Allison Margot Avery
Nazwisko matki: Avery
Miejsce zamieszkania: Shropshire, Anglia
Czystość krwi: Czysta, szlachetna
Waga: 51 kg
Kolor włosów: Jasny blond
Kolor oczu: Zielono-niebieskie
12 1/2 cala, buk, łuska Kappy, rękojeść pokryta runami układającymi się w dewizę rodu Averych
Slytherin
Modrosójka błękitna
Starszego brata krzywdzącego jej najbliższych - bliźniaka, przyjaciół, Sylvaina, ojca.
Deszczem, miksturą otępienia, orientalnymi przyprawami, sylvainowymi perfumami
Ją z najbliższymi osobami, bez Samaela grożącego ich szczęśliwej przyszłości.
Eliksiry, zielarstwo, śpiew, muzyka, studiowanie czarnomagicznych woluminów, pochłanianie powieści.
Quidditch? Nie. Sorenowi!
Jazda konna, taniec, magiczne polo
Muzyki klasycznej, jazzu
Nastya Kusakina
Moje życie nie jest historią o szczęśliwym dzieciństwie pełnym rodzicielskiej troski i miłości, choć takie mogło się wydawać; nie jest historią o spokojnym dorastaniu, zauroczeniach i złamanych sercach; nie jest także historią o bogactwie, drogocennych sukniach i przepychu salonów. Moje życie stanowiło pasmo misternie uplecionych kłamstw, którymi otaczali mnie najbliżsi. Wszystko to czego doświadczałam, było tylko iluzją, która prysła niczym mydlana bańka kilka lat temu. Nie pozostało po niej nic oprócz pogardy i obrzydzenia do rodu, z którego się wywodzę.
Małżeństwo Laidan Avery z dalekim kuzynem Reaganem Averym było pospolitą aranżacją, na którą moda utrzymuje się wśród rodów wiernych idei czystej krwi. Dziś wiem, że razem z bratem nie byliśmy długo wyczekiwanymi dziećmi, na pewno nie przez naszą matkę. Zresztą nigdy nie odczuliśmy matczynej miłości, którą otrzymywał tylko nasz starszy brat, Samael. Druga ciąża już od początku była zagrożona przez osłabiony organizm kobiety, która w sekrecie pozbywała się każdego dziecka spłodzonego ze swoim małżonkiem, nie przebierając przy tym w środkach i eliksirach poronnych. Zapewne błogosławiony stan musiał przynieść jej wiele cierpienia powodowanego nie tylko porannymi mdłościami i niekontrolowanymi zmianami humoru – przy nas nie zobaczyła czerwonej plamy krwi wsiąkającej w drogocenną pościel. Dlaczego? Może organizm uodpornił się na wszystkie próby usunięcia niechcianych dzieci? Może to zemsta przeznaczenia za wszystkie niewinne żywota? Los bywa przewrotny; wśród wrzasków i wołania o pomstę do nieba na świat przyszło nie jedno, a dwójka noworodków. Bliźniaki. U progu lat 20. wciąż stanowiły niezwykłe wydarzenie, dzieci silnie związane z magią – nie bez powodu, nawet w kulturze mugolskiej, nazywano ich kuzynostwem jednorożca czy braćmi elfów. Od zawsze czułam się wyjątkowa, nie tylko dzięki wychowaniu wszczepionemu przez naszego ojca.
Poza incydentem w postaci nieudanej próby skrócenia mojego żywota, nim jeszcze dobrze się rozpoczęło, reszta dzieciństwa, na pierwszy rzut oka, była przepełniona szczęściem, całkowicie niewinna – dokładnie taka, jaka powinna być. Ojciec wkładał dużo wysiłku w moje wychowanie, jako jedyna córka stałam się jego oczkiem w głowie. Obdarowywał mnie najdroższymi prezentami, czytał magiczne baśnie na dobranoc, a poza ojcowską czułością dbał o naukę wszystkiego – często korzystając z pomocy guwernantek – co winna umieć dobrze urodzona dziewczyna, której życiowym celem miało być poślubienie mężczyzny wybranego przez rodziców i znaczące poszerzenie dziedzictwa rodu… A szczególnie sprawowanej władzy. Ród Averych od wieków nie baczył na przyjazne stosunki, stąd małżeństwa często aranżowano pomiędzy kuzynostwem, lecz moje przeznaczenie zaplanowali inaczej – wydanie z pokaźnym posagiem przyniosłoby więcej korzyści. Liczyła się tylko potęga. Gdy weszłam w odpowiedni wiek, skupili się na nauce jeździectwa, tańcu, literaturze, geografii, teorii magii, prawidłowej dykcji i umiejętności wysławiania się, a przede wszystkim naciskali na edukację manier, które miały uczynić ze mnie nie kurę domową, a perfekcyjną damę, która potrafi odnaleźć się w każdej sytuacji. Większość tych nauk chętnie pobierałam, choć wykazywałam się niezwykłą opornością przy studiowaniu historii rodów, wobec czego spędzałam długie godziny nad książkami, dopóki bez omyłki wymieniłam punkty historii, rozpoznawałam twarze na magicznych fotografiach. Ucieczką od książek była gra na fortepianie, a także tworzenie własnych melodii w wieku późniejszym. Zawsze byłam tym dzieckiem o bardziej artystycznej duszy, którą najwyraźniej odziedziczyłam po matce, czym doprowadzałam ją jeszcze bardziej do szwedzkiej pasji. Podjęłam się nauki śpiewu, dzięki zachętom ojca, który już w mym młodym głosiku słyszał niezwykłą barwę i czystość, nad którą warto było pracować. Dzięki swoim umiejętnościom i zachowaniu, czarownej barwie głosu miałam bez problemu olśniewać młodych szlachciców na salonach, którzy mieli wręcz zabijać się o moją rękę. Muszę przyznać, że część wyszła idealnie, moje obycie okazało się niezwykle przydatne w późniejszych latach. Jednak nie wszystko jest takie, jak początkowo się zakłada.
Od wczesnego dzieciństwa byłam nierozłączna ze swoim bratem, z którym poznawałam świat. Razem stanowiliśmy dziki żywioł – pożar, którego opanować się nie da. To ja zachęcałam zawsze cichego Sorena do niekoniecznie bezpiecznych eskapad. Ganialiśmy koty i magiczne zwierzęta, szaleliśmy na wybrzeżu, stworzyliśmy własną kryjówkę w pobliskim lesie, zamieszkanym przez trolle. W tym okresie, co całkowicie nie przystawało młodej damie, niejednokrotnie zdobyłam całą kolekcję siniaków, zadrapań, rozcięć, a także poważniejszych ran. Wszelkie interwencje ojca, a nawet starszego brata, nie przynosiły najmniejszego rezultatu. Moja młodość nie została zakłócona nawet przez mugolskie spory. Pomimo, że Europa w zaskakująco szybkim tempie odczuła piętno bitew zarówno niemagicznych, jak i czarodziejskich, nasza posiadłość, ukryta przed widokiem mugoli, stanowiła azyl przed zrzucanymi bombami, brutalnością żołnierzy, natomiast silne zaklęcia chroniły przed zwolennikami popierającymi działania Grindelwalda. Wtedy niewiele rozumiałam – konflikt zbrojny stanowił tylko jedno z tysięcy słów mających swoją definicję w słowniku. Jeszcze lepszym schronieniem przed wojenną zawieruchą okazały się mury Hogwartu, do którego trafiłam wraz z Sorenem jesienią 1941 roku. Nawet podział na domy nie był w stanie nas rozdzielić, tiara jednomyślnie wysłała nas do Slytherinu. Widywano nas zawsze razem, nieważne czy to na dziedzińcu, na błoniach, w Wielkiej Sali czy w Pokoju Wspólnym. Ponownie stałam się motywatorem Sorena do nawiązywania kontaktów z innymi ludźmi – za życiowy cel postawiłam sobie przełamanie jego wycofania. Pomimo szlacheckiego nazwiska, nigdy nikogo nie tępiłam ze wzgląd na krew, lecz nie prowokowałam także kontaktu ze szlamami, do których, jeśli musiałam, zwracałam się ze względną obojętnością, skrywając prawdziwe uczucia za maską ogłady. Gdyby nie nazwisko i lśniące szaty, które przywdziewałam po zdjęciu mundurka, nikt nie przypisałby mi arystokratycznego pochodzenia, wokół którego krążyły nie wszystkim znane legendy o śmierci wielu mugoli. Nie liczyła się dla mnie władza; byłam zbyt radosna, przez co strach był ostatnia rzeczą, jaką mogłam wywoływać w ludziach. Zawsze coś nuciłam pod nosem, a głos miałam z rangi tych niespotykanych, z zapałem ćwiczonych od najmłodszych lat - najpierw w formie zabawy, później regularnie, pod okiem najlepszych nauczycielek, lecz wciąż hobbistycznie; życie ze śpiewu nigdy nie wydawało mi się tym, czemu chcę się całkowicie poświęcić, nawet wtedy nim odnalazłam eliksiry. Do szkolnego chóru nie dołączyłam - pomimo lat praktyki nad swoim głosem, trema potrafiła mnie zgubić; czymś niezwykle dziwnym wydawało mi się dzielenie się swoją prywatnością z całym Hogwartem. Choć nie angażowałam się w życie artystyczne szkoły, nie latałam na miotle - panicznie bałam się tego kija, z zaszokowaniem patrząc na swojego bliźniaka, który czuł się na nim lepiej niż ryba w wodzie - ani w utrzymywanie porządku jako prefekt, to wszędzie było mnie pełno, każdy wiedział o jaką dziewczynę chodzi, nie tylko dzięki niezwykle jasnemu kolorowi moich włosów. Liczenie trytonów w jeziorze? Nocne eskapady? A może Zakazany Las, by zobaczyć jednorożce? Jasne! Ale mówię ci, że tam żyją trolle!
Mimo swojej odmienności, ojciec kochał mnie ponad wszystko, nie próbował mnie zmieniać. Tę szalę równoważyły pogardliwe spojrzenia, które otrzymywałam od starszego brata już od najmłodszych lat. Z czasem do nich przywykłam, lecz początkowo każde jedno podłamywało mnie na wiele godzin, a drobne dokuczliwości, jakie często widywane są wśród rodzeństwa o sporej różnicy wieku, szybko zmieniły się w zwykłą brutalność. Choć ranił mnie, nigdy nie płakałam, nie krzyczałam, nie chciałam dać mu tej satysfakcji. Tymczasem zwyczajowe pociągnięcia za warkocze przybrały formę w pełni celowych, jak najmocniejszych szarpnięć… Kilka razy Sam zwichnął mi nadgarstek, popychał, a ja niszczyłam drogie rajstopy, gdy zdzierałam kolana. Raz nawet złamał mi rękę; na pytania ojca skłamałam historią o upadku z drzewa. Bałam się przyznać do tego co się dzieje, nikt nie uwierzyłby w winę Samaela, który na co dzień bezbłędnie odgrywał rolę małego, ciemnowłosego aniołka. Tylko Soren wydawał się wiedzieć, pomimo moich słów zaprzeczających jego dociekaniom; nie chciałam by i on cierpiał przez moją słabość. Wiedziałam, że każda moja skarga sprawiłaby ból Sorenowi, który nie był w stanie powstrzymać brata przed krzywdzeniem swojej bliźniaczki. Pomimo mojego milczenia, chłopak zdawał się widzieć o wszystkich siniakach, o każdej z trudem powstrzymywanej łzie. Nasze niezwykłe połączenie, stało się moim przekleństwem.
Jednak napastowanie fizyczne nie równało się temu psychicznemu – do dziś w mych uszach brzmią raniące słowa, które jako dziecko nie potrafiłam zignorować. Mój koszmar skończył się w momencie wyjazdu Samaela do Hogwartu, pięćdziesiąt miesięcy bez tego potwora okazało się dla mnie istnym rajem. Wzmocniłam się psychicznie, ponownie zaczęłam cieszyć się życiem. Choć jak najszybciej chciałam nauczyć się władania magią, w dniu jedenastych urodzin wyraźnie zmarkotniałam – rozpoczęcie edukacji oznaczało pełne dwa lata kontaktu z Samem. Jednak moje obawy okazały się nad wyraz przesadzone. Sam, choć wciąż starał się utrudniać mi życie, śledził moje poczynania wzrokiem, znalazł swoje własne towarzystwo. Podczas swych obserwacji zauważyłam jego żywe zainteresowanie nieznanym młodzieńcem, w którego z fascynacją wpatrywała się spora grupa młodocianych szlachciców. Kim był? Nie zaprzątałam sobie tym głowy, ważny był fakt, że mój starszy brat skupiał uwagę na kimś innym niż na mnie. Bez większych problemów unikałam go, widywaliśmy się tylko w Wielkiej Sali i Pokoju Wspólnym, w którym rzadko przesiadywałam. W taki sposób dwa lata z Samaelem w Hogwarcie minęły zaskakująco szybko, choć na jego odejście czasowo nałożyła się śmierć Krukonki, której nawet nie znałam. W Hogwarcie miałam swoich znajomych, których trzymałam na bezpieczną odległość i obdarzałam uśmiechami, gdy mogłam czerpać z tego korzyści. Początkowo, bardziej niż życie towarzyskie, pochłonęła mnie nauka.
Zgłębianie istoty magii zawsze wydawało mi się czymś wspaniałym. Historia zaklęć, dokładne mechanizmy działania, którymi podporządkowuje się świat. Najwyraźniej krew Averych, tętniąca w moich żyłach, przemawiała przez moje zainteresowania. Chciałam być potężna, jednak środki, które wybierałam musiały był subtelne. Moje wczesnodziecięce zafascynowanie magicznymi przedmiotami i czarami przerodziło się w chęć tworzenia własnych. Dużo czasu spędzałam w książkach, a mój umysł chłonął informacje niczym gąbka. Lecz wiedza nie przekładała się na umiejętności. Szybko okazało się, że odstaję zdolnościami praktycznymi od swojego rodzeństwa – to oni zdobywali przychylne spojrzenia nauczycieli, a ja… Można by pomyśleć, że dla nich nie istnieję. Moje marzenia o karierze jako wprawny twórca zaklęć, pękły niczym bańki mydlane. Mówi się, że zawsze jeden z bliźniaków jest bardziej utalentowany, być może miało to jakieś uzasadnienie i w naszym przypadku. Nie, nie byłam całkowitym beztalenciem niepotrafiącym poprawnie chwycić różdżki. Dobrze wychodziły mi czary użytkowe, szczególnie te wymagane przy pielęgnacji roślin, którymi z chęcią zajmowałam się w szklarniach nawet po zakończeniu zajęć. Wiedza o roślinności przydawała się na eliksirach, choć samo wykonanie wywarów było ruletką. Raz profesor Slughorn zachwycał się nad zawartością mojego kociołka, innym razem ten sam kociołek wylatywał w powietrze, rozchlapując parzącą, cuchnącą lub ciężką do usunięcia ciecz na osoby w pobliżu. Nierzadko lądowałam w skrzydle szpitalnym z pociętymi palcami, gdy przypadkiem moje myśli oderwały się od wykonywanego zadania. Slughorn, pomimo sporadycznych zachwytów, zawsze przyglądał się uważnie mojej pracy, bym przypadkiem nie wysadziła kolejnego kociołka, kalecząc siebie i uczniów dookoła. Tylko pojedynki omijałam szerokim łukiem, przerażały mnie swoją szybkością, zbytnią gwałtownością.
Tak moje życie wyglądało przez pierwsze trzy lata - zapomniałam o starszym bracie, świat powoli się dla mnie otwierał, nic nie miało prawa zmącić szczęścia wieku dorastania. Zbyt późno zrozumiałam, że ignorując go, popełniam wielki błąd. Rok 1945 dla jednych w mugolskiej historii wpisał się jako rok zwycięstw, pokoju. Inny znów mieli zapamiętać go jako rok swojej klęski, kary za popełnione zbrodnie. Dla mnie rok 1945 okazał się rokiem przełomu, rokiem, w którym musiałam porzucić bajkę, w której żyłam. Właśnie w tym roku łączącym ze sobą pokój i sprawiedliwość, a także sąd i śmierć, ktoś raz na zawsze zabił we mnie młodzieńczą niewinność, ujawnił demony, o których istnieniu nie miałam dotychczas pojęcia. Odczułam płonącą we mnie chęć zemsty, pod którą ukierunkowałam swoje życie. Wszystko, by przestać być bezbronną, zdaną na łaskę innych, ale co ważniejsze, by otrzymać swoją zapłatę za chwilę upokorzenia.
Pamiętam jego usta szepczące mi do ucha słowa, których z przerażenia nawet nie zrozumiałam. Ciepły oddech, który parzył moją skórę niczym smoczy ogień… Palce odgarniające pukle mych włosów, by odsłonić obojczyki, które drażnił opuszkami. Jego dłoń wędrującą w górę od mojego kolana. Nie chciałam tego pojąć, będąc dopiero na w pół dorosła, choć zmieniłam się fizycznie, wydoroślałam, to myślami wciąż skupiałam się na baśniach i legendach niżeli… W ostatnim momencie, gdy guziki mojej koszuli były już praktycznie rozpięte, wyrwałam się z transu – odepchnęłam go, najmocniej jak potrafiłam, tym samym wyrywając się z jego ramion. Samael nie używał wobec mnie siły, nie spodziewał się buntu z mojej strony. Choć tym razem uciekłam, zrodziłam w nim gorącą nienawiść. Z tej lekcji wyniosłam jedno – wiedziałam, że muszę podjąć jakiekolwiek kroki, by nigdy nie czuć się tak bezsilną. Byłam gotowa na wszelkie poświęcenia, na podjęcie każdego wysiłku, na zapłatę każdej ceny, byle tylko dopiąć swego.
Kolejne lata w Hogwarcie przyniosły mi smak prawdziwej przyjaźni – nie tej braterskiej, jaką dostawałam od Sorena, lecz tej dziewczęcej. W między czasie poprawiłam swoje wyniki z eliksirów, nie raniłam palców, a zawartość kociołka nie wylatywała w powietrze. W mojej torbie zawsze znajdowały się księgi z tej dziedziny, które zgłębiałam w każdej wolnej chwili. Jeszcze podczas przerwy świątecznej zaplanowałam swoje przyszłe działania; nikt nie bał się mnie z różdżką w ręku, lecz z fiolką… W nich drzemała nieokiełznana potęga i siła. Po zdaniu SUM-ów dołączyłam do Klubu Ślimaka, w którym Slughorn zbierał nas niczym małe trofea. Na lata spędzone w Hogwarcie przypada okres wielkich zmian - buntów, dorastania, pierwszych, najczęściej płytkich miłostek. I mnie to nie ominęło, pomimo zaborczych spojrzeń obu braci kierowanych do wszelkich amantów. Może chcieli mnie chronić, może chcieli mieć tylko dla siebie, może chcieli uchronić przed bólem pierwszych miłosnych zawodów - oczywiście o te wszystkie szlachetne pobudki mogę posądzać tylko Sorena. Dzięki tej nadmiernej troskliwości Sylvain Crouch - długoletni przyjaciel - stał się moją pierwszą i jedyną miłością. Nie jakąś tam mrzonka, ulotnym przyśpieszeniem serca; do dziś w mojej amortencji wyczuwam nutę jego perfum. Oczywiście, związki pozostałych przyjaciół kończyły się szybciej czy później - nasz trwał nieprzerwanie, coraz to mocniejszy. W końcu mogłam pokazać Lizzy, że nawet w arystokratycznym świecie istnieje coś takiego jak miłość... którą porzuciłam od tak, myśląc, że go ochronię, zbyt panikując, gdy przyszłość przyniosła ze sobą zawirowania.
W między czasie Samael poślubił pannę krwi czystej, która dała mu dziecko... Myślałam, że zapomni wtedy o mnie - nic bardziej mylnego, kobieta zmarła w połogu, pozostawiając pogrążonego w rozpaczy wdowca, który na kimś musiał wyładowywać swoją złość. Im bliżej owutemów, tym bardziej panikowałam na myśl o ukończeniu szkoły; wiedziałam, że nie znajdę bezpiecznego schronienia podobnego murom Hogwartu, a życie z Samaelem czającym się na odpowiedni moment do kolejnych napastowań, szybciej czy później doprowadziłby mnie na skraj szaleństwa. Moje zdolności w eliksirach, póki co nie pozwalały na jakąkolwiek obronę; znałam tylko wywary poznawane na lekcjach, całkowicie niegroźne, niemogące zaszkodzić mojemu bratu. Ze swoimi umiejętnościami mogłam zapomnieć o możliwości spętania ciała, uwarzeniu śmierci. Zresztą… Śmierć dla Samaela wydawała mi się niezwykłym przejawem łaski.
Wieczór, który wydał na mnie wyrok, wydawał się podobny do każdego innego; nic nie zwiastowało nadchodzącej katastrofy. Po tym co zobaczyłam, wiedziałam już, że Samael zrobi wszystko bym nie powiedziała o tym nikomu. Wróciłam wcześniej z przejażdżki konnej, by zastać matkę i starszego brata wspólnie osiągających spełnienie na ogromnym stole, przy którym zasiadaliśmy do wspólnych posiłków. Przyglądałam im się przez kilka dłuższych chwil, a wszystko opornie układało się w mojej głowie, choć nie chciałam posiadać takiej wiedzy. Matczyna czułość z lat dziecięcych, którą obdarowywany był tylko Samael już wtedy znaczyła coś więcej? Wszystkie te drogie prezenty, codzienne listy, które od niej otrzymywał za czasów Hogwartu? Jej łzy, gdy opuszczał dom na kolejne kilka miesięcy nauki? To dlatego nigdy nie zrezygnował z ani jednej możliwości powrotu do domu choć na parę tygodni podczas ferii? Chciałam odejść niepostrzeżenie, zapomnieć o tym agresywnym, obrzydliwym akcie, którego dopiero co stałam się świadkiem… Lecz nie mogłam, odczułam swoje ciało niczym po petryfikacji. Po krótkiej chwili z otępienia wyrwał mnie zachrypnięty od krzyku szept matki – była przerażona. Mój wzrok napotkał spojrzenie Samaela, który zsunął się z kobiety i ruszył ostrożnie w moim kierunku, niczym przyczajony łowca przed atakiem. Po raz kolejny w życiu poczułam się tak bezsilna, pragnęłam się ruszyć, lecz mięśnie odmawiały posłuszeństwa; chciałam wzywać pomocy, lecz moje gardło spętała niewidzialna obręcz. Ostatnie co zapamiętałam, to przejmujące uczucie duszności, zanim moje bezwładne ciało osunęło się na podłogę.
Mówili, że dryfowałam w stanie nieświadomości przez cały wieczór i cały dzień. Uzdrowiciel wprowadził mnie w śpiączkę, bym mogła zregenerować siły, wyciszyć się. Według podań w minionych pokoleniach kilka kobiet w naszej rodzinie cierpiało na Traumę Krwi. Widok matki z bratem był wystarczającym czynnikiem dla mojej psychiki, by aktywować geny odpowiedzialne za chorobę. Później pojawiły się pytania, obrzydzenie… Soren. Jego spojrzenie na moje nieme wątpliwości, dlaczego nie zareagował – musiał słyszeć odgłosy – powiedziało mi wszystko – mój brat doskonale wiedział, co działo się pod dachem naszej posiadłości. Jeszcze nigdy nie czułam się tak oszukana, a obrzydzenie do całego rodu osiągnęło punkt kulminacyjny.
Byłam stracona. Samael nie opuszczał mnie ani na krok, nawet gdy wychodził do pracy jego skrzat obserwował moje poczynania. Nic nie stało na przeszkodzie, bym ujawniła światu jego dewiacje, tak jak nic nie stało na przeszkodzie, by po prostu udusił mnie podczas snu, zrzucając winę na bezdech nocny, który często występuje przy Traumie Krwi. Tylko Tobias – troll, którego przygarnęłam za młodu, gdy jeszcze był niemowlęciem, odrzuconym przez matkę ze względu na mizerne rozmiary i słaby rozwój – bronił mnie przed obłąkanym bratem, warcząc na niego za każdym razem, gdy zostawaliśmy sami w pokoju. Do czasu, gdy Samael wręczył mi fiolkę z adrenaliną zebraną z jego nadnerczy. Odbierał mi nie tylko spokój ducha, ale także wszystko, co kochałam. Uświadomił, że jest zdolny do wszystkiego. Paradoksalnie pomoc otrzymałam od mojego bliźniaka, do którego nie odzywałam się od wielu dni, nie ukrywając złości, jaką do niego żywiłam. Podstępem wybłagał ojca – rzeczywiście wolał nie widzieć prawdy, która rozrywała się tuż przed jego oczyma – by wysłał mnie na kurs za granicę, do największego na świecie Centrum Alchemii w Gizie, kształcącego najlepszych alchemików.
Psychologowie twierdzą, że rozwój charakteru człowieka kończy się po dwudziestym roku życia i dalej nie obserwuje się większych zmian. Mój przypadek wydaje się dość wyjątkowy; tłamszona wywieraną presją przez starszego brata, na rozwinięcie skrzydeł miałam czas dość późno. Po wejściu w pełnoletność, gdy uwolniłam się od Samaela, przez ponad dwa lata nie mogłam zapomnieć jego niemej obietnicy. Potrzebowałam tego czasu, by nie wzdrygać się z przerażeniem na widok każdego mężczyzny podobnego do niego, by nie dostawać duszności na dźwięk angielskiego akcentu wśród obcego języka, by nie obracać się przez ramię na każdym rogu ulicy, sprawdzając, czy ktoś mnie nie śledzi… Mój charakter stopniowo wzbogacał się o nowe cechy. Pozbawiona protekcji rodziny, musiałam nauczyć się przetrwania w obcym kraju, wokół słysząc tylko niezrozumiałą mowę. Musiałam wykazać się siłą, dzięki której dawałam sobie radę z wszelkimi przeciwnościami losu i trudnościami. A szczególnie pokonać samą siebie - wyrzuty sumienia z powodu porzuconych przyjaciół, a co najważniejsze i ukochanego, zakłócały mój sen, każdą chwilę wolnego czasu. Tylko otrzymany od niego naszyjnik z kamieniem rodu Crouchów wciąż zdobi mlecznobiałą skórę mojej szyi, jako pamiątka dawnych czasów. Nigdy nie wyjaśniałam Sylvainowi, dlaczego odeszłam, żadnych listów, żadnego kontaktu - tylko cisza i własne myśli, wszystko łudząc się, że zapomnę. Opanowałam sztukę wyciszania się, aby jak najsprawniej zmierzać ku postawionym sobie celom; nie miałam innego wyjścia, na skróty nie mogłabym spełnić obietnicy złożonej w czternaste urodziny. Czas spędzony za granicą okazał się dla mnie okresem rozkwitu i zmian, zarówno w charakterze, ogólnym zachowaniu, jak i wyglądzie. Wydoroślałam – z kapryśnej dziewczynki zmieniłam się w prawdziwą damę, która wie, do czego dąży. Z zapałem nowego adepta poznawałam sekrety tajemnych sztuk. Siekałam, łupiłam, wykrajałam, miażdżyłam, by dodawać, odpowiednią ilość razy zamieszać, wstrząsać – przy czym testowałam swoją cierpliwość oraz zdolności. Nie wystarczało samo bycie dobrym, chciałam być najlepsza; szybko zorientowałam się, że ten cel jest niewykonalny – wraz ze mną kształciło się wielu niesamowitych twórców eliksirów, którzy nadawali magii najprostszym wywarom, dlatego zmieniłam swoje pragnienia – wystarczyło osiągnąć taki poziom, by mój starszy brat bał się spróbować każdego jednego posiłku. Po pierwszych miesiącach spędzonych w Gizie, zaczęłam tęsknić za krajem ojczystym, za deszczowym, łagodnym klimatem. Nocami przychodziły wyrzuty sumienia za własną ucieczkę, za tych, których porzuciłam bez słowa, pomimo żywionej do nich miłości, a gdy stopniała złość – nie potrafiłam się gniewać na niego długo – najbardziej cierpiałam z powodu braku bliźniaka u swojego boku. To pierwszy raz, gdy rozłączyliśmy się na dłuższy okres niż kilka dni. Wobec tego każdego wieczoru, przy świetle niewielkiej świeczki w mieszkaniu, które wynajmowałam – do braku luksusu, bawełnianej pościeli musiałam jeszcze długo przywykać – zasiadałam przy biurku, namiętnie pisząc do niego listy - pytałam o wszystkich, szczególnie łaknąć choćby najmniejszych wzmianek o Crouchu. Czasami korzystałam z pośrednictwa wypożyczonego tukana, przystosowanego do długich lotów. Prenumerowałam także Proroka Codziennego oraz Czarownicę wiedziałam, że kiedyś wrócę – nie mogłam pogubić się w zawoalowanej polityce i dworskich gierkach. Tam także wyłapywałam wzmianki o swoich najbliższych. Nie zapominałam o pielęgnacji nienawiści do Samaela, każdego dnia coraz mocnej wrzała w moich żyłach, wzmacniając się z każdym dobrze uwarzonym wywarem oraz z każdym wypitym eliksirem, który powstrzymywał chorobę osłabiającą mnie od środka. Trauma Krwi nie ciążyła mi zbytnio, o ile pamiętałam, by przyjmować leki oraz – co w przypadku alchemika może zdarzać się niezwykle często – uważałam na wszelkie zranienia. Dla pewności coraz to częściej zaczęłam sięgać po księgi z dziedziny magii leczniczej - z zapałem uczyłam się podstawowych zaklęć mogących powstrzymać krwotoki, nie omieszkałam zignorować także poprawnego dawkowania eliksirów, szczególnie, że moją ambicją było otrzymanie kwalifikacji i przyszła praca w szpitalu, z której później przyszło mi zrezygnować przez wzgląd na bliskie towarzystwo Samaela.
W Gizie poświęcałam się nie tylko rozwojowi w kierunku eliksirów. Tutaj po raz pierwszy miałam okazję przetestować swoje zdolności z dziedziny czarnej magii. Wcześniej widziałam już czarnomagiczne księgi pełne złowrogich rytuałów, zaklęć, jak i eliksirów, jednak dopiero teraz mogłam zamienić teorię na praktykę. Swojego mentora znalazłam przypadkiem, okazał się równie zafascynowany tą zakazaną dziedziną magii, jednocześnie bardziej doświadczony ode mnie; nigdy nie pozwoliłby mi na zatracenie swej duszy w mrokach czarnomagicznych zaklęć.
Przez te kilka lat czułam się naprawdę szczęśliwa, choć samotna, w pełni wolna, nieobezwładniona bezustannie towarzyszącym strachem, którego miejsce zajęło kujące sumienie. Nigdy sobie nie wybaczę, że to wszystko zaprzepaściłam jedną źle podjętą decyzją. Ukończyłam trzyletni kurs alchemii, odebrałam dyplom, lecz nie wróciłam do domu. Moje zagraniczne życie trwało jeszcze kolejne trzy lata, oczywiście za pozwoleniem ojca. Otrzymałam propozycję pracy naukowej nad uniwersalnym, syntetycznym antidotum na wszystkie – nawet te najbardziej złożone i potężne – trucizny, podobnym właściwościami do łez feniksa (prace trwają po dziś dzień, mozolnie posuwając się do przodu). Nigdy nie fascynowałam się niewykonalnym, kamień filozoficzny, potrzebny do wytworzenia eliksiru życia, pozostawał dla mnie tylko mrzonką ludzi marzących o potędze.
Nieobecność na zaręczynach Samaela okazała się moim życiowym błędem. Nie spodziewałam się, że ojciec w złości zgodzi się na sprowadzenie mnie z powrotem do domu. Ucieczka przed bratem, pukającym do mych drzwi, nie miała najmniejszego sensu. Z dnia na dzień byłam zmuszona do porzucenia kontaktów towarzyskich budowanych przez sześć długich lat, a także swojej pracy, wszelkich ambicji i marzeń o spokojnej, szczęśliwej przyszłości bez cienia strachu. Wróciłam do domu trzy dni temu, nie śmiąc wykłócać się z ojcem o sens jego decyzji – byłoby to głupotą, szczególnie gdy zawisła nade mną groźba rychłego zamążpójścia. Ponownie boję się zasypiać we własnym łóżku, lecz tym razem jestem silniejsza niż poprzednio, w końcu nadeszła chwila zemsty. Nie pogodziłam się ze swym losem, staram się obmyślić sposób ucieczki od wszystkiego, co mnie czeka.
Modrosójka Błękitna to mały, niepozorny ptak, który posiada niezwykle szeroki repertuar głosów – nie stanowi dla niej problemu naśladowanie innych dźwięków, wołania ptaków drapieżnych czy nawet mowy ludzkiej. Wszystko to, by odstraszyć przeciwników lub w celu zyskania większej przestrzeni na danym terenie, płosząc inne mordosójki udawanym głosem jastrzębia. Tak samo panna Avery potrafi stworzyć mylący obraz swojej osoby, ukryć prawdziwą osobowość. Niewiele osób wie, że pod maską czasami przerażonej, czasami czarującej, innym razem znów naiwnej kobiety, kryje się osoba, która bez zawahania dąży do wyznaczonych celów. Przy przywoływaniu patronusa Allie skupia się na postaci swojego bliźniaka z czasów Hogwartu, gdy jeszcze była po prostu szczęśliwa, nieświadoma, a Soren wnosił w jej życie najwięcej radości.
2 | |
0 | |
0 | |
16 | |
6 | |
2 | |
0 |
Różdżka, kociołek cynowy, 11 pkt statystyk
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot