Biblioteka
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Biblioteka
Jak to w przypadku większości rodowych bibliotek bywa, ta również jest skarbnicą wiedzy dotyczącej zarówno samej rodziny Abbottów, jak i wszystkich dziedzin, w których specjalizują się jej członkowie - na dwóch piętrach, na obszernych i niebotycznie wysokich regałach znaleźć można zatem księgi oraz pergaminy traktujące o prawie i polityce, ale również o opiece nad magicznymi stworzeniami. Tu i ówdzie rozstawione są również inne pomoce naukowe, takie jak globusy i mapy.
Przyniosłem je dla ciebie, powiedział, a w oczach Livii na moment zalśniło niezrozumienie. Ale jak to? Przecież skarbiec Abbottów nie opustoszał przez wojenną codzienność na tyle, by musiała poczciwego pana Becketta ograbiać z książek. Czy tak wypadało? Zdumiony wydech uleciał cichutko spomiędzy rozchylonych warg, gdy dłonie niepewnie sięgnęły do jednego z podręczników, opuszkami palców badając fakturę starej skóry. Swoje już przeżyła, co do tego młoda pannica nie miała żadnych wątpliwości; zaklęty był w niej czar lat i czyjegoś doświadczenia, wcześniejszej nauki, a to nie mogło równać się z nijaką nowością woluminów zakupionych w przypadkowym antykwariacie.
- Dziękuję - szepnęła chyba nieco zbyt poruszona zaoferowaną przez nauczyciela dobrocią. Abbottówna bowiem wychodziła z założenia, że nie ma prezentu piękniejszego niż książka - czy to przedstawiająca romantyczną fikcję nigdy niespełnionego świata marzeń, czy bazująca na przekazywaniu wiedzy zgromadzonej przez pokolenia naukowców. - Och, ale ja bardzo chętnie przeczytam je całe i zanurzę się w świecie liczb, a jeśli coś podczas tej wędrówki przez meandry nieznanego okaże się dla mnie zbyt trudne... Poproszę pana o wytłumaczenie. Dobrze? - na pokrytym piegami licu pojawił się przyjemny uśmiech, ciepły, szczery, nienasączony teatralnością, którą czasem obserwowała u swoich szanownych krewniaczek. Może dlatego, że spotkanie na lekcję z panem Beckettem okazywało się prawdziwie miłym doświadczeniem? Pierwotny strach ulatywał zeń powoli, ale sukcesywnie, pozostawiając po sobie zaledwie kilka niewidocznych śladów mrowienia pod mleczną skórą.
Prawidłowa część nauki rozpoczęła się już niebawem, swoje preludium przeżywając w akompaniamencie rzeczowego tłumaczenia przez Steviego tego, czym w ogóle były liczby. Zaczynali od podstaw, bo i tam właśnie pogrzebana była jej wiedza - pod zimną ziemią absolutnej niewiedzy. Zwykła matematyka nie bazowała bowiem na rozumieniu tego, że światem rządziła cyfra. Skryta, niewidoczna, a jednocześnie, jak twierdził czarodziej, wiecznie obecna gdzieś w kuluarach istnienia. Livia słuchała go z uwagą, wdzięcznie rejestrując fakt, że analogia do magicznych stworzeń przerodziła się w przykład herbaty. To była w stanie zrozumieć - chyba.
- Proszę tylko nie poparzyć podniebienia, panie Beckett, na pewno jest gorąca - przestrzegła jeszcze i skinęła delikatnie głową, unosząc w dłoniach swoją filiżankę, której zawartość owiała ciepłym, długim wydechem. Dziewięć, tyle łyków naliczył numerolog, natomiast te, które wykonała po chwili Livia istotnie były o wiele drobniejsze, ostrożniejsze. - Ja naliczyłam piętnaście. Czy to źle? - spytała z nawracającą niepewnością, po czym odłożyła porcelanę na spodeczek i zamieniła ją w swych dłoniach na pożółkłe strony opasłego tomiszcza, odnajdując wskazany przez Becketta fragment odpowiadający za dziewiątkę, który na głos przeczytała uważnie. Potem zastanowiła się nad jego znaczeniem. Własną interpretacją. - To liczba wysoko rozwiniętej duchowości, duszy i umysłu. Zamyka numerologiczną skalę, na niej wszystko się kończy... O nią rozbija. Jakby reszta numerów wpadała w jej ramiona - mówiła cicho, ledwie szeptem, zatracona na chwilę w swych przemyśleniach. Czy podążała odpowiednim tropem? Nie mogła tego stwierdzić, fragment w podręczniku nie był tak kolorowy, ale wystarczył, by zachęcić do galopu jej wyobraźnię. - To altruizm, dobroć, poświęcenie. Empatia. Obserwacja - dodała i spojrzała na Becketta z lekko zmarszczonymi brwiami, jakby docierała do niej bardzo ważna myśl, na której istnienie spytała nieśmiało, - Czy... czy pan jest dziewiątką, panie Beckett?
- Dziękuję - szepnęła chyba nieco zbyt poruszona zaoferowaną przez nauczyciela dobrocią. Abbottówna bowiem wychodziła z założenia, że nie ma prezentu piękniejszego niż książka - czy to przedstawiająca romantyczną fikcję nigdy niespełnionego świata marzeń, czy bazująca na przekazywaniu wiedzy zgromadzonej przez pokolenia naukowców. - Och, ale ja bardzo chętnie przeczytam je całe i zanurzę się w świecie liczb, a jeśli coś podczas tej wędrówki przez meandry nieznanego okaże się dla mnie zbyt trudne... Poproszę pana o wytłumaczenie. Dobrze? - na pokrytym piegami licu pojawił się przyjemny uśmiech, ciepły, szczery, nienasączony teatralnością, którą czasem obserwowała u swoich szanownych krewniaczek. Może dlatego, że spotkanie na lekcję z panem Beckettem okazywało się prawdziwie miłym doświadczeniem? Pierwotny strach ulatywał zeń powoli, ale sukcesywnie, pozostawiając po sobie zaledwie kilka niewidocznych śladów mrowienia pod mleczną skórą.
Prawidłowa część nauki rozpoczęła się już niebawem, swoje preludium przeżywając w akompaniamencie rzeczowego tłumaczenia przez Steviego tego, czym w ogóle były liczby. Zaczynali od podstaw, bo i tam właśnie pogrzebana była jej wiedza - pod zimną ziemią absolutnej niewiedzy. Zwykła matematyka nie bazowała bowiem na rozumieniu tego, że światem rządziła cyfra. Skryta, niewidoczna, a jednocześnie, jak twierdził czarodziej, wiecznie obecna gdzieś w kuluarach istnienia. Livia słuchała go z uwagą, wdzięcznie rejestrując fakt, że analogia do magicznych stworzeń przerodziła się w przykład herbaty. To była w stanie zrozumieć - chyba.
- Proszę tylko nie poparzyć podniebienia, panie Beckett, na pewno jest gorąca - przestrzegła jeszcze i skinęła delikatnie głową, unosząc w dłoniach swoją filiżankę, której zawartość owiała ciepłym, długim wydechem. Dziewięć, tyle łyków naliczył numerolog, natomiast te, które wykonała po chwili Livia istotnie były o wiele drobniejsze, ostrożniejsze. - Ja naliczyłam piętnaście. Czy to źle? - spytała z nawracającą niepewnością, po czym odłożyła porcelanę na spodeczek i zamieniła ją w swych dłoniach na pożółkłe strony opasłego tomiszcza, odnajdując wskazany przez Becketta fragment odpowiadający za dziewiątkę, który na głos przeczytała uważnie. Potem zastanowiła się nad jego znaczeniem. Własną interpretacją. - To liczba wysoko rozwiniętej duchowości, duszy i umysłu. Zamyka numerologiczną skalę, na niej wszystko się kończy... O nią rozbija. Jakby reszta numerów wpadała w jej ramiona - mówiła cicho, ledwie szeptem, zatracona na chwilę w swych przemyśleniach. Czy podążała odpowiednim tropem? Nie mogła tego stwierdzić, fragment w podręczniku nie był tak kolorowy, ale wystarczył, by zachęcić do galopu jej wyobraźnię. - To altruizm, dobroć, poświęcenie. Empatia. Obserwacja - dodała i spojrzała na Becketta z lekko zmarszczonymi brwiami, jakby docierała do niej bardzo ważna myśl, na której istnienie spytała nieśmiało, - Czy... czy pan jest dziewiątką, panie Beckett?
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Książki były stare, ale to nic, przecież liczyła się treść. Stevie zresztą oznaczył samodzielnie kilka stron notatkami, a nawet zdarzyło mu się przekreślić jeden lub dwa wyrazy (a czasem nawet całe zdania), zapisując na boku swoje interpretacje. Auror miał prawo się mylić, przecież nikt nie był wszystkowiedzący. Zwyczajnie, numerolog też miał prawo go poprawić. W końcu spędził nad nauką tej dziedziny już prawie 50 lat, a tomy miały swoje lata. Nie przedawniały się, jedynie aktualizowały i tak też należało je traktować. Uśmiechnął się więc promiennie w stronę młodej damy, która odebrała podręczniki, niedługo potem nieco unosząc brew w górę ze śmiechem. - Nie musisz - szeroki ust poszły ku górze, bo przecież przeczytać to wszystko, to trzeba było naprawdę mieć bakcyla na numerologie. - Chcę, byś miała je przez czas naszej nauki, na początku jest spis treści, łatwo odnajdziesz informacje, gdybym akurat nie był w pobliżu i nie mógł na nie odpowiedzieć - wojna trwała, a on naprawdę miał masę roboty, której ciężko było się pozbyć. Nie chodziło o to, aby przeczytać je od deski do deski, a by służyły niczym encyklopedia, gotowe rozwiać wątpliwości, gdy takowe nastąpią. Próbował znajdować przykłady, które ułatwiłyby młodej Livii naukę, a to wcale nie było tak prosto. Dostosować się przecież musiał do warunków, w jakich żyła młoda dama, a te diametralnie różniły się od tego jak wyglądało życie w takim Warsztacie w Dolinie Godryka. Skinął głową na radę, aby nie poparzył podniebienia. Co prawda nie miał takiego zamiaru, ale czasem coś robił za szybko, czasem zwyczajnie brakowało mu czasu, a chciał przejść dalej do ważniejszej części, do meritum całej sprawy. - Nie... Nie ma złych liczb, choć musimy ograniczać pola ich interpertacji - odpowiedział. - Zaraz do tego przejdziemy - najpierw musiał wysłuchać, czy dziewczynka poprawnie odczyta definicje dziewiątki i co tak naprawdę z tego zrozumie. Kiwał głową, gdy czytała, ciekaw co powie potem. - Dziękuję za pytanie, Livio, ale nie... Najprościej rzec, że moje imie ma jedenastkę w wibracji, ale to nie temat na teraz - teraz znacznie ważniejsza była dziewiątka. - Obserwacja, empatia, dobroć, poświęcenie, altruizm - powtórzył po niej. - Mogę więc zakładać, że ta liczba ma dobre wibracje, tak więc fakt, że wypiłem moją herbatę na dziewięć łyków, może świadczyć, że ona też miała dobre wibracje. Symbolizować nam będzie obserwacje, bo tego dziś będziemy się uczyć. Twoja herbata miała piętnaście łyków. Wspomniałem wcześniej, że ograniczamy pola ich interpretacji i w istocie... Liczb jest nieskończenie wiele, jak na pewno wiesz, ale cyfr mamy o wiele mniej. Idą one od zera do dziewięciu. Dodatkowo uwagę zwracamy na liczby takie jak jedenaście, dwadzieścia dwa, trzydzieści trzy... - wymieniał. - Na reszte składają się pojedyncze czynniki. Jeśli chcemy poznać ich zbiór, należy je dodać. W takim wypadku Twojej herbaty dodać jeden do pięciu... - wskazał ponownie na książkę i na zawartą tam definicję liczby, aby Livia ją odczytała. - Co będzie symbolizować dziś Twoja herbata, Livio? Zanotuj, proszę - wskazał jeszcze na papier przed nią.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
- Jeszcze raz bardzo panu dziękuję - powtórzyła miękko, kierując spojrzenie do wspomnianego spisu treści. Rzeczywiście był bardzo obszerny, bardziej, niż spodziewałaby się, że pokolenia zebrały wiedzy o cyfrach, liczbach i ich znaczeniach. Piętrzące się pod kasztanową czupryną pytania zdecydowała się pozostawić na później; intrygował ją fakt, czy księgi spisał jeden czarodziej, czy może było ich wielu, wspólnymi siłami tworząc kompendium tak rozległej informacji. Kim byli? Co w dzisiejszym świecie, prócz tych obszernych woluminów, zawdzięczano ich wkładowi w magiczną akademię? Czasem dowiadywała się podobnych nowinek na odwrotach kart z czekoladowych żab wspominających prominentne persony, lecz nie zawsze miała szczęście uzyskać takie nazwiska, jakie w aktualnym okresie zainteresowań byłyby dla niej faktycznie wartościowe. - Jedenastkę? Och, a czy to nie wbrew numerologicznemu prawu? - spytała potem ze zdziwieniem, nieco wyżej unosząc ciepłej barwy brwi. Przeczytała bowiem chwilę wcześniej, że na dziewiątce skala winna była się zakończyć, tymczasem tu czekała na nią niespodzianka w postaci kolejnej niewiadomej stopniowo tłumaczonej przez nauczyciela.
Wątła dłoń sięgnęła po pióro, którego stalówkę zanurzyła w kałamarzu wypełnionym atramentem, naprędce kreśląc tłumaczenie związane z dziewiątką w zeszycie o pergaminowych stronach. To zawsze pomagało jej lepiej spamiętać nowe informacje - gdy widziała, jak z jej pamięci zaczynały tańczyć na kartach, zapisane własną kursywą. Obserwacja, dobro, poświęcenie, altruizm - wszystko to umieściła przy symbolu omawianej cyfry, by później bez cienia wyrzutów sumienia móc ponownie spojrzeć na pana Becketta, który jął rozprawiać o wibracjach powiązanych z numerologią, o istnieniu liczb o szczególnym znaczeniu... W jego świecie Livia stąpała nieśmiało, czasem łapiąc się na tym, że rozumiała niewiele, jednak zazwyczaj właśnie w tych momentach padało kolejne zdanie wypowiedziane przez Steviego, w którym ten wyjaśniał jej niepewności. Zupełnie jakby zdawał sobie z nich sprawę szybciej, niż ich istnienie pojmowała ona. Najpewniej wynikało to z lat praktyki, wspominał czasem, że uczył numerologii okoliczne dzieci z Doliny Godryka, a nawet własną córkę.
- A zatem zawsze wynik powyżej dziewiątki - albo tych specjalnych liczb - należy zsumować, by otrzymać cyfrę? Wedle tego założenia, o ile dobrze rozumiem, wynik mojej herbaty otrzymał numerologiczną szóstkę - odparła bez przekonania, wpatrzona w oblicze nauczyciela, w którym doszukała się potwierdzenia swoich słów. Och, to dobrze. Zbłaźnić się przed nim na tak prostym rachunku byłoby przecież wielkim wstydem! Abbottówna przeczytała na głos definicję wskazanej cyfry, by potem wszystko to opisać ponownie, ale własnymi słowami. Własnym rozumieniem. - Szóstka jest rozsądkiem. Poukładaniem. To dobre wychowanie, sprawiedliwość i współczucie. Co to mówi o mojej herbacie? - zafrapowała się, marszcząc delikatnie nosek, po czym odezwała się ponownie, - Czy może tyczy się to mnie samej? - Z dociekliwością spojrzała na pana Becketta, oczekując odpowiedzi. Ale przecież on nie był dziewiątką, zatem i ona nie była szóstką. Może rozumiała to w nieodpowiedni sposób? - Och, a jeszcze... Dlaczego jedenastka, dwudziestka dwójka i im podobne liczby są traktowane, cóż, inaczej? Czy to dlatego, że cyfry są powtórzone? To ma znaczenie? - zapytała w konsternacji.
Wątła dłoń sięgnęła po pióro, którego stalówkę zanurzyła w kałamarzu wypełnionym atramentem, naprędce kreśląc tłumaczenie związane z dziewiątką w zeszycie o pergaminowych stronach. To zawsze pomagało jej lepiej spamiętać nowe informacje - gdy widziała, jak z jej pamięci zaczynały tańczyć na kartach, zapisane własną kursywą. Obserwacja, dobro, poświęcenie, altruizm - wszystko to umieściła przy symbolu omawianej cyfry, by później bez cienia wyrzutów sumienia móc ponownie spojrzeć na pana Becketta, który jął rozprawiać o wibracjach powiązanych z numerologią, o istnieniu liczb o szczególnym znaczeniu... W jego świecie Livia stąpała nieśmiało, czasem łapiąc się na tym, że rozumiała niewiele, jednak zazwyczaj właśnie w tych momentach padało kolejne zdanie wypowiedziane przez Steviego, w którym ten wyjaśniał jej niepewności. Zupełnie jakby zdawał sobie z nich sprawę szybciej, niż ich istnienie pojmowała ona. Najpewniej wynikało to z lat praktyki, wspominał czasem, że uczył numerologii okoliczne dzieci z Doliny Godryka, a nawet własną córkę.
- A zatem zawsze wynik powyżej dziewiątki - albo tych specjalnych liczb - należy zsumować, by otrzymać cyfrę? Wedle tego założenia, o ile dobrze rozumiem, wynik mojej herbaty otrzymał numerologiczną szóstkę - odparła bez przekonania, wpatrzona w oblicze nauczyciela, w którym doszukała się potwierdzenia swoich słów. Och, to dobrze. Zbłaźnić się przed nim na tak prostym rachunku byłoby przecież wielkim wstydem! Abbottówna przeczytała na głos definicję wskazanej cyfry, by potem wszystko to opisać ponownie, ale własnymi słowami. Własnym rozumieniem. - Szóstka jest rozsądkiem. Poukładaniem. To dobre wychowanie, sprawiedliwość i współczucie. Co to mówi o mojej herbacie? - zafrapowała się, marszcząc delikatnie nosek, po czym odezwała się ponownie, - Czy może tyczy się to mnie samej? - Z dociekliwością spojrzała na pana Becketta, oczekując odpowiedzi. Ale przecież on nie był dziewiątką, zatem i ona nie była szóstką. Może rozumiała to w nieodpowiedni sposób? - Och, a jeszcze... Dlaczego jedenastka, dwudziestka dwójka i im podobne liczby są traktowane, cóż, inaczej? Czy to dlatego, że cyfry są powtórzone? To ma znaczenie? - zapytała w konsternacji.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Jednymi z najważniejszych i najprzyjemniejszych momentów były te, kiedy uczeń nie tylko zaczynał pojmować temat, ale dostrzegał wartość z płynącej nauki. Moment, w którym Livia podziękowała, nawet jeśli zrobiła to jedynie z grzeczności, był więc emocjonalnie przyjemnym. Duma, jaką Stevie Beckett czuł za każdym razem, gdy mógł czegoś nauczyć, była wystarczającą zapłatą, chociaż faktem było, że pieniądze też się przydawały, zwłaszcza w czasach takich jak te, w których przyszło im żyć. - Numerologicznemu prawu? - dopytał nieco zaskoczony, ale przecież obcował z damą z domu Abbott, córką pana Romulusa. Znawca prawa w czasach takich jak te nie miał łatwego życia, przecież to łamane było co i rusz. Kto tak naprawdę był w stanie potwierdzić, że mordowanie, dręczenie, torturowanie, głodzenie..., że to wszystko było zgodne z jakimś kodeksem? Niemoralne zachowania, jakie szerzyło Ministerstwo Magii, razem z tymi wszystkimi czarnoksiężnikami, nie przynosiły dumy ze stwierdzenia "Jestem czarodziejem". - Ciesze się, że pytasz, panno Abbott - zaczął. - Tak więc to zgodne z prawem - co prawda nie miał być to temat na teraz, ale skoro pytała. - Takie liczby jak jedenaście, albo dwadzieścia dwa, i im podobne, to tak zwane liczby mistrzowskie. Są wtedy gdy obydwie cyfry są takie same. Cyfra jedności i cyfra dziesiątek. Rozumiesz? - dopytał, aby upewnić się, że wiedza, którą przekazuje, nie była suchym gadaniem, które odbijało się od Livii, jak od ściany, a faktycznie robiło różnicę. - Dokładnie tak, szóstkę - kiwał głową na kolejne słowa, pod wrażeniem wręcz będąc, jak szybko dziewczynka chłonie ten temat, rzeczywiście przykładając się do nauki. Nigdy zresztą nieukiem nie była, zdecydowanie można było określić ją pilną uczennicą, a sam miał tak naprawdę wiele szczęścia, że trafił na takiego studenta. - Może tyczyć się i Ciebie, w końcu to Ty wypiłaś herbatę. Ta filiżanka więc zawierała w sobie dobre wychowanie, sprawiedliwość i współczucie, jak sama przeczytałaś. Można więc określić, i sam pewnie bym tak zrobił, że czas upłynie nam miło na nauce, w pełni sprawiedliwie, ale też niewymuszenie. To jedynie przykład... - uśmiechnął się, ponownie wskazując na kawałek pergaminu, aby dziewczynka zrobiła notatki z jego następnych słów. - Zaraz opowiem ci więcej o liczbach mistrzowskich, ale chciałbym, abyś dowiedziała się, skąd w ogóle biorą się liczby w nas. Pytałaś, czy szóstka pasuje do Ciebie. Zaraz to policzymy. Każda litera Twojego imienia odpowiada odpowiedniej cyfrze, od jeden do dziewięć. Zero pomijamy - Stevie instynktownie już otworzył podręcznik na odpowiedniej stronie, wertując je wcześniej setki, o ile nie tysiące razy. - Tu masz pomocniczą tabelę. Przepisz ją, proszę, a potem podstaw odpowiednie cyfry do liter swojego imienia, Livio Abbott, i dodaj je do siebie. Zobaczymy co wyjdzie - sam ściągnął okulary, przecierając piekące oczy. Był obok, aby mogła zapytać o cokolwiek, ale nastał czas na nieco samodzielnej pracy u podstaw. Numerolog lubił nauczać, lubił to o jednak wiele bardziej, gdy uczeń faktycznie chłonął wiedzę. Prawdopodobnie dlatego nigdy nie mógłby zostać profesorem w takim Hogwarcie, chociaż zapewne wiedzę do tego miał. Tamtejsze dzieciaki nie zawsze szanowały tę piękną dziedzinę magii, jaką była numerologia.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Liczby mistrzowskie, czy to nie brzmiało dumnie? Livia zanotowała to prędziutko w swoim zeszycie, naprzemiennie lawirując spojrzeniem między kreślonymi słowami a panem Beckettem, który zaczynał w jej mniemaniu mówić z coraz większym sensem. Z pewnością pomagał fakt, że poświęcali chwile na czytanie definicji z podręcznika i ich bezpośrednią analizę w sposób zrozumiały, przystępny dla młodej damy; może i nie pojmowała jeszcze wszystkiego, ale świadomość, że światem numerologii rządziły pewne prawa dawał jej, jako Abbottowi, poczucie swoistego bezpieczeństwa.
- Oczywiście - odpowiedziała krótko, bo i na bardziej kwieciste potwierdzenia swojego pojmowania tematu nie miała w tej chwili głowy. Zbyt bardzo zaprzątały ją szczegóły przedstawiane przez starszego czarodzieja; nie była to dziedzina najbardziej dlań fascynująca, ale w świecie wiecznej samotności i poczucia przewidywalności każda nowość była na wagę złota. - Och, i jest to prawdą! W moim odczuciu tak właśnie mija, mam nadzieję, że i dla pana moje rozumienie nie jest zbyt wolne, by ten dzień uprzykrzyć - przyznała pogodnie, nieco też przepraszająco, gdy to herbata okazała się wyrocznią, wyznacznikiem przebiegu tej przedziwnej nauki. Skinęła potem głową i zagłębiła się w następnych wersetach podręcznika, na podstawie tabeli spisując cyfry przyporządkowane literom w jej imieniu i nazwisku, sumując wynik do czterdziestu jeden. Pan Beckett wspominał jednak, że tak nie mogła tego zostawić, więc Livia poszła o krok dalej i czwórkę zsumowała z jedynką. - Otrzymałam piątkę - ogłosiła za dłuższy moment i przeczytała na głos definicję zapisaną na kartach numerologicznego woluminu. To... Nie tak siebie widziała. Kasztanowe brwi zmarszczyły się delikatnie, gdy jej czytanie dobiegło końca, zaś sama wysoko urodzona pannica odezwała się ponownie dopiero po kilkunastu sekundach, - Piątka jest zatem inteligencją, błyskotliwością, spostrzegawczością i intuicją. Żądzą przeżywania przygód, stawiania czoła wyzwaniom. Energią... Nie jestem pewna czy to do mnie pasuje - stwierdziła z zażenowaniem, czerwieniąc się nieświadomie; kompleksów w tak wątłym ciele było więcej, niż byłaby zdolna przyznać, wiecznie poddając w wątpliwość swoje talenty i przede wszystkim osobowość. Łatwiej teraz było jej odwrócić od tego uwagę - bo umysł już pragnął pogrążyć się w ciemności zwątpienia, toteż Livia poruszyła się na krześle i przyjrzała nauczycielowi. - Czy mogę obliczyć pańską liczbę, panie Beckett? - zaproponowała prędko, może wręcz zbyt prędko, byle tylko uchronić się przed smutkiem, jaki był jej - dziś, tu, teraz - zbędny. Zamiast tego znów sięgnęła po kartkę i zaczęła dopasowywać cyfry do liter. Czterdzieści siedem. - Ach! Liczba mistrzowska! Jedenaście - zachwyciła się, zupełnie jakby to oznaczało, że Stevie jednostką był wybitną, mistrzowską, jak raczył nazwać te kombinacje wcześniej. Z chęcią przeczytała definicję tej wibracji, coraz szerzej i uprzejmiej uśmiechnięta, odkrywając tę tajemnicę. - Intuicja, duchowe zrozumienie, wrażliwość, empatia, nadnaturalna inteligencja, dojrzałość; widzę to w panu, panie Beckett, choć znam pana nie jako przyjaciółka, a uczennica. To wspaniała liczba - pochwaliła go łagodnym głosem.
zt
- Oczywiście - odpowiedziała krótko, bo i na bardziej kwieciste potwierdzenia swojego pojmowania tematu nie miała w tej chwili głowy. Zbyt bardzo zaprzątały ją szczegóły przedstawiane przez starszego czarodzieja; nie była to dziedzina najbardziej dlań fascynująca, ale w świecie wiecznej samotności i poczucia przewidywalności każda nowość była na wagę złota. - Och, i jest to prawdą! W moim odczuciu tak właśnie mija, mam nadzieję, że i dla pana moje rozumienie nie jest zbyt wolne, by ten dzień uprzykrzyć - przyznała pogodnie, nieco też przepraszająco, gdy to herbata okazała się wyrocznią, wyznacznikiem przebiegu tej przedziwnej nauki. Skinęła potem głową i zagłębiła się w następnych wersetach podręcznika, na podstawie tabeli spisując cyfry przyporządkowane literom w jej imieniu i nazwisku, sumując wynik do czterdziestu jeden. Pan Beckett wspominał jednak, że tak nie mogła tego zostawić, więc Livia poszła o krok dalej i czwórkę zsumowała z jedynką. - Otrzymałam piątkę - ogłosiła za dłuższy moment i przeczytała na głos definicję zapisaną na kartach numerologicznego woluminu. To... Nie tak siebie widziała. Kasztanowe brwi zmarszczyły się delikatnie, gdy jej czytanie dobiegło końca, zaś sama wysoko urodzona pannica odezwała się ponownie dopiero po kilkunastu sekundach, - Piątka jest zatem inteligencją, błyskotliwością, spostrzegawczością i intuicją. Żądzą przeżywania przygód, stawiania czoła wyzwaniom. Energią... Nie jestem pewna czy to do mnie pasuje - stwierdziła z zażenowaniem, czerwieniąc się nieświadomie; kompleksów w tak wątłym ciele było więcej, niż byłaby zdolna przyznać, wiecznie poddając w wątpliwość swoje talenty i przede wszystkim osobowość. Łatwiej teraz było jej odwrócić od tego uwagę - bo umysł już pragnął pogrążyć się w ciemności zwątpienia, toteż Livia poruszyła się na krześle i przyjrzała nauczycielowi. - Czy mogę obliczyć pańską liczbę, panie Beckett? - zaproponowała prędko, może wręcz zbyt prędko, byle tylko uchronić się przed smutkiem, jaki był jej - dziś, tu, teraz - zbędny. Zamiast tego znów sięgnęła po kartkę i zaczęła dopasowywać cyfry do liter. Czterdzieści siedem. - Ach! Liczba mistrzowska! Jedenaście - zachwyciła się, zupełnie jakby to oznaczało, że Stevie jednostką był wybitną, mistrzowską, jak raczył nazwać te kombinacje wcześniej. Z chęcią przeczytała definicję tej wibracji, coraz szerzej i uprzejmiej uśmiechnięta, odkrywając tę tajemnicę. - Intuicja, duchowe zrozumienie, wrażliwość, empatia, nadnaturalna inteligencja, dojrzałość; widzę to w panu, panie Beckett, choć znam pana nie jako przyjaciółka, a uczennica. To wspaniała liczba - pochwaliła go łagodnym głosem.
zt
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Stevie wyjątkowo rad był, że Livia była tak pilną uczennicą. Wszystko starannie zapisywała w kajecie i nie pozwalała sobie na żadne rozproszenie się. Zresztą, córka rodu, który trzymał w opiece Dolinę Godryka, była wyjątkowo cennym studentem, który przysparzał Steviemu jedynie dumę. - Absolutnie mi dnia nie uprzykrzasz - odpowiedział ze śmiechem, rozbrojony, jak kulturalną osobą była młoda dama. Nigdy nie miał uczniów wrednych, czy też nieprzyjemnych, ale jednak wyszukane słownictwo nie stanowiło podstawy lekcji numerologii albo transmutacji, których zwykł udzielać. - Kto pyta, nie błądzi, a ty doskonale sobie radzisz - potwierdził, obserwując, jak sporządza notatki, na wszelki wypadek kontrolując jednak, czy aby na pewno to, co zapisuje, jest poprawne. Dziewczynka powoli liczyła wszystkie liczby we własnym imieniu, widać było, że jest nie tylko skupiona, ale i bardzo zdeterminowana, aby otrzymać prawidłowy wynik. Trochę dodawania, spisywania i w końcu się udało. Piątka. Przeczytała więc definicję tej liczby, zgodnie z tym co było w podręczniku. Sama stwierdziła, że nie jest pewna, czy liczba do niej pasuje. Nie chodziło o to... - Livio, nie zawsze musi pasować. Ta liczba nie determinuje tego kim jesteś, ani jaka jesteś, a jedynie kieruje wibracjami twojego imienia. Widzisz... W przyrodzie nic nie ginie i wszystko zależy od naszej wolnej woli. Gdy dziś nie wiesz, czy definicja i twoja osoba pasują do siebie, rzuć na to spojrzeniem, gdy poznasz lepiej nie tylko siebie, ale i numerologię - odpowiedział nieco enigmatycznie, starając się w ten sposób pobudzić jej umysł do działania. Nie był wróżbitą jak Julien, nie miał pojęcia, czy rzeczywiście opis piątki doskonale zgadzał się z panną Abbott. Kiwnął głową, gdy zaproponowała, że obliczy jego liczbę. Sam doskonale ją znał. Z początku zresztą nawet jej nie ufał, tak samo jak Livia swojej, ale w miarę upływu lat i starzenia się, okazywała się właściwa. - Dziękuję - zarumienił się nieco i zawstydził, gdy wspominała o nadnaturalnej inteligencji. - Być może jestem taki, bo poznałem swoją liczbę? Numerologia to nauka o cyfrach i wibracjach, ale przede wszystkim o świecie. Nie ma piękniejszego języka niż liczby, bo są one niezmienne. Czarodzieje narodzili się wiele lat temu, ale liczby były tu od zawsze - kontynuował swój wywód. - Pomagają nam obierać drogę i tak powinniśmy my je odbierać - zakończył, powoli pakując swoje notatki do walizki. Na dziś powinno wystarczyć. - Spotkamy się niedługo na kolejne zajęcia, a w tym czasie oblicz liczby imienia dla najbliższych członków rodziny - zadanie domowe miało pomóc uczennicy zakorzenić w głowie nową wiedzę. A przecież nauka to potęgi klucz.
zt
zt
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Wpadła do domu jak strzała, nie oglądając się nawet czy przypadkiem nie wpadła na kogoś po drodze. W mało elegancki sposób przeskakiwała pod dwa stopnie schodów byle by tylko jak najszybciej znaleźć się w rodowej bibliotece. Nie przejmowała się nawet faktem, że wciąż ma na sobie strój do konnej jazdy. Pomimo ogólnej sprawności fizycznej naprawdę niewiele brakowałoby w końcu straciła równowagę i rozpłaszczyła się na jednym z bezcennych dywanów. Oczywiście gdy tylko przekroczyła próg pomieszczenia, uczyniła je swoim królestwem. Wyciągnęła różdżkę, machnęła lekko, a z leżącego w oddali adaptera zaczęły dobiegać dość żywiołowe utwory, które wciąż mieściły się w kanonie muzyki klasycznej. Na bardziej…młodzieżowe brzmienia pozwalała sobie jedynie w czterech ścianach należącej do niej komnaty. Kolejne machnięcie a na najbliższych stole zaczęły pojawiać się spore tomiszcza. Jeszcze jeden ruch nadgarstkiem, a na wolnym blacie zaczęła rozstawiać się szachownica wraz z figurami. Podekscytowana Melpomene nieświadomie weszła w tryb multizadaniowości. W końcu wszystko było gotowe. Książki, które wezwała ustawiły się w idealną wierzę, strasząc nieco swoimi pokaźnymi rozmiarami. Mel stanęła przed stołem unosząc lekko brwi. W końcu kiwnęła potakująco głową, zupełnie tak jakby właśnie zaakceptowała wyzwanie rzucone jej przez los. Chwyciła pierwszą książkę i otworzywszy tomiszcze na odpowiedniej stronie, zaczęła czytać. Jeśli, ktoś myśli, że rozsiadła się wygodnie w fotelu, to jeszcze nigdy nie miał do czynienia z Mel znajdującą się na najwyższych obrotach. Młoda arystokratka przemieszczała się wzdłuż i wszerz biblioteki ze wzrokiem wciąż wpatrzonym w słowa, które musiała jak najszybciej przyswoić. Sprawnie omijała kolejne przeszkody, odbijając się od nich lub też przechodząc po nich, jak to miało na przykład miejsce w przypadku starego fotela. Muzyka i całe lata spędzone na ćwiczeniach sprawiły, że jej ciało niemal samo układało się w kolejne figury tańca. To mógłby być iście piękny obrazek gdyby jednak nie istniała obawa, że jakaś stara waza zaraz wyląduje na podłodze, zmieniając się w kupkę gruzu, lub też sama dziewczyna nie wpadnie na, któryś z ogromnych regałów, szpecąc tym samym swoją piękna twarz czerwoną szramą. Co z rozstawioną szachownicą? Gdy tylko taneczne kroki skierowały Melpomene w jej stronę, przestawiała to białe to czarne figury grając sama ze sobą.
Co było powodem całego tego szaleństwa? Po codziennej przejażdżce Abbottówna udała się do stadniny kucyków, jak miała to w zwyczaju. Miała dopilnować by jej małym przyjaciołom niczego nie brakowało. Wtedy właśnie jeden z opiekunów zwrócił uwagę na ciężarną klaczkę imieniem Venus, do którego Melpomene była szczególnie przywiązania. Termin rozwiązania zbliżał się wielkimi krokami i choć Mel już kilkukrotnie podkreślała, że mają ją wezwać nawet gdyby miałby to być środek nocy, to tym razem zaproponowano by sama spróbowała odebrać poród. Oczywiście asystowała już przy podobnych wydarzeniach, ale pracownicy pilnowaliby jej białe dłonie nie poplamiła nawet kropla krwi. Nie wiedziała co się zmieniło. Nawet nie wpadła na pomysł, żeby zapytać. Zgodziła się od razu i pobiegła przeczytać co tylko mogła na temat ciąży i samego porodu u klaczy. Nie ważne, że większość tych książek znała już niemal na pamięć. Gdy dojdzie do rozwiązania, wszystko musiało wyglądać perfekcyjnie. Inaczej przecież nie można byłoby mówić o udziale Melpomene.
Pierwsza z książek właśnie wróciła na swoje miejsce. Mel wczytywała się w kolejną, stojąc nad szachownicą i przestawiając kolejnego, ostatniego w tej partii pionka. - Szach mat – - mruknęła cicho. Na chwilę oderwała wzrok od szachownicy obserwując jak pionki powoli dokonują swojego żywota, by za chwilę znów się odrodzić w pełnej chwale.
Co było powodem całego tego szaleństwa? Po codziennej przejażdżce Abbottówna udała się do stadniny kucyków, jak miała to w zwyczaju. Miała dopilnować by jej małym przyjaciołom niczego nie brakowało. Wtedy właśnie jeden z opiekunów zwrócił uwagę na ciężarną klaczkę imieniem Venus, do którego Melpomene była szczególnie przywiązania. Termin rozwiązania zbliżał się wielkimi krokami i choć Mel już kilkukrotnie podkreślała, że mają ją wezwać nawet gdyby miałby to być środek nocy, to tym razem zaproponowano by sama spróbowała odebrać poród. Oczywiście asystowała już przy podobnych wydarzeniach, ale pracownicy pilnowaliby jej białe dłonie nie poplamiła nawet kropla krwi. Nie wiedziała co się zmieniło. Nawet nie wpadła na pomysł, żeby zapytać. Zgodziła się od razu i pobiegła przeczytać co tylko mogła na temat ciąży i samego porodu u klaczy. Nie ważne, że większość tych książek znała już niemal na pamięć. Gdy dojdzie do rozwiązania, wszystko musiało wyglądać perfekcyjnie. Inaczej przecież nie można byłoby mówić o udziale Melpomene.
Pierwsza z książek właśnie wróciła na swoje miejsce. Mel wczytywała się w kolejną, stojąc nad szachownicą i przestawiając kolejnego, ostatniego w tej partii pionka. - Szach mat – - mruknęła cicho. Na chwilę oderwała wzrok od szachownicy obserwując jak pionki powoli dokonują swojego żywota, by za chwilę znów się odrodzić w pełnej chwale.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
Od rana wydawało mu się, że wszyscy w Dunster Castle zajęci byli dzisiaj sobą. Na korytarzach próżno było szukać szalejących dzieci albo gawędzących ze sobą panienek, chociaż ilekroć tylko Rhennard wychodził z gabinetu, słyszał gdzieś płynący chichot wywołany kolejną słodką plotką urodzoną u samego źródła szlacheckiej krwi. Idąc w ciszy po miękkim, czarno-złotym dywanie, rozglądał się za Cecylią, bo nie widział jej od czas pory obiadowej. Dziś wyjątkowo głos matki nie rozbrzmiał jadem, dlatego dziwił się, że tak nagle zniknęła. Domyślał się jednak, że mogła zwyczajnie zaszyć się w swojej pracowni, czując wreszcie chęć na pracę w próbkach drewna przywiezionych niedawno z Lancaster. Wzruszył lekko ramionami i przyspieszył kroku, by w końcu trafić do swojego gabinetu.
Wysokie regały uginały się pod ciężarem wiedzy spisanej na pergaminie obleczonym w niezliczoną ilość skórzanych okładek, a jedno machnięcie różdżki zapaliło drgający płomień na świecach i w lampach, które oświetliły zdobione tytuły. Znał ich ułożenie niemal na pamięć, odnalezienie tego właściwego nie stanowiło więc problemu. „Piętno trójzębu” Emiliany Blishwick należało do garstki jego ulubionych poradników języków niepopularnych wśród lingwistów. Objął lekturę pewnie swoimi dłońmi i wolnym krokiem wrócił do biurka, od razu szukając wśród stronic fragmentu, na którym skończył ostatnio.
- Kashvesh var’aduk bragli ameri - szepnął, zapisując pełne zdanie na rozwiniętą rolkę pergaminu, której prawy róg zawsze przytrzymywał kałamarzem. Dodał tłumaczenie, powtarzając je zaraz pod nosem, piórem w powietrzu porównując trytońskie słowo z jego angielskim odpowiednikiem, sprawdzając formę wypowiedzi i odmianę czasownika według płci trytońskiej. Na każdym kroku podkreślano, że te różnice są dla nich ważne, że wystarczająco wiele razy żeglarze mylili męskich osobników z żeńskimi, krzycząc między sobą, że słyszą syreni śpiew.
I wtedy dotarły do jego uszu dźwięki muzyki. Była w połowie urwana, jakby ktoś położył igłę na niewłaściwym miejscu gramofonowej płyty, niewrażliwy na tak brutalne potraktowanie dzieła mistrza. Słuchał tego przez chwilę, myślami błądząc już wśród korytarzy rodowego domostwa, zgadując, w którym z nich ktoś dopuścił się podobnego morderstwa na nutach. Biblioteka.
Wstał od stołu, od razu podejmując znany sobie szlak - prosto, w lewo, na kolejne lewo.
Uchylił drzwi akurat w momencie, kiedy jakiś cień, cieniutki niż młoda brzózka, przeleciał mu przed nosem. Zdołał się cofnąć w odpowiedniej chwili, kąciki ust poszybowały ku górze w cichym śmiechu. Jeszcze raz zajrzał, tym razem wchodząc głębiej, od progu instynktownie podsuwając drogocenną (dla matki), francuską wazę bliżej ściany.
- Nie brakuje ci czasami partn... - szach-mat rozcięło powietrze niczym sztylet. Melpomene nie miała w Dunster Castle równych sobie, wygrywała nawet z ojcem, co musiało w ciszy jego gabinetu odbijać się długimi analizami pojedynków w poszukiwaniu błędów jedynej córki, które mógł wykorzystać do późniejszej wygranej. Rhennard lubił patrzeć, jak Mona wygrywa, bo robiła to ze smakiem, intelekt pokazując nie w bezczelnych czynach, jak to się niektórym młodym damom niestaty zdarzało, a w bezlitośnie rozegranej na szachowej planszy partii. - Widzę, że radzisz sobie doskonale sama. Skąd ta energia? - zaśmiał się znów. - Nie mów, że twój rumak znów postanowił zagrać ci na nerwach. Nie zdążyłaś się nawet przebrać.
Nie powiedział tego wścibsko, nie chciał tak zabrzmieć, tylko raczej w duchu braterskiej troski.
Jak ona wyrosła. Niesamowite.
Wysokie regały uginały się pod ciężarem wiedzy spisanej na pergaminie obleczonym w niezliczoną ilość skórzanych okładek, a jedno machnięcie różdżki zapaliło drgający płomień na świecach i w lampach, które oświetliły zdobione tytuły. Znał ich ułożenie niemal na pamięć, odnalezienie tego właściwego nie stanowiło więc problemu. „Piętno trójzębu” Emiliany Blishwick należało do garstki jego ulubionych poradników języków niepopularnych wśród lingwistów. Objął lekturę pewnie swoimi dłońmi i wolnym krokiem wrócił do biurka, od razu szukając wśród stronic fragmentu, na którym skończył ostatnio.
- Kashvesh var’aduk bragli ameri - szepnął, zapisując pełne zdanie na rozwiniętą rolkę pergaminu, której prawy róg zawsze przytrzymywał kałamarzem. Dodał tłumaczenie, powtarzając je zaraz pod nosem, piórem w powietrzu porównując trytońskie słowo z jego angielskim odpowiednikiem, sprawdzając formę wypowiedzi i odmianę czasownika według płci trytońskiej. Na każdym kroku podkreślano, że te różnice są dla nich ważne, że wystarczająco wiele razy żeglarze mylili męskich osobników z żeńskimi, krzycząc między sobą, że słyszą syreni śpiew.
I wtedy dotarły do jego uszu dźwięki muzyki. Była w połowie urwana, jakby ktoś położył igłę na niewłaściwym miejscu gramofonowej płyty, niewrażliwy na tak brutalne potraktowanie dzieła mistrza. Słuchał tego przez chwilę, myślami błądząc już wśród korytarzy rodowego domostwa, zgadując, w którym z nich ktoś dopuścił się podobnego morderstwa na nutach. Biblioteka.
Wstał od stołu, od razu podejmując znany sobie szlak - prosto, w lewo, na kolejne lewo.
Uchylił drzwi akurat w momencie, kiedy jakiś cień, cieniutki niż młoda brzózka, przeleciał mu przed nosem. Zdołał się cofnąć w odpowiedniej chwili, kąciki ust poszybowały ku górze w cichym śmiechu. Jeszcze raz zajrzał, tym razem wchodząc głębiej, od progu instynktownie podsuwając drogocenną (dla matki), francuską wazę bliżej ściany.
- Nie brakuje ci czasami partn... - szach-mat rozcięło powietrze niczym sztylet. Melpomene nie miała w Dunster Castle równych sobie, wygrywała nawet z ojcem, co musiało w ciszy jego gabinetu odbijać się długimi analizami pojedynków w poszukiwaniu błędów jedynej córki, które mógł wykorzystać do późniejszej wygranej. Rhennard lubił patrzeć, jak Mona wygrywa, bo robiła to ze smakiem, intelekt pokazując nie w bezczelnych czynach, jak to się niektórym młodym damom niestaty zdarzało, a w bezlitośnie rozegranej na szachowej planszy partii. - Widzę, że radzisz sobie doskonale sama. Skąd ta energia? - zaśmiał się znów. - Nie mów, że twój rumak znów postanowił zagrać ci na nerwach. Nie zdążyłaś się nawet przebrać.
Nie powiedział tego wścibsko, nie chciał tak zabrzmieć, tylko raczej w duchu braterskiej troski.
Jak ona wyrosła. Niesamowite.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Rzeczywisty świat powoli wzywał ją z powrotem. Ktoś pojawił się w jej małym królestwie. Wyraz twarzy panienki Abbott przypominał zaskoczonego niemowlaka, który zastanawia się gdzie schował się dorosły, gdy on tylko zasłonił twarz dłońmi. Dziewczyna z hukiem zamknęła trzymane tomiszcze i dopiero wówczas można było dostrzec jak z szaro-niebieskich oczu znika skupienie. Gdy w końcu dotarł do niej głos brata, na drobnej twarzy pojawił się szczery uśmiech. Podrzuciła książkę w dłoni, a ta uniosła się w powietrze i popłynęła na odpowiednią półkę. - Rhen! Piękny mamy dzień prawda? - Nie przestając się uśmiechać podbiegła do brata i przytuliła go w geście powitania. Gdy odsunęła się od niego, tanecznym krokiem w końcu dotarło do niej, o czym mówił wcześniej i jej wzrok powędrował do gotowej już do gry szachownicy. Na bladej twarzy pojawił się lekki rumieniec świadczący o zawstydzeniu. - Robię się zbyt przewidywalna. - Zauważyła, sugerując jednocześnie, że znacznie lepiej gra się jej z przeciwnikiem, którym nie jest ona sama. Dla Melpomene szachy były czymś w rodzaju intelektualnej odskoczni. Rzadko odważyła się uczestniczyć w sporach i dyskusja, znacznie lepiej odnajdywała się w roli zaintrygowanego słuchacza chłonącego każdego słowo z ust ludzi, których uważała za znacznie mądrzejszych od siebie. Gra w szachy pozwalała w pewnym sensie na wyrzucenie z siebie kłębiący się myśli i spokojne układanie zdobytej wiedzy. Każda akcja wywoływała bardzo konkretną reakcję, wysiłek intelektualny dający, nie raz większą ulgę niż jazda konna nie mówiąc już o gry na skrzypcach. W końcu nieco zaskoczona spojrzała na własne ubranie i zaczęła się cicho śmiać. - Faktycznie. - Dopiero teraz zdała sobie sprawę o tym drobnym uchybieniu. Musiała teraz uważać by matka nie znalazła jej w takim stanie. Odpowiadając na kolejne pytania brata, pokiwała przecząco głową tak intensywnie, że drobne kosmyki włosów wysunęły się z misternie przygotowanej fryzury. - Nie tym razem- dodała zdradzając jednocześnie kłębiące się w niej podniecenie. - Jedna z klaczy w stadninie kuców jest w ciąży. Poród zacznie się na dniach i obiecano mi, że będę mogła sama go odebrać. W zasadzie sami to zaproponowali…więc chyba mi ufają. - W tym miejscu pojawiła się nuta zdradzająca nieco wątpliwości we własne umiejętności. - Ale Rhen czy to nie cudowne! Nowe życie! Nareszcie coś się dzieje. - Pełna entuzjazmu zupełnie zapomniała, że temat nowego życia nie jest łatwy dla żadnego z nich. Powinna być już w ciąży, w każdym razie pewnie by już była, gdyby sprawy potoczył się innym torem. Mel od zawsze wiedziała, że chce mieć tak liczną, jak nie większą rodzinie niż ta, w której sama się wychowała. Na razie jednak nic nie wskazywało na to, że to marzenie się spełni. Nie pozostawało jej więc nic innego niż cieszyć się z pojawienia się kolejnych iskier życia na ziemiach Abbottów. Nawet jeśli te małe iskierki miałyby mieć cztery nogi zamiast dwóch. - Uczę się, żeby o niczym nie zapomnieć. Chociaż zaczynam nabierać przekonania, że powinnam poprosić ojca o dodatkowe lekcje anatomii zwierzęcej. To może być w przyszłości bardzo ważne. - Kiwała potakująco głową dla podkreślenia wagi swoich słów, choć na myśl o otwartym ciebie kuca czy konia jej blada skóra na chwilę przybrała niepokojąco zielony odcień. Gdy udało jej się opanować popatrzyła na brata z lekkim niepokojem. - Proszę, nie mów mamie. Nie lubi, gdy brudzę sobie ręce. - Twarz Mel skrzywiła się, zdradzając tym samym kolejną niepewność. Niechętnie robiła cokolwiek wbrew woli matki, ale nie mogła przecież przegapić takiej okazji. Próbując nieco schować się przed wzrokiem brata podeszła do szachownicy i chwyciła dwie figury o różnych kolorach. Zacisnęła je w drobnych dłoniach i chowając je za plecami, ponownie zwróciła się w stronę Rhena. - Wybieraj- i uśmiechnęła się zachęcająco.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
Miał zaledwie osiem lat, kiedy w Dunster Castle rozbrzmiał śmiech maleńkiej, różowej dziewczynki o oczach jeszcze niewidzących tego okrutnego świata, który mieli zaprezentować jej najbliżsi krewni. Matka była urzeczona maleństwem, pamiętał jak z rozrzewnienia płakała każdego wieczoru, gdy usypiała swoją pociechę, zapewne z powodu samego jej istnienia - w końcu nie przyszedł na świat chłopiec chcący i posiadający prawa ku temu, by rzucić go do swych stóp. Razem z upływającym czasem, Rhennard coraz bardziej rozumiał, w jakie ramy matka chce wepchnąć swoją małą muzę. I jak bardzo owa muza do nich nie pasuje. Melpomene od zawsze była prawdziwym światłem Somerset i tak powinno było zostać.
- Doprawdy piękny. Stąd też moje zastanowienie - co robisz tutaj zamiast cieszyć się słońcem, którego ostatnio stanowczo za mało? - przytulił ją do siebie z uśmiechem, zaraz puszczając, bo nogi rwały ją do tańca, widział to i czuł. - W dzieciństwie każdego już zaskoczyłaś, za dobrze cię znamy. - roześmiał się cicho, ów śmiech gasząc pięścią przyłożoną do ust.
Wsunął dłonie do kieszeni spodni, patrząc po siostrze. Był ciekawe, co wywołało w niej taki przypływ energii, taką chęć do niekontrolowanego podrywu ciała w pląsy. I niedługo miał się dowiedzieć, a to, co usłyszał, mile połechtało jego zmysł magizoologa.
- Naprawdę? - kąciki ust powędrowały ku górze w intensywnym uśmiechu, całą swoją uwagę skupił na siostrze, gdy mówiła. - Nie dziwię się, że cię o to poprosili. Wiedzę magizoologiczną masz w genach, poza tym wciąż się szkolisz i jesteś na dobrej drodze, by pójść w ślady moje i dziadka. O ręce do zwierząt, tych magicznych i nie, wcale nie wspominając. To naprawdę doskonała wieść, Mona. - lubił tak do niej mówić. Nie Mela, nie Melpomene, jak pozostali. Była jego Moną. Dorastającą kobietą, która z taneczną gracją trzymała w dłoniach rodowe obowiązki, radość z życia, ale i teatralny laur, który dała jej przy narodzinach matka, boleśnie przypominając, że była muzą greckiej tragedii. - Pozwoli ci to pomyśleć o innych rzeczach, skupić się na nich. Mateczka o niczym się nie dowie. - mrugnął do niej porozumiewawczo. Jej tajemnice były z nim bezpieczne. Zamrugał zaraz nieco zdziwiony jej płynnym przejściem do rywalizowania w szachach. Wskazał na prawą rękę, siadając wygodnie przy czarno-białej planszy, po której już zaczynały biegać pionki, konie, wieże i królowie, ustawiając się do nowej partii. Każdy z nich brał swój hełm, miecz i inne, maleńkie atrybuty, by móc odegrać swoje role raz jeszcze. - Myślę, że łatwiej uzyskasz informacje od dziadka. Ojciec może być w najbliższym czasie zajęty. Albo ode mnie. Masz wolny wybór.
Chociaż teraz, moja ukochana Melpomene, chociaż teraz.
| Losuję! 1, 3, 5 - białe; 2, 4, 6 - czarne.
- Doprawdy piękny. Stąd też moje zastanowienie - co robisz tutaj zamiast cieszyć się słońcem, którego ostatnio stanowczo za mało? - przytulił ją do siebie z uśmiechem, zaraz puszczając, bo nogi rwały ją do tańca, widział to i czuł. - W dzieciństwie każdego już zaskoczyłaś, za dobrze cię znamy. - roześmiał się cicho, ów śmiech gasząc pięścią przyłożoną do ust.
Wsunął dłonie do kieszeni spodni, patrząc po siostrze. Był ciekawe, co wywołało w niej taki przypływ energii, taką chęć do niekontrolowanego podrywu ciała w pląsy. I niedługo miał się dowiedzieć, a to, co usłyszał, mile połechtało jego zmysł magizoologa.
- Naprawdę? - kąciki ust powędrowały ku górze w intensywnym uśmiechu, całą swoją uwagę skupił na siostrze, gdy mówiła. - Nie dziwię się, że cię o to poprosili. Wiedzę magizoologiczną masz w genach, poza tym wciąż się szkolisz i jesteś na dobrej drodze, by pójść w ślady moje i dziadka. O ręce do zwierząt, tych magicznych i nie, wcale nie wspominając. To naprawdę doskonała wieść, Mona. - lubił tak do niej mówić. Nie Mela, nie Melpomene, jak pozostali. Była jego Moną. Dorastającą kobietą, która z taneczną gracją trzymała w dłoniach rodowe obowiązki, radość z życia, ale i teatralny laur, który dała jej przy narodzinach matka, boleśnie przypominając, że była muzą greckiej tragedii. - Pozwoli ci to pomyśleć o innych rzeczach, skupić się na nich. Mateczka o niczym się nie dowie. - mrugnął do niej porozumiewawczo. Jej tajemnice były z nim bezpieczne. Zamrugał zaraz nieco zdziwiony jej płynnym przejściem do rywalizowania w szachach. Wskazał na prawą rękę, siadając wygodnie przy czarno-białej planszy, po której już zaczynały biegać pionki, konie, wieże i królowie, ustawiając się do nowej partii. Każdy z nich brał swój hełm, miecz i inne, maleńkie atrybuty, by móc odegrać swoje role raz jeszcze. - Myślę, że łatwiej uzyskasz informacje od dziadka. Ojciec może być w najbliższym czasie zajęty. Albo ode mnie. Masz wolny wybór.
Chociaż teraz, moja ukochana Melpomene, chociaż teraz.
| Losuję! 1, 3, 5 - białe; 2, 4, 6 - czarne.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
The member 'Rhennard Abbott' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Gdy okazało się, że brat podziela jej entuzjazm nie mogła się powstrzymać i radośnie klasnęła w ręce. Późniejsze komplementy zniosła już nieco gorzej. Na bladej twarzy pojawiły się wyraźne rumieńce świadczące o zakłopotaniu. Mimo mijających lat i osiągnięciu teoretycznej dorosłości Melpomene nie zawsze radziła sobie z okazywana jej atencją, tak jak oczekiwano by tego od wysoko uroczonej damy. Choć trzeba przyznać, że fakt, iż Rhen dostrzega jej potencjał i postępy miło połechtał ego Abbottówny. Dobrze było być docenioną za coś więcej niż za setne odgrywanie tego samego utworu. Wciąż jednak gdzieś w powietrzu wisiała niewypowiedziana jak dotąd myśl, że Melpomene nigdy nie dorówna swoim męskim krewnym. Nigdy nie wyruszy w świat, by móc się uczyć, nie tylko dlatego, że była coraz starsza, ale przede wszystkim dlatego, że w Dunster istniała bardzo potężna siła, która i tak nigdy by na to nie pozwoliła. Mel pokręciła głową, by jak najszybciej wyrzucić z siebie przygnębiające myśli. Jak dotąd dzielnie trzymająca fryzura wreszcie postanowiła się poddać. Dziewczyna wypuściła swoje wciąż nieco zbyt krótkie włosy z tuzina wsuwek i spinek i schowała je czym prędzej do jednej z kieszeni. Niesforne blond loki nadawały jej teraz wygląd elfa albo chochlika spotykanego w dziecięcych bajkach. - Uczę się od najlepszych - posłała bratu wesoły uśmiech dygając przy tym z wdziękiem.
- Dziękuję- Szepnęła cicho, przypominając przy tym małą dziewczynkę, która za wszelką cenę chcę zachować swój sekret przed światem. W końcu wyciągnęła dłoń, w której znajdował się czarny pionek. Odłożyła obie figury na szachownicy by zajęły wyznaczone miejsce i podobnie jak brat obserwowała przygotowania do gry. W końcu usiadła na krześle marszcząc nieco brwi gdy w końcu dotarła do niej sugestia rzucona przez Rhena. - Jesteś pewny braciszku, że jeszcze pamiętasz coś poza budową znikaczy? - Uniosła spojrzenie ukazując przy tym wyraźny figlarny uśmiech. Melpomene wiedziała, że większość jej krewnych w tym oczywiście sam Rhen preferował rezerwat znikaczy. Nie było w tym nic niezwykłego choćby biorąc pod uwagę, że stanowił on element rodowej dumy Abbottów. Ona jednak uczyniła z Exmoor swoje małe królestwo roszcząc sobie do niego coraz to rozleglejsze prawa. Opuszkami palców dotykała główek figur, a z każdą mijającą sekundą jej wzrok stawał się uważniejszy. W końcu skierowała pierwszy pionek na wyznaczone pole. - W zasadzie mam jeszcze jedną prośbę. - Zaczęła spokojnie, podpierając brodę na łokciu. - Mam pewien pomysł i wiem, że jeśli mnie poprzesz ani ojciec, ani dziadek nie powinni mieć obiekcji. Chciałabym zacząć prowadzić zajęcia dla dzieci w Exmoor. Wybrałam już kilka rodzin, od których chce zacząć. - Melpomene podsunęła bratu skrawek pergaminu, na którym były wypisane nazwiska rodzin z Somerset obecnie znajdujące się w najgorszej sytuacji materialnej. - Cudów tym nie zdziałam, ale dzieciaki będą miały zajęcia, a rodzice chwilę wytchnienia. Jak wszystko będzie szło dobrze stworzę kolejne grupy. Myślę, że na początku wszystkim dam radę zająć się sama. - Kiwnęła potakująco głowę i gdy tylko Rhen zrobił swój ruch ona odpowiedziała nie poświęcając nawet kilku sekund na decyzję. Podkreślenia własnej samowystarczalności nie wynikało ze zbytniej pewności siebie. Melpomene nie miała zamiaru nikomu dokładać pracy tylko dlatego, że sama wpadła na plan, który do reszty zaprzątnie jej umysł nie pozwalając na bezsensowne rozmyślania.
- Dziękuję- Szepnęła cicho, przypominając przy tym małą dziewczynkę, która za wszelką cenę chcę zachować swój sekret przed światem. W końcu wyciągnęła dłoń, w której znajdował się czarny pionek. Odłożyła obie figury na szachownicy by zajęły wyznaczone miejsce i podobnie jak brat obserwowała przygotowania do gry. W końcu usiadła na krześle marszcząc nieco brwi gdy w końcu dotarła do niej sugestia rzucona przez Rhena. - Jesteś pewny braciszku, że jeszcze pamiętasz coś poza budową znikaczy? - Uniosła spojrzenie ukazując przy tym wyraźny figlarny uśmiech. Melpomene wiedziała, że większość jej krewnych w tym oczywiście sam Rhen preferował rezerwat znikaczy. Nie było w tym nic niezwykłego choćby biorąc pod uwagę, że stanowił on element rodowej dumy Abbottów. Ona jednak uczyniła z Exmoor swoje małe królestwo roszcząc sobie do niego coraz to rozleglejsze prawa. Opuszkami palców dotykała główek figur, a z każdą mijającą sekundą jej wzrok stawał się uważniejszy. W końcu skierowała pierwszy pionek na wyznaczone pole. - W zasadzie mam jeszcze jedną prośbę. - Zaczęła spokojnie, podpierając brodę na łokciu. - Mam pewien pomysł i wiem, że jeśli mnie poprzesz ani ojciec, ani dziadek nie powinni mieć obiekcji. Chciałabym zacząć prowadzić zajęcia dla dzieci w Exmoor. Wybrałam już kilka rodzin, od których chce zacząć. - Melpomene podsunęła bratu skrawek pergaminu, na którym były wypisane nazwiska rodzin z Somerset obecnie znajdujące się w najgorszej sytuacji materialnej. - Cudów tym nie zdziałam, ale dzieciaki będą miały zajęcia, a rodzice chwilę wytchnienia. Jak wszystko będzie szło dobrze stworzę kolejne grupy. Myślę, że na początku wszystkim dam radę zająć się sama. - Kiwnęła potakująco głowę i gdy tylko Rhen zrobił swój ruch ona odpowiedziała nie poświęcając nawet kilku sekund na decyzję. Podkreślenia własnej samowystarczalności nie wynikało ze zbytniej pewności siebie. Melpomene nie miała zamiaru nikomu dokładać pracy tylko dlatego, że sama wpadła na plan, który do reszty zaprzątnie jej umysł nie pozwalając na bezsensowne rozmyślania.
Przejdę przez życie jak chmura- wędrując wszędzie obcy, zawieszony między czasem i wiecznością.
Za wszelką cenę chciał chyba sprawić, by młodsze rodzeństwo czuło się przy nim bezpiecznie, więc bez przerwy im pobłażał - gdy Melpomene rozpuściła włosy, powinien ją pouczyć, że jak ktoś zaraz tutaj wparuje i zobaczy ją w podobnym stanie, to jemu się oberwie, a ona zostanie natychmiast zaprowadzona do swojej komnaty, gdzie służki bardzo skrupulatnie zadbają o nową fryzurę. Nikt nie miał końcu pewności, czy Mona nie znajdowała się w podobnym stanie przed wejściem do Dunster, a jeśli ją ktoś tak zobaczy? Ale chrząknął tylko i rzucił niewielką uwagę:
- Jak matka cię taką zobaczy, to najpierw zemdleje, a potem zniknie w ogrodach modląc się do wszystkich znanych sobie bogów i bóstw przez następną dobę - zaśmiał się cicho, bo podobna do tej Mony, odezwała się w nim chochlikowa natura nastoletniego chłopca, którego zamknięto w złotej klatce obowiązków, nakazów, zakazów i wiecznie nadganianych ambicji. Ojciec nie byłby zadowolony, choć Rhennard podejrzewał, że puściłby mu perskie oczko przy najbliższej możliwe okazji. Nie miał pojęcia, jak Aurelius Abbott był w stanie z iście magomedyczną precyzją łączyć ojcowską surowość wychowania ze szczerą miłością wylewaną na dzieci. Miał nadzieję się owej sztuki wyuczyć, ale póki w ramionach Cecylii nie spoczywało zawiniątko z jego ukochanym potomkiem, próżno było marzyć.
Rozsiadł się wygodnie na fotelu, ramiona wyciągając na podłokietnikach, a brwi unosząc w geście nieskrywanego zdziwienia słowami siostry. Ostatecznie tylko prychnął i zaśmiał się, iluzorycznie przypominając w tym urażonego szlachcica. W gruncie rzeczy urażony przecież nie był.
- Taka młoda, a już stroszy piórka, popatrzcie na nią - pokiwał teatralnie głową i już w luźniejszym, ciepłym wyrazem twarzy skinął na planszę do gry. - Białe damy mają pierwszeństwo.
To do niej w końcu należał pierwszy ruch. Spojrzał na jej dłonie, szukając wskazówek, co do strategii jaką podejmie. Miała kilka swoich czarnych koni, wszyscy jej (rodzinni) przeciwnicy o tym wiedzieli. Jednak, gdy poruszyła temat nauki, zmarszczki na jego czole pojawiły się w zadumie.
- Pamiętaj, że moje słowo jest tylko echem, nie ma mnie co porównywać do dziadka czy ojca, to oni trzymają finalnie pieczę nad nami. Zarówno nad tobą, jak i nade mną. Ja też im podlegam. - odparł w pierwszej kolejności. Był najstarszym synem, pierworodnym, miał spełniać ambicje rodziców i wypełniać wolę rodu, ale nigdy nie utrzymywano go w przekonaniu, że może robić sobie wszystko to, co mu się podoba. - Ale to całkiem ciekawy pomysł, ma jednak... kilka ścian, na które możemy trafić. Dzieci będą potrzebować ochrony, bo biedniejsza krew może okazać się łatwym łupem dla szmalcowników. Musiałabyś znaleźć kogoś, kto patrolowałby dla ciebie i dzieci okolice parku Exmoor. Po drugie - jak wiele dzieci chciałabyś mieć pod swoją opieką? Będziesz sama, mierz siły na zamiary. Piątka to już jest sporo, jeśli dzieci wpadną w euforią spowodowaną obecnością kuców. - mimowolnie przesunął króla tak, by stał na równym polu. Ten obruszył się i poprawił na siedzisku.
- Jak matka cię taką zobaczy, to najpierw zemdleje, a potem zniknie w ogrodach modląc się do wszystkich znanych sobie bogów i bóstw przez następną dobę - zaśmiał się cicho, bo podobna do tej Mony, odezwała się w nim chochlikowa natura nastoletniego chłopca, którego zamknięto w złotej klatce obowiązków, nakazów, zakazów i wiecznie nadganianych ambicji. Ojciec nie byłby zadowolony, choć Rhennard podejrzewał, że puściłby mu perskie oczko przy najbliższej możliwe okazji. Nie miał pojęcia, jak Aurelius Abbott był w stanie z iście magomedyczną precyzją łączyć ojcowską surowość wychowania ze szczerą miłością wylewaną na dzieci. Miał nadzieję się owej sztuki wyuczyć, ale póki w ramionach Cecylii nie spoczywało zawiniątko z jego ukochanym potomkiem, próżno było marzyć.
Rozsiadł się wygodnie na fotelu, ramiona wyciągając na podłokietnikach, a brwi unosząc w geście nieskrywanego zdziwienia słowami siostry. Ostatecznie tylko prychnął i zaśmiał się, iluzorycznie przypominając w tym urażonego szlachcica. W gruncie rzeczy urażony przecież nie był.
- Taka młoda, a już stroszy piórka, popatrzcie na nią - pokiwał teatralnie głową i już w luźniejszym, ciepłym wyrazem twarzy skinął na planszę do gry. - Białe damy mają pierwszeństwo.
To do niej w końcu należał pierwszy ruch. Spojrzał na jej dłonie, szukając wskazówek, co do strategii jaką podejmie. Miała kilka swoich czarnych koni, wszyscy jej (rodzinni) przeciwnicy o tym wiedzieli. Jednak, gdy poruszyła temat nauki, zmarszczki na jego czole pojawiły się w zadumie.
- Pamiętaj, że moje słowo jest tylko echem, nie ma mnie co porównywać do dziadka czy ojca, to oni trzymają finalnie pieczę nad nami. Zarówno nad tobą, jak i nade mną. Ja też im podlegam. - odparł w pierwszej kolejności. Był najstarszym synem, pierworodnym, miał spełniać ambicje rodziców i wypełniać wolę rodu, ale nigdy nie utrzymywano go w przekonaniu, że może robić sobie wszystko to, co mu się podoba. - Ale to całkiem ciekawy pomysł, ma jednak... kilka ścian, na które możemy trafić. Dzieci będą potrzebować ochrony, bo biedniejsza krew może okazać się łatwym łupem dla szmalcowników. Musiałabyś znaleźć kogoś, kto patrolowałby dla ciebie i dzieci okolice parku Exmoor. Po drugie - jak wiele dzieci chciałabyś mieć pod swoją opieką? Będziesz sama, mierz siły na zamiary. Piątka to już jest sporo, jeśli dzieci wpadną w euforią spowodowaną obecnością kuców. - mimowolnie przesunął króla tak, by stał na równym polu. Ten obruszył się i poprawił na siedzisku.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Strona 2 z 2 • 1, 2
Biblioteka
Szybka odpowiedź