Hol
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Hol
Po przekroczeniu wrót do posiadłości, to tutaj goście trafiają w pierwszej kolejności. Hol jest zdecydowanie najbardziej reprezentacyjnym pomieszczeniem w całej rezydencji - imponuje nie tylko swoimi rozmiarami, ale również ilością zdobień. Każda ze ścian, podłoga, a także balustrada schodów prowadzących na kolejne piętra są niemalże dziełami sztuki. Całość utrzymana jest w złocie i brązie i oświetlona jest niezliczoną ilością świeczników.
Zawsze będę. Szmaragdowe oczy znów zalśniły wzruszeniem, uśmiech zaś poszerzył, wdzięcznie i uroczo. Te słowa znaczyły więcej niż lord Romulus mógł przypuszczać, szczególnie że ostatnimi czasy jej samoocena mocno podupadła przez podszepty własnych koszmarów budzących się nocną porą, gdy samotności w żaden sposób nie można było odegnać. Nie odpowiedziała - ale uśmiechnęła się, ścisnęła dłoń ojca, unosząc ją do swoich ust i na jej wierzchu składając szczęśliwy pocałunek. Ona też była z niego dumna, z niego, z pani matki, z całej ich familii, nawet niesfornego Cassiusa, który czasem sprawiał, że miała ochotę rwać kasztanowe włosy z własnej głowy.
- Pytał się też, czy zajrzysz do niego przed snem - dodała cichutko, jakby bojąc się przesadnie nadwyrężyć zdrowia lorda Romulusa. Powinien przecież odpocząć, zamiast opowiadać najmłodszemu z potomstwa niestworzone baśnie; może jednak Cassius już spał? Tego nie mogła ocenić, dotychczas zamknięta w czterech ścianach swojej sypialni, w oczekiwaniu na jakąkolwiek wieść na temat rodzica.
Opowiadała, ojciec zaś gładził włosy, zachęcając do tego, by oparła się o niego nieco mocniej, wciąż uważna na to, by nie podrażnić owiniętego magicznymi bandażami kolana. Chłód marmurowych schodów skutecznie koił rozgrzane od nerwów ciało, zachęcał do tego, by powieki stały się ciężkie od nadchodzącego wielkimi krokami snu; nie mogła udawać, że była rześka, bowiem cały ów stres sprawił, że jej organizm nadwyrężył się niemożebnie. I ona potrzebowała odpoczynku - ale jeszcze nie teraz. Najpierw skinęła lekko i uśmiechnęła się pogodnie na wspomnienie ojcowskiej klaczy.
- Wszystko z nią w porządku, zapewniam. Była dziś żwawa i responsywna - opowiedziała Livia. Jeździli wraz z Hadrianem, on na swoim własnym rumaku, ona na dumnym wierzchowcu ojca, zawsze oczarowana faktem, że przez chwilę mogła poczuć się w siodle jak odważny lord Abbott. - Może jutro pojeździmy razem? Ach, nie... Z tym kolanem winieneś odpocząć przez jakiś czas, tak myślę, by mięśnie miały szansę zregenerować tkanki - westchnęła z czułością, oparłszy głowę o ramię mężczyzny. Dobrze, że był już w domu. Martwiła się jeszcze o towarzyszącego mu numerologa, a myśl ta nawiedzająca pamięć sprawiła, że kasztanowe brwi ściągnęły się delikatnie. - Sądzisz, tatku, że mogłabym napisać do pana Becketta z pytaniem o jego zdrowie? - zapytała nieśmiało. Starszego mieszkańca Somerset znała przecież niemal od dnia swych jedenastych urodzin, gdy przed dziecięciem pojawiła się konieczność rozpoczęcia prywatnej nauki w bezpiecznych murach Dunster Castle. Prędko jednak jej obawy rozmyły się w fali ekscytacji, mlecznobiałe dłonie splotły ze sobą, a uśmiech stał się tak słoneczny, jak każdy z letnich dni. - Byłoby wspaniale! Chciałabym móc z nimi... - Abbottówna urwała jednak, bo z cichym pstryknięciem zmaterializował się obok nich skrzat, zaś ojciec polecił, by szła już do łóżka. Dziewczynka westchnęła w kapitulacji i wstała z marmurów, pochylając się do policzka czarodzieja, gdzie złożyła krótki pocałunek. - Wypocznij, proszę. Życzę ci dobrej nocy - zaświergotała łagodnie, pozwoliwszy Bławatkowi odeskortować się do pokoju.
zt
- Pytał się też, czy zajrzysz do niego przed snem - dodała cichutko, jakby bojąc się przesadnie nadwyrężyć zdrowia lorda Romulusa. Powinien przecież odpocząć, zamiast opowiadać najmłodszemu z potomstwa niestworzone baśnie; może jednak Cassius już spał? Tego nie mogła ocenić, dotychczas zamknięta w czterech ścianach swojej sypialni, w oczekiwaniu na jakąkolwiek wieść na temat rodzica.
Opowiadała, ojciec zaś gładził włosy, zachęcając do tego, by oparła się o niego nieco mocniej, wciąż uważna na to, by nie podrażnić owiniętego magicznymi bandażami kolana. Chłód marmurowych schodów skutecznie koił rozgrzane od nerwów ciało, zachęcał do tego, by powieki stały się ciężkie od nadchodzącego wielkimi krokami snu; nie mogła udawać, że była rześka, bowiem cały ów stres sprawił, że jej organizm nadwyrężył się niemożebnie. I ona potrzebowała odpoczynku - ale jeszcze nie teraz. Najpierw skinęła lekko i uśmiechnęła się pogodnie na wspomnienie ojcowskiej klaczy.
- Wszystko z nią w porządku, zapewniam. Była dziś żwawa i responsywna - opowiedziała Livia. Jeździli wraz z Hadrianem, on na swoim własnym rumaku, ona na dumnym wierzchowcu ojca, zawsze oczarowana faktem, że przez chwilę mogła poczuć się w siodle jak odważny lord Abbott. - Może jutro pojeździmy razem? Ach, nie... Z tym kolanem winieneś odpocząć przez jakiś czas, tak myślę, by mięśnie miały szansę zregenerować tkanki - westchnęła z czułością, oparłszy głowę o ramię mężczyzny. Dobrze, że był już w domu. Martwiła się jeszcze o towarzyszącego mu numerologa, a myśl ta nawiedzająca pamięć sprawiła, że kasztanowe brwi ściągnęły się delikatnie. - Sądzisz, tatku, że mogłabym napisać do pana Becketta z pytaniem o jego zdrowie? - zapytała nieśmiało. Starszego mieszkańca Somerset znała przecież niemal od dnia swych jedenastych urodzin, gdy przed dziecięciem pojawiła się konieczność rozpoczęcia prywatnej nauki w bezpiecznych murach Dunster Castle. Prędko jednak jej obawy rozmyły się w fali ekscytacji, mlecznobiałe dłonie splotły ze sobą, a uśmiech stał się tak słoneczny, jak każdy z letnich dni. - Byłoby wspaniale! Chciałabym móc z nimi... - Abbottówna urwała jednak, bo z cichym pstryknięciem zmaterializował się obok nich skrzat, zaś ojciec polecił, by szła już do łóżka. Dziewczynka westchnęła w kapitulacji i wstała z marmurów, pochylając się do policzka czarodzieja, gdzie złożyła krótki pocałunek. - Wypocznij, proszę. Życzę ci dobrej nocy - zaświergotała łagodnie, pozwoliwszy Bławatkowi odeskortować się do pokoju.
zt
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Dostrzegł w jej oczach, że zrozumiała to, o czym mówił, pomimo zabarwienia marchewką i talerzami kolacji. Od zawsze wiedział, że była inteligentna i bystra, a to tylko dawało kolejny powód do dumy. I chciałby, aby trafiła w związek małżeński z kimś o równie cudownej osobowości co ona, chociaż może nieco bardziej stanowczej, kogoś z zacięciem do dania jej bezpieczeństwa, stabilizacji i opierunku. Gdyby tylko mógł dostrzec pośród mgieł odpowiedniego kandydata. Kiwnął głową na znak, że zajrzy do najmłodszego syna, pozbawiając się na te kilka chwil przemyśleń. Podejrzewał, że chłopczyk i tak już spał, ale niebyłby sobą, gdyby nie zerknął na niego. Potem słuchał Livii, gładził raz za razem długie, miedziane pukle włosów, ciesząc się, że zdrowie Libercie dopisywało. Była dobrze ułożonym koniem, chociaż potrafiła miewać swoje „humorki” – była przecież tylko zwierzęciem, a nie maszyną, miała do tego absolutne prawo. Już miał napomnieć córkę o własnym kolanie i uszkodzeniu, lecz ta dużo prędzej przywołała swój zdrowy rozsądek w myślach i poprawiła się sama. Wywołało to oczywisty uśmiech na zmęczonej twarzy lorda, a z ust wydobyło się zaledwie westchnienie, już bez żadnych słów, bo odpowiedź była zbędna, dopiero słowa przywołało nazwisko pana Becketta. Sam był winien mu przeprosiny, jakieś zadośćuczynienie za całą zaistniałą sytuację. – Możesz, na pewno się ucieszy. Jeśli chcesz, możemy go odwiedzić… powiedzmy, pojutrze – zaproponował, woląc Steviego zostawić w dniu jutrzejszym z panną Trixie. Wydawało mu się, że tego wieczora padło w Warsztacie zbyt wiele słów, na które Beckettowie musieli udzielić sobie odpowiedzi sami.
Jednak obawy odgonił promienny uśmiech, który padł za zgodą na zaproszenie lady Weasley do Dunster Castle. – Jutro mi wszystko opowiesz – zapewnił córkę. Podejrzewał, że za słowami musiały stać różnorakie pomysły, które ewidentnie wolał usłyszeć ze świeższym umysłem. – Dobrej nocy, córeczko – odpowiedział, stojąc jeszcze przez chwilę w holu i obserwując, jak rude włosy znikają wraz z tupotem skrzacich nóżek. On sam zaś począł wspinać się po schodach, przeklinając obolałe kolana i plecy w myślach, żałując, że nie pomyślał o przemieszaniu się po szerokich korytarzach na miotle. Była noc, nikt nie musiał tego widzieć, a jednak lordowska duma poczułaby się urażona, nie miał przecież piętnastu lat. Przetarł twarz dłonią, starając się rozbudzić jeszcze na chwilę, chociaż wiedział, że gdy tylko polegnie między miękkimi pierzynami, zmęczenie odejdzie w kąt, a potrzeba snu zaniknie w dręczących myślach, bębniących o zasłony utkany z ciszy. Skierował się najpierw do komnaty najmłodszego syna i gdy tylko po uchyleniu drzwi dostrzegł, jak dziecko przewraca się zaspane na drugi bok, zdecydował, że nie będzie go budzić. Przymknął cicho klamkę i wybrał się w podróż do sypialni, zastanawiając się, jak z tego wszystkiego wytłumaczy się żonie.
| zt
Jednak obawy odgonił promienny uśmiech, który padł za zgodą na zaproszenie lady Weasley do Dunster Castle. – Jutro mi wszystko opowiesz – zapewnił córkę. Podejrzewał, że za słowami musiały stać różnorakie pomysły, które ewidentnie wolał usłyszeć ze świeższym umysłem. – Dobrej nocy, córeczko – odpowiedział, stojąc jeszcze przez chwilę w holu i obserwując, jak rude włosy znikają wraz z tupotem skrzacich nóżek. On sam zaś począł wspinać się po schodach, przeklinając obolałe kolana i plecy w myślach, żałując, że nie pomyślał o przemieszaniu się po szerokich korytarzach na miotle. Była noc, nikt nie musiał tego widzieć, a jednak lordowska duma poczułaby się urażona, nie miał przecież piętnastu lat. Przetarł twarz dłonią, starając się rozbudzić jeszcze na chwilę, chociaż wiedział, że gdy tylko polegnie między miękkimi pierzynami, zmęczenie odejdzie w kąt, a potrzeba snu zaniknie w dręczących myślach, bębniących o zasłony utkany z ciszy. Skierował się najpierw do komnaty najmłodszego syna i gdy tylko po uchyleniu drzwi dostrzegł, jak dziecko przewraca się zaspane na drugi bok, zdecydował, że nie będzie go budzić. Przymknął cicho klamkę i wybrał się w podróż do sypialni, zastanawiając się, jak z tego wszystkiego wytłumaczy się żonie.
| zt
26 stycznia '58
Krępowała się przybyć do tak eleganckiej posiadłości. Może nie był to pałac wypełniony złotem i diamentami, ale dom Abbottów standardem przewyższał Warsztat tak drastycznie, że niemal brakło skali do ich porównania. Nawet w zimie ogrody wyglądały przepięknie - rozmyślała o tym gdy przepuszczono ją przez główną bramę i podążała do masywnych drzwi frontowych, raz na jakiś czas rozglądając się dookoła z ciekawością. Hogwartu Dunster Castle też nie przypominało, a chyba powinno, prawda? Oba miejsca miały w swojej nazwie sugestię konkretnego typu budowli, lecz gdzie Hogwart był leciwy i kamienny, siedziba Abbottów błyszczała dostojeństwem swoich posiadaczy. A ona? Zjawiła się w swoim najlepszym zimowym płaszczu, w porządnej spódnicy i wypolerowanych butach, oszczędziwszy sobie nawet ulubionej czapki z pomponem, tej, którą musiała zduplikować po ostatnich przeprawach z Aquilą Black. Wszystko, byle tylko nie przynieść wstydu sobie - i przede wszystkim ojcu, który wysłał ją w zaufaniu i dobrej wierze.
Może i Trixie brakowało eleganckich manier, ale trafiwszy na zamkową służbę nie potrzebowała znać ich restrykcyjnych przepisów. Wyjaśniła pokrótce o co chodziło, z rumieńcem zażenowania przyznając, że miała odebrać monety wynagrodzenia za nauki, które w Dunster Castle prowadził Stevie, monety, które zdecydował się zainwestować w nią - a lokaj szczęśliwie od razu pojął o co dokładnie jej chodzi. Bez zawahania wręczył sakiewkę córce numerologa, ale zanim zdążyła podziękować i wyjść, przyuważył ją kroczący do biblioteki sir Hadrian, najstarszy syn lorda Romulusa. Równie szlachetny co ojciec, z nienagannymi manierami i wspaniałomyślną szczodrością w sercu, nieskory słuchać słowa sprzeciwu, gdy w podziękowaniu za zasługi pana Becketta prowadził ją za sobą do kuchni. Nie zwykł wkraczać tam chyba jako młody lord, więc wydał jedynie dyspozycje, by powierzono jej wszelką żywność, jaką sobie wybierze, natomiast Trixie - chyba pierwszy raz w życiu zabrakło słów. Jak mogła odpłacić się za taką dobroć? Przecież wraz z ojcem mieli teraz tak niewiele, nie byłaby w stanie nawet zaprosić Abbottów na kolację, by podziękować... Ze wstydem poprosiła tylko o kilo ziemniaków, gdy kucharka dzierżąca dużą drewnianą łyżkę zapowiedziała, że nie da jej wyjść stąd o pustych rękach, a potem czarownica czmychnęła z powrotem do domu, ze łzami wzruszenia w oczach.
zt
za pozwoleniem: biorę od Romulusa Abbotta kilogram ziemniaków i 60 pm
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pamiętał, kiedy był tam po raz ostatni. Zabrał dokumenty, zabrał wszystkie swoje prywatne rzeczy z gabinetu - notesy i kalendarze, w których latami notował swoje przemyślenia i dni, kiedy działy się najważniejsze i najbardziej rozwijające ich wydział zdarzenia. Wspominał w nich, rozpisując się w każdej wolnej przestrzeni, w każdym rogu, na każdym boku, wywijając pergamin na tyle mocno, że niektóre strony były lekko naderwane. Nie było tego wiele, wszystko zmieściło się do walizki i zostało wyniesione tak szybko, jak tylko mógł. Pożegnał się tylko z tymi, którzy od dawna byli przychylni jego poglądom - nie całe Ministerstwo Magii było skorumpowane, wierzył w to, chociaż choroba przemieszczała się zbyt szybko po długich korytarzach budynku, by można było cofnąć ją szybko i bezboleśnie. Zmiany na złe zawsze były przecież prostsze do zrealizowania - tak jak burzyć było łatwiej niż budować. Niedosłownie, jeśli chodzi o sam gmach Ministerstwa...
Westchnął ciężko, kiedy udało mu się w końcu teleportować w znajome tereny Somerset. Chciał przejść przez rezerwat, więc krótkie teleportacyjne wibrato rozbrzmiało właśnie tam - u skraju lasu, w którym chroniły się drobne, małe ptaszyny nakrapiane złotymi kroplami, które teraz, w ciemnej, wieczornej aurze, utraciły swój blask. Trwał już sezon godowy, drobne, złotawe kruszyny obudziły się wśród drzew razem z początkiem wiosny, ale Rhett obawiał się, jak ją przeżyją i w jakiej liczebności powitają lato. Czuł dreszcze na karku, gdy prędkim krokiem zmierzał w stronę domu opiekunów, w którym podpisać miał podpisać parę dokumentów. Porozmawiał chwilę z obecnymi tam czarodziejami, zainteresował się zdarzeniami z dnia - kuna widziana była w okolicy północnej granicy, ale zastawiono już pułapki, problem powinien niedługo rozwiązać się sam; niestety jedna z samic nie przetrwała wczorajszej ulewy, ale udało się uratować jej jajko, bezpiecznie czekało na wyklucie w otoczonym zaklęciem ochronnym i ogrzewającym inkubatorze. Zdążył nieco oschnąć w cieple sypiącego skry kominka i znów musiał wyjść na zewnątrz, żeby w końcu dotrzeć do domu.
Dunster Castle majaczył już na horyzoncie, myśli już krążyły wokół parujących półmisków, w końcu nie jadł od niemalże południa, a zimne, mokre dłonie sięgały już po miękki, biały ręcznik, chcąc choć odrobinę pozbyć się nadmiaru wody.
Kiedy coś zadrgało spazmatycznie pod korzeniami jednego z wielu starych dębów rosnących ze spokojem w rezerwacie. Coś, co przykuło jego uwagę, zgromadziło ją całą, by falą dreszczy wywołać stanu obawy i strachu. Złota kulka znów drgnęła. Przemoczona do ostatniej lotki ledwo się trzymała, ledwo brała oddech, z siłą walcząc o kolejne. Natychmiast zdjął płaszcz i zgromadził materiał tak, by stworzyć coś na kształt ciepłego, suchego (podszewka na plecach nie podeszła jeszcze deszczem) gniazdka. Teraz już truchtał w stronę dworu, który był z każdym krokiem coraz bliżej. Wszedł wejściem przy kuchni, strasząc Cysię tak, że aż podskoczyła. Minął przejście - również i służbę, która z drżeniem pobiegła za nim aż do gabinetu, wołając znane frazesy o zmianie ubioru i wysuszeniu się, bo nie miał jeszcze w tym roku czarodziejskiego kataru. Nie patrzył na to. Właściwie nie obchodziło go teraz nic, tylko to, co trzymał owinięte płaszczem.
- Dajcie znać lady Abbott, że jestem już w domu - rzucił tylko w pośpiechu, nie zamykając drzwi do swojego gabinetu; znak, że każdy mógł tam teraz wejść. - I poproście tutaj lady Livię. Prędko. Musi mi pomóc.
Miała wspaniałe dłonie do zwierząt. Miała wrażliwość, której młode dziewczęta powinny jej zazdrościć - wrażliwość, która nie pozwalała najmniejszemu ze stworzeń, by odeszło z tego świata bez ani jednej myśli o nim, bez troski i opieki.
Ostatnio zmieniony przez Rhennard Abbott dnia 16.07.22 20:23, w całości zmieniany 1 raz
Sprawdzenie przyswojonych informacji na temat magicznej historii wydarzyło się tuż o poranku, zaraz po śniadaniu, na którym to Cassius ponownie nadszarpnął nerwami młodej damy, bawiąc się jedzeniem, zamiast zjeść je z wdzięczną godnością. W porównaniu do mieszkańców Somerset, którzy odejmowali sobie od ust, by do sytości nakarmić dzieciątka pod swoimi skrzydłami, Abbottom wciąż, mimo wojny, której szczegółów nie była świadoma, wiodło się pomyślnie. Dlaczego z taką trudnością najmłodszej latorośli lorda Romulusa przychodziło to zrozumieć, docenić? Po historii magii nadszedł natomiast czas na astronomię, czytanie map nieba, śledzenie gwiezdnych szlaków w oparciu o zmiany w naturze ich świata, magicznego świata; ułożenie konstelacji, położenie planet, to wszystko miało znaczenie również wobec egzystencji ichniej fauny, a jeśli istniało coś, co mogło zaszkodzić lub wspomóc znikacze w rezerwacie pod protekcją jej rodziny, Livia przykładała się do owych zagadnień z należytą pieczołowitością, skupiona niemal ponad własne możliwości. Dopiero później należało poświęcić czas nauce gry na harfie oraz malarstwu, gdzie to próbowała odwzorować martwą naturę ustawioną na stoliczku nieopodal, z różnym skutkiem. Jednak to praktyka uczynić mogła mistrza. Praktyka częsta i nielekceważona, toteż dzierżyła w dłoni pędzel i operowała kolorem zgodnie z poleceniami swojego maestro, do posiadłości sprowadzonego na polecenie lorda Abbotta.
Gdy lord Rhennard powrócił do rodzinnych włości, Livia odpoczywała przy wieczornej herbacie, pozwoliwszy ulubionej służce, Poppy, rozczesywać pukle rdzawych włosów, przez które ząbki zdobionej szczotki przesuwały się jak przez jedwab. Myśli wciąż mąciła z kolei korespondencja z wujem; powracała pamięcią do usłyszanych podczas spaceru słów, o tym, jakoby wielu członków dobrej organizacji znanej pod nazwą Zakon Feniksa poległo gdzieś na odległych polach walki, jednocześnie niwelując zagrożenia, jakie rzekomo prezentowali względem ładu nowego, szkodliwego Ministerstwa Magii. Nie chciała poruszać tego tematu w obecności najdroższego pana ojca, to mogło bowiem wzmóc w nim smutek, rozjątrzyć ranę, jeśli przeżywał utratę bliskich kompanów. Czuła więc, że mogła porozmawiać o tym jedynie z wujem. Najstarszy brat nie powiedziałby jej całej prawdy, wciąż traktując ją jak dziecko, stawiwszy siostrę na równi z kilkuletnim Cassiusem, w dzielnej próbie ochrony ich dzieciństwa - tylko że dzieciństwo, jej dzieciństwo, nadciągało ku końcowi. W tym roku, już w maju, miała stać się siedemnastoletnią panną; panną marzącą o ożenku z arystokratą o szlachetnym sercu, życzliwym usposobieniu i zahartowanym duchu. Z arystokratą pokroju lorda Rhennarda Abbotta.
Służąca o wypiekach czerwonych jak letnie jabłka wpadła do saloniku, w którym przebywała młoda dama, prędko oznajmiwszy powrót czarodzieja, oraz to, że potrzebował pomocy w swoim gabinecie. To sprawiło, że nawet nie poprawiła fryzury, nie poprosiła Poppy, by zaplotła choćby prędki warkocz, zamiast tego prędziutko zmierzając w wyznaczonym kierunku, podczas gdy niewysokie obcasy czółenek uderzały o białe marmury w sekwencji dźwięku niosącego się subtelnym echem po korytarzach Dunster Castle. Zatrzymała się przed drzwiami, zapukała jeszcze, choć te były uchylone w niemym zaproszeniu, po czym weszła do środka z rumieńcami znaczącymi piegowatą twarz.
- Panie wujku, wzywałeś - odezwała się łagodnie, niepewnie, wzrokiem taksując jego postać w poszukiwaniu źródła takiego pośpiechu. - Czy coś się stało? Jesteś ranny? - młodzieńcze serce zatrzepotało w piersi, zlęknione samą taką myślą. Postąpiła kilka kroków do przodu, dłonie splatając przed sobą, oparłszy je o miękki, bladoróżowy materiał sukienki, jednej z niewielu, które nigdy nie spotkały się z nożyczkami w dłoniach niesfornego Cassiusa. - Tak przemokłeś... Pozwól, że natychmiast poproszę służbę o przygotowanie dla ciebie szat na przebranie - delikatnie zmarszczyła brwi i obróciła się w kierunku drzwi.
Gdy lord Rhennard powrócił do rodzinnych włości, Livia odpoczywała przy wieczornej herbacie, pozwoliwszy ulubionej służce, Poppy, rozczesywać pukle rdzawych włosów, przez które ząbki zdobionej szczotki przesuwały się jak przez jedwab. Myśli wciąż mąciła z kolei korespondencja z wujem; powracała pamięcią do usłyszanych podczas spaceru słów, o tym, jakoby wielu członków dobrej organizacji znanej pod nazwą Zakon Feniksa poległo gdzieś na odległych polach walki, jednocześnie niwelując zagrożenia, jakie rzekomo prezentowali względem ładu nowego, szkodliwego Ministerstwa Magii. Nie chciała poruszać tego tematu w obecności najdroższego pana ojca, to mogło bowiem wzmóc w nim smutek, rozjątrzyć ranę, jeśli przeżywał utratę bliskich kompanów. Czuła więc, że mogła porozmawiać o tym jedynie z wujem. Najstarszy brat nie powiedziałby jej całej prawdy, wciąż traktując ją jak dziecko, stawiwszy siostrę na równi z kilkuletnim Cassiusem, w dzielnej próbie ochrony ich dzieciństwa - tylko że dzieciństwo, jej dzieciństwo, nadciągało ku końcowi. W tym roku, już w maju, miała stać się siedemnastoletnią panną; panną marzącą o ożenku z arystokratą o szlachetnym sercu, życzliwym usposobieniu i zahartowanym duchu. Z arystokratą pokroju lorda Rhennarda Abbotta.
Służąca o wypiekach czerwonych jak letnie jabłka wpadła do saloniku, w którym przebywała młoda dama, prędko oznajmiwszy powrót czarodzieja, oraz to, że potrzebował pomocy w swoim gabinecie. To sprawiło, że nawet nie poprawiła fryzury, nie poprosiła Poppy, by zaplotła choćby prędki warkocz, zamiast tego prędziutko zmierzając w wyznaczonym kierunku, podczas gdy niewysokie obcasy czółenek uderzały o białe marmury w sekwencji dźwięku niosącego się subtelnym echem po korytarzach Dunster Castle. Zatrzymała się przed drzwiami, zapukała jeszcze, choć te były uchylone w niemym zaproszeniu, po czym weszła do środka z rumieńcami znaczącymi piegowatą twarz.
- Panie wujku, wzywałeś - odezwała się łagodnie, niepewnie, wzrokiem taksując jego postać w poszukiwaniu źródła takiego pośpiechu. - Czy coś się stało? Jesteś ranny? - młodzieńcze serce zatrzepotało w piersi, zlęknione samą taką myślą. Postąpiła kilka kroków do przodu, dłonie splatając przed sobą, oparłszy je o miękki, bladoróżowy materiał sukienki, jednej z niewielu, które nigdy nie spotkały się z nożyczkami w dłoniach niesfornego Cassiusa. - Tak przemokłeś... Pozwól, że natychmiast poproszę służbę o przygotowanie dla ciebie szat na przebranie - delikatnie zmarszczyła brwi i obróciła się w kierunku drzwi.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie rozumiał potrzeby bronienia słabszych. Tej zakorzenionej zbyt głęboko, by dorastające chłopiec mógł wejrzeć i zobaczyć, co tak naprawdę się stało, że ta cecha tak mocno objawiła się w jego charakterze. Mógł pojąć to prędko, gdy podpatrywał dziadka w trakcie jego codziennych czynności dbających o zdrowie i bezpieczeństwo znikaczy, ale spostrzegawczość nigdy nie była jego mocną stroną. Potrafił za to słuchać i w ten sposób pojmował fakty, rozumiał zależności między tym, co niewidzialne a tym, co niezrozumiałe. Starszy Abbott mówił, że bezbronność nigdy nie jest wyborem maluczkich, ale my, jako silniejsi, zawsze takowy mamy - stać się drapieżnikami wykorzystującymi słabe punkty czy rozpostartymi ramionami dbającymi o tych, którzy zadbać o siebie nie mogą? Wybór był oczywisty, odpowiedź przejrzysta i jasna. Poszedł w jego ślady. Gęsta krew, przez pokolenia zbierająca w sobie odwagę i niezależność rodu Abbottów, wartkim strumieniem płynęła również w żyłach Rhennarda Phillipa, pierworodnego i spadkobiercy rodowego bogactwa, jakim były nie tylko złote galeony, ale przede wszystkim - rycerskość i znalezienie sposobu na oddawanie siebie samego innym, poświęcenie, oddanie sprawie, która była tak bliska ich sercu. Te same prawdy przekazywano każdemu kolejnemu dziecięciu, w którego krwionośnych naczyniach pulsowała błękitna krew tknięta błogosławieństwem samego Edwarda Abbotta. Niektóre z nich przyjmowały ją lepiej, inne z większym oporem.
W Livii widział poniekąd własne odbicie. Bo co innego musieć, a co innego chcieć przyjmować wiedzę, którą tak pieczołowicie usiłują oddawać nam rodzice. Jej ruchy nie były wymuszone, bystry wzrok z niewymuszoną uwagą obserwował nauczyciela, a uwaga skupiała się na rozmówcy w sposób, w jaki ptaki obserwują nowego przybysza w swoim lesie. Była mądra, nie przemądrzała. Była rezolutna, nie wyrywała się do przodu. Miała pasje, ale potrafiła wpleść je z gracją między rodowe obowiązki. Obserwował ją z dumą, z nieudawanym entuzjazmem przyjmując ją jako towarzyszkę na ogrodowych spacerach i pomocniczkę wśród wysokich drzew rezerwatu zamieszkiwanego przez ich najmniejszych, najdelikatniejszych przyjaciół. Jej zapał do doświadczania była ogromny, czemu przyglądał się z rosnącą fascynacją. Rzadko chwalił Livię w towarzystwie Romulusa, brat mógł czuć się przez niego dotknięty, obracając dobre słowa przeciw sobie - czy pragniesz mi przekazać, bracie, że moi synowie nie dorównują swej siostrze? To mężczyźni zajmowali i zajmować mieli wyższe pozycje, kobiety nigdy nie mogły lśnić bardziej niż oni. Więc przekazywał słowa uznania tylko samej zainteresowanej. I ufał jej tak, jak ufa się najbliższemu przyjacielowi.
Jej talenty były ogromne - wrażliwość odczytywał za największą z zalet, intelekt i ogładę stawiając zaraz za nią. Tym razem jednak Livia miała być postawiona w sytuacji stresowej, wymagającej połączenia wszystkich cech w jeden spójny mechanizm mogący zapewnić walczącemu o życie ptaszkowi siły na przetrwanie. Gdy weszła (a należy wiedzieć, że nieco zszokowany był jej szybkością pojawienia się w drzwiach), otulał znikacza ręcznikiem znalezionym blisko biurka, za nic robiąc sobie swój własny stan.
- Wejdź, Livio - powiedział prędko i zaraz pokręcił głową, rozsiewając na boki kropelki wody uparcie skapujące na ziemię. - Nie teraz, moja droga, nie ma na to czasu. Mamy do uratowania życie, a to ważniejsze niż moja sucha szata. - wyciągnął do niej dłoń i gdy podeszła, delikatnie podsunął jej drobną sylwetkę w stronę blatu i zawiniątka, na którym leżał maleńki ptaszek, mniejszy niż zaciśnięta kobieca pięść. Spod jego lotek widać było mokry, skołtuniony delikatnie puch, oblepiony i ciężki. Ptak drżał spazmatycznie. - Rozgrzej o siebie dłonie i otul go nimi delikatnie, ale tak, by okryć w całości. Potem nachyl się i spróbuj chuchać na niego ciepłym powietrzem swojego oddechu, żeby go ogrzać. Ja przygotuję, co trzeba.
Odszedł do niej, z całego serca wierząc, że Livia go posłucha i prędko wykona polecenia. To podlotek. Nie był pewny, czy przeżyje następne minuty, ale musieli za wszelką cenę spróbować. Sięgnął instynktownie po różdżkę, zanim zdołał znaleźć cokolwiek innego. Jego myśli były rozkojarzone, ale samo przywołanie wspomnienia z balu, na którym tańczyli razem z Cecylią, było proste - trudniej było już zachować przejrzystość myśli, jej klarowny obraz.
- Expecto patronum - wyszeptał niepewnie. Srebrna mgła zaledwie błysnęła. Nie miał na to czasu. Znów. Uśmiechnięta twarz Cece, jego szczęście, jej radość wypełniająca jasną twarz. Jakie ściany były wtedy w sali balowej? Ktoś koło nich tańczył? Kogoś szturchnął? - Expecto patronum. - szept znów był nie taki, jaki powinien być, niewyraźny, niepewny. - Merlinie.
Mirabelka pojawiła się za jego plecami, jakby instynktownie słyszała potrzeby swojego pana.
- Ręczniki. Świeże, czyste, ogrzane. Natychmiast - rozkazał skrzatce, która zaraz zniknęła. - Livio?
Wiedział, że sobie poradzi. Że jej intuicja powie, jak się zachować, co robić. Była mądra. I tej mądrości nigdy jej nie odmówił.
W Livii widział poniekąd własne odbicie. Bo co innego musieć, a co innego chcieć przyjmować wiedzę, którą tak pieczołowicie usiłują oddawać nam rodzice. Jej ruchy nie były wymuszone, bystry wzrok z niewymuszoną uwagą obserwował nauczyciela, a uwaga skupiała się na rozmówcy w sposób, w jaki ptaki obserwują nowego przybysza w swoim lesie. Była mądra, nie przemądrzała. Była rezolutna, nie wyrywała się do przodu. Miała pasje, ale potrafiła wpleść je z gracją między rodowe obowiązki. Obserwował ją z dumą, z nieudawanym entuzjazmem przyjmując ją jako towarzyszkę na ogrodowych spacerach i pomocniczkę wśród wysokich drzew rezerwatu zamieszkiwanego przez ich najmniejszych, najdelikatniejszych przyjaciół. Jej zapał do doświadczania była ogromny, czemu przyglądał się z rosnącą fascynacją. Rzadko chwalił Livię w towarzystwie Romulusa, brat mógł czuć się przez niego dotknięty, obracając dobre słowa przeciw sobie - czy pragniesz mi przekazać, bracie, że moi synowie nie dorównują swej siostrze? To mężczyźni zajmowali i zajmować mieli wyższe pozycje, kobiety nigdy nie mogły lśnić bardziej niż oni. Więc przekazywał słowa uznania tylko samej zainteresowanej. I ufał jej tak, jak ufa się najbliższemu przyjacielowi.
Jej talenty były ogromne - wrażliwość odczytywał za największą z zalet, intelekt i ogładę stawiając zaraz za nią. Tym razem jednak Livia miała być postawiona w sytuacji stresowej, wymagającej połączenia wszystkich cech w jeden spójny mechanizm mogący zapewnić walczącemu o życie ptaszkowi siły na przetrwanie. Gdy weszła (a należy wiedzieć, że nieco zszokowany był jej szybkością pojawienia się w drzwiach), otulał znikacza ręcznikiem znalezionym blisko biurka, za nic robiąc sobie swój własny stan.
- Wejdź, Livio - powiedział prędko i zaraz pokręcił głową, rozsiewając na boki kropelki wody uparcie skapujące na ziemię. - Nie teraz, moja droga, nie ma na to czasu. Mamy do uratowania życie, a to ważniejsze niż moja sucha szata. - wyciągnął do niej dłoń i gdy podeszła, delikatnie podsunął jej drobną sylwetkę w stronę blatu i zawiniątka, na którym leżał maleńki ptaszek, mniejszy niż zaciśnięta kobieca pięść. Spod jego lotek widać było mokry, skołtuniony delikatnie puch, oblepiony i ciężki. Ptak drżał spazmatycznie. - Rozgrzej o siebie dłonie i otul go nimi delikatnie, ale tak, by okryć w całości. Potem nachyl się i spróbuj chuchać na niego ciepłym powietrzem swojego oddechu, żeby go ogrzać. Ja przygotuję, co trzeba.
Odszedł do niej, z całego serca wierząc, że Livia go posłucha i prędko wykona polecenia. To podlotek. Nie był pewny, czy przeżyje następne minuty, ale musieli za wszelką cenę spróbować. Sięgnął instynktownie po różdżkę, zanim zdołał znaleźć cokolwiek innego. Jego myśli były rozkojarzone, ale samo przywołanie wspomnienia z balu, na którym tańczyli razem z Cecylią, było proste - trudniej było już zachować przejrzystość myśli, jej klarowny obraz.
- Expecto patronum - wyszeptał niepewnie. Srebrna mgła zaledwie błysnęła. Nie miał na to czasu. Znów. Uśmiechnięta twarz Cece, jego szczęście, jej radość wypełniająca jasną twarz. Jakie ściany były wtedy w sali balowej? Ktoś koło nich tańczył? Kogoś szturchnął? - Expecto patronum. - szept znów był nie taki, jaki powinien być, niewyraźny, niepewny. - Merlinie.
Mirabelka pojawiła się za jego plecami, jakby instynktownie słyszała potrzeby swojego pana.
- Ręczniki. Świeże, czyste, ogrzane. Natychmiast - rozkazał skrzatce, która zaraz zniknęła. - Livio?
Wiedział, że sobie poradzi. Że jej intuicja powie, jak się zachować, co robić. Była mądra. I tej mądrości nigdy jej nie odmówił.
Zauroczenie wujem Rhennardem napawało ją wstydem. Livia wiedziała bowiem, że rozpierające ją tętnienie serca było nieodpowiednie, a upatrywanie obiektu sympatii nie dość, że w wiele starszym mężczyźnie, to jeszcze krwi z własnej krwi powinno być postrzegane jako splugawienie niegodne młodej damy. Zawsze z delikatnym drżeniem oburzenia wsłuchiwała się w opowieści o spaczeniu rodu Rowle, który za żony brał bliskie krewniaczki, we współdzielonej genezie dopatrując się siły i zachowania rodzinnej czystości - i zawsze wierzyła w zatrważający błąd owej logiki, z przykrością przypisując takie zachowania objawom szaleństwa. Nie była już jednak pewna niczego, gdy pod powiekami z ciemności wyłaniał się obraz wuja, a motyle w jej brzuchu rozpychały się i mościły w pełnej wygodzie. Szczęśliwie przynajmniej zdawała sobie sprawę z tragizmu tego młodzieńczego uczucia; z pewnością to ktoś inny był jej przeznaczony, ten opierzony kawaler, o którym wspominał pan ojciec, a którego ona wypatrywała na horyzoncie wraz z nadchodzącymi wielkimi krokami urodzinami. Już niebawem, w maju, będzie zaręczona. Z kim? Och, z przystojnym, dzielnym i sprawiedliwym, oraz szarmanckim lordem, do Rhennarda podobnym z urody.
Będą szczęśliwi. Wujowi - żona wreszcie powije upragnionego syna, a Livia podaruje dziedzica swemu panu mężowi, zgodnie z kobiecą powinnością, wszystko będzie wówczas na swoim miejscu. Zauroczenie przeminie, a na jego miejscu powstanie miłość do przeznaczonego jej mężczyzny. Tak być musiało, tak zarządzić musiał los.
Rhennard zdawał sobie sprawę z powagi chwili, w jakiej przyszło się im znaleźć, i prawidłowo przewidział ukłucie poddenerwowania, które wstąpiło w nią, gdy tylko odczytała wibrujące w powietrzu sygnały nieszczęścia. Życie do uratowania? Przez moment sądziła, że przyprowadził do posiadłości rannego towarzysza magii, być może nawet członka Zakonu Feniksa, organizacji, o którą tak się lękała pod wpływem posłyszanych i przeczytanych wiadomości, lecz prędko okazało się, że sprawa była równie, jeśli nie bardziej dojmująca. W porównaniu do ludzi, zwierzęta nie były w stanie odpowiednio zasygnalizować swojego cierpienia. Livia rozumiała mowę ptaków, była w stanie skomunikować się z nimi, poznać ich sekrety, a także pozwolić im pojmować tajniki swej duszy, pozostałe gatunki były jednak zagadką, którą próbowała rozszyfrowywać dzięki wiedzy.
Abbottówna przyjęła dłoń wuja, pozwoliwszy mu poprowadzić się w kierunku biurka, na którego blacie dostrzegła opierzoną kupkę nieszczęścia. Znikacz był młodziutki, niewykluczone, że wypadł z gniazda i nie potrafił odnaleźć do niego drogi powrotnej, a rodzice nie przyuważyli jego nieobecności - innymi słowy: pomoc Rhennarda była mu niezbędna do przetrwania.
- Och, biedaku - szepnęła boleściwie, pochyliwszy się nad stworzeniem, by potem jej głos zabrzmiał już zupełnie inaczej: przypominał łagodne, ptasie gruchanie, w ichnim języku zapewniając, że wszystko będzie dobrze, że za momencik poczuje się lepiej. - Oczywiście - z przejęciem zwróciła się do wuja, po czym zgodnie z jego poleceniem potarła o siebie dłonie, a gdy te liznęło wzniecone ciepło, ujęła całe ciałko ptaszyny, otuliwszy je czułym dotykiem. - Nie myśl już o krzywdzie, która cię spotkała, mój złoty rycerzu. Zaraz nadejdzie pomoc. Zaraz zapomnisz o bólu i zimnie - zapewniała w plątaninie między ptasim trelem a ludzką mową, ciepłym, łagodnym, lecz nieco rozedrganym oddechem omiatając korpus stworzenia. Z całego serca chciała porwać go w troskliwe objęcia i więcej nie wypuścić go na łaskę deszczy zalewających Somerset od początku kwietnia, być może uprosi o to pana ojca, by ten pozwolił ptaszynie pozostać w posiadłości, ale to potem, potem, potem.
Za jej plecami pojawiła się i prędziutko zniknęła skrzatka, której jedynym dowodem istnienia były ciche pyknięcia teleportacji przypominające odgłos łamanych gałązek; Livia nieustannie przytrzymała znikacza w dłoniach, owiewając go ciepłym oddechem.
- Musisz uspokoić bicie swojego serca. Jest niczym dzwon wygrywający na wieży najpiękniejszą melodię, lecz gra za głośno. Ciszej, odrobinę ciszej. Tu jesteś bezpieczny - błagalnie szeptała do zwierzęcia, by następnie lekko obrócić głowę i spojrzeć na Rhennarda przez ramię, odszukując go oczyma pokrytymi woalką łzawej mgiełki. - Jest taki wycieńczony, a jednocześnie przerażony, panie wujku - wyjawiła, choć sądziła, że czarodziej doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Był zbyt doświadczony, zbyt mądry na ignorancję, tę mógł wybierać świadomie, ale nigdy w takim momencie. Nie był zdolny do obojętności na krzywdę ich podopiecznych.
Do uszu Livii docierały urywki ptasich słów, cichych jak szum traw na wietrze; przypominały zlepek sylab, z których bezsensu odczytała zaledwie okruszek informacji. - Pyta o mamę - olśniło ją nagle, zwróciła wzrok w kierunku znikacza i znów ociepliła go oddechem. - Coś zakradło się do ich gniazda... Sowa - jeśli znalazł się blisko rozwścieczonych szponów, lub co gorsza widział cierpienie swych bliskich... Jej własne serce zadudniło głucho, a kilka łez spłynęło po policzkach. Tak bardzo go żałowała. - Słabnie - jęknęła żałośnie, jego głos zanikał w ciszy wydychanego przez nią powietrza.
Będą szczęśliwi. Wujowi - żona wreszcie powije upragnionego syna, a Livia podaruje dziedzica swemu panu mężowi, zgodnie z kobiecą powinnością, wszystko będzie wówczas na swoim miejscu. Zauroczenie przeminie, a na jego miejscu powstanie miłość do przeznaczonego jej mężczyzny. Tak być musiało, tak zarządzić musiał los.
Rhennard zdawał sobie sprawę z powagi chwili, w jakiej przyszło się im znaleźć, i prawidłowo przewidział ukłucie poddenerwowania, które wstąpiło w nią, gdy tylko odczytała wibrujące w powietrzu sygnały nieszczęścia. Życie do uratowania? Przez moment sądziła, że przyprowadził do posiadłości rannego towarzysza magii, być może nawet członka Zakonu Feniksa, organizacji, o którą tak się lękała pod wpływem posłyszanych i przeczytanych wiadomości, lecz prędko okazało się, że sprawa była równie, jeśli nie bardziej dojmująca. W porównaniu do ludzi, zwierzęta nie były w stanie odpowiednio zasygnalizować swojego cierpienia. Livia rozumiała mowę ptaków, była w stanie skomunikować się z nimi, poznać ich sekrety, a także pozwolić im pojmować tajniki swej duszy, pozostałe gatunki były jednak zagadką, którą próbowała rozszyfrowywać dzięki wiedzy.
Abbottówna przyjęła dłoń wuja, pozwoliwszy mu poprowadzić się w kierunku biurka, na którego blacie dostrzegła opierzoną kupkę nieszczęścia. Znikacz był młodziutki, niewykluczone, że wypadł z gniazda i nie potrafił odnaleźć do niego drogi powrotnej, a rodzice nie przyuważyli jego nieobecności - innymi słowy: pomoc Rhennarda była mu niezbędna do przetrwania.
- Och, biedaku - szepnęła boleściwie, pochyliwszy się nad stworzeniem, by potem jej głos zabrzmiał już zupełnie inaczej: przypominał łagodne, ptasie gruchanie, w ichnim języku zapewniając, że wszystko będzie dobrze, że za momencik poczuje się lepiej. - Oczywiście - z przejęciem zwróciła się do wuja, po czym zgodnie z jego poleceniem potarła o siebie dłonie, a gdy te liznęło wzniecone ciepło, ujęła całe ciałko ptaszyny, otuliwszy je czułym dotykiem. - Nie myśl już o krzywdzie, która cię spotkała, mój złoty rycerzu. Zaraz nadejdzie pomoc. Zaraz zapomnisz o bólu i zimnie - zapewniała w plątaninie między ptasim trelem a ludzką mową, ciepłym, łagodnym, lecz nieco rozedrganym oddechem omiatając korpus stworzenia. Z całego serca chciała porwać go w troskliwe objęcia i więcej nie wypuścić go na łaskę deszczy zalewających Somerset od początku kwietnia, być może uprosi o to pana ojca, by ten pozwolił ptaszynie pozostać w posiadłości, ale to potem, potem, potem.
Za jej plecami pojawiła się i prędziutko zniknęła skrzatka, której jedynym dowodem istnienia były ciche pyknięcia teleportacji przypominające odgłos łamanych gałązek; Livia nieustannie przytrzymała znikacza w dłoniach, owiewając go ciepłym oddechem.
- Musisz uspokoić bicie swojego serca. Jest niczym dzwon wygrywający na wieży najpiękniejszą melodię, lecz gra za głośno. Ciszej, odrobinę ciszej. Tu jesteś bezpieczny - błagalnie szeptała do zwierzęcia, by następnie lekko obrócić głowę i spojrzeć na Rhennarda przez ramię, odszukując go oczyma pokrytymi woalką łzawej mgiełki. - Jest taki wycieńczony, a jednocześnie przerażony, panie wujku - wyjawiła, choć sądziła, że czarodziej doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Był zbyt doświadczony, zbyt mądry na ignorancję, tę mógł wybierać świadomie, ale nigdy w takim momencie. Nie był zdolny do obojętności na krzywdę ich podopiecznych.
Do uszu Livii docierały urywki ptasich słów, cichych jak szum traw na wietrze; przypominały zlepek sylab, z których bezsensu odczytała zaledwie okruszek informacji. - Pyta o mamę - olśniło ją nagle, zwróciła wzrok w kierunku znikacza i znów ociepliła go oddechem. - Coś zakradło się do ich gniazda... Sowa - jeśli znalazł się blisko rozwścieczonych szponów, lub co gorsza widział cierpienie swych bliskich... Jej własne serce zadudniło głucho, a kilka łez spłynęło po policzkach. Tak bardzo go żałowała. - Słabnie - jęknęła żałośnie, jego głos zanikał w ciszy wydychanego przez nią powietrza.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Czuł, że deszcz kapał z końcówek jego sklejonych włosów; że cały trzęsie się na zmianę z drżeniem; że oddech jest tak samo nagły i wibrujący w piersi jak jego oddech w płucach. Było mu zimno, ale myśli krążyły uparcie nad podlotkiem, który chybotał się niebezpiecznie na granicy życia i śmierci. Korzystając z tego, że bratanica zajęła się młodym znikaczem, zdjął z siebie górną część szaty, zostając w koszuli, chcąc poczuć na skórze nie tylko dotyk mokrego materiału, ale i jakieś ciepło promieniujące od rozpalonego kominka. Uniósł wzrok na skrzatkę, która pojawiła się z ciepłymi, suchymi ręcznikami, natychmiast przejmując od niej wszystkie rzeczy i rozkładając je blisko Livii, na stole tuż obok pisklęcia.
- Przynieś jeszcze suchą koszulę, proszę - rzucił uprzejmie, nie przejmując się teleportacyjnym skrzypnięciem słyszanym zaraz po wybrzmieniu prośby. Stanął obok Livii i zaczął układać z białego, miękkiego ręcznika coś na kształt koszyczka albo łódeczki z grubymi brzegami, między którymi miał się znaleźć ich młody podopieczny. Gdy jego palce zakręcały materiał, słuchał jej z uwagą. Słuchaj dojrzałości, która przez nią przemawiała, i wrażliwości tak ogromnej, że wydawała się skradziona całej ludzkości, powzięta z ich serc, by ułożyć wszystką w jednym, młodziutkim ciele. Uśmiechnął się lekko, z czułością, z jaką uśmiechać można się do swojego dziecka, gdy patrzy się, jak rośnie, jak poznaje świat i jak uczy się w nim żyć, traktować wszystkie istnienia z miłością, a nie złym życzeniem. Traktował Livię jak swoją córkę, najdroższy klejnot koronny, którym sam nie mógł się pochwalić. Oczywiście, że była też pod opieką swoich rodziców, jego brata i bratowej, ale nie zagarnęli jej przecież całej dla siebie, prawda? Wierzył, że to po nim (chodź bardziej po swoim pradziadku, a dziadku Rhennarda) odziedziczyła tak wielką czułość wobec zwierząt. Mówiła do podlotka głosem przypominającym ptasi trel, podnosiła to małe istnienie na duchu. Czy istniała w Dunster Castle, a nawet i na całym świecie, dusza czystsza niż ta należąca do niej? - Doskonale sobie radzisz, droga Livio. Mów do niego słowami ciepłymi i miłymi, niech wie, że dotykają go dłonie chcące nieść pomoc i życie. A teraz ostrożnie - objął jej dłonie swoimi, przeraźliwie chłodnymi, wilgotnymi od deszczu, tak, by unieśli oboje podlotka i ułożyli go między zwiniętymi w rulony bokami ręcznika. Maleńkie ciałko musiało poczuć od razu suchość i ciepło, bezpieczne łoże przypominające odrobinę gniazdo, z którego musiał wypaść, umoszczone przez matkę, okryte miękkim pierzem i puchem. - Teraz będzie mu lepiej. Dajmy mu chwilę. Przygotuję mu pożywkę i prędko wróci do sił.
Puścił jej dłonie jak tylko małe ptaszę zostało odłożone, natychmiast wzrokiem wędrując już po półkach, na których znajdowało się kilka starych, podpisanych pismem dziadka buteleczek. Nie, Rhennard nie był alchemikiem i właściwie nie planował nim zostawać, buteleczki od dawna miały jedno i to samo zastosowanie - ich zawartości połączone w odpowiednich proporcjach pozwalały na uzyskanie czegoś, co smakowało jak nektar, jednocześnie będąc energetyczną i witaminową pożywką dla znikaczy. To nie był pierwszy taki podlotek i zapewne nie ostatni. Ujął kilka z nich, zostawiając na półce dwie niepotrzebne, puste, i zawahał się na chwilę, spojrzenie przenosząc na zatroskane oczęta swojej bratanicy. Nie wiedział, co się działo z jego ptasią matką, mógł zgadywać, co zresztą zamierzał zrobić, opierając się na sile logiki. Pokręcił głową w zamyśleniu, mając nadzieję, że nie przekaże tego gestu znikaczowi.
- Poradziła sobie - odparł i dodał do fiolki kilka kropli rozpuszczonego miodu. - Jego matka na pewno jest silną samicą i dotarła do gniazda bezpiecznie, mimo burzy. Szuka go, jestem pewien - nie, nie był, chciał być. - I płacze, to jej pociecha, najdroższy skarb. Ale zacznie szukać go dopiero po ulewie, sama też musi o siebie zadbać, matczyne serce jest tylko jedno. - kolejne krople zlały się z poprzednimi, tym razem dodał wyciągi z jagód i malin. To wystarczyło. Małą pipetką zaczął mieszać to we fiolce, fluid z burego stał się ciemnofioletowy. Miksturę przeniósł bliżej nich i ramieniem objął Livię, chcąc dodać otuchy. - Cśśś, moja ptaszyno, da sobie radę. Musi uspokoić oddech, wtedy napoimy go i odzyska siły. Powiedz mu, proszę, żeby dał sobie jeszcze krótką chwilę. Że przeżyje.
Musiał. Nie wybaczy sobie, jeśli okaże się, że odnalazł go zbyt późno. Że Śmierć okaże się bezlitosna nawet wobec tak bezbronnych, niewinnych stworzeń jak ten podlotek.
- Przynieś jeszcze suchą koszulę, proszę - rzucił uprzejmie, nie przejmując się teleportacyjnym skrzypnięciem słyszanym zaraz po wybrzmieniu prośby. Stanął obok Livii i zaczął układać z białego, miękkiego ręcznika coś na kształt koszyczka albo łódeczki z grubymi brzegami, między którymi miał się znaleźć ich młody podopieczny. Gdy jego palce zakręcały materiał, słuchał jej z uwagą. Słuchaj dojrzałości, która przez nią przemawiała, i wrażliwości tak ogromnej, że wydawała się skradziona całej ludzkości, powzięta z ich serc, by ułożyć wszystką w jednym, młodziutkim ciele. Uśmiechnął się lekko, z czułością, z jaką uśmiechać można się do swojego dziecka, gdy patrzy się, jak rośnie, jak poznaje świat i jak uczy się w nim żyć, traktować wszystkie istnienia z miłością, a nie złym życzeniem. Traktował Livię jak swoją córkę, najdroższy klejnot koronny, którym sam nie mógł się pochwalić. Oczywiście, że była też pod opieką swoich rodziców, jego brata i bratowej, ale nie zagarnęli jej przecież całej dla siebie, prawda? Wierzył, że to po nim (chodź bardziej po swoim pradziadku, a dziadku Rhennarda) odziedziczyła tak wielką czułość wobec zwierząt. Mówiła do podlotka głosem przypominającym ptasi trel, podnosiła to małe istnienie na duchu. Czy istniała w Dunster Castle, a nawet i na całym świecie, dusza czystsza niż ta należąca do niej? - Doskonale sobie radzisz, droga Livio. Mów do niego słowami ciepłymi i miłymi, niech wie, że dotykają go dłonie chcące nieść pomoc i życie. A teraz ostrożnie - objął jej dłonie swoimi, przeraźliwie chłodnymi, wilgotnymi od deszczu, tak, by unieśli oboje podlotka i ułożyli go między zwiniętymi w rulony bokami ręcznika. Maleńkie ciałko musiało poczuć od razu suchość i ciepło, bezpieczne łoże przypominające odrobinę gniazdo, z którego musiał wypaść, umoszczone przez matkę, okryte miękkim pierzem i puchem. - Teraz będzie mu lepiej. Dajmy mu chwilę. Przygotuję mu pożywkę i prędko wróci do sił.
Puścił jej dłonie jak tylko małe ptaszę zostało odłożone, natychmiast wzrokiem wędrując już po półkach, na których znajdowało się kilka starych, podpisanych pismem dziadka buteleczek. Nie, Rhennard nie był alchemikiem i właściwie nie planował nim zostawać, buteleczki od dawna miały jedno i to samo zastosowanie - ich zawartości połączone w odpowiednich proporcjach pozwalały na uzyskanie czegoś, co smakowało jak nektar, jednocześnie będąc energetyczną i witaminową pożywką dla znikaczy. To nie był pierwszy taki podlotek i zapewne nie ostatni. Ujął kilka z nich, zostawiając na półce dwie niepotrzebne, puste, i zawahał się na chwilę, spojrzenie przenosząc na zatroskane oczęta swojej bratanicy. Nie wiedział, co się działo z jego ptasią matką, mógł zgadywać, co zresztą zamierzał zrobić, opierając się na sile logiki. Pokręcił głową w zamyśleniu, mając nadzieję, że nie przekaże tego gestu znikaczowi.
- Poradziła sobie - odparł i dodał do fiolki kilka kropli rozpuszczonego miodu. - Jego matka na pewno jest silną samicą i dotarła do gniazda bezpiecznie, mimo burzy. Szuka go, jestem pewien - nie, nie był, chciał być. - I płacze, to jej pociecha, najdroższy skarb. Ale zacznie szukać go dopiero po ulewie, sama też musi o siebie zadbać, matczyne serce jest tylko jedno. - kolejne krople zlały się z poprzednimi, tym razem dodał wyciągi z jagód i malin. To wystarczyło. Małą pipetką zaczął mieszać to we fiolce, fluid z burego stał się ciemnofioletowy. Miksturę przeniósł bliżej nich i ramieniem objął Livię, chcąc dodać otuchy. - Cśśś, moja ptaszyno, da sobie radę. Musi uspokoić oddech, wtedy napoimy go i odzyska siły. Powiedz mu, proszę, żeby dał sobie jeszcze krótką chwilę. Że przeżyje.
Musiał. Nie wybaczy sobie, jeśli okaże się, że odnalazł go zbyt późno. Że Śmierć okaże się bezlitosna nawet wobec tak bezbronnych, niewinnych stworzeń jak ten podlotek.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Hol
Szybka odpowiedź