sprawdzić – ale naprawdę nie miał ochoty usłyszeć tu za moment głosu Elaine albo Belviny, wytykających mu skrajną nieodpowiedzialność.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Chętnie przycisnąłby Percivala, dosłownie i w przenośni, oczekując, że ten zacznie wić się jak ramora wyciągnięta na brzeg, starając się wyjaśnić swą senną słabość do okrutnej Isabelle, lecz łóżkowe okoliczności skutecznie ograniczały dąsy Benjamina do minimum. Wolał skupić się na tym, że w końcu miał go blisko, na wyciągnięcie ręki - że są tu razem, bezpieczni, nie tylko od szumowin z morderczymi zapędami, ale i od oceniającego wzroku społeczeństwa. Do tej pory, do momentu, w którym zaprosił go do tej drewnianej chatki a Blake odwdzięczył się przemianą tego budynku w prawdziwy dom, ich spotkaniom towarzyszył wieczny niepokój, tylko pozornie dodający pikanterii. Jak długo można było się ukrywać, nasłuchiwać kroków, zastanawiać, czy do Pokoju Życzeń nie wpadnie zgraja Krukonów z niezwykłą wyobraźnią dotyczącą wymagań stawianych magicznemu miejscu, wpadając akurat na ich przepychanki przed kominkiem? Ile poddenerwowania można znieść w dusznym wnętrzu namiotu, z cieniami przechodzących współtowarzyszy wypraw przesuwającymi się po brezencie? Tamten czas zniknął jednak, rozpłynął się, a wraz z wojną - o dziwo - przyszło spełnienie szczenięcych marzeń. Specyficzna przeplatanka utraty i szczęścia, lęku i spokoju, chaosu i stabilizacji sprawiała, że Benjamin nie przywykł jeszcze do tego, że są w tym razem. Blisko siebie, dzieląc gorący oddech, szorstką pościel i przykre niespodzianki, rozpościerające się przed nimi na skołtunionej kołdrze.
- Pewnie do końca życia - odparł zgodnie z prawdą, ironicznie, lecz szczerze; niezbyt podobał mu się fakt, że Percy uważa jego przyjaciela za bardzo atrakcyjnego. Na drugie wspomnienie tylko wywrócił oczami: ostatnie doświadczenia z Isabelle sprawiły, że Ben przestał ślepo uważać wykorzystywanie silnych eliksirów do zabawy za wspaniałą formę rozrywki. - Długo nie miałem od niego żadnych wieści. Nie wiemy, czy przepadł, czy wykonuje jakąś misję - dodał nagle nieco poważniej, dzieląc się z siedzącym obok brunetem ostatnią troską o los Foxa. W kontekście ich konwersacji brzmiała nieco podejrzanie, lecz wbrew pozorom (i irracjonalnej zazdrości) to nie on stał za zaginięciem Fredericka. Niby od niechcenia przekręcił kolejne fotografie, zastanawiając się, czy ktoś może uzyskał już małą fortunę za wydanie którejś z wspomnianych na listach gończych osób.
- Zapewne rozwieszą. Dziwne, znów wrócę na plakaty na ulicach. Myślałem, że to już się nigdy nie powtórzy - zadumał się, pomimo lęku dalej odbierając tę sytuację w kategoriach narcystyczno-humorystycznych. Tylko tak potrafił stłumić prawdziwy strach o najbliższych, o przyjaciół, o Hanię. I o rodziców. Miał nadzieję, że ojcu nie przyjdzie do głowy znoszenie do domu Walczącego Maga i że żadna plotkarska, przygłupia ciotka nie zrobi rabanu, rozpaczając, że Ginevra wychowała dwójkę zbrodniarzy. - I na pewno ktoś spróbuje nas wydać. Ale ufam tym, którzy wiedzą o tym domu. I ufam reszcie Zakonników - kontynuował spokojnie, pewny tego, co mówił. Do drewnianej chatki wstęp miało tylko kilkoro czarodziejów, nikt inny nie mógłby odnaleźć ścieżki do środka lasu; mogli czuć się tu na razie w pełni bezpiecznie, narażeni tylko na nieprzyjemne wieści, znoszone przez sowy lub patronusy. Na razie żadna z nich nie nadchodziła z ziemi Greengrassów, ale pytanie Blake'a zapaliło w głowie Wrighta alarmujące lampki.
- Zawsze musisz zepsuć zabawę, co nie? Ty i ten twój optymizm - wywrócił oczami, przekręcając się tak, by siedzieć teraz naprzeciwko Percivala: akrobacja wywołała nie tylko trzeszczenie łóżka, ale i rozsypanie każdej ze stronic; część zsunęła się z szelestem na zasłaną psią sierścią, okruchami i kurzem podłogę. - Greengrassowie nie poparli tego czarnego idioty. Wierzę w ich rozsądek. Tak jak w naszych współpracowników, ale...masz rację, trzeba będzie to przedyskutować - mruknął, niezbyt zadowolony, bo zdążył szczerze pokochać rezerwat, ba, przywykł nawet do papierkowej roboty i częściowej władzy, jaką posiadał jako nadzorca. Sprawdzał się, zasłużył na to, a nestor zdawał się naprawdę go lubić - nawet wtedy, gdy wysyłał mu nieco brudne od błota listy, opiewające postępy Okruszka oraz innych młodych smoków.
Wolał się w to nie zagłębiać. Odsunięcie problematycznego tematu było znacznie łatwiejsze, zwłaszcza, gdy znajdował się twarzą w twarz z Percivalem. - Oczywiście, że to nie moja wina. To zasługa , że mamy w swym gronie tak mądre czarownice- odburknął, nieco obruszony, ale reagował tak tylko dlatego, że w środku czuł to, o czym mówił Blake - wyrzuty sumienia. Drobne, lecz istniejące, wiercące dziurę w pewności siebie; a z tej otchłani wylewały się wątpliwości. Czy powinien informować Hannah o Zakonie Feniksa? Czy to nie przez niego siostra straciła wzrok a Charlene - bliską osobę?
Na pytanie o Josepha Jaimie znów westchnął, po czym dramatycznie opadł na plecy na łóżko, na moment ukrywając twarz w dłoniach. - Bo to taki...ja sprzed kilku lat? Zakochany w sobie dupek otoczony wianuszkiem dziewczyn, skoncentrowany na własnej miotle, drużynie i przyszłym sezonie - wyznał szczerze spomiędzy zaciśniętych palców. - Nie zrozum mnie źle, jest pieruńsko ambitny, zdolny i ma wielkie serce, a gdyby wiedział o Zakonie, rzuciłby się do walki, choćby miał bronić mugoli tylko własną miotłą wyścigową, ale... - urwał, bo tak naprawdę nie wiedział, do czego dążył. Usprawiedliwiał brata, czy siebie? Odchrząknął, odsuwając dłonie od brody i rozrzucając ręce na pościeli.- Myślę, że musi zostać ktoś, kto przeżyje. Kto pomoże naszym rodzicom. Kto będzie, gdy mnie i Hani zabraknie - powiedział, wgapiąc się w sufit z niezbyt mądrą miną, bo choć mówił o kwestiach ostatecznych, ciężkich i drżących od emocji, to rozmyślał o tym tak wiele razy, że werbalizacja powołania Josepha wcale nie sprawiła mu większego bólu. Ten czaił się w nim odkąd przeszedł Próbę Gwardzisty: niewielki, ale stały, ciągle wibrujący w tyle głowy niczym mantra lub echo nieściągalnej klątwy. Możliwej do tymczasowego zagłuszenia. - Nie. Chodź tu. Dziś nie musimy wstawać - pokręcił głową, unosząc się nieco na łopatkach, żeby złapać Percivala za przedramię i pociągnąć go głębiej na łóżko, na siebie, wcale nie po to, by zapomnieć - ale po to, by pamiętać właśnie takie chwile, beztroskie i bliskie, wykradzione wojennej zawierusze.
- Pewnie do końca życia - odparł zgodnie z prawdą, ironicznie, lecz szczerze; niezbyt podobał mu się fakt, że Percy uważa jego przyjaciela za bardzo atrakcyjnego. Na drugie wspomnienie tylko wywrócił oczami: ostatnie doświadczenia z Isabelle sprawiły, że Ben przestał ślepo uważać wykorzystywanie silnych eliksirów do zabawy za wspaniałą formę rozrywki. - Długo nie miałem od niego żadnych wieści. Nie wiemy, czy przepadł, czy wykonuje jakąś misję - dodał nagle nieco poważniej, dzieląc się z siedzącym obok brunetem ostatnią troską o los Foxa. W kontekście ich konwersacji brzmiała nieco podejrzanie, lecz wbrew pozorom (i irracjonalnej zazdrości) to nie on stał za zaginięciem Fredericka. Niby od niechcenia przekręcił kolejne fotografie, zastanawiając się, czy ktoś może uzyskał już małą fortunę za wydanie którejś z wspomnianych na listach gończych osób.
- Zapewne rozwieszą. Dziwne, znów wrócę na plakaty na ulicach. Myślałem, że to już się nigdy nie powtórzy - zadumał się, pomimo lęku dalej odbierając tę sytuację w kategoriach narcystyczno-humorystycznych. Tylko tak potrafił stłumić prawdziwy strach o najbliższych, o przyjaciół, o Hanię. I o rodziców. Miał nadzieję, że ojcu nie przyjdzie do głowy znoszenie do domu Walczącego Maga i że żadna plotkarska, przygłupia ciotka nie zrobi rabanu, rozpaczając, że Ginevra wychowała dwójkę zbrodniarzy. - I na pewno ktoś spróbuje nas wydać. Ale ufam tym, którzy wiedzą o tym domu. I ufam reszcie Zakonników - kontynuował spokojnie, pewny tego, co mówił. Do drewnianej chatki wstęp miało tylko kilkoro czarodziejów, nikt inny nie mógłby odnaleźć ścieżki do środka lasu; mogli czuć się tu na razie w pełni bezpiecznie, narażeni tylko na nieprzyjemne wieści, znoszone przez sowy lub patronusy. Na razie żadna z nich nie nadchodziła z ziemi Greengrassów, ale pytanie Blake'a zapaliło w głowie Wrighta alarmujące lampki.
- Zawsze musisz zepsuć zabawę, co nie? Ty i ten twój optymizm - wywrócił oczami, przekręcając się tak, by siedzieć teraz naprzeciwko Percivala: akrobacja wywołała nie tylko trzeszczenie łóżka, ale i rozsypanie każdej ze stronic; część zsunęła się z szelestem na zasłaną psią sierścią, okruchami i kurzem podłogę. - Greengrassowie nie poparli tego czarnego idioty. Wierzę w ich rozsądek. Tak jak w naszych współpracowników, ale...masz rację, trzeba będzie to przedyskutować - mruknął, niezbyt zadowolony, bo zdążył szczerze pokochać rezerwat, ba, przywykł nawet do papierkowej roboty i częściowej władzy, jaką posiadał jako nadzorca. Sprawdzał się, zasłużył na to, a nestor zdawał się naprawdę go lubić - nawet wtedy, gdy wysyłał mu nieco brudne od błota listy, opiewające postępy Okruszka oraz innych młodych smoków.
Wolał się w to nie zagłębiać. Odsunięcie problematycznego tematu było znacznie łatwiejsze, zwłaszcza, gdy znajdował się twarzą w twarz z Percivalem. - Oczywiście, że to nie moja wina. To zasługa , że mamy w swym gronie tak mądre czarownice- odburknął, nieco obruszony, ale reagował tak tylko dlatego, że w środku czuł to, o czym mówił Blake - wyrzuty sumienia. Drobne, lecz istniejące, wiercące dziurę w pewności siebie; a z tej otchłani wylewały się wątpliwości. Czy powinien informować Hannah o Zakonie Feniksa? Czy to nie przez niego siostra straciła wzrok a Charlene - bliską osobę?
Na pytanie o Josepha Jaimie znów westchnął, po czym dramatycznie opadł na plecy na łóżko, na moment ukrywając twarz w dłoniach. - Bo to taki...ja sprzed kilku lat? Zakochany w sobie dupek otoczony wianuszkiem dziewczyn, skoncentrowany na własnej miotle, drużynie i przyszłym sezonie - wyznał szczerze spomiędzy zaciśniętych palców. - Nie zrozum mnie źle, jest pieruńsko ambitny, zdolny i ma wielkie serce, a gdyby wiedział o Zakonie, rzuciłby się do walki, choćby miał bronić mugoli tylko własną miotłą wyścigową, ale... - urwał, bo tak naprawdę nie wiedział, do czego dążył. Usprawiedliwiał brata, czy siebie? Odchrząknął, odsuwając dłonie od brody i rozrzucając ręce na pościeli.- Myślę, że musi zostać ktoś, kto przeżyje. Kto pomoże naszym rodzicom. Kto będzie, gdy mnie i Hani zabraknie - powiedział, wgapiąc się w sufit z niezbyt mądrą miną, bo choć mówił o kwestiach ostatecznych, ciężkich i drżących od emocji, to rozmyślał o tym tak wiele razy, że werbalizacja powołania Josepha wcale nie sprawiła mu większego bólu. Ten czaił się w nim odkąd przeszedł Próbę Gwardzisty: niewielki, ale stały, ciągle wibrujący w tyle głowy niczym mantra lub echo nieściągalnej klątwy. Możliwej do tymczasowego zagłuszenia. - Nie. Chodź tu. Dziś nie musimy wstawać - pokręcił głową, unosząc się nieco na łopatkach, żeby złapać Percivala za przedramię i pociągnąć go głębiej na łóżko, na siebie, wcale nie po to, by zapomnieć - ale po to, by pamiętać właśnie takie chwile, beztroskie i bliskie, wykradzione wojennej zawierusze.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słysząc odpowiedź Benjamina, w pierwszej chwili wywrócił z irytacją oczami – na wyciągniętą pod wpływem eliksiru prawdy rewelację trudno było mu znaleźć jakiekolwiek kontrargumenty, i było raczej mało prawdopodobne, by miał wymyślić je w przyszłości – ale po paru sekundach zamilkł na długą minutę, zastanawiając się nad drugim, głębszym znaczeniem tych słów. Padające z ust Jaimiego do końca życia z jednej strony budziło w nim jakiś irracjonalny spokój; było trochę jak potwierdzenie – z każdym dniem smakujące coraz bardziej realnie, choć wciąż przemieszane z niedowierzaniem – że po tysiącu kończących się bolesnymi upadkami wzlotów, wreszcie dotarli do czegoś w rodzaju bezpiecznej przystani, w której mieli już pozostać; pozornie tylko ograniczonej niezwykłymi ścianami domu w Sennen, a w rzeczywistości – podążającej za nimi, bez względu na to, czy akurat pili późną kawę w kuchni, czy gonili po szkockich wzgórzach w poszukiwaniu zagubionego smoka. Kiedyś uznałby tę perspektywę za mrzonkę, dziś stała się rzeczywistością; kruchą – bo drugą, bardziej ponurą stroną medalu był fakt, że owo do końca życia nie miało trwać zbyt długo. Wiedział o tym, na pewnym poziomie nawet zaakceptował tę świadomość, zdając sobie sprawę, że stanowiła jedną z konsekwencji podążania ścieżką, którą sam obrał, ale czasami wciąż zdarzały się momenty, w których zwyczajnie uważał to za niesprawiedliwe.
Uniósł spojrzenie na Benjamina, gdy ten wspomniał o zniknięciu Fredericka, zastanawiając się, czy tak właśnie będzie to wyglądało w ich przypadku; czy w którymś momencie jeden z nich po prostu przepadnie, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu? – Jego ojciec jest w samym środku tego wszystkiego. To nie może być łatwe – zauważył; wszyscy mieli cele wymalowane na plecach, ale Fox, wyklęty syn jaśnie panującego ministra, musiał cieszyć się jego szczególnym zainteresowaniem. Nie chciał wypowiadać jednak na głos tego, o czym pomyślał: że mogło stać się najgorsze; że mogli go dopaść. Z drugiej strony… – Gdyby Rycerze go złapali, to pewnie byśmy o tym usłyszeli. Zrobiliby z niego przykład, pochwaliliby się zwycięstwem – dodał, mając nadzieję, że była to prawda.
Zaśmiał się cicho, prawie bezgłośnie, jedynie wypuszczając niewielką porcję powietrza przez nos; zabrzmiało to trochę jak westchnięcie. – Tylko nie zatrzymuj się, żeby rozdawać na nich autografy – powiedział, szturchając go łokciem w nagi bok; mimo wszystko dawał się uspokoić pewnym słowom Benjamina, może po części dlatego, że zwyczajnie chciał – ale w dużej mierze był to efekt zaufania. Bezgranicznego, takiego, które pozwalało mu na swobodne wyłożenie wszystkich lęków, bez strachu, że mężczyzna je wykorzysta lub wyśmieje.
Przesunął nieco wspartą o męskie udo dłoń, kiedy ten odwrócił się przodem do niego, ale nie cofnął ręki zupełnie, wciąż odnajdując w tym prostym geście jakąś cichą pewność. – Właściwie bardziej martwi mnie, że pieprzony Malfoy będzie próbował przejąć rezerwat, jak tylko się dowie, że Greengrassowie nas nie wydali. Choć prędzej umrę, niż na to pozwolę – powiedział; gniew, który czuł na samą myśl, nie miał zbyt dobrych warunków na rozpalenie się do białości – przeszkadzała mu w tym spokojna atmosfera ciepłej sypialni – ale między sylabami i tak zatańczyła złość, po chwili przeradzająca się w determinację. – Tak samo jak nie dam im dotrzeć tutaj – dodał ciszej, opuszczając na moment spojrzenie niżej. Podniósł je po chwili, unosząc wyżej brwi – nie dając się nabrać na lekceważący, pozornie obrażony ton głosu. – Każde z nas dołączyło do Zakonu dlatego, że tego chciało – przypomniał mu więc tylko ostrożnie, nie ciągnąc już jednak tematu; zwyczajnie pozwalając temu zdaniu wybrzmieć.
Przyglądał się Benowi, kiedy opadał na poduszki, starając się skupić uwagę na tym, co mówił, a nie na śledzeniu załamań rozciągniętego na pościeli, nagiego ciała. – Zakochany w sobie dupek otoczony wianuszkiem dziewczyn? – powtórzył za nim, wplatając między głoski odrobinę rozbawienia. – Taki właśnie byłeś? – zapytał, częściowo prowokująco, częściowo ze szczerym zaciekawieniem; nie znał go wtedy – szczyt sportowej kariery Benjamina Wrighta, sławnego pałkarza Jastrzębi, który błyskał odsłoniętymi w zuchwałym uśmiechu zębami z pierwszych stron Czarownicy, przypadł na czas, gdy ich ścieżki znajdowały się niemożliwie daleko od siebie, a ich samych rozdzielał niemożliwy do przekroczenia mur młodzieńczej zdrady. Kiedy Ben zdobywał puchary, on przeżywał ciche załamanie nerwowe w murach Ministerstwa Magii, w międzyczasie robiąc to, co wychodziło mu najlepiej: udając; idealnego arystokratę, przykładnego syna, dobrego brata. Trochę żałował, że ominęły go te momenty. – Nie zabraknie ani ciebie, ani Hannah – odezwał się po chwili, zupełnie jakby te słowa mogły w jakiś sposób zakląć rzeczywistość. – Ale rozumiem – dodał, trącając go lekko nogą.
Jaimie nie musiał namawiać go dwa razy do przysunięcia się bliżej – pozwolił pociągnąć się dalej bez protestów, opierając dłonie po obu jego stronach, spoglądając na niego z góry i uśmiechając się tym szerzej, im głośniej jego myśli zagłuszało serce, pobudzone nagłym zetknięciem się ciał. – Miałem zamiar zaproponować ci to samo – odpowiedział, gdzieś na granicy zachrypniętego szeptu. – Chciałem się po prostu najpierw upewnić, że nikt więcej nam nie przeszkodzi – dodał – ale nie upierał się już przy tym, zresztą – otwarte na oścież okno i wisząca nad nimi groźba otrzymania kolejnej kłopotliwej korespondencji zdążyły już gdzieś wyparować, kiedy nachylał się niżej, żeby go pocałować, najpierw powoli, później mocniej; przejeżdżając językiem po spierzchniętych wargach i chłodnych zębach. Nie odsuwając się, przeniósł ciężar ciała na jedną stronę, rękę, zamiast na otwartej dłoni, opierając teraz na łokciu; palce drugiej wsunął pod męski kark, przyciągając Bena bliżej do siebie, a później przesuwając dłoń, wzdłuż szyi, obojczyka i żeber, przypominając sobie – na nowo, choć wcale nie musiał tego robić – każdą tworzoną przez blizny nierówność i każde załamanie wyraźnie zaznaczonych mięśni. Znał go tak dobrze, że wydawało się to niemożliwe, a mimo to ten dotyk nigdy mu się nie nudził, i szczerze wątpił, by kiedykolwiek miał mieć dość: dość jego, jego bliskości, znajomego zapachu skóry i gorąca oddechu, zatrzymującego się na jego twarzy, kiedy odsunął się na moment, żeby przesunąć wargi niżej, na żuchwę i szyję. Szalejąca za ich oknami wojna przesunęła się gdzieś daleko, za horyzont, nagle nieistotna tak samo, jak opadłe na podłogę plakaty, i być może ta świadoma ignorancja powinna wywoływać u niego wyrzuty sumienia – ale czekał na te chwile, na nich, zbyt długo, by choćby rozważać dopuszczenie ich do siebie.
Uniósł spojrzenie na Benjamina, gdy ten wspomniał o zniknięciu Fredericka, zastanawiając się, czy tak właśnie będzie to wyglądało w ich przypadku; czy w którymś momencie jeden z nich po prostu przepadnie, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu? – Jego ojciec jest w samym środku tego wszystkiego. To nie może być łatwe – zauważył; wszyscy mieli cele wymalowane na plecach, ale Fox, wyklęty syn jaśnie panującego ministra, musiał cieszyć się jego szczególnym zainteresowaniem. Nie chciał wypowiadać jednak na głos tego, o czym pomyślał: że mogło stać się najgorsze; że mogli go dopaść. Z drugiej strony… – Gdyby Rycerze go złapali, to pewnie byśmy o tym usłyszeli. Zrobiliby z niego przykład, pochwaliliby się zwycięstwem – dodał, mając nadzieję, że była to prawda.
Zaśmiał się cicho, prawie bezgłośnie, jedynie wypuszczając niewielką porcję powietrza przez nos; zabrzmiało to trochę jak westchnięcie. – Tylko nie zatrzymuj się, żeby rozdawać na nich autografy – powiedział, szturchając go łokciem w nagi bok; mimo wszystko dawał się uspokoić pewnym słowom Benjamina, może po części dlatego, że zwyczajnie chciał – ale w dużej mierze był to efekt zaufania. Bezgranicznego, takiego, które pozwalało mu na swobodne wyłożenie wszystkich lęków, bez strachu, że mężczyzna je wykorzysta lub wyśmieje.
Przesunął nieco wspartą o męskie udo dłoń, kiedy ten odwrócił się przodem do niego, ale nie cofnął ręki zupełnie, wciąż odnajdując w tym prostym geście jakąś cichą pewność. – Właściwie bardziej martwi mnie, że pieprzony Malfoy będzie próbował przejąć rezerwat, jak tylko się dowie, że Greengrassowie nas nie wydali. Choć prędzej umrę, niż na to pozwolę – powiedział; gniew, który czuł na samą myśl, nie miał zbyt dobrych warunków na rozpalenie się do białości – przeszkadzała mu w tym spokojna atmosfera ciepłej sypialni – ale między sylabami i tak zatańczyła złość, po chwili przeradzająca się w determinację. – Tak samo jak nie dam im dotrzeć tutaj – dodał ciszej, opuszczając na moment spojrzenie niżej. Podniósł je po chwili, unosząc wyżej brwi – nie dając się nabrać na lekceważący, pozornie obrażony ton głosu. – Każde z nas dołączyło do Zakonu dlatego, że tego chciało – przypomniał mu więc tylko ostrożnie, nie ciągnąc już jednak tematu; zwyczajnie pozwalając temu zdaniu wybrzmieć.
Przyglądał się Benowi, kiedy opadał na poduszki, starając się skupić uwagę na tym, co mówił, a nie na śledzeniu załamań rozciągniętego na pościeli, nagiego ciała. – Zakochany w sobie dupek otoczony wianuszkiem dziewczyn? – powtórzył za nim, wplatając między głoski odrobinę rozbawienia. – Taki właśnie byłeś? – zapytał, częściowo prowokująco, częściowo ze szczerym zaciekawieniem; nie znał go wtedy – szczyt sportowej kariery Benjamina Wrighta, sławnego pałkarza Jastrzębi, który błyskał odsłoniętymi w zuchwałym uśmiechu zębami z pierwszych stron Czarownicy, przypadł na czas, gdy ich ścieżki znajdowały się niemożliwie daleko od siebie, a ich samych rozdzielał niemożliwy do przekroczenia mur młodzieńczej zdrady. Kiedy Ben zdobywał puchary, on przeżywał ciche załamanie nerwowe w murach Ministerstwa Magii, w międzyczasie robiąc to, co wychodziło mu najlepiej: udając; idealnego arystokratę, przykładnego syna, dobrego brata. Trochę żałował, że ominęły go te momenty. – Nie zabraknie ani ciebie, ani Hannah – odezwał się po chwili, zupełnie jakby te słowa mogły w jakiś sposób zakląć rzeczywistość. – Ale rozumiem – dodał, trącając go lekko nogą.
Jaimie nie musiał namawiać go dwa razy do przysunięcia się bliżej – pozwolił pociągnąć się dalej bez protestów, opierając dłonie po obu jego stronach, spoglądając na niego z góry i uśmiechając się tym szerzej, im głośniej jego myśli zagłuszało serce, pobudzone nagłym zetknięciem się ciał. – Miałem zamiar zaproponować ci to samo – odpowiedział, gdzieś na granicy zachrypniętego szeptu. – Chciałem się po prostu najpierw upewnić, że nikt więcej nam nie przeszkodzi – dodał – ale nie upierał się już przy tym, zresztą – otwarte na oścież okno i wisząca nad nimi groźba otrzymania kolejnej kłopotliwej korespondencji zdążyły już gdzieś wyparować, kiedy nachylał się niżej, żeby go pocałować, najpierw powoli, później mocniej; przejeżdżając językiem po spierzchniętych wargach i chłodnych zębach. Nie odsuwając się, przeniósł ciężar ciała na jedną stronę, rękę, zamiast na otwartej dłoni, opierając teraz na łokciu; palce drugiej wsunął pod męski kark, przyciągając Bena bliżej do siebie, a później przesuwając dłoń, wzdłuż szyi, obojczyka i żeber, przypominając sobie – na nowo, choć wcale nie musiał tego robić – każdą tworzoną przez blizny nierówność i każde załamanie wyraźnie zaznaczonych mięśni. Znał go tak dobrze, że wydawało się to niemożliwe, a mimo to ten dotyk nigdy mu się nie nudził, i szczerze wątpił, by kiedykolwiek miał mieć dość: dość jego, jego bliskości, znajomego zapachu skóry i gorąca oddechu, zatrzymującego się na jego twarzy, kiedy odsunął się na moment, żeby przesunąć wargi niżej, na żuchwę i szyję. Szalejąca za ich oknami wojna przesunęła się gdzieś daleko, za horyzont, nagle nieistotna tak samo, jak opadłe na podłogę plakaty, i być może ta świadoma ignorancja powinna wywoływać u niego wyrzuty sumienia – ale czekał na te chwile, na nich, zbyt długo, by choćby rozważać dopuszczenie ich do siebie.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Dziwnie było mu rozmawiać o Fredericku, bo choć szczerze wierzył w to, że przyjaciel po prostu zaszył się w jakiejś bezpiecznej norze, może przyparty do muru i zmuszony do chwilowej ucieczki w nicość, to niepokój wygrywał stałą melodię na żebrach, nakazując sercu przyśpieszone bicie. Spowodowane zmartwieniem o los Gwardzisty, tylko i wyłącznie, bo przecież nie był zazdrosny o wypowiedziane podczas działania eliksiru słowa. Wcale a wcale. Dobrze udawał przed samym sobą, z dwojga złego wolał jednak skupić się na drobnej irytacji tym, że do wspomnianego końca życia będzie musiał uważać, by nie zostawić Foxa i Percy'ego samych w tym samym pomieszczeniu, niż na perspektywie, że ta zazdrość nie będzie miała racji bytu, bo nie zobaczą już nigdy przystojnej twarzy wydziedziczonego Malfoya. - Masz rację - wyznał niechętnie, odczuwając lekką ulgę. Blake zawsze wiedział, co powiedzieć, by go uspokoić; nie kłamał, nie rzucał słów na wiatr, nie zmyślał, ale potrafił dostrzec konkrety tam, gdzie zbyt popędliwy i chaotyczny umysł Bena spostrzegał tylko grząskie bagno sprzeczności. - Na razie więc niech chowa swoją bujną kitę tam, gdzie jest. I nie zbliża się do przyjaciół popieprzonego tatuśka. Ani do ciebie - mruknął po chwili buntowniczo, znów próbując lekkiego rozluźnienia sytuacji, które o dziwo wyszło mu zaskakująco naturalnie, bez gwałtownego przykrywania troski o życie przyjaciela. Tak poważny lęk zdawał się nie mieć dostępu tutaj, do ich domu, do ich łóżka, do ich wspólnego życia, chronionego od wojennej zawieruchy przez brak ścian, liche drewno i łączącą ich tajemnicę. I tysiące wspomnień. Bolesnych, pięknych, strasznych, zabawnych; tych wielkich i tych całkiem drobnych, które mimo upływu czasu nie ginęły, a stawały się cenniejsze. Jak tęsknota za tym, by Percy pojawił się na trybunach podczas jego pierwszego oficjalnego meczu w Jastrzębiach - i co ważne, by później pojawił się w półcieniu przy szatni, uśmiechając się w ten sposób; ten, którego mógł być świadkiem każdego dnia.
- To byłby w sumie dobry sposób, żeby się tych plakatów z ulic pozbyć...Moi fani zdzieraliby je od razu, żeby mieć taką pamiątkę - powiedział chełpliwym tonem, na szczęście modulując go na tyle ironicznie, by nie ryzykować uznania za skrajnego narcyza. Jego sława przebrzmiała, poszarzała, błyszcząc tylko w oczach prawdziwych fanów i znawców Quidditcha oraz plotkarskich dziennikarzy. Teraz stawał się znów popularny, w sposób, którego również nie chciał - ale z konsekwencjami znacznie poważniejszymi niż wybuch gniewu czy zrobienie z siebie idioty na oczach całego magicznego społeczeństwa. - Pieprzony Malfoy nie dostanie rezerwatu. To byłoby samobójstwo. Wkroczyłby na teren innego rodu, a to chyba wśród nadętych bubków szlachciców jest dalej czymś nie do pomyślenia - zastanowił się na głos, rozumiał frustrację Percivala, lecz nie wybiegał tak daleko myślami w przyszłość. Na razie pracowali i wspierali rezerwat, a nestor rodu wydawał się z nich więcej niż zadowolony. Zapewne kwestią czasu było otrzymanie donosu, na razie jednak odsuwał to w daleką przyszłość. Nie chciał tracić nawet sekundy z teraźniejszości. Półsennej, rozbawionej, przyjacielskiej, namiętnej; żałował nawet, że musi mrugać, bo obraz półnagiego bruneta o intensywnie zielonych oczach tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki, był zbyt niesamowity, by rezygnować z niego choć na ułamki sekund. Nawet, jeśli miał zerkać na niego z poziomu pościeli i zza rozłożonych palców.
Przeciągnął się aż coś strzeliło w długim kręgosłupie, a zwisające poza materacem stopy uderzyły w boczną ścianę chatki. - No, tak. Miałem dużo fanek. Bardzo dużo. I częściej niż teraz zachowywałem się jak skończony idiota - wyznał szczerze, bez upiększania i bez wdawania się w szczegóły, odrobinę skrępowany poruszaniem takich tematów w obecności Percivala. Nie żałował czasu zabawy, lecz z perspektywy czasu widział, jak idiotycznie postępował, szukając na siłę akceptacji i tłumiąc pragnienie, które i tak wyszło na jaw. Z bolesnym skutkiem, który wtedy wydawał mu się końcem świata. Dorósł, bez wątpienia, bo w tym momencie, gdy grunt pod nogami naprawdę się rozpadał a koniec wydawał się bliższy niż dalszy, reagował zdrowiej. I miał przy sobie kogoś, kogo kochał. Z trudną do uwierzenia - ciągle - wzajemnością. - Zabraknie. Nikt nie jest nieśmiertelny. Ale mam nadzieję, że łaskawy los pozwoli mi spędzić w tym łóżku jeszcze chociaż kilka nocy - skomentował w końcu po krótkiej chwili ciszy. Nieprzerażony, przejęty, owszem; wypowiedziane słowa i wizje przyszłości, szepczące w tle listów gończych, budziły w nim ssące uczucie lęku, ale nie był już ukrywającym się przed nim dzieckiem. I nie był już w tym dziwnym miejscu, na karuzeli emocji, sam. Nie musiał się bać, uciekać, walczyć; nie musiał próbować, starać się i zawodzić. Nigdy nie przepuszczałby, że w momencie, w którym utraci dosłownie wszystko, odzyska kogoś, kogo kochał przez całe swoje świadome życie.
Nie był świadomy tego, że na poznaczonej bliznami twarzy wykwitł niecierpliwy, czuły i spragniony zarazem uśmiech; że na ciężar umięśnionego ciała na sobie reaguje tak nagle i bezwstydnie. Żadnych wyrzutów sumienia, wątpliwości czy nerwowego oglądania się przez ramię; w tym momencie przez okno mógłby wlecieć cały szwadron śmierciożerców a Ben zapewne nie przejąłby się przesadnie. I nie odjąłby spragnionych dłoni od nieco chłodnej skóry półleżącego na nim Percivala. Szczupłego, ale silnego, przeznaczonego tylko dla niego. Dla jego szorstkiego dotyku, przyśpieszonego oddechu, stłumionego jęku - wcale nie odejmującego mu męskości - gdy ich usta w końcu się zetknęły, a chropowaty zarost podrażnił go w twarz. Smakował snem, słodko i słono zarazem, bezpieczeństwem i wyzwaniem; a Ben nie potrafił przestać się uśmiechać, oderwać palców od jego barków i łopatek, odsunąć się choć na milimetr. Przytrzymał go przy swojej twarzy, wsunął dłonie we włosy i pocałował jeszcze głębiej, jeszcze mocniej, jeszcze dobitniej, jakby z każdym ruchem języka i sekundą pieszczoty mógł głośniej niż słowami wyznać mu swoją miłość. Może naprawdę tak było, może nie potrzebowali wyznań, może ten dzielony na pół głód, podsycany latami rozłąki, wcale nie domagał się całkowitego zaspokojenia. Jaimie uniósł nieco głowę i oparł ją o materac, przymykając oczy, gdy czuł gorący oddech Percivala na swojej żuchwie i szyi: pieszczota subtelna a mimo to paraliżująca go przyjemnością. Równie nagłą, co jego ruch dłoni, ciągle wplecionej w męskie włosy; podciągnął go znów wyżej, całując z agresywną mocą, zęby stuknęły o zęby, poczuł krótki ból, ale nie przestawał, przytrzymując go i przekręcając się tak, by to Blake wylądował w skotłowanej, zakurzonej i zasypanej popiołem pościeli - a Ben mógł przez ułamek sekundy patrzeć na niego z góry, zafascynowany, z rozchylonymi ustami i drżącymi z niecierpliwości dłońmi wbijającymi się teraz w jego klatkę piersiową, czując pod skórą szybko bijące serce.
| zt
- To byłby w sumie dobry sposób, żeby się tych plakatów z ulic pozbyć...Moi fani zdzieraliby je od razu, żeby mieć taką pamiątkę - powiedział chełpliwym tonem, na szczęście modulując go na tyle ironicznie, by nie ryzykować uznania za skrajnego narcyza. Jego sława przebrzmiała, poszarzała, błyszcząc tylko w oczach prawdziwych fanów i znawców Quidditcha oraz plotkarskich dziennikarzy. Teraz stawał się znów popularny, w sposób, którego również nie chciał - ale z konsekwencjami znacznie poważniejszymi niż wybuch gniewu czy zrobienie z siebie idioty na oczach całego magicznego społeczeństwa. - Pieprzony Malfoy nie dostanie rezerwatu. To byłoby samobójstwo. Wkroczyłby na teren innego rodu, a to chyba wśród nadętych bubków szlachciców jest dalej czymś nie do pomyślenia - zastanowił się na głos, rozumiał frustrację Percivala, lecz nie wybiegał tak daleko myślami w przyszłość. Na razie pracowali i wspierali rezerwat, a nestor rodu wydawał się z nich więcej niż zadowolony. Zapewne kwestią czasu było otrzymanie donosu, na razie jednak odsuwał to w daleką przyszłość. Nie chciał tracić nawet sekundy z teraźniejszości. Półsennej, rozbawionej, przyjacielskiej, namiętnej; żałował nawet, że musi mrugać, bo obraz półnagiego bruneta o intensywnie zielonych oczach tuż obok niego, na wyciągnięcie ręki, był zbyt niesamowity, by rezygnować z niego choć na ułamki sekund. Nawet, jeśli miał zerkać na niego z poziomu pościeli i zza rozłożonych palców.
Przeciągnął się aż coś strzeliło w długim kręgosłupie, a zwisające poza materacem stopy uderzyły w boczną ścianę chatki. - No, tak. Miałem dużo fanek. Bardzo dużo. I częściej niż teraz zachowywałem się jak skończony idiota - wyznał szczerze, bez upiększania i bez wdawania się w szczegóły, odrobinę skrępowany poruszaniem takich tematów w obecności Percivala. Nie żałował czasu zabawy, lecz z perspektywy czasu widział, jak idiotycznie postępował, szukając na siłę akceptacji i tłumiąc pragnienie, które i tak wyszło na jaw. Z bolesnym skutkiem, który wtedy wydawał mu się końcem świata. Dorósł, bez wątpienia, bo w tym momencie, gdy grunt pod nogami naprawdę się rozpadał a koniec wydawał się bliższy niż dalszy, reagował zdrowiej. I miał przy sobie kogoś, kogo kochał. Z trudną do uwierzenia - ciągle - wzajemnością. - Zabraknie. Nikt nie jest nieśmiertelny. Ale mam nadzieję, że łaskawy los pozwoli mi spędzić w tym łóżku jeszcze chociaż kilka nocy - skomentował w końcu po krótkiej chwili ciszy. Nieprzerażony, przejęty, owszem; wypowiedziane słowa i wizje przyszłości, szepczące w tle listów gończych, budziły w nim ssące uczucie lęku, ale nie był już ukrywającym się przed nim dzieckiem. I nie był już w tym dziwnym miejscu, na karuzeli emocji, sam. Nie musiał się bać, uciekać, walczyć; nie musiał próbować, starać się i zawodzić. Nigdy nie przepuszczałby, że w momencie, w którym utraci dosłownie wszystko, odzyska kogoś, kogo kochał przez całe swoje świadome życie.
Nie był świadomy tego, że na poznaczonej bliznami twarzy wykwitł niecierpliwy, czuły i spragniony zarazem uśmiech; że na ciężar umięśnionego ciała na sobie reaguje tak nagle i bezwstydnie. Żadnych wyrzutów sumienia, wątpliwości czy nerwowego oglądania się przez ramię; w tym momencie przez okno mógłby wlecieć cały szwadron śmierciożerców a Ben zapewne nie przejąłby się przesadnie. I nie odjąłby spragnionych dłoni od nieco chłodnej skóry półleżącego na nim Percivala. Szczupłego, ale silnego, przeznaczonego tylko dla niego. Dla jego szorstkiego dotyku, przyśpieszonego oddechu, stłumionego jęku - wcale nie odejmującego mu męskości - gdy ich usta w końcu się zetknęły, a chropowaty zarost podrażnił go w twarz. Smakował snem, słodko i słono zarazem, bezpieczeństwem i wyzwaniem; a Ben nie potrafił przestać się uśmiechać, oderwać palców od jego barków i łopatek, odsunąć się choć na milimetr. Przytrzymał go przy swojej twarzy, wsunął dłonie we włosy i pocałował jeszcze głębiej, jeszcze mocniej, jeszcze dobitniej, jakby z każdym ruchem języka i sekundą pieszczoty mógł głośniej niż słowami wyznać mu swoją miłość. Może naprawdę tak było, może nie potrzebowali wyznań, może ten dzielony na pół głód, podsycany latami rozłąki, wcale nie domagał się całkowitego zaspokojenia. Jaimie uniósł nieco głowę i oparł ją o materac, przymykając oczy, gdy czuł gorący oddech Percivala na swojej żuchwie i szyi: pieszczota subtelna a mimo to paraliżująca go przyjemnością. Równie nagłą, co jego ruch dłoni, ciągle wplecionej w męskie włosy; podciągnął go znów wyżej, całując z agresywną mocą, zęby stuknęły o zęby, poczuł krótki ból, ale nie przestawał, przytrzymując go i przekręcając się tak, by to Blake wylądował w skotłowanej, zakurzonej i zasypanej popiołem pościeli - a Ben mógł przez ułamek sekundy patrzeć na niego z góry, zafascynowany, z rozchylonymi ustami i drżącymi z niecierpliwości dłońmi wbijającymi się teraz w jego klatkę piersiową, czując pod skórą szybko bijące serce.
| zt
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trudno byłoby mu opisać słowami, jak bardzo doceniał te chwile: spędzone w odciętej od świata sypialni, nawet gdy ten uparcie próbował wedrzeć się do środka przed uchylone okno; wypełnione wspomnieniami, niektórymi bolesnymi, niektórymi wstydliwymi, ale przywoływanymi spokojnie, z akceptacją – bez lęku o odrzucenie czy wyśmianie; rozmowami o rzeczach poważnych i tych zupełnie nie, przeplatającymi się ze sobą w jakiś naturalny sposób. Czuł się tu dobrze, przy nim, obok niego, z nim – rzeczywistość, która miesiące temu przywaliła go niemożliwym do uniesienia ciężarem, zdawała się zniknąć, stracić na znaczeniu – sprawiając, że znów mógł oddychać swobodnie, nawet jeśli robił to ze świadomością, że każdy z tych oddechów mógł okazać się jednym z ostatnich.
Wywrócił jedynie oczami w reakcji na słowa Jaimiego, na wzmiankę o plakatach parskając z kolei stłumionym śmiechem. – Podpiszesz też jeden dla mnie? Powieszę sobie nad łóżkiem – powiedział, siląc się na poważny ton, choć oczy błyszczały mu przy tym w słabo skrywanym rozbawieniu; ze sterty leżących w pościeli plakatów wygrzebał ten należący do Benjamina, tłumiąc sekundowe ukłucie niepokoju, gdy jego spojrzenie przesunęło się po nadrukowanej pod zdjęciem cenie i tłustym: żywy lub martwy – nie chciał myśleć o tym teraz, zaśmiecać tej chwili strachem, z którym i tak nie był w stanie nic zrobić; starcie z powierzchni ziemi przeklętego ministra i jego pociągającego za sznurki pana leżało póki co daleko poza ich zasięgiem. – Zmieści się nawet dedykacja – dodał, spoglądając najpierw na ruchomą fotografię, a później zerkając z ukosa na Bena, jakby porównywał, czy był podobny.
Odrzucił od siebie przeklęty list gończy chwilę później, dzięki kojącym słowom przyjaciela zduszając też kotłujące się za mostkiem obawy o przyszłość rezerwatu; w przeciwieństwie do Jaimiego, nie był taki pewien, czy wobec wyraźnego sprzeciwu Greengrassów i faktu, że na swoich terenach ukrywali dwóch poszukiwanych przestępców, pozostałe rody zdecydują się uszanować ogólnie przyjęte zasady – już i tak je łamali, jedną po drugiej, porzucając pielęgnowane przez dziesiątki lat wartości. Nie wypowiedział jednak tych myśli na głos, nie widząc sensu w ściąganiu Benjamina w dół – chyba że chodziło o pociągnięcie go w stronę skołtunionej pościeli.
Niczego więcej nie potrzebował. Zaśmiał się cicho, z ustami na wysokości męskiego obojczyka, nie czując już zazdrości o otaczające Bena fanki z przeszłości. – Częściej niż teraz? To w ogóle możliwe? – zapytał z udawanym zdziwieniem, unosząc na chwilę głowę – a później pozwalając sobie zapomnieć; udając, że nie słyszał ponurych słów o nieśmiertelności i nieuchronności czającego się na horyzoncie końca. Ten nie miał nadejść dziś – był tego pewien; i to ta pewność pozwoliła wykwitnąć na jego wargach zadowolonemu uśmiechowi, gdy Benjamin przez trudu obrócił ich obu, a on sam wylądował na plecach, instynktownie odszukując spojrzeniem parę ciepłych tęczówek.
| zt
Wywrócił jedynie oczami w reakcji na słowa Jaimiego, na wzmiankę o plakatach parskając z kolei stłumionym śmiechem. – Podpiszesz też jeden dla mnie? Powieszę sobie nad łóżkiem – powiedział, siląc się na poważny ton, choć oczy błyszczały mu przy tym w słabo skrywanym rozbawieniu; ze sterty leżących w pościeli plakatów wygrzebał ten należący do Benjamina, tłumiąc sekundowe ukłucie niepokoju, gdy jego spojrzenie przesunęło się po nadrukowanej pod zdjęciem cenie i tłustym: żywy lub martwy – nie chciał myśleć o tym teraz, zaśmiecać tej chwili strachem, z którym i tak nie był w stanie nic zrobić; starcie z powierzchni ziemi przeklętego ministra i jego pociągającego za sznurki pana leżało póki co daleko poza ich zasięgiem. – Zmieści się nawet dedykacja – dodał, spoglądając najpierw na ruchomą fotografię, a później zerkając z ukosa na Bena, jakby porównywał, czy był podobny.
Odrzucił od siebie przeklęty list gończy chwilę później, dzięki kojącym słowom przyjaciela zduszając też kotłujące się za mostkiem obawy o przyszłość rezerwatu; w przeciwieństwie do Jaimiego, nie był taki pewien, czy wobec wyraźnego sprzeciwu Greengrassów i faktu, że na swoich terenach ukrywali dwóch poszukiwanych przestępców, pozostałe rody zdecydują się uszanować ogólnie przyjęte zasady – już i tak je łamali, jedną po drugiej, porzucając pielęgnowane przez dziesiątki lat wartości. Nie wypowiedział jednak tych myśli na głos, nie widząc sensu w ściąganiu Benjamina w dół – chyba że chodziło o pociągnięcie go w stronę skołtunionej pościeli.
Niczego więcej nie potrzebował. Zaśmiał się cicho, z ustami na wysokości męskiego obojczyka, nie czując już zazdrości o otaczające Bena fanki z przeszłości. – Częściej niż teraz? To w ogóle możliwe? – zapytał z udawanym zdziwieniem, unosząc na chwilę głowę – a później pozwalając sobie zapomnieć; udając, że nie słyszał ponurych słów o nieśmiertelności i nieuchronności czającego się na horyzoncie końca. Ten nie miał nadejść dziś – był tego pewien; i to ta pewność pozwoliła wykwitnąć na jego wargach zadowolonemu uśmiechowi, gdy Benjamin przez trudu obrócił ich obu, a on sam wylądował na plecach, instynktownie odszukując spojrzeniem parę ciepłych tęczówek.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
sypialnia Bena
Szybka odpowiedź