Salon
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Główne oraz zdecydowanie najczęściej odwiedzane pomieszczenie w posiadłości. Niemal zawsze ktoś w nim przebywa, delektując się chwilą relaksu na miękkich i niezwykle wygodnych kanapach. Jasne barwy - głównie biel i złoto - w których utrzymany jest pokój, zapewniają jego przytulny charakter. To tutaj podejmuje się gości, częstując ich najlepszymi napitkami, wśród których wymienić można zarówno najlepszą herbatę jak i wyśmienite alkohole z piwnic Abbottów.
Wspaniale było słyszeć od mieszkańca Doliny, że w Somerset działo się dobrze. Spojrzeniem innej perspektywy charakteryzowała się populacja względem przekonań rządzących, a żaden z Abbottów nie usiłował krzywdzić ich stosowaną na ziemiach polityką. Livia uśmiechnęła się wdzięcznie i skinęła leciutko głową.
- Moi panowie krewni przykładają ogromną wagę do tego, by życie, w dobie tego, co... dzieje się z Londynem i wieloma innymi hrabstwami, w Somerset było przyjazne - zgodziła się zatem z młodzieńcem. Brak było w tym jej własnej ręki; w mniemaniu dziewczątka niewiele mogły zmienić kilkurazowe wizyty w tygodniu na targach w obrębie ich ziem po to, by od najbiedniejszych kupować pożywienie, oferując w zamian sowitą zapłatę. Jako kobieta i dobrze wychowana dama pole do popisu miała wciąż ograniczone, łatwość odnajdując w dbaniu natomiast o znikacze, lecz to nie ukrócało marzeń o przysłużeniu się działaniom krewniaków. Chciała robić to, na co winna pozwolić sobie dama. Pomagać, w sposób, w jaki została do tego stworzona, w jaki jej tego nauczono. - Ale, och, nic z tego nie byłoby możliwe, gdyby w Somerset nie mieszkali ludzie otwierający na nas swoje serca - najdroższa lady, powiedział, zaś na jej policzkach ponownie zakwitł rumieniec, podczas gdy wzrokiem na chwilę uciekła w bok, zawstydzona. Młodzieńcze serce podatne było na komplementy mężczyzn, nawet jeśli te wprawiały ją w zażenowanie.
Livia odłożyła filiżankę na biały porcelanowy spodek i przesunęła się na kanapie bliżej krzesła zajmowanego przez Castora, dłonie w elegancki, wręcz rzeźbiony sposób splatając ze sobą, podczas gdy moc uwagi skupiła się na wyjaśnieniach płynących z jego opowieści. Księgi dotyczące talizmanów wydawały jej się bardzo trudne. Niewiele wiedziała bowiem o runach, a wykorzystać nie potrafiłaby tego, co pozostawało dla niej jedynie enigmą.
- Rozmyślałam o sygnecie lub spinkach do mankietu... Może i broszy - zadumała się na chwilkę; a zatem to runa zapewniała tu magiczną esencję, proces jej połączenia z konkretną biżuterią musiał być niesamowicie interesujący do obserwacji. Livia jednak wiedziała, że nie wypada gościowi narzucać się w taki sposób. Przy pracy wielu mistrzów i adeptów swych fachów preferowało skupioną samotność. - Czy jakkolwiek wpłynie to na efektywność talizmanu, panie Sprout - to, czy będzie on przylegał bezpośrednio do skóry, czy dotykać będzie ubrania? - zapytała, ciekawa jego opinii. Jedynie ekspert mógł rozwiewać jej wątpliwości - a tych, jak w każdym nastoletnim umyśle, było sporo i więcej. Abbottównie zależało na tym, by pan ojciec otrzymał prezent o doskonałym działaniu. Tak bardzo ryzykował codziennie swym życiem, jeden już raz balansował na cienkiej granicy pomiędzy wiecznym niepowrotem do rodzinnej posiadłości, zagłębieniem się jedynie we wzruszonej żałobą pamięci... To nie mogło się powtórzyć. Livia przymknęła na moment oczęta i odrzuciła od siebie wspomnienia tamtego strasznego dnia, do płuc nabierając odrobinę więcej niż zwykle powietrza. Nigdy więcej.
Choć Castor mógł obawiać się, że ową reakcję sprowadziły nań rozważania na temat trucizn i sposobu zapobiegania uginania karku przed ich zgubnym działaniem, w rzeczywistości młódka próbowała odgonić od siebie nawracającą pamięć dymu przylepionego do poczerniałej od sadzy skóry i przerażenia w oczach rodzica, który tamtego dnia mógł zginąć. Zadrżała delikatnie. Zadrżała - a gdy znów spojrzała na panicza Sprout, w szmaragdowych tęczówkach lśniła wdzięczność - za to, że był, że pozwalał jej odnaleźć sposoby na dodatkowe zapewnienie bezpieczeństwa najważniejszemu mężczyźnie w jej życiu.
- Ma pan rację... Jak każde dziecko chcę dla moich rodziców jak najlepiej, panie Sprout. Och, tak. Talizman unicestwiający trucizny to doskonały pomysł - przyznała i uśmiechnęła się ponownie, niepewnie, delikatnie, jak ptak stawiający swe pierwsze w życiu kroki. Jakie to szczęście, że tego dnia odwiedził ją właśnie Castor - śliczny, a przede wszystkim bardzo mądry, biegły w swym fachu. Zdolny sugerować i prowadzić ją przez meandry kolejnej nieznanej sztuki. - Teraz świat wiruje tak szybko... Życzliwość i honorową szczerość coraz częściej zastępują hasła powtarzane przez złych ludzi. Słyszałam, że kłamstwem próbują tworzyć pęknięcia na okiennej szybie, aż to, co widoczne po drugiej stronie będzie niczym innym jak wytworem ich historii. Nie możemy na to pozwolić. Nikomu - westchnęła cichutko. Przemawiały przez nią argumenty niejednokrotnie słyszane przez dzierlatkę w Dunster Castle, gdy krewni zbierali się do posiedzeń, dyskutując o sprawach ważnych i ważniejszych. Ufała im, wiedziała, że mieli w tym rację, więc z całych sił próbowała zapamiętać ich słowa. - Mój pan ojciec doskonale rozpoznaje kłamstwa, ale niech ma przy sobie coś, co pozwoli mu to robić nawet w... W najgorszej z chwil - spojrzeniem znów powiodła do gościa i sięgnęła po swoją filiżankę, upijając z niej ostrożny łyk. Aromat ziół miło otulił gardło, które powoli zaczynało ściskać się od nagromadzenia emocji - strachu, niepewności. - By dalej mógł bronić Somerset jak lew, wraz z resztą dzielnych mężów - zwieńczyła wreszcie, na usta znów przywołując delikatny, łagodny uśmiech.
Miodem na serce przytłoczone myśleniem o trudnościach, o tym, o czym panna myśleć nie powinna, okazał się powrót do tematu astronomii - i zgoda Castora, który wyraził chęć, by biegłości tej ją nauczać w zastępstwie za schorowanego nauczyciela.
- Och, to bardzo wspaniałomyślne z pana strony! Dziękuję, panie Sprout. Jeśli jest pan tak uczony, jak uprzejmy, to wierzę, że z naszych zajęć otrzymam bardzo dużo nowej wiedzy - odpowiedziała wyraźnie rozpogodzona, po czym przyjrzała się zaprezentowanej przez niego mapie, wodząc palcami tuż nad znajomymi dlań konstelacjami, jakby niemo próbowała dać mu znać, które z nich rozpoznaje, a które pozostają tajemnicą. - Czy one na nas patrzą? Tam z oddali? - spytała, oczarowana.
- Moi panowie krewni przykładają ogromną wagę do tego, by życie, w dobie tego, co... dzieje się z Londynem i wieloma innymi hrabstwami, w Somerset było przyjazne - zgodziła się zatem z młodzieńcem. Brak było w tym jej własnej ręki; w mniemaniu dziewczątka niewiele mogły zmienić kilkurazowe wizyty w tygodniu na targach w obrębie ich ziem po to, by od najbiedniejszych kupować pożywienie, oferując w zamian sowitą zapłatę. Jako kobieta i dobrze wychowana dama pole do popisu miała wciąż ograniczone, łatwość odnajdując w dbaniu natomiast o znikacze, lecz to nie ukrócało marzeń o przysłużeniu się działaniom krewniaków. Chciała robić to, na co winna pozwolić sobie dama. Pomagać, w sposób, w jaki została do tego stworzona, w jaki jej tego nauczono. - Ale, och, nic z tego nie byłoby możliwe, gdyby w Somerset nie mieszkali ludzie otwierający na nas swoje serca - najdroższa lady, powiedział, zaś na jej policzkach ponownie zakwitł rumieniec, podczas gdy wzrokiem na chwilę uciekła w bok, zawstydzona. Młodzieńcze serce podatne było na komplementy mężczyzn, nawet jeśli te wprawiały ją w zażenowanie.
Livia odłożyła filiżankę na biały porcelanowy spodek i przesunęła się na kanapie bliżej krzesła zajmowanego przez Castora, dłonie w elegancki, wręcz rzeźbiony sposób splatając ze sobą, podczas gdy moc uwagi skupiła się na wyjaśnieniach płynących z jego opowieści. Księgi dotyczące talizmanów wydawały jej się bardzo trudne. Niewiele wiedziała bowiem o runach, a wykorzystać nie potrafiłaby tego, co pozostawało dla niej jedynie enigmą.
- Rozmyślałam o sygnecie lub spinkach do mankietu... Może i broszy - zadumała się na chwilkę; a zatem to runa zapewniała tu magiczną esencję, proces jej połączenia z konkretną biżuterią musiał być niesamowicie interesujący do obserwacji. Livia jednak wiedziała, że nie wypada gościowi narzucać się w taki sposób. Przy pracy wielu mistrzów i adeptów swych fachów preferowało skupioną samotność. - Czy jakkolwiek wpłynie to na efektywność talizmanu, panie Sprout - to, czy będzie on przylegał bezpośrednio do skóry, czy dotykać będzie ubrania? - zapytała, ciekawa jego opinii. Jedynie ekspert mógł rozwiewać jej wątpliwości - a tych, jak w każdym nastoletnim umyśle, było sporo i więcej. Abbottównie zależało na tym, by pan ojciec otrzymał prezent o doskonałym działaniu. Tak bardzo ryzykował codziennie swym życiem, jeden już raz balansował na cienkiej granicy pomiędzy wiecznym niepowrotem do rodzinnej posiadłości, zagłębieniem się jedynie we wzruszonej żałobą pamięci... To nie mogło się powtórzyć. Livia przymknęła na moment oczęta i odrzuciła od siebie wspomnienia tamtego strasznego dnia, do płuc nabierając odrobinę więcej niż zwykle powietrza. Nigdy więcej.
Choć Castor mógł obawiać się, że ową reakcję sprowadziły nań rozważania na temat trucizn i sposobu zapobiegania uginania karku przed ich zgubnym działaniem, w rzeczywistości młódka próbowała odgonić od siebie nawracającą pamięć dymu przylepionego do poczerniałej od sadzy skóry i przerażenia w oczach rodzica, który tamtego dnia mógł zginąć. Zadrżała delikatnie. Zadrżała - a gdy znów spojrzała na panicza Sprout, w szmaragdowych tęczówkach lśniła wdzięczność - za to, że był, że pozwalał jej odnaleźć sposoby na dodatkowe zapewnienie bezpieczeństwa najważniejszemu mężczyźnie w jej życiu.
- Ma pan rację... Jak każde dziecko chcę dla moich rodziców jak najlepiej, panie Sprout. Och, tak. Talizman unicestwiający trucizny to doskonały pomysł - przyznała i uśmiechnęła się ponownie, niepewnie, delikatnie, jak ptak stawiający swe pierwsze w życiu kroki. Jakie to szczęście, że tego dnia odwiedził ją właśnie Castor - śliczny, a przede wszystkim bardzo mądry, biegły w swym fachu. Zdolny sugerować i prowadzić ją przez meandry kolejnej nieznanej sztuki. - Teraz świat wiruje tak szybko... Życzliwość i honorową szczerość coraz częściej zastępują hasła powtarzane przez złych ludzi. Słyszałam, że kłamstwem próbują tworzyć pęknięcia na okiennej szybie, aż to, co widoczne po drugiej stronie będzie niczym innym jak wytworem ich historii. Nie możemy na to pozwolić. Nikomu - westchnęła cichutko. Przemawiały przez nią argumenty niejednokrotnie słyszane przez dzierlatkę w Dunster Castle, gdy krewni zbierali się do posiedzeń, dyskutując o sprawach ważnych i ważniejszych. Ufała im, wiedziała, że mieli w tym rację, więc z całych sił próbowała zapamiętać ich słowa. - Mój pan ojciec doskonale rozpoznaje kłamstwa, ale niech ma przy sobie coś, co pozwoli mu to robić nawet w... W najgorszej z chwil - spojrzeniem znów powiodła do gościa i sięgnęła po swoją filiżankę, upijając z niej ostrożny łyk. Aromat ziół miło otulił gardło, które powoli zaczynało ściskać się od nagromadzenia emocji - strachu, niepewności. - By dalej mógł bronić Somerset jak lew, wraz z resztą dzielnych mężów - zwieńczyła wreszcie, na usta znów przywołując delikatny, łagodny uśmiech.
Miodem na serce przytłoczone myśleniem o trudnościach, o tym, o czym panna myśleć nie powinna, okazał się powrót do tematu astronomii - i zgoda Castora, który wyraził chęć, by biegłości tej ją nauczać w zastępstwie za schorowanego nauczyciela.
- Och, to bardzo wspaniałomyślne z pana strony! Dziękuję, panie Sprout. Jeśli jest pan tak uczony, jak uprzejmy, to wierzę, że z naszych zajęć otrzymam bardzo dużo nowej wiedzy - odpowiedziała wyraźnie rozpogodzona, po czym przyjrzała się zaprezentowanej przez niego mapie, wodząc palcami tuż nad znajomymi dlań konstelacjami, jakby niemo próbowała dać mu znać, które z nich rozpoznaje, a które pozostają tajemnicą. - Czy one na nas patrzą? Tam z oddali? - spytała, oczarowana.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Pokiwał głową, ochoczo zgadzając się z argumentacją jego dzisiejszej uczennicy. Nie było bowiem czego podważać — lordowie Abbott, przynajmniej w mniemaniu Castora, dwoili się i troili, by zapewnić swym poddanym choć odrobinę normalności w tak trudnych czasach. Po doświadczeniach Londynu, piekielnego, śmierdzącego Londynu, którego bruk spłynął krwią niewinnych... Momentalne przerażenie, połączone bez koniecznej zachęty z nawet najmniejszą myślą o stolicy spowodowało nagłe napięcie mięśni, które skutkowało jeszcze mocniejszym wyprostowaniem. Dla niewprawnego oka mogło wyglądać to jak próba zachowania odpowiedniej postury, nie zaś nerwowa reakcja, którą zamierzał w sobie stłamsić, przynajmniej dla komfortu młodej damy.
Po doświadczeniach Londynu Dolina Godryka była kojącym balsamem. Po dziegciu, którym karmiła go stolica, Somerset było obezwładniająco słodkim miodem. Spokojem ducha, odpoczynkiem sumienia, oddechem normalności.
A nowym jej elementem mogły okazać się cykliczne wizyty w Dunster Castle, o których zdążył nawet marzyć, kiedyś, jeszcze w Hogwarcie, gdy świat był nieco spokojniejszy, choć i tak zaczynał stawać na palcach w nerwowym oczekiwaniu. Nie zakładał nawet, że lady Livia jest świadoma, jak bardzo jej hojność odbiła się na szczęściu i poniekąd pewności siebie młodego mężczyzny; choć jej niepewność w temacie run i talizmanów — za którą nie miał zamiaru jej surowo oceniać, sam w końcu nie nauczył się nic o transmutacji działając przez rok z jednym z najbardziej uzdolnionych czarodziejów w tej dziedzinie — peszyła również i jego, w dziwny sposób plącząc język, choć nigdy nie miał problemu z tłumaczeniem całego procesu każdemu, kto tylko zechciał go słuchać.
— Hm... Sygnet na palcu lorda Abbott nie zdziwiłby zapewne nikogo, a musimy też myśleć o tym, by był to przedmiot dopasowany do czarodzieja. To bardzo dobry trop, lady Livio — przygotowania do talizmanotwórstwa bardzo często przypominały rozwiązywanie wielkiej zagadki, odrobinę pracę śledczego, choć Castorowi kojarzyły się również z układaniem puzzli. Zamyślił się Sprout na moment, dłoń sama odnalazła podbródek, który zaczęła pocierać. Powoli, spokojnie, dla zatamowania pomruków, które były znacznie mniej eleganckie, a często towarzyszyły rozmyślającemu Castorowi, gdy nie poświęcał się — tak jak w tym momencie — innemu odruchowi. — Spinki do mankietów i brosza to również wspaniały pomysł. Staram się ostatnimi czasy coraz bardziej eksperymentować także od strony formy. Możliwość stworzenia talizmanu na miarę lorda ojca szanownej lady byłoby idealnym powodem do kolejnego przesuwania granic rzemiosła... Ale ostateczny wybór zostawiam lady, wszak córka zna swego ojca lepiej od przypadkowego poddanego.
Pogodny uśmiech znów rozkwitł na sproutowych wargach, jakby to znów była wiosna, a nie początek poważnej jesieni. Pytania Livii były dociekliwe, poruszały sedno tematu i jeszcze bardziej utwierdzały mężczyznę w tym, że przekazywanie jej jakiejkolwiek wiedzy — czy to z zakresu talizmanów i run, astrologii, a może nawet zielarstwa — będzie czystą przyjemnością. Nic tak nie podcinało pedagogom skrzydeł jak podopieczni niezdolni do objęcia rozumem nawet najmniej abstrakcyjnych treści. Lady Abbott, z dłońmi perfekcyjnie złożonymi razem, lady Abbott przypominająca w tej chwili idealistyczny posąg młodej damy, znów dawała mu asumpt do myślenia, że posiada umysł chłonny, idący w parze z naturalną ciekawością.
— Talizmany nabierają mocy dzięki bliskości czarodzieja. Nie jest wymagany kontakt stały ani bezpośrednio z ciałem, można powiedzieć, że... — przystanął na chwilę, szukając w głowie odpowiedniego sformułowania. Wzrok zawiesił na moment na filiżance odłożonej przez posiadaczkę kasztanowych włosów. I chyba był to ruch trafiony, bo nie minęło kilka sekund, ledwie trzy bicia serca, gdy podjął się odpowiedzi raz jeszcze. — Talizman łączy się z czarodziejem. Magia amuletu roztacza się co prawda powoli, potrzeba około miesiąca, by wydobyć z niego pełnię mocy, ale oznacza to też, że zdjęty — na dzień, dwa, nawet tydzień — nie utraci zupełnie swych właściwości. To samo powoduje również, że po zdjęciu jednego talizmanu i założeniu drugiego najczęściej nie da to pożądanego efektu. Talizman nowy kłócić się będzie z magią pozostawioną przez talizman stary. Większość czarodziejów, po prawdzie, preferuje talizmany w formie naszyjników, lecz bardzo często tworzyłem też pierścienie, sygnety, obrączki... Słyszałem nawet historię o różdżkarzu, który złączył talizman z różdżką właśnie! Czyż to nie fascynujące?
Nawet nie zauważył, jak pozornie krótkie pytanie doprowadziło do takiego potoku słów. Zauważył natomiast zmianę na licu lady, która niemal natychmiast stała się powodem dla nieznośnego kłucia pod sercem. Co prawda obawiał się takiego obrotu zdarzeń, obawiał się, że może nad wyraz przestraszyć swoją dobrodziejkę, a jednak długi jęzor podziałał sam i oto znaleźli się w kłopocie. Bo cóż mógł zrobić? Gdyby była to jego siostra czy jedno z dziewcząt, którymi bądź co bądź opiekował się w Hogwarcie, pewnie prędko zamknąłby ją w bezpiecznym uścisku własnych ramion, pogłaskał taflę rudych włosów i zapewnił tak o swej skrusze, jak i o tym, że nie ma się czego obawiać.
Ale miał przed sobą lady, może wyolbrzymiał jej reakcje, a może martwił się zupełnie słusznie. Pozostało mu tylko przybrać na usta po raz kolejny jeden z reasekurujących uśmiechów, przepraszam, to wszystko brak odpowiednich manier, nie będę żywił urazy, jak lady nie będzie chciała spędzić w mym towarzystwie ani sekundy dłużej.
Klatka piersiowa podniosła się w głębokim wdechu, gdy Livia znów zabrała głos. Był gotów na wygłoszenie płomiennej przemowy przeprosinowej, lecz znów przekonał się, że szlachcice, szlachcianki byli po prostu inni od szeroko pojętego gminu. Słowa Livii z pewnością napoiłyby serce jej ojca dumą, gdyby tylko mógł je usłyszeć. Chwyciły bowiem za serce jej nauczyciela, który ograniczył się tymczasowo do potakiwania, czując, że potrzeba oddać jej pola na swobodną wypowiedź. Często takie wyrażenie własnych myśli pomagało osiągnięciu wewnętrznego spokoju, sam Castor łapał się na podobnej próbie opanowania własnych emocji. Kolejny komplement wystosowany w jego kierunku przyjął wciąż lekko zmieszany, opuszczając wzrok na stół, na własną tym razem filiżankę, z której raz jeszcze upił łyk.
— Patrzą codziennie, właściwie to cały czas. Bo widzi lady, gwiazdy nigdy nie śpią. Gdy dla nas, czarodziejów, panuje dzień, gwiazdy nie znikają z nieboskłonu, by pojawić się tuż po zachodzie słońca. Ciała niebieskie są świadkami każdej naszej czynności, złożonej obietnicy i podjętych zamiarów — uśmiechnął się ciepło, może nieco rozczulony własnym sentymentalnym podejściem do astronomii. Ale naprawdę wierzył, że najczęstszym kompanem każdego czarodzieja nie był wcale drugi czarodziej, a gwiazdy właśnie. Ostatnio dopisać do ów listy musiał co prawda księżyca—ojca, lecz o tym lay Livia wiedzieć nie powinna.
Kontynuował więc, przechodząc wprost do merytoryki. Gdy Livia zapoznała się z gwiazdozbiorami przedstawionymi na mapie, Castor zatrzymał własny palec nad jednym z nich.
— Jesienne niebo jest niestety raczej ubogie, lady. Jeżeli wyjdziesz dzisiejszego wieczora na taras lub balkon, gdy tylko zadrzesz wysoko podbródek, nad własną głową zobaczysz gwiazdozbiór w kształcie litery "W". To Cassiopeia. W innych miesiącach najłatwiej szukać jej po Wielkim Wozie, bo jest zaraz po drugiej stronie gwiazdy polarnej. Przyda się do tego dobra lornetka, zwłaszcza jeżeli ogrody zamku lubią być podświetlane — uśmiech wciąż tańczył na jego wargach, a krótki moment, w którym pozwolił własnemu spojrzeniu spocząć na moment na twarzy lady Livii sugerował, że miał coś jeszcze do powiedzenia. — Bardzo lubię ten gwiazdozbiór, bowiem nie tylko jest on prosty do odnalezienia jesienią, stanowi trochę dowód na jej nadejście na nocnym niebie, ale dzieli też imię z moją najdroższą mamą.
Zaśmiał się krótko, przykładając dłoń do jasnoróżowych ust. Ktoś kiedyś mu powiedział, że tak właśnie powinno się śmiać w obecności szlachty, jeżeli ktoś już zupełnie musiał. Może była to Isabella, może ktoś inny doświadczony w sztuce dobrego wychowania, nie mógł sobie teraz przypomnieć.
— Ale sam fakt, że niebo jesienne jest dość ubogie, nie powinno lady zniechęcać do dalszej nauki. Proszę tylko spojrzeć — dłoń przesunęła się swobodnie nad kolejny z gwiazdozbiorów, ledwo zarysowany od strony północnego—zachodu. — Tam, jeszcze poza mapą, znajduje się Orion. A w połowie listopada Ziemia staje się świadkiem zjawisk tak wspaniałych, jak i lekko niepokojących. Cząstki meteoroidowe spadają wtedy na ziemię, a my możemy je obserwować w formie spadających gwiazd. Wielcy astronomowie doszli do wniosku, że spadają one od strony jednej ze znaczniejszych gwiazd konstelacji Oriona, od gwiazdy Ori, pokażę ją dokładniej, gdy nadejdzie zima. W każdym razie... Od Ori i Oriona, spadające gwiazdy zostały nazwane Orionidami. Najgęściej zwykły spadać w okolicach 20 października, więc już za kilka dni. Ale dla nauki dodam, że nie są to prawdziwe spadające gwiazdy, tylko odłamki komety Halleya. Kometa ta pojawia się w zasięgu ziemi raz na 75 lat i według zapisków ostatnim razem widziano ją w kwietniu 1910 roku... Także jeżeli wszystko ułoży się dobrze, gdy zjawi się następnym razem, będzie lady mieć... 44 lata? Ja z kolei 51, może pokażę ją wnukom?
Po doświadczeniach Londynu Dolina Godryka była kojącym balsamem. Po dziegciu, którym karmiła go stolica, Somerset było obezwładniająco słodkim miodem. Spokojem ducha, odpoczynkiem sumienia, oddechem normalności.
A nowym jej elementem mogły okazać się cykliczne wizyty w Dunster Castle, o których zdążył nawet marzyć, kiedyś, jeszcze w Hogwarcie, gdy świat był nieco spokojniejszy, choć i tak zaczynał stawać na palcach w nerwowym oczekiwaniu. Nie zakładał nawet, że lady Livia jest świadoma, jak bardzo jej hojność odbiła się na szczęściu i poniekąd pewności siebie młodego mężczyzny; choć jej niepewność w temacie run i talizmanów — za którą nie miał zamiaru jej surowo oceniać, sam w końcu nie nauczył się nic o transmutacji działając przez rok z jednym z najbardziej uzdolnionych czarodziejów w tej dziedzinie — peszyła również i jego, w dziwny sposób plącząc język, choć nigdy nie miał problemu z tłumaczeniem całego procesu każdemu, kto tylko zechciał go słuchać.
— Hm... Sygnet na palcu lorda Abbott nie zdziwiłby zapewne nikogo, a musimy też myśleć o tym, by był to przedmiot dopasowany do czarodzieja. To bardzo dobry trop, lady Livio — przygotowania do talizmanotwórstwa bardzo często przypominały rozwiązywanie wielkiej zagadki, odrobinę pracę śledczego, choć Castorowi kojarzyły się również z układaniem puzzli. Zamyślił się Sprout na moment, dłoń sama odnalazła podbródek, który zaczęła pocierać. Powoli, spokojnie, dla zatamowania pomruków, które były znacznie mniej eleganckie, a często towarzyszyły rozmyślającemu Castorowi, gdy nie poświęcał się — tak jak w tym momencie — innemu odruchowi. — Spinki do mankietów i brosza to również wspaniały pomysł. Staram się ostatnimi czasy coraz bardziej eksperymentować także od strony formy. Możliwość stworzenia talizmanu na miarę lorda ojca szanownej lady byłoby idealnym powodem do kolejnego przesuwania granic rzemiosła... Ale ostateczny wybór zostawiam lady, wszak córka zna swego ojca lepiej od przypadkowego poddanego.
Pogodny uśmiech znów rozkwitł na sproutowych wargach, jakby to znów była wiosna, a nie początek poważnej jesieni. Pytania Livii były dociekliwe, poruszały sedno tematu i jeszcze bardziej utwierdzały mężczyznę w tym, że przekazywanie jej jakiejkolwiek wiedzy — czy to z zakresu talizmanów i run, astrologii, a może nawet zielarstwa — będzie czystą przyjemnością. Nic tak nie podcinało pedagogom skrzydeł jak podopieczni niezdolni do objęcia rozumem nawet najmniej abstrakcyjnych treści. Lady Abbott, z dłońmi perfekcyjnie złożonymi razem, lady Abbott przypominająca w tej chwili idealistyczny posąg młodej damy, znów dawała mu asumpt do myślenia, że posiada umysł chłonny, idący w parze z naturalną ciekawością.
— Talizmany nabierają mocy dzięki bliskości czarodzieja. Nie jest wymagany kontakt stały ani bezpośrednio z ciałem, można powiedzieć, że... — przystanął na chwilę, szukając w głowie odpowiedniego sformułowania. Wzrok zawiesił na moment na filiżance odłożonej przez posiadaczkę kasztanowych włosów. I chyba był to ruch trafiony, bo nie minęło kilka sekund, ledwie trzy bicia serca, gdy podjął się odpowiedzi raz jeszcze. — Talizman łączy się z czarodziejem. Magia amuletu roztacza się co prawda powoli, potrzeba około miesiąca, by wydobyć z niego pełnię mocy, ale oznacza to też, że zdjęty — na dzień, dwa, nawet tydzień — nie utraci zupełnie swych właściwości. To samo powoduje również, że po zdjęciu jednego talizmanu i założeniu drugiego najczęściej nie da to pożądanego efektu. Talizman nowy kłócić się będzie z magią pozostawioną przez talizman stary. Większość czarodziejów, po prawdzie, preferuje talizmany w formie naszyjników, lecz bardzo często tworzyłem też pierścienie, sygnety, obrączki... Słyszałem nawet historię o różdżkarzu, który złączył talizman z różdżką właśnie! Czyż to nie fascynujące?
Nawet nie zauważył, jak pozornie krótkie pytanie doprowadziło do takiego potoku słów. Zauważył natomiast zmianę na licu lady, która niemal natychmiast stała się powodem dla nieznośnego kłucia pod sercem. Co prawda obawiał się takiego obrotu zdarzeń, obawiał się, że może nad wyraz przestraszyć swoją dobrodziejkę, a jednak długi jęzor podziałał sam i oto znaleźli się w kłopocie. Bo cóż mógł zrobić? Gdyby była to jego siostra czy jedno z dziewcząt, którymi bądź co bądź opiekował się w Hogwarcie, pewnie prędko zamknąłby ją w bezpiecznym uścisku własnych ramion, pogłaskał taflę rudych włosów i zapewnił tak o swej skrusze, jak i o tym, że nie ma się czego obawiać.
Ale miał przed sobą lady, może wyolbrzymiał jej reakcje, a może martwił się zupełnie słusznie. Pozostało mu tylko przybrać na usta po raz kolejny jeden z reasekurujących uśmiechów, przepraszam, to wszystko brak odpowiednich manier, nie będę żywił urazy, jak lady nie będzie chciała spędzić w mym towarzystwie ani sekundy dłużej.
Klatka piersiowa podniosła się w głębokim wdechu, gdy Livia znów zabrała głos. Był gotów na wygłoszenie płomiennej przemowy przeprosinowej, lecz znów przekonał się, że szlachcice, szlachcianki byli po prostu inni od szeroko pojętego gminu. Słowa Livii z pewnością napoiłyby serce jej ojca dumą, gdyby tylko mógł je usłyszeć. Chwyciły bowiem za serce jej nauczyciela, który ograniczył się tymczasowo do potakiwania, czując, że potrzeba oddać jej pola na swobodną wypowiedź. Często takie wyrażenie własnych myśli pomagało osiągnięciu wewnętrznego spokoju, sam Castor łapał się na podobnej próbie opanowania własnych emocji. Kolejny komplement wystosowany w jego kierunku przyjął wciąż lekko zmieszany, opuszczając wzrok na stół, na własną tym razem filiżankę, z której raz jeszcze upił łyk.
— Patrzą codziennie, właściwie to cały czas. Bo widzi lady, gwiazdy nigdy nie śpią. Gdy dla nas, czarodziejów, panuje dzień, gwiazdy nie znikają z nieboskłonu, by pojawić się tuż po zachodzie słońca. Ciała niebieskie są świadkami każdej naszej czynności, złożonej obietnicy i podjętych zamiarów — uśmiechnął się ciepło, może nieco rozczulony własnym sentymentalnym podejściem do astronomii. Ale naprawdę wierzył, że najczęstszym kompanem każdego czarodzieja nie był wcale drugi czarodziej, a gwiazdy właśnie. Ostatnio dopisać do ów listy musiał co prawda księżyca—ojca, lecz o tym lay Livia wiedzieć nie powinna.
Kontynuował więc, przechodząc wprost do merytoryki. Gdy Livia zapoznała się z gwiazdozbiorami przedstawionymi na mapie, Castor zatrzymał własny palec nad jednym z nich.
— Jesienne niebo jest niestety raczej ubogie, lady. Jeżeli wyjdziesz dzisiejszego wieczora na taras lub balkon, gdy tylko zadrzesz wysoko podbródek, nad własną głową zobaczysz gwiazdozbiór w kształcie litery "W". To Cassiopeia. W innych miesiącach najłatwiej szukać jej po Wielkim Wozie, bo jest zaraz po drugiej stronie gwiazdy polarnej. Przyda się do tego dobra lornetka, zwłaszcza jeżeli ogrody zamku lubią być podświetlane — uśmiech wciąż tańczył na jego wargach, a krótki moment, w którym pozwolił własnemu spojrzeniu spocząć na moment na twarzy lady Livii sugerował, że miał coś jeszcze do powiedzenia. — Bardzo lubię ten gwiazdozbiór, bowiem nie tylko jest on prosty do odnalezienia jesienią, stanowi trochę dowód na jej nadejście na nocnym niebie, ale dzieli też imię z moją najdroższą mamą.
Zaśmiał się krótko, przykładając dłoń do jasnoróżowych ust. Ktoś kiedyś mu powiedział, że tak właśnie powinno się śmiać w obecności szlachty, jeżeli ktoś już zupełnie musiał. Może była to Isabella, może ktoś inny doświadczony w sztuce dobrego wychowania, nie mógł sobie teraz przypomnieć.
— Ale sam fakt, że niebo jesienne jest dość ubogie, nie powinno lady zniechęcać do dalszej nauki. Proszę tylko spojrzeć — dłoń przesunęła się swobodnie nad kolejny z gwiazdozbiorów, ledwo zarysowany od strony północnego—zachodu. — Tam, jeszcze poza mapą, znajduje się Orion. A w połowie listopada Ziemia staje się świadkiem zjawisk tak wspaniałych, jak i lekko niepokojących. Cząstki meteoroidowe spadają wtedy na ziemię, a my możemy je obserwować w formie spadających gwiazd. Wielcy astronomowie doszli do wniosku, że spadają one od strony jednej ze znaczniejszych gwiazd konstelacji Oriona, od gwiazdy Ori, pokażę ją dokładniej, gdy nadejdzie zima. W każdym razie... Od Ori i Oriona, spadające gwiazdy zostały nazwane Orionidami. Najgęściej zwykły spadać w okolicach 20 października, więc już za kilka dni. Ale dla nauki dodam, że nie są to prawdziwe spadające gwiazdy, tylko odłamki komety Halleya. Kometa ta pojawia się w zasięgu ziemi raz na 75 lat i według zapisków ostatnim razem widziano ją w kwietniu 1910 roku... Także jeżeli wszystko ułoży się dobrze, gdy zjawi się następnym razem, będzie lady mieć... 44 lata? Ja z kolei 51, może pokażę ją wnukom?
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
- Nie wątpię, że wielu mieszkańców Somerset podobnych memu ojcu niebawem zainteresuje się pańskimi praktykami, panie Sprout. Doświadczeni i utalentowani rzemieślnicy są dla nas wszystkich na wagę złota - odpowiedziała miękko z łagodnym uśmiechem, po czym upiła kolejny łyk herbaty, tym samym zapewniając sobie czas do namysłu nad formą talizmanu. Spinki do mankietów wydawały jej się niebywale urzekającą propozycją, podobnie jak brosza, ale wszystko to w kryzysowej sytuacji łatwo było zgubić. Zerwać z szaty, zsunąć z materiału. Sygnet natomiast wydawał się trwały. Dobrze wymierzony powinien nigdy nie zagrozić samoistnym spadnięciem z wyznaczonego palca, czym zaskarbił sobie znamienitą część przekonania młodej pannicy, która niebawem wydała z siebie cichy, melodyjny pomruk świadczący o podjętej decyzji. - Niech będzie sygnet, dobrze? Winien pasować do eleganckiego odzienia równie trafnie, a mniej obawiałabym się jego przypadkowego zapodziania - wyjaśniła swoje rozumowanie gościowi, ciekawa również jego opinii. Wypowiadał się wcześniej na temat jej pomysłów, z pewnością nie zawiedzie jej także teraz, Castor bowiem nie bez powodu był fachowcem, któremu gotowa była powierzyć tak ważne zadanie.
Później natomiast z pełną atencją wsłuchała się w wyjaśnienia młodego mężczyzny o sposobie działania talizmanów. Artefakty wydawały się jej osobliwe, bardzo skomplikowane, a przede wszystkim nasączone magią, której potencjału nie do końca jeszcze pojmowała. Ale to nic, była bowiem ledwie podlotkiem, który powoli, lecz stabilnie zgłębiał tajniki nowych akademii, dzięki czarodziejom dobrej woli wyselekcjonowanym najczęściej przez jej pana ojca. Sprouta jednak wybrała sama. I satysfakcjonowała świadomość, że co do tego wyboru nie popełniła błędu. Kiwnęła leciutko głową, z ulgą odnotowawszy, że zdjęty na chwilę amulet nie utraci swojego działania na personę lorda Abbotta, a chronić go będzie przez jakiś czas nawet po jego braku na palcu.
- Z różdżką? - powtórzyła, oczy otwierając nieco szerzej w nieukrywanym zdumieniu. - Och, brzmi to jak jeden z czcigodnych lordów Lancashire, Ollivanderów. Ich pokoleniowe talenty w różdżkarstwie z pewnością mogłyby na to pozwolić; kto jak nie oni odnaleźliby sposób na magię tak fascynującą? - odparła Livia z przekonaniem. W jej mniemaniu nie było na świecie mistrzów różdżkarstwa równych jej szlachetnym krewnym; po dziś dzień pamiętała także, jak w siedzibie Dunster Castle pojawił się wuj Ollivander, wręczając jej swoją pierwszą i jedyną różdżkę; wiedział, że dziewczynka nie odwiedziła ulicy Pokątnej, toteż przygotował dla niej specjalny podarunek.
Szczęśliwie rozmowa powracająca na naukowe tory - sterowana w ten sposób przez spostrzegawczego Castora - pozwoliła młódce zaniechać dalszych smutków i trosk. W sposób sprytny odwrócił jej uwagę od czarnych, posępnych myśli o chmurach zagrożenia wiszących nad Anglią i przede wszystkim jej ukochanym Somerset, pozwalając na kolejny moment zapomnieć o smutkach na rzecz naukowego zainteresowania. Dobrze, że tak zwinnie poprowadził ją w zupełnie innym kierunku - pozwolił jej na powrót odetchnąć spokojniej, wolniej, uśmiechnąć się doń przyjaźnie; jeśli tylko byłaby świadoma ów zabiegu, niechybnie odpowiedziałaby mu wdzięcznością. Widział ją pierwszy raz, ledwie poznał, a wydawał się... rozumieć.
- Przypominają mi strażników sprawujących pieczę nad naszymi decyzjami, odpędzających złe sny. Widzi je pan podobnie? Czy może są dla pana czymś zupełnie innym? Proszę mi opowiedzieć - zachęciła. Gwiazdy od zawsze były jej bliskie. Enigmatyczne, błyszczące, w lunarnym otoczeniu ciemnego nieba, w dzień natomiast skryte za kotarą błękitu. Ich niedosięgalne piękno rozbudzało ochoczą wyobraźnię, pozwalało do czegoś wzdychać wieczorową porą, gdy, mimo chłodu, wychodziła na balkon by nacieszyć oczy nieboskłonem. W trakcie trwania nauki w Hogwarcie tych kilkorga przyjaciół posiadanych w Somerset wierzyła, że i oni patrzyli w te same gwiazdy, wspominając jej wyczekującą ich powrotu obecność; Livia nie była wtedy tak samotna, choćby w swojej duszy, jak była w rzeczywistości.
Ciche och wyrwało się spomiędzy rozchylonych warg na dźwięk przedstawianego gwiazdozbioru. Żałowała, że, wedle wyjaśnień Castora, jesienna pora była uboga w dobrze widoczne konstelacje, jednak ta jedna wystarczyła, by odegnać od niej melancholię. Miała bowiem coś, czego dzisiejszej nocy mogła wypatrywać na niebie.
- Czy Cassiopeia ma jakiś wpływ na alchemię? - spytała po chwili, wzrok podnosząc z mapy niebios na swojego doskonale znającego astronomię towarzysza. - Być może istnieją eliksiry, które winnam tworzyć w jej świetle, jak pan sądzi, panie Sprout? A może jest to jedynie piękna tancerka beztrosko pląsająca z księżycem, bez ukrytego znaczenia? - zainteresowała się widocznie, wiecznie sprowadzając wszystko do swych ukochanych mikstur i kadzideł. Ale to nie one, a wspomnienie matki czarodzieja sprawiło, że uśmiech na bladym licu poszerzył się ponownie, oczy zaś zamigotały łagodną, wyważoną wesołością. - Proszę zatem przekazać moje serdeczne pozdrowienia pana szanownej matce - dodała uprzejmie - i szczerze. Cassiopeia Sprout, brzmiało to doprawdy urokliwie. Bardzo godnie.
Później też zasłuchała się jeszcze uważniej, w pamięci notując nazwy Oriona, Ori i Orionidów, komety Halleya; jak żałowała, że nie ma przy sobie zeszytu! Ale to nic, z pewnością zanotuje te informacje tak szybko, jak tylko powróci do swojej sypialni. - Spadające gwiazdy, och, nawet nie wiedziałam, że taką noszą nazwę. Orionidy - przyznała zaskoczona, patrząc w szaro-niebieskie oczy rozmówcy. Barwą przypominały jesienne niebo. - A ta kometa, czy towarzyszą jej jakieś współistniejące zjawiska? Ma ona wpływ na magię w naszych żyłach, na otaczający nas świat?
Później natomiast z pełną atencją wsłuchała się w wyjaśnienia młodego mężczyzny o sposobie działania talizmanów. Artefakty wydawały się jej osobliwe, bardzo skomplikowane, a przede wszystkim nasączone magią, której potencjału nie do końca jeszcze pojmowała. Ale to nic, była bowiem ledwie podlotkiem, który powoli, lecz stabilnie zgłębiał tajniki nowych akademii, dzięki czarodziejom dobrej woli wyselekcjonowanym najczęściej przez jej pana ojca. Sprouta jednak wybrała sama. I satysfakcjonowała świadomość, że co do tego wyboru nie popełniła błędu. Kiwnęła leciutko głową, z ulgą odnotowawszy, że zdjęty na chwilę amulet nie utraci swojego działania na personę lorda Abbotta, a chronić go będzie przez jakiś czas nawet po jego braku na palcu.
- Z różdżką? - powtórzyła, oczy otwierając nieco szerzej w nieukrywanym zdumieniu. - Och, brzmi to jak jeden z czcigodnych lordów Lancashire, Ollivanderów. Ich pokoleniowe talenty w różdżkarstwie z pewnością mogłyby na to pozwolić; kto jak nie oni odnaleźliby sposób na magię tak fascynującą? - odparła Livia z przekonaniem. W jej mniemaniu nie było na świecie mistrzów różdżkarstwa równych jej szlachetnym krewnym; po dziś dzień pamiętała także, jak w siedzibie Dunster Castle pojawił się wuj Ollivander, wręczając jej swoją pierwszą i jedyną różdżkę; wiedział, że dziewczynka nie odwiedziła ulicy Pokątnej, toteż przygotował dla niej specjalny podarunek.
Szczęśliwie rozmowa powracająca na naukowe tory - sterowana w ten sposób przez spostrzegawczego Castora - pozwoliła młódce zaniechać dalszych smutków i trosk. W sposób sprytny odwrócił jej uwagę od czarnych, posępnych myśli o chmurach zagrożenia wiszących nad Anglią i przede wszystkim jej ukochanym Somerset, pozwalając na kolejny moment zapomnieć o smutkach na rzecz naukowego zainteresowania. Dobrze, że tak zwinnie poprowadził ją w zupełnie innym kierunku - pozwolił jej na powrót odetchnąć spokojniej, wolniej, uśmiechnąć się doń przyjaźnie; jeśli tylko byłaby świadoma ów zabiegu, niechybnie odpowiedziałaby mu wdzięcznością. Widział ją pierwszy raz, ledwie poznał, a wydawał się... rozumieć.
- Przypominają mi strażników sprawujących pieczę nad naszymi decyzjami, odpędzających złe sny. Widzi je pan podobnie? Czy może są dla pana czymś zupełnie innym? Proszę mi opowiedzieć - zachęciła. Gwiazdy od zawsze były jej bliskie. Enigmatyczne, błyszczące, w lunarnym otoczeniu ciemnego nieba, w dzień natomiast skryte za kotarą błękitu. Ich niedosięgalne piękno rozbudzało ochoczą wyobraźnię, pozwalało do czegoś wzdychać wieczorową porą, gdy, mimo chłodu, wychodziła na balkon by nacieszyć oczy nieboskłonem. W trakcie trwania nauki w Hogwarcie tych kilkorga przyjaciół posiadanych w Somerset wierzyła, że i oni patrzyli w te same gwiazdy, wspominając jej wyczekującą ich powrotu obecność; Livia nie była wtedy tak samotna, choćby w swojej duszy, jak była w rzeczywistości.
Ciche och wyrwało się spomiędzy rozchylonych warg na dźwięk przedstawianego gwiazdozbioru. Żałowała, że, wedle wyjaśnień Castora, jesienna pora była uboga w dobrze widoczne konstelacje, jednak ta jedna wystarczyła, by odegnać od niej melancholię. Miała bowiem coś, czego dzisiejszej nocy mogła wypatrywać na niebie.
- Czy Cassiopeia ma jakiś wpływ na alchemię? - spytała po chwili, wzrok podnosząc z mapy niebios na swojego doskonale znającego astronomię towarzysza. - Być może istnieją eliksiry, które winnam tworzyć w jej świetle, jak pan sądzi, panie Sprout? A może jest to jedynie piękna tancerka beztrosko pląsająca z księżycem, bez ukrytego znaczenia? - zainteresowała się widocznie, wiecznie sprowadzając wszystko do swych ukochanych mikstur i kadzideł. Ale to nie one, a wspomnienie matki czarodzieja sprawiło, że uśmiech na bladym licu poszerzył się ponownie, oczy zaś zamigotały łagodną, wyważoną wesołością. - Proszę zatem przekazać moje serdeczne pozdrowienia pana szanownej matce - dodała uprzejmie - i szczerze. Cassiopeia Sprout, brzmiało to doprawdy urokliwie. Bardzo godnie.
Później też zasłuchała się jeszcze uważniej, w pamięci notując nazwy Oriona, Ori i Orionidów, komety Halleya; jak żałowała, że nie ma przy sobie zeszytu! Ale to nic, z pewnością zanotuje te informacje tak szybko, jak tylko powróci do swojej sypialni. - Spadające gwiazdy, och, nawet nie wiedziałam, że taką noszą nazwę. Orionidy - przyznała zaskoczona, patrząc w szaro-niebieskie oczy rozmówcy. Barwą przypominały jesienne niebo. - A ta kometa, czy towarzyszą jej jakieś współistniejące zjawiska? Ma ona wpływ na magię w naszych żyłach, na otaczający nas świat?
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Gdyby znajdował się teraz gdziekolwiek indziej, niż w Dunster Castle — na przykład na łące, jakich przecież latem nie trzeba było szukać szczególnie daleko — z kimś innym niż lady Abbott w jej własnej osobie, a ktoś przekazałby mu jej słowa, w tym samym kształcie, które w dobroci i czystości swego serca przekazała mu samodzielnie, prawdopodobnie wyskoczyłby od razu w niebo, a prawdziwa radość uniosłaby go pewnie do obłoków. Zasiadłby wtedy na nich, przepełniony dumą, bo przecież sama lady Livia Abbott uraczyła go komplementem najwyższej wagi. I trzymając tak pochwałę, jak i samą postać łagodnej szlachcianki w ciepłocie swych myśli, przypatrywałby się gwiazdom, by poznać je jeszcze bardziej, dokładniej, a potem zejść znów na ziemię, by wszystkie ich tajemnice opowiedzieć. Tak tylko mógł zrewanżować się za szczerą uciechę, którą mniej lub bardziej świadomie Livia zasiała w jego sercu. Proste słowa, a z jaką mocą na niego podziałały...
Tymczasem mogło mu się zdawać, że spoczął na obłoku, choć tak naprawdę wciąż siedział w cieszącym oko salonie suwerenów Somerset. I mógł zareagować tylko tak, jak wymagały tego od niego mury — szerokim uśmiechem, spuszczeniem oczu i dziękczynnym skinieniem głowy, wszystko nurzając w milczeniu. Nie było bowiem powodu, by stawał okoniem przeciwko jej opinii. Nadmierne zaprzeczanie i umniejszanie własnych zasług mogło tylko zirytować łaskawą panią, sprawić wrażenie, jakby nie uważał jej opinii za ważną. A takie przypuszczenie dalekie było od prawdy.
— Odpowiednio wyważony sygnet nie tylko nie zsunie się z palca nawet przy gwałtowności okoliczności, ale mógłby też być swoistą bronią, gdyby zabrakło różdżki... — trochę popłynął Sprout, sugerując, że lord Romulus mógłby podjąć się obrony tak niskiej jak walka wręcz. Nie przystawało to do obrazu, który wykreował w swojej głowie, nie chciał też takiej wizji podsuwać — Raz jeszcze! Cóż on najlepszego czynił! — i tak zaniepokojonej arystokratce, lecz któż mógł przewidzieć, co mogło wydarzyć się nawet na przestrzeni najbliższych godzin? Podskórnie czuł, że w głębi duszy złożyli w talizmanie — zamawiająca i twórca — to samo życzenie. Ochronę lorda Romulusa przed złem. Na wszystkie sposoby i przed wszystkimi jego postaciami. — Konsultacje z lady to sama przyjemność. Sama ilość pomysłów, które miała lady do zaoferowania, napawa nadzieją, a co dopiero fakt, że wśród tych samych pomysłów wybór padł na pozycję w moim odczuciu idealną...
Nie sądził, że kiedyś będzie mieć okazję zachwycać się nad wyobraźnią swoich klientów; ci pochodzący z wyższych sfer, których obsługiwał jeszcze w Londynie, nie byliby w stanie wywrzeć na nim nawet ćwierci dobrego wrażenia i radości, która zdawała się coraz mocniej wdzierać do jego krwioobiegu z samego faktu obcowania z młodą lady Abbott.
— Lordowie Lancashire są czarodziejami wielu talentów, to prawda — przyznał jej rację raz jeszcze, bo choć nie odebrał szczególnie formalnego wykształcenia w zakresie talizmanów, stawiając w trakcie swego jubilerskiego terminu przede wszystkim na praktykę, w wolnych chwilach zajmował się dokształcaniem również z teorii, którą dzielił się właśnie ze swą uczennicą — Choć nie znalazłem jeszcze w księgach miana tego, który jako pierwszy połączył różdżkę z talizmanem... Może to jedna z rodowych tajemnic? Wtedy niegrzecznie byłoby naciskać na podzielenie się nią... Cóż lady sądzi?
Był szczerze zainteresowany jej zdaniem; jak do tej pory każda wypowiedź niosła za sobą cudowną nowość, tchnienie świeżego powietrza, które umysły ludzi nauki potrzebowały do dalszej, wytężonej pracy. Stąd również brał się czasem niegrzeczny nawyk Castora do gadulstwa i zasypywania swych przyjaciół i kolegów informacjami o rzeczach, którymi się zajmował. Laik często wyłapywał podstawowe nieścisłości i niezgodności, nie tkwił w ciężkiej melasie problemów codziennego dnia twórcy, rzemieślnika, domorosłego wynalazcy. Ponadto wiedza lady Abbott jak na jej wiek była niezwykle imponująca. Aż nieco głupio zrobiło mu się, gdy przypominał sobie siebie sprzed lat, w jej wieku. Mógłby przykładać się do szkolnych obowiązków nieco bardziej.
— Strażniczki i towarzyszki. Tym są dla mnie gwiazdy. Wysłuchają, gdy tęsknota serca i duma nie pozwalają przelać smutków w zaufane dłonie. Pokrzepią, bo przecież tak długo, jak je widzimy, żyjemy. Są też pewną stałą w świecie, który stara się stanąć na głowie... Mam nadzieję, że po tym wywodzie w dalszym ciągu będzie mnie lady brać na poważnie, że nie zostanę przyporządkowany do kategorii beznadziejnych marzycieli — zażartował, pozwalając sobie na krótki, nieco ściszony śmiech, gdyż wcześniej przysłonił sobie usta filiżanką. Zdecydował się bowiem szumnie na szczerość, wyłożenie własnych odczuć względem ciał niebieskich, konstelacji, zbiorów, galaktyk; tak widocznych dla oka, jak i tych, które nieśmiało umykały przed czarodziejską uwagą. — Ale na czas naszych lekcji, staną się one naszymi pomocnicami. Musi mieć lady jakiś naturalny talent, bo Cassiopeia owszem, ma wpływ na alchemię. Jej wzejście jesienią idealnie zgrywa się bowiem z podejmowaniem nauki przez początkujących. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem nie wyszedł mi eliksir, który warzyłem pod opieką Cassiopei...
Zamyślił się na moment, jakby faktycznie poszukiwał w pamięci ostatniego takiego przypadku. Z rozmyślenia wyrwały go serdeczne pozdrowienia, które miał przekazać mamie.
— Będzie to pierwsza rzecz, którą zrobię gdy powrócę do domu — zapewnił prędko, raz jeszcze kłaniając się ponownie przed majestatem lady, znów z pozycji siedzącej. Ależ mama będzie dumna!
— Są tacy, którzy sądzą, że pojawienie się tej komety zbiega się w czasie ze znaczącym wzrostem energii magicznej. Trudno jednak przewidzieć, w którą stronę będzie ona ukierunkowana. Badacze przyjmują różne punkty widzenia, jedni uznają, że to kometa jest źródłem energii, dlatego też do od niej zależy, czy i który element magii będzie działał intensywniej; inni z kolei twierdzą, że jest ona tylko... wzmocnieniem energii, która drzemie w każdym z nas, przez co to czarodziej ma ostatnie słowo w tym względzie. Najlepiej byłoby oczywiście móc przekonać się na własnej skórze, bez czekania tylu lat, ale cierpliwość popłaca — przechylił się nad mapę raz jeszcze, a palce kilkukrotnie zastukały w cztery miejsca. — Te gwiazdy: pierwsza trójka to alfa, beta i gamma z gwiazdozbioru Pegaza, czwarte to alfa Andromedy. Na jesiennym niebie tworzą kwadrat. Jest on najlepszy do orientacji po jesiennym niebie, bo ledwie kawałek dalej, raczy lady spojrzeć — kolejne stuknięcia i kontrolne uniesienie spojrzenia na pokryte piegami lico kasztanowłosej szlachcianki — Przy połączeniu z kolejnymi gwiazdami Andromedy i Perseusa tworzą zbiór podobny do Wielkiego Wozu. A od tego momentu jesienne niebo przestaje być zagadką.
Tymczasem mogło mu się zdawać, że spoczął na obłoku, choć tak naprawdę wciąż siedział w cieszącym oko salonie suwerenów Somerset. I mógł zareagować tylko tak, jak wymagały tego od niego mury — szerokim uśmiechem, spuszczeniem oczu i dziękczynnym skinieniem głowy, wszystko nurzając w milczeniu. Nie było bowiem powodu, by stawał okoniem przeciwko jej opinii. Nadmierne zaprzeczanie i umniejszanie własnych zasług mogło tylko zirytować łaskawą panią, sprawić wrażenie, jakby nie uważał jej opinii za ważną. A takie przypuszczenie dalekie było od prawdy.
— Odpowiednio wyważony sygnet nie tylko nie zsunie się z palca nawet przy gwałtowności okoliczności, ale mógłby też być swoistą bronią, gdyby zabrakło różdżki... — trochę popłynął Sprout, sugerując, że lord Romulus mógłby podjąć się obrony tak niskiej jak walka wręcz. Nie przystawało to do obrazu, który wykreował w swojej głowie, nie chciał też takiej wizji podsuwać — Raz jeszcze! Cóż on najlepszego czynił! — i tak zaniepokojonej arystokratce, lecz któż mógł przewidzieć, co mogło wydarzyć się nawet na przestrzeni najbliższych godzin? Podskórnie czuł, że w głębi duszy złożyli w talizmanie — zamawiająca i twórca — to samo życzenie. Ochronę lorda Romulusa przed złem. Na wszystkie sposoby i przed wszystkimi jego postaciami. — Konsultacje z lady to sama przyjemność. Sama ilość pomysłów, które miała lady do zaoferowania, napawa nadzieją, a co dopiero fakt, że wśród tych samych pomysłów wybór padł na pozycję w moim odczuciu idealną...
Nie sądził, że kiedyś będzie mieć okazję zachwycać się nad wyobraźnią swoich klientów; ci pochodzący z wyższych sfer, których obsługiwał jeszcze w Londynie, nie byliby w stanie wywrzeć na nim nawet ćwierci dobrego wrażenia i radości, która zdawała się coraz mocniej wdzierać do jego krwioobiegu z samego faktu obcowania z młodą lady Abbott.
— Lordowie Lancashire są czarodziejami wielu talentów, to prawda — przyznał jej rację raz jeszcze, bo choć nie odebrał szczególnie formalnego wykształcenia w zakresie talizmanów, stawiając w trakcie swego jubilerskiego terminu przede wszystkim na praktykę, w wolnych chwilach zajmował się dokształcaniem również z teorii, którą dzielił się właśnie ze swą uczennicą — Choć nie znalazłem jeszcze w księgach miana tego, który jako pierwszy połączył różdżkę z talizmanem... Może to jedna z rodowych tajemnic? Wtedy niegrzecznie byłoby naciskać na podzielenie się nią... Cóż lady sądzi?
Był szczerze zainteresowany jej zdaniem; jak do tej pory każda wypowiedź niosła za sobą cudowną nowość, tchnienie świeżego powietrza, które umysły ludzi nauki potrzebowały do dalszej, wytężonej pracy. Stąd również brał się czasem niegrzeczny nawyk Castora do gadulstwa i zasypywania swych przyjaciół i kolegów informacjami o rzeczach, którymi się zajmował. Laik często wyłapywał podstawowe nieścisłości i niezgodności, nie tkwił w ciężkiej melasie problemów codziennego dnia twórcy, rzemieślnika, domorosłego wynalazcy. Ponadto wiedza lady Abbott jak na jej wiek była niezwykle imponująca. Aż nieco głupio zrobiło mu się, gdy przypominał sobie siebie sprzed lat, w jej wieku. Mógłby przykładać się do szkolnych obowiązków nieco bardziej.
— Strażniczki i towarzyszki. Tym są dla mnie gwiazdy. Wysłuchają, gdy tęsknota serca i duma nie pozwalają przelać smutków w zaufane dłonie. Pokrzepią, bo przecież tak długo, jak je widzimy, żyjemy. Są też pewną stałą w świecie, który stara się stanąć na głowie... Mam nadzieję, że po tym wywodzie w dalszym ciągu będzie mnie lady brać na poważnie, że nie zostanę przyporządkowany do kategorii beznadziejnych marzycieli — zażartował, pozwalając sobie na krótki, nieco ściszony śmiech, gdyż wcześniej przysłonił sobie usta filiżanką. Zdecydował się bowiem szumnie na szczerość, wyłożenie własnych odczuć względem ciał niebieskich, konstelacji, zbiorów, galaktyk; tak widocznych dla oka, jak i tych, które nieśmiało umykały przed czarodziejską uwagą. — Ale na czas naszych lekcji, staną się one naszymi pomocnicami. Musi mieć lady jakiś naturalny talent, bo Cassiopeia owszem, ma wpływ na alchemię. Jej wzejście jesienią idealnie zgrywa się bowiem z podejmowaniem nauki przez początkujących. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem nie wyszedł mi eliksir, który warzyłem pod opieką Cassiopei...
Zamyślił się na moment, jakby faktycznie poszukiwał w pamięci ostatniego takiego przypadku. Z rozmyślenia wyrwały go serdeczne pozdrowienia, które miał przekazać mamie.
— Będzie to pierwsza rzecz, którą zrobię gdy powrócę do domu — zapewnił prędko, raz jeszcze kłaniając się ponownie przed majestatem lady, znów z pozycji siedzącej. Ależ mama będzie dumna!
— Są tacy, którzy sądzą, że pojawienie się tej komety zbiega się w czasie ze znaczącym wzrostem energii magicznej. Trudno jednak przewidzieć, w którą stronę będzie ona ukierunkowana. Badacze przyjmują różne punkty widzenia, jedni uznają, że to kometa jest źródłem energii, dlatego też do od niej zależy, czy i który element magii będzie działał intensywniej; inni z kolei twierdzą, że jest ona tylko... wzmocnieniem energii, która drzemie w każdym z nas, przez co to czarodziej ma ostatnie słowo w tym względzie. Najlepiej byłoby oczywiście móc przekonać się na własnej skórze, bez czekania tylu lat, ale cierpliwość popłaca — przechylił się nad mapę raz jeszcze, a palce kilkukrotnie zastukały w cztery miejsca. — Te gwiazdy: pierwsza trójka to alfa, beta i gamma z gwiazdozbioru Pegaza, czwarte to alfa Andromedy. Na jesiennym niebie tworzą kwadrat. Jest on najlepszy do orientacji po jesiennym niebie, bo ledwie kawałek dalej, raczy lady spojrzeć — kolejne stuknięcia i kontrolne uniesienie spojrzenia na pokryte piegami lico kasztanowłosej szlachcianki — Przy połączeniu z kolejnymi gwiazdami Andromedy i Perseusa tworzą zbiór podobny do Wielkiego Wozu. A od tego momentu jesienne niebo przestaje być zagadką.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Choć wyobraźnia dzierlatki nie była w stanie przywołać do siebie obrazu szanownego lorda Romulusa wymierzającego nikomu cios wyprowadzony z pięści, Livia jedynie kiwnęła głową w niemym zrozumieniu, niechętna wdawać się na ten temat w dyskusję. Nie mieli do tego powodu - bowiem wszystkie najważniejsze szczegóły wydawały się przypieczętować dywagacje, natomiast strachu o dobro swojego rodzica miała aż nadto. Bo kto ośmieliłby się podnieść dłoń na tak szlachetnego człowieka, dobrego ojca, kochającego męża? W jej mniemaniu nie istniał wróg zdolny przebić się przez aurę sprawiedliwości okalającą pana Somerset, ale... Przezorny zawsze ubezpieczony, czy nie tak powiadała jej Poppy?
- To dzięki pana przewodnictwu w rozmowie - zapewniła, lekko skinąwszy głową w geście podziękowania - bo bez odpowiedniego zaplecza zaprezentowanego przez Castora, ilość pomysłów niechybnie musiałaby się zmniejszyć. Była przecież jedynie dzieckiem błądzącym we mgle - wcześniej, teraz mgła rozwiewała się przed nią stopniowo, chociaż za mleczną kurtyną wciąż kryło się wiele niewiadomych. - Proszę mi powiedzieć jeszcze, panie Sprout, czy mogę spodziewać się wykonania talizmanu przed nadchodzącymi Świętami? Wspominałam, że ma to być prezent dla mojego pana ojca, nietaktem byłoby mi się z nim spóźnić - zamyśliła się, świadoma, że do mężczyzny zwróciła się mimo wszystko dość późno. Ile mógł zajmować proces przygotowania talizmanu? Abbottówna zakładała, że Castor będzie musiał wpierw przygotować sygnet, później zaś nasączyć go magią, wpleść w jubilerstwo runy, o jakich wspominał. Grudzień natomiast zbliżał się nieubłaganie. Zawsze mogła prezent ten odroczyć i zaoferować go ojcu na urodziny, lecz w takim wypadku - czym zastąpić go pod udekorowaną choinką? Oto było pytanie.
Kolejny łyk herbaty szlachcianka upiła w kontemplacji pytania postawionego przedeń odnośnie lordów Lancashire. Z pewnością przed światem kryli oni wiele tajemnic, wiadomości, którym niechętnie dzieliliby się z pozbawionymi więzów krwi magami, bowiem różdżkarstwo wydawało jej się sztuką jeszcze trudniejszą niż tworzenie amuletów. A sekrety pilniej strzeżone.
- Naciskać - istotnie, ale pytać nigdy nie szkodzi - odpowiedziała wreszcie z subtelnym uśmiechem. Wierzyła w łączącą moc nauki. Jeden uczony stykał się z drugim, mózg wymieniał się informacją z mózgiem - czy nie tak powstawały największe cuda, jakie znał ich świat? - Jeśli będzie pan miał okazję porozmawiać z którymś z szanownych przedstawicieli rodu Ollivander na ten temat i odkryje pan odpowiedź, mogłabym liczyć, że podzieli się pan nią również ze mną? Oczywiście o ile nie będzie to udzielonym wyłącznie na pana dłonie dobrodziejstwem - jej przecież, jako lady, o podobne zagadnienia wypytywać nie wypadało. Odwiedziny w zamku Lancashire były ni miejscem, ni czasem na takie rozmówki; zazwyczaj obracała się w towarzystwie godnie urodzonych dam, odwiedzając je na kameralne pikniki czy wieczorki zakrapiane aromatyczną herbatą, do pracowni rodowych rzeźbiarzy nie mając zaś wstępu. I nie bez powodu. Działy się tam rzeczy tak magiczne, tak piękne, na jakie jej umysł z pewnością nie był jeszcze przygotowany.
Z pogodnym rumieńcem przyjmowała tłumaczenie czarodzieja jego własnego sposobu postrzegania gwiazd. Mówił porywająco - na tyle, by chciała słuchać więcej i więcej, lecz gdy z jego ust padło kontrastujące z rozmarzeniem przeproszenie, Livia uniosła ku górze wolną dłoń, jakby w ten sposób pragnąc jego troski ukrócić.
- Och, jak mogłabym przekreślić pański profesjonalizm po tak ładnych słowach? Kim bym była, spisując pana na straty przez to, że, jak ja, dostrzega pan w gwiazdach coś więcej, niż tylko odległą obecność? - skontrowała łagodnie lecz pewnie; ton jej głosu wypełniało przekonanie tak płonne, że przypominać mogło płomienie spokojnie tańczące na polanach w marmurowym kominku, które spoglądały na nich z przeciwległej ściany. Tych dwoje zdawało się łączyć pokrewieństwo dusz; nie tyle tylko rozmawiali na temat jesiennej astronomii, co także swego rozumienia metafory kryjącej się za przedzimową galaktyką. Uczuć, jakie weń wzbudzała. - Proszę się nie martwić, moje zdanie nie uległo zmianie - dodała więc pokrzepiająco, by wyplenić z umysłu Castora wszelkie wątpliwości.
Cassiopeia była zatem początkiem, otwarciem drogi prowadzącej do alchemicznej profesji, czy i nad nią sprawowała niegdyś pieczę, gdy Livia pierwszy raz pochylała się nad kociołkiem? Nie pamiętała tego, zbyt mała, by spoglądać wówczas w niebo z pełnym zrozumieniem obrazów odkrytych pośród nocnej ciemnicy. Być może był to czas na uwarzenie prostszych mikstur z jej kolekcji? Abbottówna zanotowała to w pamięci, pewna teraz, że swoja sypialnia nie będzie pierwszym przystankiem po zakończeniu spotkania z zaproszonym do Dunster Castle gościem. Uda się natomiast do pracowni alchemicznej, by poćwiczyć. Odświeżyć pamięć. Wrócić do podstaw. To także było potrzebne w rzemiośle, w sztuce, szczególnie tak newralgicznej.
- Ach, rozumiem już, rzeczywiście wygląda to w ten sposób... - wymruczała skoncentrowana na punktach wskazywanych przez Castora na mapie. Jego instrukcje były zrozumiałe - i przede wszystkim zachęcające do pogłębiania tematu wieczorową porą, wiedziała już przecież na co winna spoglądać, by doszukać się w symbolach znaczenia. - Bardzo dziękuję, panie Sprout; nie pomyliłam się co do pana wiedzy, a to napawa mnie nie lada szczęściem. Czy mogę liczyć na to, że zechce mi pan udzielić kilku dodatkowych lekcji, gdy jesień przerodzi się w zimę? - uśmiechnęła się doń z nadzieją, licząc, że nie dała mu dziś powodu do odmowy.
- To dzięki pana przewodnictwu w rozmowie - zapewniła, lekko skinąwszy głową w geście podziękowania - bo bez odpowiedniego zaplecza zaprezentowanego przez Castora, ilość pomysłów niechybnie musiałaby się zmniejszyć. Była przecież jedynie dzieckiem błądzącym we mgle - wcześniej, teraz mgła rozwiewała się przed nią stopniowo, chociaż za mleczną kurtyną wciąż kryło się wiele niewiadomych. - Proszę mi powiedzieć jeszcze, panie Sprout, czy mogę spodziewać się wykonania talizmanu przed nadchodzącymi Świętami? Wspominałam, że ma to być prezent dla mojego pana ojca, nietaktem byłoby mi się z nim spóźnić - zamyśliła się, świadoma, że do mężczyzny zwróciła się mimo wszystko dość późno. Ile mógł zajmować proces przygotowania talizmanu? Abbottówna zakładała, że Castor będzie musiał wpierw przygotować sygnet, później zaś nasączyć go magią, wpleść w jubilerstwo runy, o jakich wspominał. Grudzień natomiast zbliżał się nieubłaganie. Zawsze mogła prezent ten odroczyć i zaoferować go ojcu na urodziny, lecz w takim wypadku - czym zastąpić go pod udekorowaną choinką? Oto było pytanie.
Kolejny łyk herbaty szlachcianka upiła w kontemplacji pytania postawionego przedeń odnośnie lordów Lancashire. Z pewnością przed światem kryli oni wiele tajemnic, wiadomości, którym niechętnie dzieliliby się z pozbawionymi więzów krwi magami, bowiem różdżkarstwo wydawało jej się sztuką jeszcze trudniejszą niż tworzenie amuletów. A sekrety pilniej strzeżone.
- Naciskać - istotnie, ale pytać nigdy nie szkodzi - odpowiedziała wreszcie z subtelnym uśmiechem. Wierzyła w łączącą moc nauki. Jeden uczony stykał się z drugim, mózg wymieniał się informacją z mózgiem - czy nie tak powstawały największe cuda, jakie znał ich świat? - Jeśli będzie pan miał okazję porozmawiać z którymś z szanownych przedstawicieli rodu Ollivander na ten temat i odkryje pan odpowiedź, mogłabym liczyć, że podzieli się pan nią również ze mną? Oczywiście o ile nie będzie to udzielonym wyłącznie na pana dłonie dobrodziejstwem - jej przecież, jako lady, o podobne zagadnienia wypytywać nie wypadało. Odwiedziny w zamku Lancashire były ni miejscem, ni czasem na takie rozmówki; zazwyczaj obracała się w towarzystwie godnie urodzonych dam, odwiedzając je na kameralne pikniki czy wieczorki zakrapiane aromatyczną herbatą, do pracowni rodowych rzeźbiarzy nie mając zaś wstępu. I nie bez powodu. Działy się tam rzeczy tak magiczne, tak piękne, na jakie jej umysł z pewnością nie był jeszcze przygotowany.
Z pogodnym rumieńcem przyjmowała tłumaczenie czarodzieja jego własnego sposobu postrzegania gwiazd. Mówił porywająco - na tyle, by chciała słuchać więcej i więcej, lecz gdy z jego ust padło kontrastujące z rozmarzeniem przeproszenie, Livia uniosła ku górze wolną dłoń, jakby w ten sposób pragnąc jego troski ukrócić.
- Och, jak mogłabym przekreślić pański profesjonalizm po tak ładnych słowach? Kim bym była, spisując pana na straty przez to, że, jak ja, dostrzega pan w gwiazdach coś więcej, niż tylko odległą obecność? - skontrowała łagodnie lecz pewnie; ton jej głosu wypełniało przekonanie tak płonne, że przypominać mogło płomienie spokojnie tańczące na polanach w marmurowym kominku, które spoglądały na nich z przeciwległej ściany. Tych dwoje zdawało się łączyć pokrewieństwo dusz; nie tyle tylko rozmawiali na temat jesiennej astronomii, co także swego rozumienia metafory kryjącej się za przedzimową galaktyką. Uczuć, jakie weń wzbudzała. - Proszę się nie martwić, moje zdanie nie uległo zmianie - dodała więc pokrzepiająco, by wyplenić z umysłu Castora wszelkie wątpliwości.
Cassiopeia była zatem początkiem, otwarciem drogi prowadzącej do alchemicznej profesji, czy i nad nią sprawowała niegdyś pieczę, gdy Livia pierwszy raz pochylała się nad kociołkiem? Nie pamiętała tego, zbyt mała, by spoglądać wówczas w niebo z pełnym zrozumieniem obrazów odkrytych pośród nocnej ciemnicy. Być może był to czas na uwarzenie prostszych mikstur z jej kolekcji? Abbottówna zanotowała to w pamięci, pewna teraz, że swoja sypialnia nie będzie pierwszym przystankiem po zakończeniu spotkania z zaproszonym do Dunster Castle gościem. Uda się natomiast do pracowni alchemicznej, by poćwiczyć. Odświeżyć pamięć. Wrócić do podstaw. To także było potrzebne w rzemiośle, w sztuce, szczególnie tak newralgicznej.
- Ach, rozumiem już, rzeczywiście wygląda to w ten sposób... - wymruczała skoncentrowana na punktach wskazywanych przez Castora na mapie. Jego instrukcje były zrozumiałe - i przede wszystkim zachęcające do pogłębiania tematu wieczorową porą, wiedziała już przecież na co winna spoglądać, by doszukać się w symbolach znaczenia. - Bardzo dziękuję, panie Sprout; nie pomyliłam się co do pana wiedzy, a to napawa mnie nie lada szczęściem. Czy mogę liczyć na to, że zechce mi pan udzielić kilku dodatkowych lekcji, gdy jesień przerodzi się w zimę? - uśmiechnęła się doń z nadzieją, licząc, że nie dała mu dziś powodu do odmowy.
slipping out of notice,
the beats of the heart chime, they are unmistakeably a sign of life. painted as far as the heavens reach, the sky is tinted in a shade of blue. endlessly it repeats itself, almost as if it were atop a boxed garden.
Livia Abbott
Zawód : działaczka na rzecz rezerwatu znikaczy, młoda dama
Wiek : 16
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
So I won't testify the crimes you're keeping score of. Why don't you throw me to the wolves? I thought you were one.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Chciałby móc być posłańcem jedynie dobrych wieści; tak jak tych, o których rozmawiali wcześniej. O nastrojach panujących w Dolinie Godryka, wdzięczności, z jaką jej mieszkańcy spoglądali w kierunku Dunster Castle. Nadziei, która tliła się w sercach spacerujących po ścieżkach Somerset ludzi, bo w tym miejscu wszystko było możliwe, jeżeli ktoś nie bał się ciężkiej pracy i cechował się uczciwością. Londyn skaził go jednak myśleniem szerszym, przygotowywaniem się na najgorszy scenariusz, tak na wszelki wypadek. Z jednej strony była to rzecz całkiem niegłupia — lepiej było nie odganiać świadomości, że coś może pójść nie tak i miast tkwić w marzeniach, przygotować się na jak największe zniwelowanie wpływu pomyłek, pecha, czy po prostu złej woli. Z drugiej strony jednak wciąż wisząca nad głową świadomość tego, że chwile spędzone w spokoju, przy kojącym zmysły aromacie liściastej herbaty, wśród elegancji i ciepła rezydencji rodu Abbott mogą być ostatnimi chwilami beztroski, potrafiła dołować. Livia zasługiwała na wszelki spokój, na zachowanie w sobie tej nuty dobroci i delikatności, którą obdarowała nie tylko jego, ale przecież niemal każdego, z kim wchodziła w jakiekolwiek interakcje. Zanotował sobie więc na przyszłość, by unikać tematów niewygodnych, nieprzystających do jej czci i delikatności.
— Lady, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by zdobyć odpowiednie surowce do jego stworzenia. Nie mogę jednak obiecać, że zmieszczę się w wyznaczonym terminie. Przez to, co dzieje się z naszym krajem, a czemu przeciwstawia się także lady lord ojciec, dostawy stały się coraz rzadsze i droższe — westchnął z boleścią, przygryzając nieco dolną wargę. Nie był w stanie podnieść wzroku na lico swojej rozmówczyni, obawiając się przede wszystkim, że dojrzy nań rozczarowanie. Wolał jednak od razu wyjaśnić tę kwestię, by uniknąć późniejszych rozczarowań i nieporozumień. — Ale gdy tylko otrzymam wiadomość o tym, że moje zamówienie zostanie zrealizowane, obiecuję przesłać lady stosowną wiadomość, by nie trzymać w niepewności.
Skinął prędko głową, jakby dla wzmocnienia wagi własnych słów, po czym prawą rękę przytknął do lewej strony klatki piersiowej, na wysokości serca. Obietnica została złożona wobec pełni majestatu lady, a on, jako człowiek z natury słowny i niezdolny do wodzenia za nos, tym gestem przypieczętował własną przyszłość.
Uśmiechnął się wtedy delikatnie, pokrzepiająco. Były bowiem na tym świecie rzeczy, których przeskoczyć niestety nie mógł, choć chciałby. Ale wtedy z pomocą przyszła znów lady Abbott, odciągając jego myśli od kurczących się w zastraszającym tempie zapasów, a przenosząc je chwilowo do Lancashire. Musiał się kiedyś tam wybrać, może nie wprost do Lancaster Castle, ale hrabstwo pod władaniem rodu Ollivander musiało być domem dla wielu ciekawych gatunków roślin, niektórych może występujących tylko i wyłącznie tam. Więc nie tylko przez pasję do rzemiosła, ale również zielarstwa stanowiło Lancashire ciekawy punkt na mapie Anglii.
— Jeżeli będę miał odpowiednią okazję ku zadaniu pytania, a lordowie Ollivander nie zastrzegą sobie odpowiedzi wyłącznie dla mych uszu to oczywiście. Mógłbym też, jeżeli nie jest to nietakt z mej strony, wspomnieć o wykazywanym przez lady zainteresowaniu. Panowie Lancashire udzieliliby na pewno bardziej szczegółowych odpowiedzi w zakresie ich rodowego rzemiosła i jego połączenia z tworzeniem talizmanów — przekrzywił głowę w bok, oczekując oczywiście na reakcję swej rozmówczyni. Nie wiedział, czy podobne wspominki właściwie w ogóle mu przystoją. Nie znał się bowiem na etykiecie, którą szlachcicom wpajano od pierwszych chwil życia, mógł jedynie kierować się własnymi, miejmy nadzieję, dobrymi chęciami oraz przejmującą wręcz prostolinijnością, gdy wierzył, że po drugiej stronie znajduje się osoba dobra i wyrozumiała. Taki stan rzeczy stawiał go momentami w roli człowieka może nieco naiwnego, z lekka nieobytego, ale również takiego, który chęci i zamiary miał wręcz kryształowe.
Krótkie westchnienie ulgi wydostało się wreszcie spomiędzy jego warg, gdy ciemne chmury rozgoniło zapewnienie płynące z ust Livii, że takie marzycielskie podejście do kwestii gwiazd oraz astronomii w ogóle nie spowodowało u niej zmiany podejścia co do jego osoby. Swe obawy wyciągał przede wszystkim z faktu, że Livia zaprosiła go tutaj głównie w celu naukowym, nie zaś dzielenia się porywami marzeń, serca i wyobraźni. Jednakże jej osoba działała na niego niezwykle wręcz kojąco, pozwalając odkryć, może nieco na wyrost, lecz całkiem swobodnie, kilka skrawków duszy marzyciela.
Marzyciela, który powrócił na ziemię nader prędko i radośnie; ostatnie słowa lady Abbott utwierdziły go bowiem w przekonaniu, że dzisiejsze spotkanie należało do udanych.
— Jeżeli miałaby lady jakiekolwiek pytania, pozostaję do dyspozycji — zapewnił niemal od razu, przypominając sobie, że przecież nie dał jej wyraźnego miejsca na zadawanie takowych. Zazwyczaj miał jednak do czynienia z uczniami i uczennicami pochodzącym z domów, w których przerywanie uczącym i wygłaszanie własnych wątpliwości w chwili, gdy się tylko pojawiły, było czymś zupełnie normalnym. — Co do kolejnych lekcji, pozostaję na usługach szanownej lady. Dzisiejsze spotkanie stanowiło dla mnie nie tylko niesamowity zaszczyt, ale bardzo przyjemną okoliczność. Obiecuję przygotować się do kolejnego jeszcze lepiej tak, by dogłębnie wyjaśnić wszelkie interesujące lady kwestie. Na zachętę mogę z pewnością powiedzieć, że obserwacja zimowego nieba sprawia znacznie więcej radości niż jesiennego, dlatego też będę wyczekiwał kolejnego zaproszenia.
Wstał z zajmowanego przez siebie fotela, by raz jeszcze pokłonić się głęboko przed kasztanowłosą damą. Na jego wargach tańczył uśmiech świadczący o głębokiej satysfakcji, którą dała mu możliwość dzisiejszej wizyty w zamku, a gdy wyprostował się, jego wzrok zatrzymał się na moment na mapie.
— Proszę ją zatrzymać. Jest opisana nie tylko tam w rogu, w legendzie, ale na tyle pozwoliłem sobie także zanotować daty szczególnych wydarzeń astronomicznych tej jesieni. Z pewnością ułatwi lady zgłębianie tajemnic ciał niebieskich. Tymaczasem raz jeszcze dziękuję za udzielone mi zaufanie, to prawdziwy zaszczyt móc nauczać szanowną lady. Proszę tylko dbać o swe zdrowie, jesienne noce sprzyjają zaziębieniu.
Widząc Poppy gotową do pomocy mu przy odnalezieniu drogi powrotnej, skinął jej krótko głową i przymknął lekko oczy, dając do zrozumienia, że poradzi sobie bez asysty. Tak w istocie się stało, gdyż już niedługo później opuścił mury zamku, z nadzieją na zatrzymanie tego dnia w swej pamięci na jak najdłużej.
| zt/x2
— Lady, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by zdobyć odpowiednie surowce do jego stworzenia. Nie mogę jednak obiecać, że zmieszczę się w wyznaczonym terminie. Przez to, co dzieje się z naszym krajem, a czemu przeciwstawia się także lady lord ojciec, dostawy stały się coraz rzadsze i droższe — westchnął z boleścią, przygryzając nieco dolną wargę. Nie był w stanie podnieść wzroku na lico swojej rozmówczyni, obawiając się przede wszystkim, że dojrzy nań rozczarowanie. Wolał jednak od razu wyjaśnić tę kwestię, by uniknąć późniejszych rozczarowań i nieporozumień. — Ale gdy tylko otrzymam wiadomość o tym, że moje zamówienie zostanie zrealizowane, obiecuję przesłać lady stosowną wiadomość, by nie trzymać w niepewności.
Skinął prędko głową, jakby dla wzmocnienia wagi własnych słów, po czym prawą rękę przytknął do lewej strony klatki piersiowej, na wysokości serca. Obietnica została złożona wobec pełni majestatu lady, a on, jako człowiek z natury słowny i niezdolny do wodzenia za nos, tym gestem przypieczętował własną przyszłość.
Uśmiechnął się wtedy delikatnie, pokrzepiająco. Były bowiem na tym świecie rzeczy, których przeskoczyć niestety nie mógł, choć chciałby. Ale wtedy z pomocą przyszła znów lady Abbott, odciągając jego myśli od kurczących się w zastraszającym tempie zapasów, a przenosząc je chwilowo do Lancashire. Musiał się kiedyś tam wybrać, może nie wprost do Lancaster Castle, ale hrabstwo pod władaniem rodu Ollivander musiało być domem dla wielu ciekawych gatunków roślin, niektórych może występujących tylko i wyłącznie tam. Więc nie tylko przez pasję do rzemiosła, ale również zielarstwa stanowiło Lancashire ciekawy punkt na mapie Anglii.
— Jeżeli będę miał odpowiednią okazję ku zadaniu pytania, a lordowie Ollivander nie zastrzegą sobie odpowiedzi wyłącznie dla mych uszu to oczywiście. Mógłbym też, jeżeli nie jest to nietakt z mej strony, wspomnieć o wykazywanym przez lady zainteresowaniu. Panowie Lancashire udzieliliby na pewno bardziej szczegółowych odpowiedzi w zakresie ich rodowego rzemiosła i jego połączenia z tworzeniem talizmanów — przekrzywił głowę w bok, oczekując oczywiście na reakcję swej rozmówczyni. Nie wiedział, czy podobne wspominki właściwie w ogóle mu przystoją. Nie znał się bowiem na etykiecie, którą szlachcicom wpajano od pierwszych chwil życia, mógł jedynie kierować się własnymi, miejmy nadzieję, dobrymi chęciami oraz przejmującą wręcz prostolinijnością, gdy wierzył, że po drugiej stronie znajduje się osoba dobra i wyrozumiała. Taki stan rzeczy stawiał go momentami w roli człowieka może nieco naiwnego, z lekka nieobytego, ale również takiego, który chęci i zamiary miał wręcz kryształowe.
Krótkie westchnienie ulgi wydostało się wreszcie spomiędzy jego warg, gdy ciemne chmury rozgoniło zapewnienie płynące z ust Livii, że takie marzycielskie podejście do kwestii gwiazd oraz astronomii w ogóle nie spowodowało u niej zmiany podejścia co do jego osoby. Swe obawy wyciągał przede wszystkim z faktu, że Livia zaprosiła go tutaj głównie w celu naukowym, nie zaś dzielenia się porywami marzeń, serca i wyobraźni. Jednakże jej osoba działała na niego niezwykle wręcz kojąco, pozwalając odkryć, może nieco na wyrost, lecz całkiem swobodnie, kilka skrawków duszy marzyciela.
Marzyciela, który powrócił na ziemię nader prędko i radośnie; ostatnie słowa lady Abbott utwierdziły go bowiem w przekonaniu, że dzisiejsze spotkanie należało do udanych.
— Jeżeli miałaby lady jakiekolwiek pytania, pozostaję do dyspozycji — zapewnił niemal od razu, przypominając sobie, że przecież nie dał jej wyraźnego miejsca na zadawanie takowych. Zazwyczaj miał jednak do czynienia z uczniami i uczennicami pochodzącym z domów, w których przerywanie uczącym i wygłaszanie własnych wątpliwości w chwili, gdy się tylko pojawiły, było czymś zupełnie normalnym. — Co do kolejnych lekcji, pozostaję na usługach szanownej lady. Dzisiejsze spotkanie stanowiło dla mnie nie tylko niesamowity zaszczyt, ale bardzo przyjemną okoliczność. Obiecuję przygotować się do kolejnego jeszcze lepiej tak, by dogłębnie wyjaśnić wszelkie interesujące lady kwestie. Na zachętę mogę z pewnością powiedzieć, że obserwacja zimowego nieba sprawia znacznie więcej radości niż jesiennego, dlatego też będę wyczekiwał kolejnego zaproszenia.
Wstał z zajmowanego przez siebie fotela, by raz jeszcze pokłonić się głęboko przed kasztanowłosą damą. Na jego wargach tańczył uśmiech świadczący o głębokiej satysfakcji, którą dała mu możliwość dzisiejszej wizyty w zamku, a gdy wyprostował się, jego wzrok zatrzymał się na moment na mapie.
— Proszę ją zatrzymać. Jest opisana nie tylko tam w rogu, w legendzie, ale na tyle pozwoliłem sobie także zanotować daty szczególnych wydarzeń astronomicznych tej jesieni. Z pewnością ułatwi lady zgłębianie tajemnic ciał niebieskich. Tymaczasem raz jeszcze dziękuję za udzielone mi zaufanie, to prawdziwy zaszczyt móc nauczać szanowną lady. Proszę tylko dbać o swe zdrowie, jesienne noce sprzyjają zaziębieniu.
Widząc Poppy gotową do pomocy mu przy odnalezieniu drogi powrotnej, skinął jej krótko głową i przymknął lekko oczy, dając do zrozumienia, że poradzi sobie bez asysty. Tak w istocie się stało, gdyż już niedługo później opuścił mury zamku, z nadzieją na zatrzymanie tego dnia w swej pamięci na jak najdłużej.
| zt/x2
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
26 stycznia 1958
„[...] i śpieszyła z pomocą bliźniemu,
który do tego samego celu dąży”
- Marek Aureliusz
który do tego samego celu dąży”
- Marek Aureliusz
Poranek w Dunster Castle owiany był zimowym prześcieradłem; chłodnym, spokojnym i cichym. Cisza przed burzą, którą miało wywołać przybycie nieznanego. Marmur posadzki, niesplamiony brudem lśnił przejrzyście, niby sam puch jasny okalający widok za oknami dworku. Niebo spajało się z ziemią, niknąć w bezmiarze przestrzeni, by wreszcie przyciągnąć wzrok na malutki punkt pędzący do wrót domu Abbottów. Pierwszym kto dostrzegł kuriozum, był najmłodszy syn, wrzeszcząc na cały gabinet opowieści niestworzone, rodem wyjęte ze stronic Barda Beedla’a. Ojcowskie ramiona odciągnęły wreszcie dziecko od parapetu, by samemu przyjrzeć się nadlatującej postaci – bo z każdą minutą więcej rysowało się na białym płótnie nieba. Miotła, potargana szata i postura dziwnie wygięta, jak na pozycję w locie. Nie wyglądało to naturalnie, chociaż mistrzem manewrowania na mitole nigdy nie był. Gdy nieznajomy począł obniżać lot, kierując się do drzwi, również i lord ruszył w dół domostwa. Mijał kamienne schody z miną zadumaną, skrywającą obszerne myśli tworzące scenariusze możliwych powodów przybycia persony w progi Norton Avenue.
Ściśnięta kurczowo różdżka oczekiwała słów, lecz ich nie otrzymała. Zimny powiew wdarł się salonu, uderzając w delikatne kwiaty strojnie usytuowane w doniczkach. Skórę pokryły drobne kropeczki, a brwi ściągnęły się w pytającym zasępieniu. Miotła uderzyła z hukiem o próg, a mokre ślady raz, drugi i trzeci odznaczyły się na dywanie, który doprać będzie musiał skrzat. Wreszcie sylwetka upadła na kolana, a w wyciągniętej drżącej dłoni czekał list. – Pomóżcie – wychrypiał nieznajomy, nie mogąc wiele rzec z wyziębienia i zmęczenia, widocznie nie tylko spowodowanego lotem. Najstarszy syn rzucił się do podtrzymania jegomościa, aby ten tracąc przytomność, nie zrobił sobie krzywdy. Wiatr hulał między meblami i zebranymi sylwetkami w pomieszczeniu, nanosząc płatki śniegu do środka, otulając pierwszymi drobinami potargane szaty nieznajomego. Cisza. Żadne słowo przedrzeć się nie mogło przez tragiczne malowidło, którego nie zdążył uwiecznić żaden artysta. – Zabierz stąd dzieci – rzucił prędko do żony, spojrzeniem wskazując na najmłodsze dzieci – Cassiusa oraz Livię, tym samym samemu podchodząc niemal biegiem do lotnika i syna, wyciągając list z przemarzniętej dłoni. Słów nie dostał więc w dźwiękach uszytych, a spisane na papierze. Przemkną błękitnym spojrzeniem po każdym wyrazie, ściągając brwi coraz mocniej, a usta zmieniając w cienką linię powstrzymującą nieprzystojące szlachcicowi słowa. Błagam - nie zostawiajcie nas tutaj. – Trzeba go przenieść do lecznicy, natychmiast! – zarządził szlachcic, gdy tylko oderwał wzrok od papieru, który złożył i prędko usytuował w kieszeni marynarki. Potrzebował planu, sprytnego planu, który będzie podobny temu, jaki udało mu się utkać wraz z panną Clearwater. Czy sytuacja nie była podobna? Przeklęci szmalcownicy, którzy żerowali na niewinnych oraz bezbronnych ludziach. Trzeba było uderzyć tam, jak najprędzej, tylko kto mógł mu pomóc? W głowie poczęły pojawiać się nazwiska, sylwetki osób, którym zaufałby w takiej sytuacji, aby z sensem zająć się tymi uwięzionymi na granicy ludźmi. Trzeba było również coś wreszcie zrobić z samą w sobie granicą. Przetarł dłonią po czole i spojrzał po zgromadzonych sylwetkach, samemu wreszcie łapiąc lotnika pod ramię i wtedy dostrzegł krople krwi na dywanie. Ten człowiek niezaprzeczalnie był ranny, nawet bardziej, niż mogło zdawać się w pierwszej chwili. – Synu, pomóż mi – poprosił, zwracając się do najstarszego dziecka.
| przechodzę tutaj
27 stycznia 1958
„Najlepszym lekarstwem jest spokój”
- Celsus
- Celsus
W napięciu spędził cały poranek, ucieszył się jednak gdy z każdą chwilą przybywali ci, którym posłał listy; ci, którzy odpowiedzieli na wezwanie. Każda twarz, jaka pojawiła się w Dunster Castle tego ranka wskazała, że nie rzucała słów na wiatr. Powitał ich wszystkich, wprowadzając do salonu gdzie w spokoju i z rozwagą przedstawił całą zaistniałą sytuację, a także pobieżny plan działania, spleciony z myśli wędrujących po głowie przez całą noc. Na początek jednak należało przeprowadzić zwiad, rekonesans i dlatego pozwolił sobie wysłać w tym celu dwójkę osób, która wydawała mu się najbardziej sensowna do wykonania tego zadania. To oni mogli skryć się w odpowiedni sposób, znaleźć luki w szeregach wroga, przyjrzeć się wszystkiemu, by nie naruszyć czujności szmalcowników. Dwójka byłych Wiedźmich Strażników – uwierzył w nich, dając szansę.
Oczekiwał ich w spokoju, jednak czasu nie marnował. Wraz z trzema towarzyszami – Rineheartem, Beckettem oraz Greyem dyskutował nad możliwymi rozwiązaniami sytuacji. Zawsze należało posiadać awaryjne wyjścia, zaś bezczynne oczekiwania nigdy nie królowały w progach Dunster Castle.
Na wcześniej przygotowanym przez skrzata domowego stole, rozstawił mapy oraz księgi, możliwie przydatne w planowaniu strategicznych ruchów. Zaznaczył ołówkiem obszar, który w tej właśnie chwili przepatrywali wysłannicy. Domniemana blokada zaistniała w pozycji metalowego odważnika, a więcej – mniejszych oraz większych – znajdowało się w skrzynce na krańcu stołu. Nie miał pojęcia, ilu wrogów tam przyjdzie im zastać, tego mieli dowiedzieć się w ciągu najbliższych godzin. Dyskusje odbijały się od ścian, sprowadzając czarodziejów do wielu punktów, tworzących zapasowe rozwiązania. Nie mogli zapomnieć o żadnym istotnym punkcie, a tych było wiele…
Wreszcie słowa zamilkły, gdy do salonu wprowadzona została dwójka byłych Wiedźmich Strażników. Błękit tęczówek zogniskował się na każdej sylwetce, doszukując się możliwych ran lub śladów niepowodzenia, lecz obeszło się najwyraźniej bez tych – przynajmniej na pierwszy rzut oka.
– Witamy ponownie – skinął głową każdemu z nich. Po dłuższej chwili spojrzał na mapę, odsuwając się, tak aby zrobić miejsce dla przybyłych. Ołówki, tusz, kartki i inne potrzebne do oznaczeń przybory znajdowały się na stole, a jeśli czegoś miało zabraknąć, wówczas skrzat domowy stał w pogotowiu przy drzwiach. – Jak wygląda sytuacja? – zapytał, krzyżując ręce na piersi i zaraz uniósł jedną z dłoni kierując do brody w zastanowieniu, oczekując tym samym na wysłuchanie raportu. Czy którykolwiek z przedyskutowanych planów odnajdzie się w rzeczywistości, jaką mieli zarysować zwiadowcy?
Odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy wzbili się w przestworza i opuścili okolicę barykady. Wpierw jednak, trzymając się na bezpieczny dystans, obejrzeli przeszkodę z góry, próbując w ten sposób zweryfikować prawdziwość wyciągniętych od Vernona informacji. Był pod działaniem zaklęcia, odgonili jego nieufność prowiantem, mimo to nie powinni wierzyć mu na słowo, jeśli nie chcieli pozostawić sobie miejsca na głupi, kosztowny w skutkach, błąd. Krótką chwilę krążyli nad zaanektowanym przez szmalcowników traktem; potrzebowała tego, by lepiej zapamiętać budowę terenu, wyobrazić sobie rozłożenie wartowników i ścieżki patroli. Nie mogli jednak prowadzić obserwacji zbyt długo, jeśli nie chcieli zostać zauważonymi. Porozumiała się z towarzyszem gestami, by uniknąć przekrzykiwania wiatru; wylądowali opodal, na jednej ze skrytych wśród drzew łąk, by stamtąd teleportować się na ziemie Abbotów. W ten sposób mogli zyskać na czasie – nie było już powodu, by pokonywać drogę powrotną na miotłach.
Niewiele później przemierzali już korytarze Dunster Castle, prowadzeni przez służbę wprost do przestronnego salonu, w którym zebrali się oczekujący ich powrotu towarzysze broni. – Lordzie Abbott – odezwała się najpierw do arystokraty, skinąwszy mu z szacunkiem głową. – Panowie – dodała, przenosząc wzrok na trzy inne sylwetki; powracającego do żywych szefa biura aurorów, pana Becketta, utalentowanego wytwórcę świstoklików, i trzeciego z mężczyzn, którego jeszcze nie kojarzyła. Powolnym, bezszelestnym krokiem zbliżyła się do rozłożonej mapy, wciąż nie chcąc zdejmować z siebie odzienia wierzchniego; ziąb, który panował na zewnątrz, dał się jej we znaki.
Stłumiła ukłucie irytacji, które odczuła w chwili, gdy zaprezentowała swą prawdziwą twarz komuś, kogo nie znała, komu może nie powinna ufać – skoro jednak obradował z nimi przy wspólnym stole, skoro zawierzyli mu pozostali, musiała odłożyć obawy na bok. Przynajmniej chwilowo. Spojrzała przez ramię na Weasleya, próbując się z nim porozumieć samym spojrzeniem, słowa zostawiając na później. Które z nich miało zabrać głos jako pierwsze? Chciał zacząć? Odchrząknęła cicho, powoli, palec po palcu, zsuwając z dłoni rękawiczki. – Wylądowaliśmy na północny zachód od barykady, tutaj – zaczęła, odnajdując na mapie las, w którym odnaleźli schronienie. – Zaklęcia nie wykazały żadnych zabezpieczeń, przynajmniej nie w okolicach pozycji szmalcowników. Zdradziły nam jednak obecność skrytej wśród drzew, opuszczonej leśniczówki... Obłożona dwiema prostymi pułapkami, nic, co mogłoby nam pokrzyżować plany. – Przesunęła palec trochę wyżej, wciąż trzymając się tej samej strony drogi, tego samego obszaru. Informacja nie wydawała się szczególnie istotna, z drugiej strony – kto wie, co wydarzy się, gdy w powietrzu zaczną świszczeć promienie kolejnych zaklęć. – Homenum revelio poinformowało o bliskiej obecności pięciu czarodziejów. Trzech trzymało pozycje, dwóch poruszało się w przeciwnych kierunkach, wzdłuż traktu. Patrole. – Zastukała paznokciem o blat stołu, po kolei wskazując miejsca, w których powinni spodziewać się oporu. – Obezwładniliśmy wartownika, który samotnie pilnował tej części drogi, na północ. Później zabraliśmy go do leśniczówki, by dokonać przesłuchania. Potwierdził nasze pierwotne obserwacje, barykada nie jest obłożona żadnymi zaklęciami ochronnymi... – zawiesiła głos, pozwalając tej informacji wybrzmieć, zostać przetrawioną przez wszystkich zebranych w salonie czarodziejów. Z zaciekawieniem wzniosła wzrok na twarze rozmówców, zastanawiając się, czy dojrzy na ich twarzach niedowierzanie. – Podobno mieli z nimi jakieś problemy, czekają na oddelegowanie ze stolicy kogoś, kto zna się na rzeczy. Tak czy inaczej, dowiedzieliśmy się również o trzech kolejnych strażnikach rozstawionych wzdłuż przeszkody... Najpewniej tu i tu, by rozłożyć siły równomiernie na całej długości. – Wskazała na drugi koniec barykady, ten, który znajdował się po przeciwnej stronie traktu, który ginął wśród skąpanych w bieli drzew, a którego nie mogli w spokoju obejrzeć. – Podobno obiecany przez Ministerstwo transport zaopatrzenia jeszcze nie dotarł. To kolejna dobra informacja, mogą być osłabieni, nie musimy martwić się pułapkami... Trudno jednak określić, na ile silny będą stawiać opór. I czy ich dowódca, Leonard Fudge, postanowi walczyć do upadłego. – Umilkła, zastanawiając się, czy powinna coś jeszcze dodać, czy raczej poczekać na pytania pozostałych. – Nie mogliśmy przesłuchiwać go zbyt długo, by pozostali nie zauważyli jego zniknięcia. Odstawiliśmy go na miejsce, wyczyściliśmy pamięć – dopowiedziała jeszcze, gdyby pojawiła się wątpliwość. Liczyła na to, że Urien włączy się do rozmowy i dopowie to, czego jeszcze dowiedzieli się od Vernona.
Niewiele później przemierzali już korytarze Dunster Castle, prowadzeni przez służbę wprost do przestronnego salonu, w którym zebrali się oczekujący ich powrotu towarzysze broni. – Lordzie Abbott – odezwała się najpierw do arystokraty, skinąwszy mu z szacunkiem głową. – Panowie – dodała, przenosząc wzrok na trzy inne sylwetki; powracającego do żywych szefa biura aurorów, pana Becketta, utalentowanego wytwórcę świstoklików, i trzeciego z mężczyzn, którego jeszcze nie kojarzyła. Powolnym, bezszelestnym krokiem zbliżyła się do rozłożonej mapy, wciąż nie chcąc zdejmować z siebie odzienia wierzchniego; ziąb, który panował na zewnątrz, dał się jej we znaki.
Stłumiła ukłucie irytacji, które odczuła w chwili, gdy zaprezentowała swą prawdziwą twarz komuś, kogo nie znała, komu może nie powinna ufać – skoro jednak obradował z nimi przy wspólnym stole, skoro zawierzyli mu pozostali, musiała odłożyć obawy na bok. Przynajmniej chwilowo. Spojrzała przez ramię na Weasleya, próbując się z nim porozumieć samym spojrzeniem, słowa zostawiając na później. Które z nich miało zabrać głos jako pierwsze? Chciał zacząć? Odchrząknęła cicho, powoli, palec po palcu, zsuwając z dłoni rękawiczki. – Wylądowaliśmy na północny zachód od barykady, tutaj – zaczęła, odnajdując na mapie las, w którym odnaleźli schronienie. – Zaklęcia nie wykazały żadnych zabezpieczeń, przynajmniej nie w okolicach pozycji szmalcowników. Zdradziły nam jednak obecność skrytej wśród drzew, opuszczonej leśniczówki... Obłożona dwiema prostymi pułapkami, nic, co mogłoby nam pokrzyżować plany. – Przesunęła palec trochę wyżej, wciąż trzymając się tej samej strony drogi, tego samego obszaru. Informacja nie wydawała się szczególnie istotna, z drugiej strony – kto wie, co wydarzy się, gdy w powietrzu zaczną świszczeć promienie kolejnych zaklęć. – Homenum revelio poinformowało o bliskiej obecności pięciu czarodziejów. Trzech trzymało pozycje, dwóch poruszało się w przeciwnych kierunkach, wzdłuż traktu. Patrole. – Zastukała paznokciem o blat stołu, po kolei wskazując miejsca, w których powinni spodziewać się oporu. – Obezwładniliśmy wartownika, który samotnie pilnował tej części drogi, na północ. Później zabraliśmy go do leśniczówki, by dokonać przesłuchania. Potwierdził nasze pierwotne obserwacje, barykada nie jest obłożona żadnymi zaklęciami ochronnymi... – zawiesiła głos, pozwalając tej informacji wybrzmieć, zostać przetrawioną przez wszystkich zebranych w salonie czarodziejów. Z zaciekawieniem wzniosła wzrok na twarze rozmówców, zastanawiając się, czy dojrzy na ich twarzach niedowierzanie. – Podobno mieli z nimi jakieś problemy, czekają na oddelegowanie ze stolicy kogoś, kto zna się na rzeczy. Tak czy inaczej, dowiedzieliśmy się również o trzech kolejnych strażnikach rozstawionych wzdłuż przeszkody... Najpewniej tu i tu, by rozłożyć siły równomiernie na całej długości. – Wskazała na drugi koniec barykady, ten, który znajdował się po przeciwnej stronie traktu, który ginął wśród skąpanych w bieli drzew, a którego nie mogli w spokoju obejrzeć. – Podobno obiecany przez Ministerstwo transport zaopatrzenia jeszcze nie dotarł. To kolejna dobra informacja, mogą być osłabieni, nie musimy martwić się pułapkami... Trudno jednak określić, na ile silny będą stawiać opór. I czy ich dowódca, Leonard Fudge, postanowi walczyć do upadłego. – Umilkła, zastanawiając się, czy powinna coś jeszcze dodać, czy raczej poczekać na pytania pozostałych. – Nie mogliśmy przesłuchiwać go zbyt długo, by pozostali nie zauważyli jego zniknięcia. Odstawiliśmy go na miejsce, wyczyściliśmy pamięć – dopowiedziała jeszcze, gdyby pojawiła się wątpliwość. Liczyła na to, że Urien włączy się do rozmowy i dopowie to, czego jeszcze dowiedzieli się od Vernona.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Czasem lepiej po prostu było schować dumę w kieszeń i pokornie posłuchać kogoś innego. Zwykle nie miał z tym problemu, nawet jeśli taką postacią miała być kobieta. Dawno już nauczył się, że to nie płeć jest wyznacznikiem tego, co można, a czego nie. Wszelkie zasady zasłyszane za berbecia zanikały i szczerze powiedziawszy, jakoś nieszczególnie za nimi tęsknił, wręcz przeciwnie. Właśnie dzięki temu był skory przyjąć propozycję i nakazy ze strony Meave, która jako jedna z bardziej wychwalanych Wiedźmich Strażniczek za czasów świetności Ministerstwa, miała wystarczająco dużo autorytetu, żeby go przyćmić. Skupiony na zapamiętywaniu wszystkiego, aby przekazać do Wujowi Lordowi zapomniał nawet zdjąć swoje wierzchnie odzienie. Nie mieli przecież czasu, liczyła się każda minuta, bo przecież kto wie, czy właśnie nie nadjeżdżały posiłki ze strony Ministerstwa, o których wspominał Vernon?
Gestem głowy powitał wszystkich, nie próbując nawet zbyt dużo mówić. Należało się skupić na zadaniu, nie na tym, co powiedział Wuj Lord w trakcie wesela, ani tym bardziej tego, co się wydarzyło później i wcześniej i w ogóle cokolwiek nie dotyczyło tematu Elkstone, nie miało w rzeczywistości żadnego znaczenia. Musiał sobie to tak tłumaczyć, nie wiedział, jak inaczej zdołałby złapać wzrok Wuja Lorda. Fakt faktem obecność wujka Steviego, któremu posłał nawet lekki uśmiech, była pokrzepiająca, jednak przejęcie było widoczne w całej jego spiętej sylwetce. Musieli przekazać wieści. W miarę jak Meave rozwijała poszczególne kwestie, jego wzrok spoczął na Herbercie, który nie daj Merlinie, przez cały czas był wplątany w akcje, gdzie znajdował się również i on! To definitywnie było przeznaczenie, powinien go uświadomić o wszystkim? Wzrokiem szybko powrócił do mapy, po której Meave zaczęła wskazywać barykadę. Musiał się skupić, choć wydawało się, że Meave przekazała wszystkie informacje z tych najważniejszych.
- Vernon sprawiał wrażenie, jakby mało kto z Ministerstwa przejmował się ich losem, chociaż czas jest na naszą korzyść. - odezwał się w końcu, robiąc krok do przodu - Ukształtowanie terenu jest przeciętny. Las jest lekko pochylony w dół do głównej ścieżki, linia drzew jest w miarę równa przy końcu, dominują iglaki, chociaż nie brakuje mniejszych chaszczy, sama leśna ściółka przykryta jest śniegiem. Lecieliśmy tam na miotłach i oddalić się musieliśmy też po cichu, więc jakiekolwiek teleportacje byłyby niewskazane, żeby nie dać siebie na celownik. - dodał nieco od siebie, jakoś bardziej patrząc z perspektywy ewentualnych planów, które mieliby przygotowywać. Dopiero po chwili do niego dotarło, że Herbert z pewnością będzie również towarzyszył im przy ewentualnym starciu, bo inaczej po co odpowiedziałby na wezwanie Wuja Lorda? Czy poradzi sobie z takimi oprychami? Nie znał jego zdolności czarodziejskich, choć pamiętając je jeszcze sprzed Londynu, chyba nie powinien się, aż tak bardzo denerwować jego losem. Wiadome było, że Kieran i wujek Stevie potrafią sobie poradzić, inaczej nie dożyliby tylu lat i tego konkretnego roku! Lord Abbott był inną ligą, tak samo, jak Meave. Tylko co z Herbertem? Jego wzrok ani na sekundę nie uciekł w kierunku swojego nieświadomego towarzysza z Londynu, o którego zwyczajnie się martwił... na całe szczęście do każdego kłopotu znajdzie się rozwiązanie i rudzielec na takowe również wpadł.
Dopiero po chwili zorientował się, że przez jego ciało przeszedł dreszcz. Faktycznie na dworze było zimno, a oni wnieśli cały ten chłód do środka salonu bez żadnego pardonu.
Gestem głowy powitał wszystkich, nie próbując nawet zbyt dużo mówić. Należało się skupić na zadaniu, nie na tym, co powiedział Wuj Lord w trakcie wesela, ani tym bardziej tego, co się wydarzyło później i wcześniej i w ogóle cokolwiek nie dotyczyło tematu Elkstone, nie miało w rzeczywistości żadnego znaczenia. Musiał sobie to tak tłumaczyć, nie wiedział, jak inaczej zdołałby złapać wzrok Wuja Lorda. Fakt faktem obecność wujka Steviego, któremu posłał nawet lekki uśmiech, była pokrzepiająca, jednak przejęcie było widoczne w całej jego spiętej sylwetce. Musieli przekazać wieści. W miarę jak Meave rozwijała poszczególne kwestie, jego wzrok spoczął na Herbercie, który nie daj Merlinie, przez cały czas był wplątany w akcje, gdzie znajdował się również i on! To definitywnie było przeznaczenie, powinien go uświadomić o wszystkim? Wzrokiem szybko powrócił do mapy, po której Meave zaczęła wskazywać barykadę. Musiał się skupić, choć wydawało się, że Meave przekazała wszystkie informacje z tych najważniejszych.
- Vernon sprawiał wrażenie, jakby mało kto z Ministerstwa przejmował się ich losem, chociaż czas jest na naszą korzyść. - odezwał się w końcu, robiąc krok do przodu - Ukształtowanie terenu jest przeciętny. Las jest lekko pochylony w dół do głównej ścieżki, linia drzew jest w miarę równa przy końcu, dominują iglaki, chociaż nie brakuje mniejszych chaszczy, sama leśna ściółka przykryta jest śniegiem. Lecieliśmy tam na miotłach i oddalić się musieliśmy też po cichu, więc jakiekolwiek teleportacje byłyby niewskazane, żeby nie dać siebie na celownik. - dodał nieco od siebie, jakoś bardziej patrząc z perspektywy ewentualnych planów, które mieliby przygotowywać. Dopiero po chwili do niego dotarło, że Herbert z pewnością będzie również towarzyszył im przy ewentualnym starciu, bo inaczej po co odpowiedziałby na wezwanie Wuja Lorda? Czy poradzi sobie z takimi oprychami? Nie znał jego zdolności czarodziejskich, choć pamiętając je jeszcze sprzed Londynu, chyba nie powinien się, aż tak bardzo denerwować jego losem. Wiadome było, że Kieran i wujek Stevie potrafią sobie poradzić, inaczej nie dożyliby tylu lat i tego konkretnego roku! Lord Abbott był inną ligą, tak samo, jak Meave. Tylko co z Herbertem? Jego wzrok ani na sekundę nie uciekł w kierunku swojego nieświadomego towarzysza z Londynu, o którego zwyczajnie się martwił... na całe szczęście do każdego kłopotu znajdzie się rozwiązanie i rudzielec na takowe również wpadł.
Dopiero po chwili zorientował się, że przez jego ciało przeszedł dreszcz. Faktycznie na dworze było zimno, a oni wnieśli cały ten chłód do środka salonu bez żadnego pardonu.
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Odpowiedź na wezwanie lord Abbotta była czymś oczywistym, zwłaszcza po tym jak mężczyźni przyznali jeden przed drugim jakie mają poglądy, a tym bardziej gdy Justine oficjalnie przyjęła Herberta w szeregi Zakonu. Nie był kimś ważnym ani znaczącym, ale dzięki wsparciu członków tej organizacji mógł działać i zrobić coś więcej niż w misjach samodzielnych, z czego chętnie korzystał. Wyszedł z domu odprowadzany uśmiechem matki i milczącym spojrzeniem brata, który głowił się nad zarazą niszczącą plony. Każdy z nich miał inne zadanie do wykonania w czasie tej wojny i to młodszy Grey częściej się narażał; taka była jego natura.
Zbliżając się do siedziby lorda Abbotta nie wiedział kogo spotka w środku, czarodziej wspomniał jedynie o zaufanych osobach, a w ich dobór sam Grey nie mógł wątpić. Przez chwilę czuł się jakby szedł do pracy, w końcu został zatrudniony jako ogrodnik rodu Abbott spędzając godziny w ich szklarni gdzie zajmował się na przemian ogrodem warzywnym i hodowaniem egzotycznych okazów do części, którą bardzo chciała posiadać młoda lady Abbott. Na miejscu dowiedział się, że wraz z nim w akcji bierze udział Beckett oraz Reinhart, wyjadacze jakich mało, przy nich czuł się niczym żółtodziób, który powinien się przyglądać jak starsi doświadczeniem i stażem prowadzą wojnę. Miał zamiar z tego korzystać pełnymi garściami bo chciał być lepszy, musiał być lepszy by ochronić tych, na których mu zależało.
Dlatego też siedział w salonie u lorda Abbotta roztrząsając różne opcje i możliwości, deliberując nad taktykami czy możliwościami jakie mogli wykorzystać, aż w końcu zjawili się zwiadowcy. Skupił się na słuchaniu słów kobiety, która stoją przy mapie dokładnie im przedstawiała sytuację. Starał się wyłapać wszystko co mówiła, ale nie uszło jego uwadze, że spojrzała na niego samego niepewnie i trochę z niechęcią. Nie mając pojęcia z czego to wynika uznał, że nie będzie teraz zaprzątał tym sobie głowy, mieli ważniejsze sprawy. Dostrzegł też, że rudowłosy mężczyzna przygląda mu się zbyt intensywnie zaczął się zastanawiać czy go zna i skąd bądź też czy przypadkiem mu nie przyłożył w jakiejś bójce w Parszywym.
Opuszczona leśniczówka mogła okazać się niezłym punktem strategicznym, ale na razie nic nie mówił pozwalając kobiecie skończyć. Informacja o tym, że barykada nie ma obłożeń sprawiła, zgodnie z założeniami Maeve, uniesienie brwi u Greya w niemym zdumieniu. Zaraz jednak okazało, że ta sytuacja może się zmienić jeżeli ich wróg otrzyma wsparcie.
-Ośmiu - Mruknął Herbert patrząc na mapę gdzie była im wskazywana pozycja wroga. -Leśniczówka może okazać się dobrym punktem strategicznym. - Podniósł spojrzenie na trójkę mężczyzn, z którymi wcześniej rozważali wszelkie możliwości.-Zimowa pora akurat może nie działać na naszą korzyść jeśli chodzi o ukrycie, ale skoro nie otrzymali zapasów, to właśnie ten fakt już działa. Tak samo jak element zaskoczenia, który może dać nam przewagę. - Potarł dłonią kark, jak zawsze gdy się nad czymś zastanawiał. -Pytanie czy bardziej dywersja czy atak z zaskoczenia.
Tutaj jednak liczył, że reszta się wypowie, ponieważ mieli większe doświadczenie, które teraz właśnie było bardzo potrzebne, przy planowaniu ich kroków.
Zbliżając się do siedziby lorda Abbotta nie wiedział kogo spotka w środku, czarodziej wspomniał jedynie o zaufanych osobach, a w ich dobór sam Grey nie mógł wątpić. Przez chwilę czuł się jakby szedł do pracy, w końcu został zatrudniony jako ogrodnik rodu Abbott spędzając godziny w ich szklarni gdzie zajmował się na przemian ogrodem warzywnym i hodowaniem egzotycznych okazów do części, którą bardzo chciała posiadać młoda lady Abbott. Na miejscu dowiedział się, że wraz z nim w akcji bierze udział Beckett oraz Reinhart, wyjadacze jakich mało, przy nich czuł się niczym żółtodziób, który powinien się przyglądać jak starsi doświadczeniem i stażem prowadzą wojnę. Miał zamiar z tego korzystać pełnymi garściami bo chciał być lepszy, musiał być lepszy by ochronić tych, na których mu zależało.
Dlatego też siedział w salonie u lorda Abbotta roztrząsając różne opcje i możliwości, deliberując nad taktykami czy możliwościami jakie mogli wykorzystać, aż w końcu zjawili się zwiadowcy. Skupił się na słuchaniu słów kobiety, która stoją przy mapie dokładnie im przedstawiała sytuację. Starał się wyłapać wszystko co mówiła, ale nie uszło jego uwadze, że spojrzała na niego samego niepewnie i trochę z niechęcią. Nie mając pojęcia z czego to wynika uznał, że nie będzie teraz zaprzątał tym sobie głowy, mieli ważniejsze sprawy. Dostrzegł też, że rudowłosy mężczyzna przygląda mu się zbyt intensywnie zaczął się zastanawiać czy go zna i skąd bądź też czy przypadkiem mu nie przyłożył w jakiejś bójce w Parszywym.
Opuszczona leśniczówka mogła okazać się niezłym punktem strategicznym, ale na razie nic nie mówił pozwalając kobiecie skończyć. Informacja o tym, że barykada nie ma obłożeń sprawiła, zgodnie z założeniami Maeve, uniesienie brwi u Greya w niemym zdumieniu. Zaraz jednak okazało, że ta sytuacja może się zmienić jeżeli ich wróg otrzyma wsparcie.
-Ośmiu - Mruknął Herbert patrząc na mapę gdzie była im wskazywana pozycja wroga. -Leśniczówka może okazać się dobrym punktem strategicznym. - Podniósł spojrzenie na trójkę mężczyzn, z którymi wcześniej rozważali wszelkie możliwości.-Zimowa pora akurat może nie działać na naszą korzyść jeśli chodzi o ukrycie, ale skoro nie otrzymali zapasów, to właśnie ten fakt już działa. Tak samo jak element zaskoczenia, który może dać nam przewagę. - Potarł dłonią kark, jak zawsze gdy się nad czymś zastanawiał. -Pytanie czy bardziej dywersja czy atak z zaskoczenia.
Tutaj jednak liczył, że reszta się wypowie, ponieważ mieli większe doświadczenie, które teraz właśnie było bardzo potrzebne, przy planowaniu ich kroków.
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie było wątpliwości, że na prośbę pana Abbotta, lorda nad tymi ziemiami, odpowie od razu. Właściwie już w trakcie czytania listu ruszył do przedsionka domu, aby ubrać buty i płaszcz, gotowy ruszyć w wojnę, skoro tego wymagała sytuacja, ale w porę zorientował się, że zaproszony został na następny dzień rano. Przygotowanie do spotkania nie trwało długo, bo i nie był pewien, w jaki sposób jego pomoc jest wymagana, a także co jest od niego oczekiwane. Witając się z gospodarzem, a potem z młodym panem Greyem i starym przyjacielem Kieranem, przysłuchiwał się temu, co miał do powiedzenia główny dowodzący na tym spotkaniu. Dopiero gdy w drzwiach salonu zjawiła się panna Clearwater i Urien, odetchnął nieco. Ponownie zadowolony, że widzi przyszywanego bratanka, a jednak będącego mu właściwie jak syn, uścisnął dłonie ich obydwojgu, nieco dłużej wzrok zatrzymując na oczach rudego chłopaka, upewniając się, że wszystko z nimi w porządku. Prawdziwa narada, jaką przyszło tu im dziś prowadzić, nie była dla niego chlebem powszednim, z pewnością znacznie lepiej radził sobie w tym Rineheart. Potrafił liczyć i planować, bazując na tym, co mówiły do niego liczby, ale nie czyniło to z Becketta stratega wojennego. Ekspertem był jednak w temacie świstoklików, jakie według Romulusa miały okazać się szalenie przydatne. Informację jakoby blokada nie była obłożona zaklęciami obronnymi, przyjął z lekkim niepokojem, wydawało się to być wręcz niemożliwe, patrząc na to jak według Maeve i Uriena wyglądała sytuacja. O ile temat transmutacji był mu jednak szczególnie bliski, tak kwestia zaklęć defensywnych wciąż pozostawała w sferze nauki, nawet pomimo wielu długich wiosen na koncie. - Jeśli nie jest obłożona zaklęciami, to co tak naprawdę ich chroni? - spytał, kierując te słowa bezpośrednio do Maeve, nieco nawet marszcząc brwi z niepokojem. Plany typowo taktyczne zostawił dla innych, sam rozmyślając na temat zaopatrzenia i ewentualnego transportu mugoli z nieprzyjaznych ziem, wsłuchując się w opowieści o ukształtowaniu terenu. - Świstoklik zadziała w sytuacji zagrożenia, tak więc transport nimi nie będzie stanowić problemu - okulary ściągnął z nosa, przecierając suchymi palcami zmęczone już oczy, aby nieco lepiej skupić myśli. - Macie wiadomości na temat tego ile osób mogą tam przetrzymywać? Muszę zabrać odpowiednią ilość owych - dopytał wpatrując się w pannę Clearwater i Weasleya. Jeśli mieli deportować stamtąd tych wszystkich ludzi, potrzebowali też czasu i pewności, że nie zabierze się z nimi nikt niepowołany. Gdy pytanie na temat taktyki ataku padło, sam spojrzał w stronę Kierana, w końcu szef biura autorów miał na ten temat znacznie większe pojęcie, niż przeciętny twórca świstoklików. - Jestem w stanie, jeśli oczywiście Merlin będzie po naszej stronie..., zająć się ukształtowaniem terenu, zamknąć ich w pułapkę. Są zaklęcia transmutacyjne, które sobie z tym poradzą - nie miał zamiaru dyktować planów, a co najwyżej przedstawić wątpliwości, często zapominane na polu bitwy, która prawdopodobnie była tuż przed nimi.
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Znalezienie się w obszernym i jasnym pomieszczeniu sprawiło, że zmrużył oczy z lekka podejrzliwie, jakby obawiając się, że cała ta elegancja przeistoczy się zaraz w najgorszą z możliwych pułapek. Lub zwyczajnie był przewrażliwiony, bo nie za często miał okazję bywać w szlacheckich siedzibach, do takich to pasował jak pięść do nosa. Potrafił jednak odsunąć od siebie estetyczne doznania i skupić na konkretach. Już z listu dowiedział się w czym tkwi sedno całego problemu, musieli uporać się ze szmalcownikami i nałożoną przez nich blokadą na granicy dwóch hrabstw. Ich obowiązkiem było udzielić pomocy tym, którzy jej potrzebują i którzy na nią zasługują. Rzecz jasna moralne rozterki też musiały zejść na dalszy plan, wszak wizja walki była coraz bardziej klarowna. Jak zaplanować atak? Jak zabezpieczyć się przed ewentualną odpowiedzią ze strony przeciwników? Czy posługują się biegle czarną magią?
Łatwo można było odnieść wrażenie, że rozłożona na stole mapa znajdowała się w centrum toczonej dyskusji. Odnaleźć na niej można było cenne wskazówki, mogła stać się nawet najważniejszym wyznacznikiem do dalszych działań, jeśli tylko do naniesionych na płótno w odpowiednich miejscach symboli uda się przyporządkować najnowsze informacje ze zwiadu. Liczba przeciwników, ilość pułapek, nawet najmniejszy szczegół mógł mieć znaczenie, choć tak naprawdę powinni szykować się na najgorsze, o tym Kieran był akurat przekonany. Lord Abbott miał głowę na karku, zależało mu na zachowaniu porządku, na wskroś wypełniony silnym poczuciem sprawiedliwości. To on zwołał to zgromadzenie i zaprosił do współpracy również Becketta, co sam Kieran uznał za słusznych ruch. Od początku wiadomym było, że mogą mieć styczność z niego bardziej magią, a kto lepiej zrozumie istotę takowej niż znakomity numerolog? Pan Grey także chciał działać, a to było cholernie ważne, tak samo jak zaufanie ze strony lorda.
Piwne spojrzenie raz jeszcze skupiło się na długiej linii idącej od zalesionego terenu do otwartej przestrzeni. Tylko na chwilę oderwał wzrok, gdy w pokoju pojawiła się dwójka odpowiadająca za rekonesans. Krótkim skinieniem głowy powitał ich, a potem uważnie słuchał raportu, przyglądając się ruchom kobiecego palca na mapie. Patrole w stałych punktach i wzdłuż bariery, czyli nie mieli do czynienia z partaczami. Ale byli osłabieni, od jakiegoś czasu pozostawieni sami sobie, lecz wsparcie w końcu mogło nadejść.
– Lepiej nie zdradzać się od razu z własną pozycją. Teleportowanie się dalej i wyruszenie od strony lasu pozwoli nam zachować dyskrecję – stwierdził spokojnie, palcem wskazując zalesiony teren na mapie. – Dobrze dla nas, że pozostają rozbici, dzięki temu nie zyskają nad nami przewagi liczebnej, choć jest ich więcej. Sami przy takim rozstawieniu wroga możemy się podzielić na dwie grupy. Możemy najpierw uporać się z dwójką patrolującą wzdłuż barykady, bo oni pierwsi zorientują się, że coś jest nie tak. Równocześnie zacząć stopniową eliminację od jednej strony barykady i przesuwać się do drugiej, przejmować te kolejne stałe punkty obserwacji. Patrole na blokadzie wydają się być szeroko rozstawione, więc jeśli nie narobimy rabanu, ta sztuka może się nam udać. Póki nie zbiją się w jedną kupę, wykonanie zadania jest całkiem realne.
Spoglądał po twarzach obecnych w wystawnym salonie, na dłużej skupiając je na obliczu wiedźmiej strażniczki, potem jeszcze na tym należącym do Weasleya. To była najlepsza chwila, aby wnieść własne propozycje, wytknąć mu też błędy w rozumowaniu.
Bardzo przepraszam za zwłokę, kocham Was, życie i świat.
Łatwo można było odnieść wrażenie, że rozłożona na stole mapa znajdowała się w centrum toczonej dyskusji. Odnaleźć na niej można było cenne wskazówki, mogła stać się nawet najważniejszym wyznacznikiem do dalszych działań, jeśli tylko do naniesionych na płótno w odpowiednich miejscach symboli uda się przyporządkować najnowsze informacje ze zwiadu. Liczba przeciwników, ilość pułapek, nawet najmniejszy szczegół mógł mieć znaczenie, choć tak naprawdę powinni szykować się na najgorsze, o tym Kieran był akurat przekonany. Lord Abbott miał głowę na karku, zależało mu na zachowaniu porządku, na wskroś wypełniony silnym poczuciem sprawiedliwości. To on zwołał to zgromadzenie i zaprosił do współpracy również Becketta, co sam Kieran uznał za słusznych ruch. Od początku wiadomym było, że mogą mieć styczność z niego bardziej magią, a kto lepiej zrozumie istotę takowej niż znakomity numerolog? Pan Grey także chciał działać, a to było cholernie ważne, tak samo jak zaufanie ze strony lorda.
Piwne spojrzenie raz jeszcze skupiło się na długiej linii idącej od zalesionego terenu do otwartej przestrzeni. Tylko na chwilę oderwał wzrok, gdy w pokoju pojawiła się dwójka odpowiadająca za rekonesans. Krótkim skinieniem głowy powitał ich, a potem uważnie słuchał raportu, przyglądając się ruchom kobiecego palca na mapie. Patrole w stałych punktach i wzdłuż bariery, czyli nie mieli do czynienia z partaczami. Ale byli osłabieni, od jakiegoś czasu pozostawieni sami sobie, lecz wsparcie w końcu mogło nadejść.
– Lepiej nie zdradzać się od razu z własną pozycją. Teleportowanie się dalej i wyruszenie od strony lasu pozwoli nam zachować dyskrecję – stwierdził spokojnie, palcem wskazując zalesiony teren na mapie. – Dobrze dla nas, że pozostają rozbici, dzięki temu nie zyskają nad nami przewagi liczebnej, choć jest ich więcej. Sami przy takim rozstawieniu wroga możemy się podzielić na dwie grupy. Możemy najpierw uporać się z dwójką patrolującą wzdłuż barykady, bo oni pierwsi zorientują się, że coś jest nie tak. Równocześnie zacząć stopniową eliminację od jednej strony barykady i przesuwać się do drugiej, przejmować te kolejne stałe punkty obserwacji. Patrole na blokadzie wydają się być szeroko rozstawione, więc jeśli nie narobimy rabanu, ta sztuka może się nam udać. Póki nie zbiją się w jedną kupę, wykonanie zadania jest całkiem realne.
Spoglądał po twarzach obecnych w wystawnym salonie, na dłużej skupiając je na obliczu wiedźmiej strażniczki, potem jeszcze na tym należącym do Weasleya. To była najlepsza chwila, aby wnieść własne propozycje, wytknąć mu też błędy w rozumowaniu.
Bardzo przepraszam za zwłokę, kocham Was, życie i świat.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Im więcej osób decydowało się na dołączenie do szeregów Zakonu tym więcej działań podejmowali. Wszystko tyczyło się doświadczenia i śmiałych działań wroga. Każde takie działanie powodowało w ludziach niechęć do systemu i opozycyjnie chęć do działania. Czarodzieje nie bali się już własnej magii, decydowali się na działania, bo bierność finalnie wcale im nie pomogła. I choć mogłoby się zdawać, że w otoczeniu coraz więcej ludzi budzi się do życia, to wciąż było ich za mało. Lucinda przez ostatnie miesiące nie zajmowała się niczym innym jak wojną. Niczego nie planowała, nie zajmowała sobie sztucznie czasu, bo wiedziała, że zawsze znajdzie się coś do zrobienia. Znajdzie się ktoś w potrzebie, ktoś komu będzie mogła pomóc. Od wyjazdu Marceli blondynka nie skupiała się na aspektach domowych. Te przestały dla niej mieć już znaczenie w końcu znów była sama. Dlatego tak łatwo przychodziło jej skupienie się na tym co aktualnie się dzieje. Łatwiej było jej odpowiedzieć na każde wezwanie, bo przecież… była sama.
Lucinda zjawiła się w domu Lorda Abbotta jeszcze zanim Maeve z Weasleyem wrócili ze zwiadu. Wysłuchała wszelkich planów, założeń całego przedsięwzięcia, ale wolała się nie wypowiadać zanim nie będą mieć całego obrazu sytuacji. Może się przecież okazać, że wszelkie plany trafi szlag jeżeli grupa szmalcowników przewyższy ich możliwości bitewne. Nie chodziło o to, że nie wierzyła, że im się uda. Wiedząc kto będzie brał udział w tym starciu nie miała wątpliwości co do ich przygotowania. Nauczyła się jednak minimalizować szkody. Czasami ryzyka nie należało podejmować.
Blondynka wsłuchała się w informacje, które przekazali zwiadowcy. Na chwile utkwiła wzrok w przyjaciółce upewniając się, że wszystko z nią w porządku. Znów nie widziały się od tygodni. Czasami przerażał ją fakt jak bardzo wojna przesłaniała im inne sfery funkcjonowania. Do myślenia dały jej również słowa Rinehearta. Dla niej podzielenie się na grupy również było odpowiednie. Tam gdzie był chaos zawsze działy się rzeczy, nad którymi nie można było zapanować. – Też uważam, że powinniśmy się rozdzielić. Jeśli uderzymy z kilku miejsc jednocześnie będziemy mieć pewność, że nie zostaniemy zaskoczeni dodatkowymi posiłkami. Już na samym początku zyskamy element zaskoczenia i może zakończymy to szybciej niż nam się wydaje. – dziś była optymistką. Wiedziała, że to wszystko jedynie tak barwnie brzmi, bo magia bywała kapryśna i czasem jedno zaklęcie mogło zadecydować o losie całej misji. Ona była gotowa i widziała w tym najlepsze na ten moment rozwiązanie.
Lucinda zjawiła się w domu Lorda Abbotta jeszcze zanim Maeve z Weasleyem wrócili ze zwiadu. Wysłuchała wszelkich planów, założeń całego przedsięwzięcia, ale wolała się nie wypowiadać zanim nie będą mieć całego obrazu sytuacji. Może się przecież okazać, że wszelkie plany trafi szlag jeżeli grupa szmalcowników przewyższy ich możliwości bitewne. Nie chodziło o to, że nie wierzyła, że im się uda. Wiedząc kto będzie brał udział w tym starciu nie miała wątpliwości co do ich przygotowania. Nauczyła się jednak minimalizować szkody. Czasami ryzyka nie należało podejmować.
Blondynka wsłuchała się w informacje, które przekazali zwiadowcy. Na chwile utkwiła wzrok w przyjaciółce upewniając się, że wszystko z nią w porządku. Znów nie widziały się od tygodni. Czasami przerażał ją fakt jak bardzo wojna przesłaniała im inne sfery funkcjonowania. Do myślenia dały jej również słowa Rinehearta. Dla niej podzielenie się na grupy również było odpowiednie. Tam gdzie był chaos zawsze działy się rzeczy, nad którymi nie można było zapanować. – Też uważam, że powinniśmy się rozdzielić. Jeśli uderzymy z kilku miejsc jednocześnie będziemy mieć pewność, że nie zostaniemy zaskoczeni dodatkowymi posiłkami. Już na samym początku zyskamy element zaskoczenia i może zakończymy to szybciej niż nam się wydaje. – dziś była optymistką. Wiedziała, że to wszystko jedynie tak barwnie brzmi, bo magia bywała kapryśna i czasem jedno zaklęcie mogło zadecydować o losie całej misji. Ona była gotowa i widziała w tym najlepsze na ten moment rozwiązanie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
10 V 1958
Przelewam pomysł przez pomysł, wciąż natrafiając na nowy, a potem go mieląc – scenariuszy jest wiele, jeden głupszy od drugiego, utkane z mojej nieuwagi i wstydu, który teraz muszę zjeść.
Chyba nigdy nie radziłam sobie w takich sytuacjach – musem przyznania się do błędu, ale prawdziwa zagwozdka zaczyna się dalej, kiedy trzeba wszystko wytłumaczyć, odkręcić i naprawić. Chciałabym machnąć na to ręką, zignorować, udawać, że nic się nie stało i pozwolić sobie na słodycz beztroski, ale zamiast tego wciąż wspominam szybko nakreślone listy, zupełnie idiotyczne zapewne i pełne niezrozumienia.
To jeszcze nie porażka, to zwyczajna pomyłka, najprostsza i bez niczego specjalnego – dlaczego więc czuję się tak dziwacznie, w końcu docierając na miejsce?
Chyba nigdy tutaj nie byłam, choć opowieści i wyobrażenia robią swoje, kiedy staje się oko w oko z tego rodzaju miejscem; bliżej mu do opisów z książek czy własnych wymysłów i snów. Zastanawia mnie ile w Dunster Castle jest łazienek, a ile sypialni – tyle samo, czy może jedne górują nad drugimi?
Z głupiutkich rozważań nad zupełnie trywialnymi błahostkami wybija mnie moment przekroczenia progu; ktoś wita mnie w drzwiach i zaprasza do środka, a ja, mamrocząc proste powitanie próbuję wgramolić się wewnątrz – nie jest to specjalnie trudne, gdy ma się niewiele wzrostu, a witryna pomieściłaby kilka moich sylwetek, ale i to robię mało zgrabnie, wciąż trzymając wzrok w dole.
Obcowanie z arystokracją to jedno, bycie w ich domu to drugie.
Czuję się zdecydowanie jak intruz, ściskając pasek torby, która automatycznie wydaje mi się w tym momencie zbyt znoszona i zwyczajna, w kontraście z estetyką dużych powierzchni i łagodnego światła.
Powtarzam sobie, że moja wizyta była zapowiedziana – zapowiedziana i planowana, choć teraz czuję przyspieszone bicie serca, nie wiedząc tak naprawdę czego się spodziewać. Czego się spodziewać, co mówić, jak się tłumaczyć; wysyłanie zamówienia w złe miejsce potrafi być bardziej kłopotliwe, niż się spodziewałam.
Jest mi polecone zaczekać w salonie – na Rhennarda lub kogoś z jego rodziny, nie jestem pewna, nie usłyszałam, zbyt zajęta powstrzymywaniem się od skubania skórki przy paznokciu małego palca lewej dłoni.
Źle zaadresowana paczka, obraz trafiający nie do tego, kto go zamówił – nie potrafię uwierzyć, że z tak przyziemnej głupoty potrafię zrobić apogeum własnego zdenerwowania.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź