Elora Wright
Nazwisko matki:Bott
Miejsce zamieszkania:Penhale, Kornwalia
Czystość krwi:Czysta ze skazą
Status majątkowy:Średniozamożna
Zawód:Opiekunka testrali
Wzrost:164 cm
Waga:60 kg
Kolor włosów:Jasny blond
Kolor oczu:Niebieski
Znaki szczególne:Zacięte spojrzenie, usta nierzadko wygięte w ironicznym uśmiechu, bardzo często rozpuszczone i pozostawione w nieładzie włosy oraz specyficzny dobór perfum, mocnych, które czasem użyte w obfitej ilości doprowadzają postronnych do mdłości
9 cali; dość giętka; ostrokrzew i pióro nawałnika burzowego
Gryffindor
Mandryl
zakrwawione, martwe ciało na szpitalnym łóżku
- z zakrytą twarzą
Imbir, ściółka leśna oraz suszonego drewno
siebie samą, odnoszącą sukcesy i majętną
Eliksiry oraz Quidditch
Zjednoczeni z Puddlemere
Jeździectwo
Brak preferencji
Dakota Fanning
Nie jestem najlepszą osobą do opowiadania historii, nawet swojej własnej, ale podejmę się tego wyzwania. I Merlin mi świadkiem, że włożę w to całe serce, duszę i zapał, jaki uda mi się wykrzesać.
Zabawne pomyśleć, że jeszcze jako dziecko chciałam zostać pisarzem i żyć z tego. Po takim wstępie oczywiście możecie się domyślić, że nic z tego nie wyszło i bynajmniej nie z powodu małej liczby przeczytanych książek. Tutaj bardziej odpowiedzialny jest brak zdolności jako takiego poukładania rozszalałych myśli w głowie oraz.. niechęć do dzielenia się swoimi zapiskami.
Trochę kiepsko, gdyby chciało się na tym zarabiać pieniądze. Tak więc wszystko co kiedykolwiek nakreśliła moja dłoń, prędzej czy później kończyło swój żywot w płomieniach, z pominięciem szkolnych esejów, które gdzieś się po prostu zawieruszały, ku mojej zgrozie, czasami nawet przed wystawieniem im oceny!
Zacznijmy może jednak od początku.
Już po samym moim nazwisku można się domyślić, że nie byłam jedynaczką. Na świecie pojawiłam się jako czwarte dziecko, po tylu latach starania, los w końcu postanowił się łaskawiej uśmiechnąć i spełnić marzenie mojej matki.
Tak można by pomyśleć, ja tylko zdradzę, że czasami podejrzewam los o szyderczy grymas w tym przypadku aniżeli serdeczny, ciepły uśmiech.
Pierwsze lata mojego życia, kiedy byłam nieświadomym brzdącem, były jednak latami darowanymi i moja rodzicielka bez skrupułów z nich korzystała, ubierając mnie i czesząc wedle własnej, nieograniczonej woli i fantazji. Tatko, który jest chyba najcierpliwszym ze znanych mi ludzi, zapewne patrzył na to z pobłażaniem. Dotyczyło to zresztą wielu spraw, w które zamieszana była moja rodzicielka. Panna Bott wydana za Wrighta, mogła, chociaż nie powinna nikogo zaskakiwać jako, że nieprzywidywalność rodu nie została oddana na wyłączność mężczyznom. Dziewczętom nie zbywało jej także, nawet przy doborze partnerów. W tym przypadku, jedna z nich postanowiła ulokować swoje uczucia w pozornie gruboskórnym, jednak ciężko pracującym na to, mężczyźnie z lasu. Nie wszystko jednak mogło iść cały czas po jej myśli.
Zatem upór jednej ze stron musiał czym prędzej zetrzeć się z butnością młodej krwi, wywołując w rezultacie inferno, w i tak żywym już domu.
Z biegiem czasu, wraz z rozszerzanymi horyzontami świadomości oraz możliwości, pojawiły się pierwsze pokusy przyniesione przez starszych braci oraz kuzynostwo.
Opowiadania o ich przygodach, a w końcu i pierwsze zaproszenia do dzikich zabaw.
Pierwsze zadrapania i pozdzierane kolana, czasem nawet rozbity nos, kto by się wtedy przejmował odrobiną błota czy włosami poplątanymi do niemożliwości?
Tamte lata, chociaż nieco mgliste, wspominam bardzo dobrze. I nawet z dziwną ckliwością uśmiecham się do siebie na wspomnienie bitew, jakie trzeba było stoczyć ze mną, aby jako pierwszą wyłowić mnie do domu.
Tylko skóra czasem cierpnie na myśl, jak bardzo głupie i niebezpieczne były niektóre z naszych pomysłów.
Tamte chwile zahartowały mnie i wskazały drogę ku wartości, którą jest podporą w rodzinie, lojalność oraz niesienie pomocy. Nauczyły mnie także sprytu oraz robienia użytku z mej zawziętości, bo nie mogło być inaczej, kiedy chciało się dorównać reszcie, a wypadało z ich średniej wzrostu czy wagi. Ze spokojem i dumą, mogę jednak przyznać, że nie odstawałam jako najsłabsza czy bezradna.
To był okres śmiechu, czas lasu, słońca i deszczu.
Niestety, za rogiem już czekał kolejny etap: etap łez i odpowiedzialności.
Wszyscy starsi zaczęli znikać w szkołach, tak więc i moja mama, wcześniej łaskawiej patrząca na mnie, pozwalając na upust dzikości czającej się w zakamarkach mojej osobowości, znów wkroczyła na scenę.
Według niej wszystko powinno być odpowiednio zbalansowane. Czy jednak raz darowany posmak wolności, może być łatwo odebrany komuś z mojej rodziny? Oczywiście, że nie.
Starałam się być dobrą córką, Merlin mi świadkiem, więc czytałam podsuwane mi książki, z chęcią słuchałam opowiadań będących wstępem do historii Magii, jednak kiedy zrozumiałam, że to to wszystko ma na celu zaprowadzić mnie w ślady matki, tak abym mogła kontynuować tradycję żeskiej linii jej rodziny- bardzo szybko przestało sprawiać mi to przyjemność.
Czas spędzony z nią miał przede wszystkim nauczyć mnie nieco ogłady, niejednokrotnie powtarzała, że nie zawsze należy paplać co ślina na język przyniesie, co zapewne miało uchronić mnie w przyszłości od wpadania w kłopoty, ochronić od tych błędów, ktore ona popełnila za młodu. Brakowało mi taktu, którego braku mogę się pochwalić nawet i dzisiaj, brakowało mi typowo dziewczęcej wrażliwości, a i wyglądu nie można było określić przyzwoitym. Będąc o krok od rozpoczęcia szkoły, samodzielności, musiałam zacząć dbać o to. Można było nas nazwać ludźmi z zanikiem manier, czasem oskarżyć o bałaganiarstwo, chaotyczność, ale nie o bycie brudnym czy śmierdzącym. Przed jej bsytrym wzrokiem zatem nie mogły umknąć żadne plamki czy ślady tłustych palców.
Argumenty dotyczące płci nie bardzo do mnie trafiały, mama szukała po prostu problemów, skupiała na mnie uwagę, gdyż pozostałam w domu jako ostatnia. Nie rozumiał jednak, dlaczego nie może być jak dawniej. Nie polubiłam tych zmian.
Zaczęły się domowe bunty, szkoda było marnować swojego dnia na nudy i dobitnie potrafiłam to pokazać, a cierpiały na tym niewinne sprzęty: drzwi czy książki i nie zawsze był to magiczny przypadek bynajmniej.
Tęskniłam za włączeniem się po lesie, więc nie czekając aż ktoś zapuka do naszych drzwi i przekona, aby mnie wypuszczono na dwór, sama zaczęłam tam uciekać.
Samotne, ciche wypady do lasu nie były już tymi samymi co wcześniej, ale ponieważ byłam uparta, nie wracałam od razu. Kolejne bury i kary zdawały się nie odnosić skutków, ojciec próbował rozmawiać i załagadzać, ale nikt nie mógł mieć pretensji o to, że prosty i poczciwy Gareth, znany ze swojej sumienności w magicznym meblarstwie, nie będzie wymagał od swojej latorośli tych wszystkich dworskich pierdół. Dopiero widok matki, ocierającej dyskretnie oczy, skłonił mnie do refleksji nad własnym zachowaniem. Nie chciałam doprowadzać jej do płaczu, a dopiero z biegiem czasu przyszło zrozumienie, że łzy nie zawsze oznaczają słabość, czasem jest to bardzo powstrzymywana złość, której nie chcemy wyrzucać na tych dookoła nas.
Jeżeli w domu akurat gościli bracia, mieli nie lada rozrywkę z podobnych widowisk. Czasem byli wsparciem, a czasem niestety kolejną stroną próbującą namówić mnie do kompromisu lub też przekupić, co było znacznie bardziej efektywne i opłacalne, a przynajmniej dla mnie. Raz zawarty układ- zawsze dotrzymany.
Tata przy większości sporów starał się pozostać neutralny, wiele razy powtarzając jedynie, że z wiekiem mi przejdzie i nie ma czym się przejmować.
W takich momentach kochałam go chyba najbardziej.
Zaproszenie do szkoły, było moim pierwszy, oficjalnym listem, który otrzymałam i możecie sobie jedynie próbować wyobrazić, jak bardzo nie mogłam doczekać się rozpoczęcia nauki. Oczywiście w mojej głowie nie był to obraz grzecznego siedzenia w ławkach, odrabiania zadanych prac czy ślęczenia nad książkami, a towarzystwo wielu, wielu innych dzieciaków, wspólne sypialnie, których obraz już mialam w glowie dzięki listom od rodzeństwa oraz nieco ograniczona, ale jednak, wolność.
Kiedy zostały otworzone przed nami ogromne drzwi Wielkiej Sali, było to niczym otworzenie się drzwi do nowego, jeszcze lepszego świata. Wypełniona ekscytacją, nadziejami i oczekiwaniami, nie bałam się żadnego przydziału.
Oczywiście, historie związane z uczniami Salazara, dobiegły także do mnie, ale w tamtej chwili byłam pewna, że poradzę sobie z każdą przeszkoda na swojej drodze.
Dzisiaj wzdycham z ulga, że moje przekonania nie zostały wtedy wystawione na próbę i moim domem stał się Gryffindor. Nie okrśliłabym siebie jako wzoru męstwa i szlachetności, ale wśród współdomowników nie wystawałam przynajmniej poza szereg ze swoim zachowaniem. Odwaga była reprezentowana wśród nas na przeróżne sposoby, dla niektórych wydawała się być równoznaczna brawurze, przez co klepsydra z punktami potrafiła mocno ucierpieć. Miałam i w tym swoje pięć groszy, nigdy jednak na tyle, aby zaskarbić sobie nienawistne spojrzenia. Z dumą nosiłam czerwień i złoto, szczególnie na meczach Quidditcha, których zawsze byłam fanką. Nie trudno odgadnąć, że tą pasję wyniosłam z domu rodzinnego, szybko nią zresztą zarażona. Kto by jednak nie pokochał tej atmosfery, tych emocji i adrenaliny, wrzawy na trybunach, kiedy każda ze stron kibicowała swoim zawodnikom migającym w powietrzu niczym barwne komety. Wzmagający się doping, kiedy kafel znajduje od włos od znalezienia w pętli przeciwnika, ogłuszające wiwaty na zdobytego gola czy pełne złości wyzwiska i gwizdy kiedy zostaje faulowany jeden z twoich.
To było nawet lepsze niż rozgrywki na moczarach.
Tam zazwyczaj oglądałam zmagania się kuzynów i przyjaciół, to tworzyło nieco inny klimat i chociaż zdarzało się dosyć często, że kogoś poniosły nerwy, nigdy nie była to prawdziwa wrogość. Zła krew zostawała uciszona wspólnym świętowaniem po grze i litrami Ognistej Whisky, której picia co prawda nie oglądałam, ale byłam już w takim wieku, że wiedziało się już to i owo, myśląc że przejrzało się już na wylot świat dorosłych.
Gdyby tylko rzeczywistość mogła być tak prosta..
Z roku na rok, można było pozwolić sobie na więcej, ale też wiele spraw stawało się coraz trudniejszymi. Chociażby podziały w społeczeństwie, z początku zaledwie przepychanki na szkolnym korytarzu, a po jakimś czasie poważne kryzysy powodujące liczne rozłamy, tragedie, a nierzadko i rodzinne dramaty. Wiedziałam, że istnieje ideologia czystej krwi w szlacheckich rodach, ale dopiero zderzenie z nią, wywołało u mnie zdumienie i gniew. Wśród mojego kuzynostwa byli zarówno mugole jak i mugolacy i nikt nie widział w tym problemu, dlatego wyciąganie do nich pomocnej dłoni i zawieranie z nimi przyjaźni, wydawało mi się absolutnie zwyczajne.
Niestety nie wszyscy tak samo na to patrzyli.
Najwięcej wrogów tej ideologii można była znaleźć oczywiście wśród ślizgońskiej części uczniów. I chociaż nie powiem abym kochała ich za arogancję czy zadzieranie nosa, to zdarzało mi się znaleźć i wśród nich przyzwoite jednostki.
Dzieliły nas poglądy, więc niektóre tematy się pomijało a świadomość, że któregoś dnia możemy znaleźć się po przeciwnych stronach barykady, można by rzec, że dodawała jedynie pikanterii.
Byłam skora do sprzeczek i nie zawsze wiedziałam kiedy należałoby się ugryźć w język, ale nie starałam się być bohaterką i proszę nie myślcie tak o mnie, nie mieszałam się do każdego sporu w zasięgu wzroku.
Wiele oddawałam na poczet przyjaźni, ale działało to także w drugą stronę. Jeżeli ktoś zaciągnął się na moją czarną listę, co nie było wcale proste, to potrafiłam włożyć wiele wysiłku w uprzykrzenie danej osobie życia.
Gdyby szlabany były szkolną atrakcja, a nie formą kary, robiłabym za nienajgorszą przewodniczkę.
To były zaledwie moje pierwsze, szumne lata szkolnej kariery. Powoli, z czasem, uczyłam się pewnych rzeczy. Gniew nadal się we mnie tlił, ale zrozumiałam już, że nie wszystko da się rozwiązać ostrą wypowiedzią czy nawet różdżka, nie mogłam tak bez końca folgować swojej awanturniczej naturze.
Nikt się nie boi czyiś gróźb i krzyków, jeżeli w ślad za nimi nie idzie akcja. Należało stać się oszczędniejszym w słowach. Także inne zajęcia, zaczęły skupiać moją uwagę. Pokochałam Opiekę nad Magicznymi Stworzeniami, chociaż czasami za wiele było w tym teorii, a za mało praktyki, tolerowałam zielarstwo, zapewne tylko przez fakt iż zajęcia odbywały się w szklarniach i niewiele było tam uczenia na blachę, interesująca była także Obrona oraz Zaklęcia. Zatem wszystko, co przewiduje użycie praktycznych zdolności prędzej czy później. Cała reszta była bolączką.
Jeżeli czegoś nie lubiłam, ciężko było mi się do tego przyłożyć, pracę robione na ostatnią chwilę w popłochu, długie eseje historyczne, których limit słów zawsze był spełniony, ale były bardziej o wszystkim i niczym niż na konkretny temat. Eliksiry to były jedne z zajęć, do których nie ważne jak bardzo bym się przykładała, efekty nigdy nie mogły mnie w pełni zadowolić. Krótkie, konkretne prace pisemne nie były problemem, ale wymagana subtelność, pamięć oraz skupienie, nie były moją mocną stroną. Nie mniej jednak starałam się i pomimo zdruzgoczących porażek jakie zdarzało mi się odnosić, Eliksiry pozostały na górze mojej listy priorytetów.
Czwarty rok pozostawił po sobie ślad nie do wymazania z pamięci.
Niektórzy już od pierwszego dnia swojego pobytu w Hogwarcie wiedzieli kim chcą zostać w przyszłości, ja nie byłam jedną z nich. Im bliżej progu dorosłości się znajdowałam, tym bardziej niepewnie się czułam, bo wiedziałam już, że wolność równa się z odpowiedzialnością za swoje życie. A ja nie miałam na nie żadnego wielkiego planu. Przerażała mnie wizja zostania uwięzioną w związku, w monotonnej pracy w obrębie czterech ścian i codziennie tymi samymi obowiązkami.
Nie równałam w mojej głowie obrazu interesujących zajęć z licznymi, nierozłącznymi zagrożeniami, co teraz wydaje się logiczne.
Nauka nie przyszła bez zapłaty.
Tego samego roku powrócił z jednej ze swoich pierwszy zagranicznych wypraw Lionel, najstarszy z braci, z niewielka raną, która zbagatelizował. To była błahostka, o wiele gorsze kontuzje zdarzało mu już odnosić na domowym podwórzu.
Czasami jednak nie rozmiar świadczy o zagrożeniu.
Opowiadam teraz o jego śmierci na szpitalnym łóżku bardzo wyważonym, niemalże chłodnym tonem, bo miałam czas aby dojść do siebie po tym wydarzeniu. Ale podczas naszego ostatniego widzenia z nim, kiedy jego ciało wyniszczała niedająca zbić się temperatura, okazałam się nie być tak silna jak sobie to wyobrażałam.
Płakałam.
Nie było słów, które wydawać by się mogły odpowiednie w tamtej chwili. Paradoksalnie to on starał się podnieść mnie na duchu, więc płakałam tym bardziej. Przerażenie mieszało się ze wstydem na swoją reakcję, bo i czy ktoś chciałby odchodzić w potoku łez bliskiej mu osoby? Z drugiej jednak strony, im bardziej się nad tym zastanawiam, tym bardziej dochodzę do wniosku, że tym żegnającym się ze światem żywych jest czasami łatwiej. Łatwiej się uśmiechnąć. To nie oni zostają z żalem i masą bolesnych wspomnień, nie oni każdego dnia muszą się budzić z bólem straty i przeć nadal do przodu.
Życie toczy się nadal.
Jedyną pociechą jest, że chociaż odszedł na naszych oczach, łudzę się, że nie czuł bólu, napojony znieczulającymi eliksirami. Łudzę się, że nie kłamał w tej kwestii, nie chcąc sprawiać nam jeszcze więcej bólu.
Nadchodzące dni, napełniły dom nienaturalną, przygnębiająca ciszą, jakiej chyba nigdy nie widziano w tym miejscu. Przez próg przewinęło się mnóstwo gości: rodzina, kuzyni, przyjaciele. Takie same były też święta. Do wakacji każdy starał się, jak tylko mógł, wrócić swoje życie na stare tory, ale rana nie była do końca zagojona.
Tego samego lata miałam wybrać się z braćmi i rodziną ich przyjaciela na pierwszy ważny mecz, z czym wiązałam wielkie nadzieję. Gdy nadeszła pora, nie dostałam jednakże zgody. I chyba zaskoczyłam wszystkich przyjmując to w ciszy.
To nie był czas na walkę o swoje rację, nawet jeżeli oznaczał przepuszczenie ważnego dla mnie wydarzenia. Los, jak już wcześniej wspomniałam, skrywał coś dla mnie w zanadrzu.
Testrale. Żyły w okolicznych lasach, słyszało się o nich, ale nie bardzo przywiązywało wagę. Niewiele osób je widziało, jeszcze mniej o nich wspominało, były trochę jak lokalna legenda.
Na pierwszy rzut oka wydawały się przerażające, wyglądające jakby o krok od śmierci głodowej z dziwnie dużymi, jak na mój gust, nieproporcjonalnie wielkimi skrzydłami. Zaczęłam je obserwować. Nie wyczułam w nich agresji, były wręcz delikatne w jakiś sposób, w ich ruchach można wyczuć było grację.
Kolejnego dnia wróciłam do lasu z mięsem. Odnalezienie ich nie było tak proste jak mi się to wydawało i trwało dość długo, niemalże zniechęciło mnie, gdy wtem pojawiły się, bardzo cicho, zapewne wyczuwszy zapach jedzenia.
Zdobywałam powoli ich zaufanie, aż do chwili, kiedy mogłam do nich podejść i je dotknąć ostrożnie, ale bez strachu. Niektóre stworzenia potrafią wyczuć kiedy się boisz i stać nerwowe, nie byłam pewna czy tak jest i w tym przypadku, dlatego mój wyczyn wymagał determinacji. Opłacił się jednak.
Spokojne, odstraszające innych czarodziei głupimi zabobonami stworzenia zauroczyły mnie. Tego lata spędziłam w ich towarzystwie wiele godzin i z żalem rozstawałam z nimi w sierpniu, w obawie, że za rok już ich nie zobaczę.
Nie spodziewałam się ich zobaczyć zbyt prędko, a na pewno nie w szkole.
To było zaskakujące spotkanie, bo nigdy wcześniej nie zastanawiałam się nad sposobem poruszania szkolnych powozów. Zakładałam, że to zaklęcie.
Ich widok zdeterminował mnie do pierwszych wędrówek do Zakazanego Lasu. Nie szukałam tam przygód, nie zapuszczałam się zbyt głęboko, jedynie na tyle aby móc spotkać stado czarne stado, co jednak nie zawsze się udawało.
Chciałam je poznać, tak jak te z moich rodzinnych stron, przekonać się na ile mogą się różnić poszczególne osobniki, a także wyciszyć. Ich obecność miała niemalże magiczny wpływ na mnie. Byłam zafascynowana, możliwość iść oglądania traktowałam niczym dar, być może trochę mroczny, jednak wciąż nie do pogardzenia. Przy nich nie było miejsca na niepokój czy nerwy.
Zakazany Las, nie został jednak nazwany ‚zakazanym’ tylko dla głupiego żartu, także moje wyprawy były mocno ograniczone, a i niejedna z nich zakończona kolejną karą, którą można by dołożyć to i tak już długiej listy, nad którą tak zawzięcie pracowałam będąc w młodszych klasach.
Ograniczał mnie także czas. To był rok naszych pierwszy poważnych egzaminów, do których zamierzałam się solidnie przygotować. Ci, którzy mieli już zaplanowaną przyszłość, stresowali się nimi zapewne o wiele bardziej niż ja. Trzymałam kciuki, w szczególności nie chcąc aby hektolitry wylanych łez i potu nad warzonymi wywarami, tak po prostu przepadły.
Wyniki przyniosły ulgę, chociaż nie nastąpiło to tak szybko, jakbym tego pragnęła, a co więcej okazały się zadowalające z większości kluczowych przedmiotów, zamykając mi jedynie drogę na dalszą naukę transmutacji, numerologii czy historii i nie powiem, żeby sprawiło mi to zbyt wielki zawód. Dwa ‚okropne’ i jeden ‚nędzny’ nie były tu wielkiem zaskoczeniem.
Kiedy zostałam w szkole sama, ostatnia z rodzeństwa, pojawili się chłopcy. Nic poważnego, ani nic wielkiego o czym warto by dłużej mówić, bo w żadnym z przypadków nie pozwoliłam się sytuacji rozwinąć.
Kiedy obserwowałam związki koleżanek, widziałam jedynie komplikacje, widziałam tam rozczarowania i złamane serca i nie byłam na to gotowa.
Czy dobrze zrobiłam, zaprzepaszczając te wszystkie szanse w pogoni za własnymi marzeniami? To dopiero czas pokaże, ale żadnej z podjętych decyzji staram się nie żałować.
OWUTEMY upewniły mnie, że alchemikiem nie zostanę, jak się okazało w niczym nie byłam wybitna, mam jednak przeczucie, że przy odrobinie większym wysiłku niż do tej pory, będę miała szansę zabłysnąć przynajmniej w OnMS. To zostawiam sobie na przyszłość, taką moją małą, przez niezbyt wielu rozumianą, ambicję.
Aktualnie moim celem jest założenie własnej hodowli testrali. Godnej zaufania, sprawdzonej, a w przyszłości być może i takiej, która zjednoczy wszystkie mniejsze z Dartmore. Wielkie plany, mają wielkie ceny jak się okazuje.
Liczba tych stworzeń jest już niewielka, a w dobie oszalałej magii, już niebawem może wzrosnąć zapotrzebowanie na stabilny i bezpieczny rodzaj podróżowania. Niejeden przedsiębiorca mógłby zobaczyć w tym swoją szansę.
Ja zamierzam ją wykorzystać.
Cały zeszły rok, pierwszy po ukończeniu szkoły, spędziłam zatem na doszkalaniu się w opiece nad magicznymi stworzeniami oraz nauce jeździectwa.
Udało mi się także zdobyć pracę opiekuna w jednej z prywatnych hodowli, co jest wystarczająco satysfakcjonujące, acz nie wyobrażam sobie przepracowania całego życia na czyjeś konto.
Nadszedł czas na zakasanie rękawów i zarobienie na swoje marzenia.
Miniony rok niczego nie ułatwił, a na pewno nie wejścia w dorosłość. Przekonania każdego promugolskiego czarodzieja zostały wystawione na ciężka probę, do mnie docierały zaledwie echa tego co działo się w Ministerstwie. Przesłuchania, konfiskaty różdżek.. jak głupia wypisywałam listy do przyjaciół ze szkoły, tak bardzo się o nich martwiłam, szukając jakiejkolwiek możliwości oferowania im pomocy.
Pierwszego maja obudził mnie niemożliwy do zniesienia pisk i krwotok z nosa, którego nie mogłam zatrzymać. W wiosce momentalnie zrobił się ruch jak za dnia. Pozapalały się światła, a za oknami słyszałam ludzi, którzy zbierali się na zewnątrz zaniepokojeni, z pytaniami, na które nikt nie znał odpowiedzi.
Czekałam w napięciu, tak jak i każdy, ale niebo nie zawaliło nam się na głowy, jak chyba niektórzy spośród nas się spodziewali. Powróciliśmy do łóżek, tylko po to aby kolejnego dnia wstać odrobinę później, do dnia wypełnionego chaosem i mnóstwem wieści, niestety w większości złych.
Nim ktokolwiek zdołał ochłonąć, nadeszła kolejna tragedia. Pożar Ministerstwa Magii.
Niewiele znanych mi osób tam pracowało, ale samo miejsce jako symbol stabilności i bezpieczeństwa, runęło w gęstych obłokach dymu i szalonego ognia. Teraz już chyba nikt z nas nie może być bezpieczny.
Mam obawy, tak jak i wszyscy, że nadchodzi czas wyborów, czas zmian i tylko od nas samych zależy jak będzie wyglądała przyszłość.
Jestem przerażona, nie ukrywam, ale czuje także, że wypełnia mnie chłodna determinacja, do zrobienia tego, co będę uważała za słuszne.
Wspomnieniem, które przywołuje w takich momentach, jest jej pierwsza wyprawa do Londynu, na którą została zabrana w dzieciństwie wraz z rodzeństwem i kuzynostwem przez jednego z wujków.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | +2 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 15 | +2 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 11 | +1 (różdżka) |
Sprawność: | 0 | Brak |
Zwinność: | 14 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Historia Magii | I | 2 |
Numerologia | I | 2 |
OnMS | III | 25 |
Zielarstwo | I | 2 |
Spostrzegawczość | II | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | I | 5 |
Odporność magiczna | I | 5 (0) |
Wytrzymałość fizyczna | II | 5 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | ½ |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Jeździectwo | II | 7 |
Pływanie | I | 1 |
Latanie na miotle | I | 2 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 3 ½ |
Różdżka, sowa
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Elora Wright dnia 11.10.18 15:48, w całości zmieniany 12 razy
Witamy wśród Morsów
[07.11.18] Wykonywanie zawodu (wrzesień-październik), +50 PD
[19.01.19] Klub pojedynków (październik), +10 PD