Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Fair Isle
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Fair Isle
Na zielonych pagórkach otulonej morską tonią Fair Isle, należącej do terytorium Szkocji, porozrzucane są pojedyncze domostwa i gospodarstwa. Szelest traw poruszanych morską bryzą i leniwe beczenie owiec zdaje się być muzyką, która wypełnia niezwykle sielankową atmosferę wyspy. Każdy tutaj każdego zna, lecz mieszkańcy są niezwykle gościnni - każdy przybysz witany jest wręcz z otwartymi ramionami, czego nie były w stanie zmienić nawet targające czarodziejskim światem zawirowania polityczne roku '56.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Merdanie ogonem, przebieranie łapami, skakanie na każdego kto był w okolicy - świetlisty pies pojawił się w formie wyraźnej i silnej, jak zawsze informując o swojej obecności z radością i entuzjazmem. Wkrótce dołączył do niego patronus Alexa - kruk, którego przez sekundę pies oczywiście chciał złapać.
Oba patronusy wykonały jednak swoje zadanie, a oni mogli wracać. Kiedy emocje opadły i wszystko było gotowe, Bertie rozejrzał się po twarzach swoich towarzyszy.
- Czy ktoś choć przez sekundę wątpił, że damy sobie radę? - odezwał się, gdy ruszyli już w drogę powrotną. Miętus na pewno się za nimi stęsknił. A każde z nich zdecydowanie chciało wrócić do siebie. Kiedy tylko wsiedli do zielonkawego samochodu, Bertie otworzył schowek z którego wyjął spora paczuchę słodyczy. Piekł ich w tej chwili na potęgę i testował ich właściwości, więc i zabierał ze sobą.
- To prototypy więc mogą być troszkę zbyt energiczne, ale częstujcie się. - powiedział zaraz. - Tylko nie otwierajcie więcej niż jednego na raz.
Poprosił jeszcze, bo nie chciał żeby słodycze zasłaniały mu widok. W opakowaniu znajdowały się inne małe paczuszki, a każda otwarta wypuszczała złotego znicza. Tak jakby - ciasteczko wyglądało niemal dokładnie jak złoty znicz, jedynie odrobinkę mniej błyszczało i nie uciekało, a latało dookoła tego kto je wypuścił. Złapane nadal trzepotało skrzydełkami - jak się okazało wafelkowymi - piłeczka za to składała się z orzeszka otoczonego musem czekoladowym w ładnie zapieczonym wafelku pokrytym warstewką kruchego karmelu zabarwionego na kolor znicza.
- Skoro już radośnie wracamy to sobie na was potestuję. - zadecydował, bo w sumie to nadal nie wiedział czy złapanie ciasteczek nie jest trochę za trudne i czy nie powinien ich jeszcze spowolnić. Zobaczy się. W każdym razie zaraz przekręcił kluczyk w stacyjce, wcisnął właściwy przycisk i wzbili się samochodem w górę. Zadowoleni z dobrze wypełnionego zadania, pełni wiary w lepszą przyszłość (niewątpliwie Bott nadrabiał w tym za Alexa ale to detale) wyruszyli w drogę powrotną do Londynu.
Ciekawe jak poszło pozostałym?
zt x 3
Oba patronusy wykonały jednak swoje zadanie, a oni mogli wracać. Kiedy emocje opadły i wszystko było gotowe, Bertie rozejrzał się po twarzach swoich towarzyszy.
- Czy ktoś choć przez sekundę wątpił, że damy sobie radę? - odezwał się, gdy ruszyli już w drogę powrotną. Miętus na pewno się za nimi stęsknił. A każde z nich zdecydowanie chciało wrócić do siebie. Kiedy tylko wsiedli do zielonkawego samochodu, Bertie otworzył schowek z którego wyjął spora paczuchę słodyczy. Piekł ich w tej chwili na potęgę i testował ich właściwości, więc i zabierał ze sobą.
- To prototypy więc mogą być troszkę zbyt energiczne, ale częstujcie się. - powiedział zaraz. - Tylko nie otwierajcie więcej niż jednego na raz.
Poprosił jeszcze, bo nie chciał żeby słodycze zasłaniały mu widok. W opakowaniu znajdowały się inne małe paczuszki, a każda otwarta wypuszczała złotego znicza. Tak jakby - ciasteczko wyglądało niemal dokładnie jak złoty znicz, jedynie odrobinkę mniej błyszczało i nie uciekało, a latało dookoła tego kto je wypuścił. Złapane nadal trzepotało skrzydełkami - jak się okazało wafelkowymi - piłeczka za to składała się z orzeszka otoczonego musem czekoladowym w ładnie zapieczonym wafelku pokrytym warstewką kruchego karmelu zabarwionego na kolor znicza.
- Skoro już radośnie wracamy to sobie na was potestuję. - zadecydował, bo w sumie to nadal nie wiedział czy złapanie ciasteczek nie jest trochę za trudne i czy nie powinien ich jeszcze spowolnić. Zobaczy się. W każdym razie zaraz przekręcił kluczyk w stacyjce, wcisnął właściwy przycisk i wzbili się samochodem w górę. Zadowoleni z dobrze wypełnionego zadania, pełni wiary w lepszą przyszłość (niewątpliwie Bott nadrabiał w tym za Alexa ale to detale) wyruszyli w drogę powrotną do Londynu.
Ciekawe jak poszło pozostałym?
zt x 3
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
26 października 1957 roku
Robiło się coraz zimniej, a Frances jak co roku zauważała, iż angielska jesień jest jej, najmniej ulubioną porą roku. Nie lubiła ciągłego deszczu psującego misternie układane fale, kałuż w które czasem zdawało jej się wejść eleganckim bucikiem oraz zimnego wiatru, jaki wdzierał się pod eleganckie sukienki oraz płaszczyki. Z każdym kolejnym dniem października upewniała się w przekonaniu, iż jesień lubiła jedynie, gdy obserwowała przez okno spadające liście w ramionach męża ogrzewając się przy płomieniu kominka. Nie zawsze jednak mogła trwać w ciepłych ścianach domu bądź pracowni profesora Lacework. Bywały dni gdy musiała zmierzyć się z niesprzyjającą pogodą i dziś był właśnie jeden z takich dni.
Pani Wroński aportowała na Fair Isle nieprzyjemnie odkrywając, iż samotna wyspa była o wiele zimniejszą, od niewielkiego hrabstwa Surrey. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, a eteryczna alchemiczka mocniej owinęła się ciepłym, futrzanym szalem. Nie miała ochoty marnować soboty na wycieczki po wyspach, Aegis jednak wyraził się jasno - potrzebowali specjalnej ingrediencji do ich badań, a dostawca nie mógł pojawić się w Anglii co sprawiało, iż musiała osobiście odebrać przesyłkę - profesor Lacework w ostatnich dniach czuł się gorzej, a pani Wroński nie chciała stracić niezwykle mądrego mentora.
Stukot obcasów towarzyszył jej, gdy kroczyła kamienną dróżką w kierunku skupiska niewielkich domków, gdzie umówiona była z dostawcą ingrediencji. W tym zupełnie zwyczajnym dniu nie miała najmniejszego pojęcia, iż na wyspie Fair znajdował się niezwykle znudzony poltergeist. Nic z resztą dziwnego, gdy wyspę zamieszkiwała ledwie garstka czarodziejów, zaznajomionych z jego wybrykami. A dwie, nowe dusze w tym nudnym otoczeniu wydały mu się niezwykle kuszącą opcją rozrywki, której z pewnością nie zamierzał przegapić okazji do odrobiny zabawy.
Frances krocząc drogą poczuła nieprzyjemne ukłucie w piersi. Czyżby w ostatnim czasie zaniedbała odpoczynek? Starała się, by spędzać odrobinę mniej czasu nad księgami, nadal jednak daleko było jej do zrównoważonej codzienności. I wszystko byłoby zupełnie normalne, gdyby nie nagły przymus; dziwne ciągnięcie eleganckich pantofelków w kierunku kroczącego naprzeciwko mężczyzny. Alchemiczka krokiem pełnym gracji obróciła się wokół własnej osi, by z przerażeniem wymalowanym na twarzy, miękko oprzeć przedramiona na jego ramieniu, wlepiając w niego spojrzenie przerażonych, szaroniebieskich tęczówek.
- Hakuna matata... - Melodyjne słowa wyrwały się z jej ust, a wystraszona kobieta uniosła dłoń do ust, zmuszając się by zrobić krok w tył. - Ja... Ja pana... - Zaczęła, nie było jednak dane jej skończyć, gdyż dziwna siła zmusiła ją by ująć męskie dłonie i wraz z nim obrócić się wokół osi. - Jak cudownie to brzmi! - Kolejne słowa piosenki uciekły z jej ust, a gdzieś w oddali doleciał ich złośliwy śmiech.
Święta Roweno, tylko nie to!
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Byłem aurorem, nawet jeśli obecne Ministerstwo Magii było ponurym żartem i chyba najchętniej widziałoby mnie w celi lub jako zdrajcę wartości wyznawanych w moim rodzie. Byłem więc stróżem bez prawa, zamiast tego kierowałem się ludzką przyzwoitością. Docierały do mnie niepokojące wieści o bandytach rabujących w Northumberlandzie transporty żywności. Na razie był to jeden incydent, kto wie czy się powtórzy, jednak wolałem to sprawdzić. Trop wiódł mnie do pogodnej Fair Isle w Szkocji, gdzie niby miała się znajdować ich kryjówka.
Tak po prawdzie, to wątpiłem, abym ich tu znalazł. Odległość była zbyt duża jak na grupę skupiającą się na konkretnym hrabstwie Anglii. Nie miałem jednak w zwyczaju ignorować poszlak, zwłaszcza że na razie nie miałem ich zbyt wiele. Poza tym... lubiłem to miejsce. Tak po ludzku, ludzie tu byli życzliwi i gościnni, zupełnie jakby morze oddzielało ich od zepsucia.
Wyspa powitała mnie charakterystycznym wiatrem z północy, który jednak miał w sobie coś orzeźwiającego. Może po chłodzie Azkabanu w końcu uodporniłem się na zwykłe zimno? Byłoby miło, po odzyskaniu zdrowia czułem się lżej niż wcześniej, a przynajmniej dziś tak było.
Nie odnalazłem wskazówek, co irracjonalnie przyjąłem z ulgą. Nie chciałbym, żeby Fair Isle zostało zbrukane grzechami Wielkiej Brytanii. Dlatego też zdecydowałem się przed powrotem przejść uliczkami, rozkoszując się chwilą normalności.
Nagle poczułem dziwne ukłucie i nieprzyjemne zimno, odruchowo poprawiłem ciemny płaszcz, choć w tym momencie akurat nie wiało. Zamrugałem zdezorientowany, zastanawiając się czy to nie efekt długotrwałego zmęczenia.
Nie zauważyłem nieznanej mi kobiety do momentu aż ta oparła się się na moim przedramieniu. Wtedy z przerażeniem poczułem, że nie ja steruję swoimi ruchami, byłem co najwyżej pasażerem. Spojrzałem na nią zdezorientowany.
- Hakuna matata... - powtórzyłem równie melodyjnie, nie posądzając samego siebie o takie tony. Chciałem coś zrobić, ale zdecydowanie nie zakręcić się z nieznaną mi damą. - Wie pani co się dzie... - chciałem zapytać, jednak jakaś siła postanowiła zmienić moje słowa. - To nie byle bzik! - dokończyłem śpiewnie, szczerząc się przy tym w wymuszony sposób.
Przysiągłbym, że usłyszałem w oddali jakiś śmiech, ale moje ciało postanowiło to zignorować. Zamiast tego zaczęło prowadzić tanecznym krokiem nieznajomą.
Tak po prawdzie, to wątpiłem, abym ich tu znalazł. Odległość była zbyt duża jak na grupę skupiającą się na konkretnym hrabstwie Anglii. Nie miałem jednak w zwyczaju ignorować poszlak, zwłaszcza że na razie nie miałem ich zbyt wiele. Poza tym... lubiłem to miejsce. Tak po ludzku, ludzie tu byli życzliwi i gościnni, zupełnie jakby morze oddzielało ich od zepsucia.
Wyspa powitała mnie charakterystycznym wiatrem z północy, który jednak miał w sobie coś orzeźwiającego. Może po chłodzie Azkabanu w końcu uodporniłem się na zwykłe zimno? Byłoby miło, po odzyskaniu zdrowia czułem się lżej niż wcześniej, a przynajmniej dziś tak było.
Nie odnalazłem wskazówek, co irracjonalnie przyjąłem z ulgą. Nie chciałbym, żeby Fair Isle zostało zbrukane grzechami Wielkiej Brytanii. Dlatego też zdecydowałem się przed powrotem przejść uliczkami, rozkoszując się chwilą normalności.
Nagle poczułem dziwne ukłucie i nieprzyjemne zimno, odruchowo poprawiłem ciemny płaszcz, choć w tym momencie akurat nie wiało. Zamrugałem zdezorientowany, zastanawiając się czy to nie efekt długotrwałego zmęczenia.
Nie zauważyłem nieznanej mi kobiety do momentu aż ta oparła się się na moim przedramieniu. Wtedy z przerażeniem poczułem, że nie ja steruję swoimi ruchami, byłem co najwyżej pasażerem. Spojrzałem na nią zdezorientowany.
- Hakuna matata... - powtórzyłem równie melodyjnie, nie posądzając samego siebie o takie tony. Chciałem coś zrobić, ale zdecydowanie nie zakręcić się z nieznaną mi damą. - Wie pani co się dzie... - chciałem zapytać, jednak jakaś siła postanowiła zmienić moje słowa. - To nie byle bzik! - dokończyłem śpiewnie, szczerząc się przy tym w wymuszony sposób.
Przysiągłbym, że usłyszałem w oddali jakiś śmiech, ale moje ciało postanowiło to zignorować. Zamiast tego zaczęło prowadzić tanecznym krokiem nieznajomą.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Sytuacja w jakiej znalazła się eteryczna alchemiczka wydawała się jej być niezwykle niezręczna. Pani Wroński, mimo podbudowanej w ostatnim czasie pewności siebie, nadal pozostawała kobietą nieśmiałą, zdecydowanie wolącą towarzystwo obszernych ksiąg oraz alchemicznych kociołków niżli nieznanych jej czarodziejów. Przedziwna, niezrozumiana siła pchała jej kroki w kierunku nieznanego jej mężczyzny, zmuszała do przekroczenia granicy dotyku wywołując kolejną falę niezręczności. Nie zwykła do podobnych gestów względem nieznajomych, a fakt, iż tym nieznajomym był obcy mężczyzna, wywołał kolejną, nową falę niezręczności. Frances była niezwykle zapatrzona w swojego ukochanego męża, przez co podobne sytuacje nie dość, iż były abstrakcyjne, to jeszcze niezwykle dla niej nieprzyjemne.
Przerażenie błyszczało w szaroniebieskich oczach, gdy dziwny urok zmuszał ją do wykonywania kolejnych tanecznych kroków. I on począł wypowiadać dziwne słowa, ledwie ułamek chwili później kręcąc się z nią w kolejnym piruecie.
- Ja naprawdę nie…- Zaczęła, lecz nie było jej dane dokończyć, gdyż nieznajomy pował ją do tańca. Obróciła się wokół własnej osi w dziwnym piruecie, ostatkami własnych sił zmieniając ustawienie własnych stóp, by niewielkie obcasiki znalazły pewniejsze podparcie, tym razem ratując się przed paskudnym upadkiem wprost na mokrą ziemię.
- I już się nie martw, aż do końca twych dni! - Kolejne słowa uciekły z jej ust, kolejne taneczne kroki wykonała wraz z nieznanym mężczyzną, mimo iż nie miała najmniejszej ochoty, by wykonywać te wszystkie ruchy. Co też się działo? Bystry umysł nie potrafił zrozumieć, czemu stracił panowanie nad resztą ciała oraz nie potrafił go odzyskać. Przyzwyczajony do perfekcji oraz dokładnego planowania każdego, choćby najmniejszego szczegółu codzienności, daleki od jakiejkolwiek spontaniczności czy głupich wybryków. Nic z resztą dziwnego, wpierw była prefektem, później prefektem naczelnym, by finalnie objąć stanowisko prawej ręki profesora.
- Naucz się tych dwóch, radosnych słów! - Tym razem słowa uciekły z jej gardła w tym samym momencie, w którym identyczne słowa uciekły z ust towarzyszącego im mężczyzny. - A czy pan… - Zaczęła w panice, głos jednak uwiązł jej w gardle, a tajemnicza siła nie pozwoliła dokończyć zdania. Ponownie poczuła przymus wykonania kilku kroków oraz kolejnego piruetu, by ponownie - o zgrozo - oprzeć rękę na męskim ramieniu. - Hakuna matata! - Znów wyrwało się z jej ust. A druga dłoń zatoczyła pół kręgu w powietrzu, jakoby chciała - To urok?! - Udało jej się wypowiedzieć kolejne, niezwykle krótkie pytanie, nim znów została zmuszona do ruchu. Wykonała krótką, karykaturalną wersję dziwnego stepu, by odrzucić jasną etolę, która padła wprost w brudną kałużę. Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło rozpaczą, a z ust wyrwał się cichy jęk rozpaczy. Nie miała jednak okazji zareagować, gdyż siła uroku poderwała jej dłonie, by te wskazały na nieznajomego mężczyznę.
- Gdy był z niego mały wieprz… - Wyrwało się z jej ust, a pierwsze łzy przerażenia uciekły z jej oczu. Urok na chwilę odpuścił skupiając się na mężczyźnie, a jasnowłosa alchemiczka uniosła dłonie do ust, nie potrafiąc uwierzyć w to, co właśnie wypowiedziała. Nigdy, przenigdy nie skierowałaby podobnych słów w kierunku jakiegokolwiek czarodzieja. -Tak bardzo przepraszam! - Pisnęła wystraszona, załzawionym spojrzeniem obserwując pląsy nieznajomego.
A śmiech w oddali jedynie przybrał na sile.
Przerażenie błyszczało w szaroniebieskich oczach, gdy dziwny urok zmuszał ją do wykonywania kolejnych tanecznych kroków. I on począł wypowiadać dziwne słowa, ledwie ułamek chwili później kręcąc się z nią w kolejnym piruecie.
- Ja naprawdę nie…- Zaczęła, lecz nie było jej dane dokończyć, gdyż nieznajomy pował ją do tańca. Obróciła się wokół własnej osi w dziwnym piruecie, ostatkami własnych sił zmieniając ustawienie własnych stóp, by niewielkie obcasiki znalazły pewniejsze podparcie, tym razem ratując się przed paskudnym upadkiem wprost na mokrą ziemię.
- I już się nie martw, aż do końca twych dni! - Kolejne słowa uciekły z jej ust, kolejne taneczne kroki wykonała wraz z nieznanym mężczyzną, mimo iż nie miała najmniejszej ochoty, by wykonywać te wszystkie ruchy. Co też się działo? Bystry umysł nie potrafił zrozumieć, czemu stracił panowanie nad resztą ciała oraz nie potrafił go odzyskać. Przyzwyczajony do perfekcji oraz dokładnego planowania każdego, choćby najmniejszego szczegółu codzienności, daleki od jakiejkolwiek spontaniczności czy głupich wybryków. Nic z resztą dziwnego, wpierw była prefektem, później prefektem naczelnym, by finalnie objąć stanowisko prawej ręki profesora.
- Naucz się tych dwóch, radosnych słów! - Tym razem słowa uciekły z jej gardła w tym samym momencie, w którym identyczne słowa uciekły z ust towarzyszącego im mężczyzny. - A czy pan… - Zaczęła w panice, głos jednak uwiązł jej w gardle, a tajemnicza siła nie pozwoliła dokończyć zdania. Ponownie poczuła przymus wykonania kilku kroków oraz kolejnego piruetu, by ponownie - o zgrozo - oprzeć rękę na męskim ramieniu. - Hakuna matata! - Znów wyrwało się z jej ust. A druga dłoń zatoczyła pół kręgu w powietrzu, jakoby chciała - To urok?! - Udało jej się wypowiedzieć kolejne, niezwykle krótkie pytanie, nim znów została zmuszona do ruchu. Wykonała krótką, karykaturalną wersję dziwnego stepu, by odrzucić jasną etolę, która padła wprost w brudną kałużę. Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło rozpaczą, a z ust wyrwał się cichy jęk rozpaczy. Nie miała jednak okazji zareagować, gdyż siła uroku poderwała jej dłonie, by te wskazały na nieznajomego mężczyznę.
- Gdy był z niego mały wieprz… - Wyrwało się z jej ust, a pierwsze łzy przerażenia uciekły z jej oczu. Urok na chwilę odpuścił skupiając się na mężczyźnie, a jasnowłosa alchemiczka uniosła dłonie do ust, nie potrafiąc uwierzyć w to, co właśnie wypowiedziała. Nigdy, przenigdy nie skierowałaby podobnych słów w kierunku jakiegokolwiek czarodzieja. -Tak bardzo przepraszam! - Pisnęła wystraszona, załzawionym spojrzeniem obserwując pląsy nieznajomego.
A śmiech w oddali jedynie przybrał na sile.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Istny nonsens, kuriozum, pojęcie obecnego wydarzenia wydawało się bezcelowe. Gorączkowo myślałem nad przeciwzaklęciem, ale nie potrafiłem odgadnąć czego byliśmy ofiarą. Zdecydowanie nie był to Imperius, te straszliwe zaklęcie niewybaczalne znacznie mocniej wpływało na umysł, całkiem łamiąc wolę ofiary.
- Coś nas kontroluje... - zdołałem jedynie wydusić, ale jakaś siła nie pozwoliła mi dokończyć.
Widziałem w oczach kobiety panikę, wręcz niepodrabialną. Była niewinną ofiarą, więc starałem się ukradkiem zerkać w okna w poszukiwaniu prawdziwego winowajcy. Z drugiej jednak strony, nie byłem w stanie nawet sięgnąć po różdżkę. Ileż bym dał w takiej chwili za możliwość posługiwania się magią bezróżdżkową, niestety brakowało mi umiejętności do opanowania tak elitarnej sztuki. Przynajmniej na razie.
- Naucz się tych dwóch, radosnych słów! - zacząłem śpiewać równo z nieznajomą. - Chyba tak, choć nie jest wygląda na żaden mi zna... - zacząłem wyjaśniać w chwili wytchnienia, ale nieznana moc miała inne plany.
Wtem wyprostowałem się pod wpływem nieznanej magii, dumnie wypinając klatkę piersiową. Przyłożyłem do niej dłoń, która z jakiegoś powodu skojarzyła mi się z raciczką. To kompletnie bez sensu, skąd taka myśl?!
- Gdy był ze mnie mały wieeeprz! - odpowiedziałem donośnym głosem, prostując przy tym w wymachu rękę. Cóż, było w tym coś zabawnego, w końcu spora cześć szlachty nie mogła jeść wieprzowiny.
Miałem wrażenie, że to nie koniec i jeszcze jakieś "świńskie żarty" usłyszę. Nie byłem na kobietę zły, w końcu w tym wszystkim byliśmy bezwolnymi ofiarami.
- Nic się nie stało - zapewniłem przytłumionym głosem, kiedy nagle moje ciało zaczęło nonszalancko iść w kierunku pobliskiej kałuży. Co to miało być, ta moc zechce mnie w niej utopi? Śmiech robił się coraz bardziej niepokojący i wszystko było możliwe. Nieznajoma uraczyła mnie kolejnymi wersami na mój temat, kiedy coraz bardziej zbliżałem się do... teraz mnie w przerażeniu olśniło. Do wodopoju!
- Coś nas kontroluje... - zdołałem jedynie wydusić, ale jakaś siła nie pozwoliła mi dokończyć.
Widziałem w oczach kobiety panikę, wręcz niepodrabialną. Była niewinną ofiarą, więc starałem się ukradkiem zerkać w okna w poszukiwaniu prawdziwego winowajcy. Z drugiej jednak strony, nie byłem w stanie nawet sięgnąć po różdżkę. Ileż bym dał w takiej chwili za możliwość posługiwania się magią bezróżdżkową, niestety brakowało mi umiejętności do opanowania tak elitarnej sztuki. Przynajmniej na razie.
- Naucz się tych dwóch, radosnych słów! - zacząłem śpiewać równo z nieznajomą. - Chyba tak, choć nie jest wygląda na żaden mi zna... - zacząłem wyjaśniać w chwili wytchnienia, ale nieznana moc miała inne plany.
Wtem wyprostowałem się pod wpływem nieznanej magii, dumnie wypinając klatkę piersiową. Przyłożyłem do niej dłoń, która z jakiegoś powodu skojarzyła mi się z raciczką. To kompletnie bez sensu, skąd taka myśl?!
- Gdy był ze mnie mały wieeeprz! - odpowiedziałem donośnym głosem, prostując przy tym w wymachu rękę. Cóż, było w tym coś zabawnego, w końcu spora cześć szlachty nie mogła jeść wieprzowiny.
Miałem wrażenie, że to nie koniec i jeszcze jakieś "świńskie żarty" usłyszę. Nie byłem na kobietę zły, w końcu w tym wszystkim byliśmy bezwolnymi ofiarami.
- Nic się nie stało - zapewniłem przytłumionym głosem, kiedy nagle moje ciało zaczęło nonszalancko iść w kierunku pobliskiej kałuży. Co to miało być, ta moc zechce mnie w niej utopi? Śmiech robił się coraz bardziej niepokojący i wszystko było możliwe. Nieznajoma uraczyła mnie kolejnymi wersami na mój temat, kiedy coraz bardziej zbliżałem się do... teraz mnie w przerażeniu olśniło. Do wodopoju!
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jasna etola spoczywająca w paskudnej kałuży była widokiem niemal równie okrutnym, jak pomazane czy przedarte karty wiekowych ksiąg bądź brudne kociołki porozrzucane po pracowni bez większego ładu oraz składu, nie wspominając już o dziwnych tańcach z obcym mężczyzną, nie będący jej cudownym mężem. Szaroniebieskie spojrzenie zaszło nieprzyjemną wilgocią, a gdzieś w środku, w delikatnym dziewczęciu narastała dziwna złość na tego, kto fundował jej tak nieprzyjemne przeżycia.
- Albo ktoś... - Rzuciła szybciutko, nim nieznana siła dalej ciągnęła ją w dziwne pląsy ( które, przynajmniej w jej mniemaniu, zamężnej kobiecie z pewnością nie wypadały), wyrzucając z jej ust słowa, których nigdy nie wypowiedziałaby z własnej woli. I mimo iż pioseneczka zdawała się mieć przyjemne brzmienie, obawiała się iż w pewien sposób urazi nieznanego jej mężczyznę i ktoś, nie daj Roweno, będzie tego świadkiem. Kolejne słowa mężczyzny wypowiedziane między kolejnymi piruetami sprawiły, że pani Wroński zmarszczyła brew w zastanowieniu. Jej wiedza z zakresu uroków była niewielka, podstawowa gdyż zawsze idea magii typowo bojowej napawała ją czystym przerażeniem, szybko jednak bystry umysł począł dokładnie analizować wiedzę, która była jej znana. Nie istniał żaden eliksir, który potrafiłby sprawić, iż ktoś będzie marionetką w czyichś rękach (a ta idea wydała jej się niezwykle fascynująca sprawiając, że alchemiczka potrzebowała wysilić umysł, by nie wpaść w te rozmyślania) zwłaszcza bez wypicia eliksiru. Frances była pewna, iż z pewnością wyczułaby smak magicznej mikstury, gdyby ktoś spróbował ją jej posunąć gdzieś w ciągu dnia to raz, drugim argumentem przeciw tej teorii był fakt, iż jedyne miejsce w którym wypiła filiżankę herbaty był jej własny dom, podczas wspólnego śniadania z mężem.
- Woń przykrą rozsiewał kiedy kończył jeść... - Kolejne słowa uciekły z jej ust, a szaroniebieskie spojrzenie wilgotnych oczu w przepraszającym geście zatrzymało się na chwilę na buzi nieznajomego mężczyzny. Tanecznym krokiem ruszyła za nim w bliżej nieznanym jej kierunku, z całych sił jednak opierając się kolejnym ruchom, by choć odrobinę spowolnić drogę. - ...Innym jego kąpanie ciężko było znieść. - Kolejne słowa uleciały z jej ust skutkując w kolejną porcję niezadowolenia eterycznej alchemiczki. Przedstawienie zdawało się przejść na jej towarzysza, a pani Wroński niemiała zamiaru dłużej czekać, nim dziwny prześladowca spróbuje ich popić, bądź Merlin jeden wie, co jeszcze. Ostrożnie spróbowała wyciągnąć różdżkę, a gdy żadna dziwna siła nie przysporzyła jej problemów, eteryczna alchemiczka cichutko wypowiedziała zaklęcie. - Homenum Revelio - Wypowiedziała, mając nadzieję iż zaklęcie pomoże jej odnaleźć sprawdzę tego paskudnego przypadku. Wiązka magii powędrowała w powietrze, szybko jednak rozpłynęła się, pozostawiając czarownicę bez rezultatu. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, w myślach ganiąc się iż nie przywiązywała więcej uwagi do zaklęć ochronnych. Szaroniebieskie spojrzenie z niepokojem zerknęło w kierunku mężczyzny, coraz bardziej zbliżającego się do zimnej wody otaczającej niewielką wyspę. Kolejna salwa śmiechu wybrzmiała w powietrzu, a pani Wroński, wiedziona impulsem, wycelowała różdżkę w tamtym kierunku. - Albalis - Wypowiedziała prostą inkantację, posyłając kolorowe śnieżki w kierunku, z którego dochodził głos. Kto wie, może jeśli w jakiś sposób zdekoncentruje tego, kto rzucał na nich dziwny urok? Pogoda z pewnością nie sprzyjała kąpieli w zimnej wodzie, a myśli kobiety ciągle wędrowały w kierunku biednej etoli, leżącej samotnie pośród kałuży.
- Albo ktoś... - Rzuciła szybciutko, nim nieznana siła dalej ciągnęła ją w dziwne pląsy ( które, przynajmniej w jej mniemaniu, zamężnej kobiecie z pewnością nie wypadały), wyrzucając z jej ust słowa, których nigdy nie wypowiedziałaby z własnej woli. I mimo iż pioseneczka zdawała się mieć przyjemne brzmienie, obawiała się iż w pewien sposób urazi nieznanego jej mężczyznę i ktoś, nie daj Roweno, będzie tego świadkiem. Kolejne słowa mężczyzny wypowiedziane między kolejnymi piruetami sprawiły, że pani Wroński zmarszczyła brew w zastanowieniu. Jej wiedza z zakresu uroków była niewielka, podstawowa gdyż zawsze idea magii typowo bojowej napawała ją czystym przerażeniem, szybko jednak bystry umysł począł dokładnie analizować wiedzę, która była jej znana. Nie istniał żaden eliksir, który potrafiłby sprawić, iż ktoś będzie marionetką w czyichś rękach (a ta idea wydała jej się niezwykle fascynująca sprawiając, że alchemiczka potrzebowała wysilić umysł, by nie wpaść w te rozmyślania) zwłaszcza bez wypicia eliksiru. Frances była pewna, iż z pewnością wyczułaby smak magicznej mikstury, gdyby ktoś spróbował ją jej posunąć gdzieś w ciągu dnia to raz, drugim argumentem przeciw tej teorii był fakt, iż jedyne miejsce w którym wypiła filiżankę herbaty był jej własny dom, podczas wspólnego śniadania z mężem.
- Woń przykrą rozsiewał kiedy kończył jeść... - Kolejne słowa uciekły z jej ust, a szaroniebieskie spojrzenie wilgotnych oczu w przepraszającym geście zatrzymało się na chwilę na buzi nieznajomego mężczyzny. Tanecznym krokiem ruszyła za nim w bliżej nieznanym jej kierunku, z całych sił jednak opierając się kolejnym ruchom, by choć odrobinę spowolnić drogę. - ...Innym jego kąpanie ciężko było znieść. - Kolejne słowa uleciały z jej ust skutkując w kolejną porcję niezadowolenia eterycznej alchemiczki. Przedstawienie zdawało się przejść na jej towarzysza, a pani Wroński niemiała zamiaru dłużej czekać, nim dziwny prześladowca spróbuje ich popić, bądź Merlin jeden wie, co jeszcze. Ostrożnie spróbowała wyciągnąć różdżkę, a gdy żadna dziwna siła nie przysporzyła jej problemów, eteryczna alchemiczka cichutko wypowiedziała zaklęcie. - Homenum Revelio - Wypowiedziała, mając nadzieję iż zaklęcie pomoże jej odnaleźć sprawdzę tego paskudnego przypadku. Wiązka magii powędrowała w powietrze, szybko jednak rozpłynęła się, pozostawiając czarownicę bez rezultatu. Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, w myślach ganiąc się iż nie przywiązywała więcej uwagi do zaklęć ochronnych. Szaroniebieskie spojrzenie z niepokojem zerknęło w kierunku mężczyzny, coraz bardziej zbliżającego się do zimnej wody otaczającej niewielką wyspę. Kolejna salwa śmiechu wybrzmiała w powietrzu, a pani Wroński, wiedziona impulsem, wycelowała różdżkę w tamtym kierunku. - Albalis - Wypowiedziała prostą inkantację, posyłając kolorowe śnieżki w kierunku, z którego dochodził głos. Kto wie, może jeśli w jakiś sposób zdekoncentruje tego, kto rzucał na nich dziwny urok? Pogoda z pewnością nie sprzyjała kąpieli w zimnej wodzie, a myśli kobiety ciągle wędrowały w kierunku biednej etoli, leżącej samotnie pośród kałuży.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zagadką pozostawała dla mnie ta pieśń, wymykając się całkiem jakimkolwiek konkretnym skojarzeniom, nigdy w życiu jej nie słyszałem... jakby została wyrwana z innych czasów, w których zapewne byłaby oczywista. Wpadała na swój dziwny sposób w ucho, zapewne zyskałaby popularność wśród dzieci, choć teraz nie w głowie było mi się nią cieszyć.
Cały czas gorączkowo próbowałem rozgryźć dziwne zjawisko, tak niepodobne do znanych mi metod pozbawienia kogoś wolnej woli. Nie było na szczęście tak przerażające jak zaklęcie niewybaczalne, ale daleko jednak obecny stan był od komfortu. Przestałem przejmować się treścią wypowiedzi, które były godne jakiś wymysłów Irytka. Spojrzałem pokrzepiająco na nieznajomą, starając się dać znać, że wszystko rozumiem.
- Mówią o mnie żem cham, jam subtelny gość - wyśpiewałem jak przystało na subtelnego gościa. Kroczyliśmy dalej jak bohaterowie chorego musicalu, aż spodziewałem się, że zaraz dołączą do nas mieszkańcy i jako głośny korowód pomkniemy ulicami. - ...przykre że, przy mnie ktoś wciąż zatykał nos - wyznałem melodyjnie, rzeczywiście taka perspektywa nie wydawała się szczególnie sympatyczna. Spróbowałem sięgnąć po różdżkę, ale wtedy bezradnie same rozłożyły mi się ręce. - Och! Co za wstyd! - podsumowałem, po raz pierwszy zgadzając się z tekstem.
Zauważyłem, że nieznana mi czarownica i partnerka w zbrodni sięgnęła po różdżkę. Nie wiem jak udała się jej ta sztuka, może ta dziwna moc w imię dobrej choreografii skupiła się na moment bardziej na ułożeniu naszych nóg. Nie dałem po sobie nic poznać, żeby przypadkiem nasz oprawca nic nie zauważył.
Musieliśmy coś zrobić, bo jeszcze trochę, a wytańczymy drogę prosto do morza. Pierwsze zaklęcie, sądząc po wyrazie jej twarzy, okazało się nieudane, jednak po chwili sięgnęła po prostszą magię, kierując się złośliwym śmiechem niewidocznego żartownisia. Śnieżki przecięły powietrze, ale nie dostrzegłem efektu, bowiem moja postać zamknęła oczy w lamencie wstydu.
- Och... co za wstyd - szepnąłem własnym głosem.
Cały czas gorączkowo próbowałem rozgryźć dziwne zjawisko, tak niepodobne do znanych mi metod pozbawienia kogoś wolnej woli. Nie było na szczęście tak przerażające jak zaklęcie niewybaczalne, ale daleko jednak obecny stan był od komfortu. Przestałem przejmować się treścią wypowiedzi, które były godne jakiś wymysłów Irytka. Spojrzałem pokrzepiająco na nieznajomą, starając się dać znać, że wszystko rozumiem.
- Mówią o mnie żem cham, jam subtelny gość - wyśpiewałem jak przystało na subtelnego gościa. Kroczyliśmy dalej jak bohaterowie chorego musicalu, aż spodziewałem się, że zaraz dołączą do nas mieszkańcy i jako głośny korowód pomkniemy ulicami. - ...przykre że, przy mnie ktoś wciąż zatykał nos - wyznałem melodyjnie, rzeczywiście taka perspektywa nie wydawała się szczególnie sympatyczna. Spróbowałem sięgnąć po różdżkę, ale wtedy bezradnie same rozłożyły mi się ręce. - Och! Co za wstyd! - podsumowałem, po raz pierwszy zgadzając się z tekstem.
Zauważyłem, że nieznana mi czarownica i partnerka w zbrodni sięgnęła po różdżkę. Nie wiem jak udała się jej ta sztuka, może ta dziwna moc w imię dobrej choreografii skupiła się na moment bardziej na ułożeniu naszych nóg. Nie dałem po sobie nic poznać, żeby przypadkiem nasz oprawca nic nie zauważył.
Musieliśmy coś zrobić, bo jeszcze trochę, a wytańczymy drogę prosto do morza. Pierwsze zaklęcie, sądząc po wyrazie jej twarzy, okazało się nieudane, jednak po chwili sięgnęła po prostszą magię, kierując się złośliwym śmiechem niewidocznego żartownisia. Śnieżki przecięły powietrze, ale nie dostrzegłem efektu, bowiem moja postać zamknęła oczy w lamencie wstydu.
- Och... co za wstyd - szepnąłem własnym głosem.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przypuszczała, że lato w tym roku okaże się być rekordowo upalne. Po pierwsze dlatego, że zima, z którą przyszło im się mierzyć do najlżejszych nie należała, a po drugie rzadko coś układało się po ich myśli. Nigdy nie przepadała za żarem lejącym się z nieba, ale to przez wzgląd na wykonywaną profesję oraz chorobę, z którą musiała się zmagać od tak wielu lat. Kochała za to wiosnę, gdy wszystko budziło się do życia, krajobraz nabierał kolorów, wiatr nie mroził kończyn, a ludzie nabierali energii do życia. Ten najbardziej przyjemny okres roku mieli już za sobą i patrząc na słupek termometru nie miała żadnych wątpliwości, że jedyne co ich w najbliższych miesiącach czekało to istna gorączka. Nic więc dziwnego, że szukało się rozwiązań mogących choć trochę ułatwić funkcjonowanie w takich warunkach. Na Wyspach zapanował pozorny spokój, zawieszenie broni dało jej masę wolnego czasu. Nie była do tego przyzwyczajona. Owszem nikt nie powiedział, że wraz z zawieszeniem broni ma po prostu przestać robić cokolwiek, ale respektowanie zasad niektórym przychodziło z trudnością i tym razem nie miała na myśli siebie.
Po nocy z 31 maja na 1 lipca, którą spędziła u Lovegooda coś sobie postanowiła. Był dla niej ogromnym wsparciem, osobą, do której zwróciłaby się z każdą swoją trudnością. Ta myśl ją przeraziła, ale nie dlatego, że posiadanie takiej osoby w swoim życiu wiązało się z odpowiedzialnością, ale dlatego, że większość ich spotkań właśnie tak wyglądało. Wylewała swoje niepewności, żale, przelewała na niego swój lęk. Nie chciała budować relacji na takim gruncie, nikt na to nie zasłużył, dlatego postanowiła zatroszczyć się o to by mieli również jakieś dobre i przyjemne wspomnienia. Nie była tą samą osobą, którą znał kilka lat wcześniej. Miała za sobą bagaż doświadczeń i czasem ciężko było jej zmusić się do normalności. Nie mogła jednak pozwolić by ten bagaż niepotrzebnie wpływał na wszystkich w jej otoczeniu. Dopóki miała na to jakikolwiek wpływ. Postanowiła więc, że ten dzień spędzą inaczej. Poprosiła Elricka by spotkali się przed jej domem, a kiedy tak się stało to wspólnie przenieśli się na wysepkę Fair Isle. Nie wiedziała czy mężczyzna miał kiedyś okazję odwiedzić to bardzo szczególne miejsce, ale i tak miała mu zamiar o nim opowiedzieć ze swojej perspektywy.
- Byłeś tu kiedyś? – zapytała gdy udało im się przejść przez największe mokradła. – Jest tu tylko kilka domostw, wszyscy się znają i właściwie tworzą swoją małą społeczność. Niewiele osób się tu zapuszcza, a myślę, że to coś wspaniałego, żeby w obecnych czasach utrzymać życie na niemalże niezmiennym poziomie. – dodała spoglądając na mężczyznę. – Już niedaleko. Poznałam Annie kilka lat temu, bo jej mąż znalazł w dokach jakiś przeklęty przedmiot. Bardzo się polubiłyśmy i zwykle gdy tu jestem po prostu ich odwiedzam. Mają całkiem pokaźną gromadkę dzieci więc kto wie… może za kilka lat będzie to miejsce mocniej zaludnione. – zaśmiała się. Miała naprawdę dobry humor i nawet nie była tym zaskoczona. To nie tak, że nie chciała dziś poruszać żadnych trudnych tematów, bo te pojawiają się same i nie miała ku temu obiekcji. Było jej jednak dzisiaj lżej, a biorąc pod uwagę ostatnie zdarzenia i spotkania wcale nie powinno. – Wejdziemy tam na chwilę, a później przejdziemy się po okolicy, dobrze? – zapytała nie chcąc mu narzucać swoich planów. Ciężko było jej jednak przejść obojętnie obok domu rodziny, która stała jej się bliska.
Zbliżali się już do niewielkich domków kiedy blondynka zatrzymała się by skupić wzrok mężczyzny na sobie. – Powiem to teraz i nie będę już psuła nam humorów. Jeszcze raz dziękuje za pomoc tamtej nocy. Wiem, że byłam emocjonalnym wrakiem i nie twierdzę, że przestałam nim być, ale… jest zdecydowanie lepiej. Dziękuje. – odparła ze szczerością w głosie. Niedługo po tych słowach drzwi jednego z domów otworzyły się, a w progu stanęła drobna blondynka.
- Lucy! – krzyknęła zwracając na siebie uwagę. – Chodźcie szybko, bo udaru dostaniecie! – blondynka w odpowiedzi przewróciła oczami i zaśmiała się pod nosem. Kobieta, gdy zostaje matką to stara się ogarnąć matczyną pieczą wszystko i wszystkich. No prawie każda matka, bo o swojej nie mogła tego powiedzieć.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Ostatnio zmieniony przez Lucinda Hensley dnia 05.08.23 22:33, w całości zmieniany 1 raz
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
'Cause if we don't leave this town
We might never make it out
I was not born to drown
We might never make it out
I was not born to drown
Nie zdawał sobie sprawy z wątpliwości i wyrzutów, jakie czyniła sobie Lucy, dlatego do ich letniego spotkania przygotowywał się jak do - cóż - każdego innego. Przystrzygł brodę, ubrał lepszą, wyprasowaną przez Celine koszulę i spakował ze sobą trochę rzeczy na drogę, by Lucy nie uznała, że jest niedbały. Obydwoje mieli na koncie niejedną samotną i towarzyską podróż, więc przygotowywanie się choćby na spacer pewnie weszło im w krew. Tym razem zabrał dwie butelki miodu pitnego, lekkiego i słodkiego na tę koszmarną pogodę, trochę kanapek z konfiturą i cały kwiat słonecznika, gotowy do tego, by go oskubać.
Słońce grzało niemiłosiernie, kiedy przybył pod znajome drzwi, uśmiechnięty, może tylko nieco zmęczony ostatnimi snami i koszmarami. Dziś nie był dobry dzień, by o nich rozmawiać, tak czuł, patrząc jak szczęśliwa była na ten wypad.
- To dla ciebie - powiedział na wejściu, podając jej olbrzymiego słonecznika aż uginającego się od nasion, a potem parsknął śmiechem na jej minę. - No chyba nie myślałaś, że wezmę róże. Słonecznik przynajmniej możemy zjeść. - droczył się, rzecz jasna, bo przyniósłby jej jakiekolwiek kwiaty by sobie zażyczyła, ale na dobrą sprawę to nie była randka, tylko wycieczka.
Nie wszystko musiało być od razu romantyczne, nawet jeśli na widok słońca zostawiającego złote refleksy w jej włosach momentalnie poczuł się lepiej.
Na Fair Island mógł sobie podziękować za rozsądek, który kazał mu ubrać porządne, wysokie buty i spodnie do wędrówki. Przedzieranie się między trzcinami zajęło im trochę czasu i po chwili był zupełnie ubłocony, ale ani trochę nie wpłynęło to na werwę, z jaką parł do przodu.
- Nie, jestem tutaj pierwszy raz. Pewnie bym nawet nie usłyszał o tym miejscu, gdyby nie ty. - Zastanowił się chwilę, jak chyba każdy Anglik zaskoczony perspektywą wizyty w miejscu, do którego nawet na chwilę nie dotarła wojna. - To doskonałe miejsce na wakacje - dorzucił pogodnie. - Na wybudowanie domu też, skoro tak tu spokojnie. - Pewnie przydałby mu się większy niż ten w Dolinie, gdyby również miał gromadkę dzieci, w chwili obecnej nie wydawało się to jednak prawdopodobną perspektywą. Zerknął na plecy Lucy, przedzierającej się prawie po łydki przez gęstwiny, a potem uśmiechnął się pod nosem.
Nie, raczej nie.
Widział, że jest zadowolona, ogromna różnica od ich ostatniego spotkania. Na usta cisnęły mu się pytania na temat tego co się zmieniło, ale na razie je powstrzymał, nie chcąc przebijać tej bańki pozytywnej atmosfery.
- Jak dla mnie w porządku, chętnie ich poznam. Potem możemy pójść się kąpać albo opalać. Wziąłem trochę jedzenia, mam kąpielówki - Wzruszył ramieniem. Nie wiedział, i trzeciego oko w niczym mu nie pomogło, że jej ostatnie wspomnienia z morzem mogą być traumatyczne. Znowu otwierał usta, kiedy nagle Lucy się zatrzymała, tak, że z ledwością zdołał na nią nie wpaść.
- Tak? - lekko go zmartwiła jej powaga, ale gdy usłyszał podziękowania uśmiechnął się ze zmęczeniem i położył jej dłoń na ramieniu. - Podziękowania przyjęte. Mam nadzieję, że to się więcej nie wydarzy, ale jakby się jednak wydarzyło... nie bój się przyjść. - dodał prawie szeptem, zanim pocałował ją krótko w czoło i pozwolił, by poprowadziła go dalej.
Równie dobrze jednak mógł go pokierować głos drobnej blondynki.
- Dzień dobry! - krzyknął na powitanie, uśmiechając się w swój charakterystyczny, szelmowski sposób, jak zawsze, gdy przedstawiał się nowym ludziom. - Nazywam się Elric, jestem... - Przyjacielem? Chłopakiem? Przecież nie narzeczonym. - ...z Lucy. Mam nadzieję, że to nie będzie dla pani kłopot. - Potem nachylił się do Lucy, żeby szepnąć jej do ucha. - A propos, to mogłaś wcześniej powiedzieć o tych dzieciach. Nic dla nich nie mam, nawet czekoladowej żaby - Westchnął. Musiał sobie poradzić mimo tego.
Zazwyczaj magię czyniły historie o smokach.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Cóż, nie oczekiwała, że Elric w stu procentach zrozumie jej wcześniejszy stan. Okazał się być jednak o wiele bardziej wyrozumiały niżeli się po nim tego spodziewała. Niż spodziewała się po kimkolwiek. Ciężko było nie zadawać pytań, starać się zrozumieć sytuację całkowicie na sucho. Ona nie mogła mu powiedzieć więcej. Po pierwsze dlatego, że chciała go chronić, ale też dlatego, że musiała chronić tajemnice, których wyjawienie mogło zagrozić wielu niewinnym ludziom. Nie wątpiła w jego intencje. Wiedziała, że kieruje się jedynie troską, był całkowicie bezinteresowny. Chyba całkowicie. Wiedziała jednak, że inni dysponują umiejętnościami, które mogły mącić w głowie, wymuszać nawet najskrytsze tajemnice. Nie mogła dopuścić do tego stanu. Wraz z przyjściem lata wszystko stało się jakieś spokojniejsze. Może to kwestia zawieszenia broni? Może właśnie fakt, że nie musi martwić się tym co przyniesie kolejny dzień sprawił, że czuła się lżejsza? Nawet jeśli miała niewiele powodów do tego by tak się czuć. Zawieszenie broni przyniosło jej też sporo wątpliwości, trudnych rozmów, niepewności, o której bała się myśleć. Właśnie dlatego to wyjście było dziś tak istotne. Chciała poczuć grunt pod nogami, doświadczyć normalności. Pozornej, bo przecież zawieszenie broni dawało im jedynie pozory normalności, pozory spokoju. Zawsze lepszy rydz niż nic, prawda?
Uśmiechnęła się na widok pokaźnego słonecznika. – Róże to dość banalny wybór, prawda? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – Dziękuje… szczerze to nie pamiętam kiedy ostatnio jadłam taki świeży słonecznik. – zaśmiała się. Wybór był idealny, pasujący całkowicie do klimatu ich wyprawy.
Ona również się przygotowała. Wzięła ze sobą dwie butelki czarnego ale, które dostała ostatnio w starym porcie, fasolki wszystkich smaków i przygotowała świeże warzywa. Sztuką kulinarną niestety nie mogła się pochwalić. Nigdy nie ciągnęło jej do gotowania, nie była też smakoszem. Jedzenie traktowała jako konieczność, coś co gwarantuje przetrwanie. Może kiedyś to się zmieni. Może kiedyś nauczy się gotować, piec, nie przypalać. Tylko może… do niektórych rzeczy przecież w ogóle się nie dorasta. Kiedy dotarli na miejsce czuła się jakby wkroczyli do innej rzeczywistości. Do miejsca, które przede wszystkim nie zostało splamione cierpieniem. Wiedziała, że to tylko utopia. Nie ma takich miejsc na świecie, ból dociera wszędzie. Jeśli jednak czuła szczęście tych ludzi to nie mogła być to do końca obłuda. – Pewnie w normalnych warunkach życie tutaj byłoby trudne, wiązałoby się z wieloma wyrzeczeniami, ale tak… masz rację. Wizja posiadania domu w takim miejscu wzbudza same pozytywne uczucia. – zaśmiała się, bo kiedyś też o tym myślała. Dom sam w sobie był dla niej czymś raczej nierealnym. Prowadziła koczowniczy tryb życia przez tak długi czas. Lovegood doskonale znał to uczucie. W swoim mieszkaniu na Pokątnej również nie czuła się w stu procentach jak w domu, a teraz w Szkocji to już w ogóle. Może kiedyś przyjdzie jej poznać to uczucie, wybrać swoje miejsce na świecie, ale to na pewno nie stanie się w najbliższym czasie.
Coś się zmieniło? Jej nastrój się poprawił? Może to kwestia pogody, może towarzystwa, może miliona innych czynników, o których nie chciała myśleć. Fakt faktem tak rzadko miała okazję by być po prostu wesoła i uśmiechnięta, że każdy mógł dostrzec w tym szczerość.
Spochmurniała, gdy ten wspomniał o kąpieli. – Pozostaje mi kąpiel słoneczna – zaczęła ze wzruszeniem ramion. – Sama nic ze sobą nie zabrałam. – odparła i uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu. – Ale… chętnie obryzgam cię wodą. – mało znała osób tak zorganizowanych jak Lovegood. Zawsze miał rozwiązanie, był przygotowany, zaskakiwał ją tym, bo ona wręcz przeciwnie. Nie miała takich zdolności. Jeżeli rzecz nie tyczyła się run, artefaktów i klątw, to ciężko było u niej znaleźć jakąkolwiek organizację. Cóż… można było to dostrzec już po tym jak wygląda jej życie. Jak to wszystko jest zwyczajnie pokręcone.
- Jak smoczki? – zapytała ciekawa jak radzi sobie w rezerwacie. Zdawała sobie sprawę z tego, że samo sformułowanie „smoczki” nie przypadnie mu zbytnio do gustu, ale miała za dobry humor by się tym przejmować. – Chętnie posłucham opowieści o smokach. – dodała. Niewiele rozmawiali w ostatnim czasie o nim. Nie poruszała tematu wizji nie chcąc wchodzić na trudne tematy, skomplikowane treści. Wiedziała, że jeśli będzie chciał jej o tym opowiedzieć, to zrobi to prędzej czy później. To jedynie kwestia czasu.
Oczywiście, że nie bała się do niego przyjść z problemem, ale nie chciała by jej trudności stanowiły tapetę ich relacji. Pokiwała powoli głową nie dodając do tego tematu nic więcej. Wiedział, że jest mu wdzięczna i to wystarczyło. Uśmiechnęła się promiennie i uścisnęła dłoń znajdującą się na jej ramieniu.
Dotarli w końcu do domu Annie. Zaśmiała się pod nosem słysząc jak Lovegood próbuje nieinwazyjnie przedstawić się gospodyni. Było to dość komiczne choć wierzyła, że wcale go te niepewności nie bawią. Nie wiedział co mówić, co robić, a ona nie mogła dać mu jednoznacznej odpowiedzi. Była zbyt popapranym człowiekiem. Pokręciła głową, gdy ten wspomniał o czekoladowych żabach. – Nie chcą podarków. Uwierz mi… przerabiałam to. Historie same w sobie będą wspaniałym prezentem. – odszepnęła i przecisnęła się obok Annie by po chwili zamknąć ją w szczelnym uścisku.- Zawsze cieszymy się z odwiedzin – odparła czarownica spoglądając na Elrica z szerokim uśmiechem, a po chwili poprowadziła ich na zacieniony taras. Tuż za domem bawiła się trójka najmłodszych dzieci. Lucinda pomachała im delikatnie na co te również jej odmachały. Blondynka nie chcąc przerywać im zabawy usiadła na jednym z drewnianych krzeseł robiąc miejsce obok siebie dla Lovegooda. Kobieta przyniosła schłodzony dzbanek z herbatą i podała im szklanki. – Mam nadzieje, że przybyliście tu by odpocząć od tego co macie u siebie. Mam nadzieje, że wszystko w porządku. – odezwała się w końcu gospodyni spoglądając z niepewnością to na Hensley to na Lovegooda. Blondynka wiedziała, że to będzie bardzo krótka wizyta, nie takie miała plany na dzisiejszy dzień, ale jednak nie czułaby się komfortowo z tym, że nie wstąpiła choćby na chwile.
Uśmiechnęła się na widok pokaźnego słonecznika. – Róże to dość banalny wybór, prawda? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – Dziękuje… szczerze to nie pamiętam kiedy ostatnio jadłam taki świeży słonecznik. – zaśmiała się. Wybór był idealny, pasujący całkowicie do klimatu ich wyprawy.
Ona również się przygotowała. Wzięła ze sobą dwie butelki czarnego ale, które dostała ostatnio w starym porcie, fasolki wszystkich smaków i przygotowała świeże warzywa. Sztuką kulinarną niestety nie mogła się pochwalić. Nigdy nie ciągnęło jej do gotowania, nie była też smakoszem. Jedzenie traktowała jako konieczność, coś co gwarantuje przetrwanie. Może kiedyś to się zmieni. Może kiedyś nauczy się gotować, piec, nie przypalać. Tylko może… do niektórych rzeczy przecież w ogóle się nie dorasta. Kiedy dotarli na miejsce czuła się jakby wkroczyli do innej rzeczywistości. Do miejsca, które przede wszystkim nie zostało splamione cierpieniem. Wiedziała, że to tylko utopia. Nie ma takich miejsc na świecie, ból dociera wszędzie. Jeśli jednak czuła szczęście tych ludzi to nie mogła być to do końca obłuda. – Pewnie w normalnych warunkach życie tutaj byłoby trudne, wiązałoby się z wieloma wyrzeczeniami, ale tak… masz rację. Wizja posiadania domu w takim miejscu wzbudza same pozytywne uczucia. – zaśmiała się, bo kiedyś też o tym myślała. Dom sam w sobie był dla niej czymś raczej nierealnym. Prowadziła koczowniczy tryb życia przez tak długi czas. Lovegood doskonale znał to uczucie. W swoim mieszkaniu na Pokątnej również nie czuła się w stu procentach jak w domu, a teraz w Szkocji to już w ogóle. Może kiedyś przyjdzie jej poznać to uczucie, wybrać swoje miejsce na świecie, ale to na pewno nie stanie się w najbliższym czasie.
Coś się zmieniło? Jej nastrój się poprawił? Może to kwestia pogody, może towarzystwa, może miliona innych czynników, o których nie chciała myśleć. Fakt faktem tak rzadko miała okazję by być po prostu wesoła i uśmiechnięta, że każdy mógł dostrzec w tym szczerość.
Spochmurniała, gdy ten wspomniał o kąpieli. – Pozostaje mi kąpiel słoneczna – zaczęła ze wzruszeniem ramion. – Sama nic ze sobą nie zabrałam. – odparła i uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu. – Ale… chętnie obryzgam cię wodą. – mało znała osób tak zorganizowanych jak Lovegood. Zawsze miał rozwiązanie, był przygotowany, zaskakiwał ją tym, bo ona wręcz przeciwnie. Nie miała takich zdolności. Jeżeli rzecz nie tyczyła się run, artefaktów i klątw, to ciężko było u niej znaleźć jakąkolwiek organizację. Cóż… można było to dostrzec już po tym jak wygląda jej życie. Jak to wszystko jest zwyczajnie pokręcone.
- Jak smoczki? – zapytała ciekawa jak radzi sobie w rezerwacie. Zdawała sobie sprawę z tego, że samo sformułowanie „smoczki” nie przypadnie mu zbytnio do gustu, ale miała za dobry humor by się tym przejmować. – Chętnie posłucham opowieści o smokach. – dodała. Niewiele rozmawiali w ostatnim czasie o nim. Nie poruszała tematu wizji nie chcąc wchodzić na trudne tematy, skomplikowane treści. Wiedziała, że jeśli będzie chciał jej o tym opowiedzieć, to zrobi to prędzej czy później. To jedynie kwestia czasu.
Oczywiście, że nie bała się do niego przyjść z problemem, ale nie chciała by jej trudności stanowiły tapetę ich relacji. Pokiwała powoli głową nie dodając do tego tematu nic więcej. Wiedział, że jest mu wdzięczna i to wystarczyło. Uśmiechnęła się promiennie i uścisnęła dłoń znajdującą się na jej ramieniu.
Dotarli w końcu do domu Annie. Zaśmiała się pod nosem słysząc jak Lovegood próbuje nieinwazyjnie przedstawić się gospodyni. Było to dość komiczne choć wierzyła, że wcale go te niepewności nie bawią. Nie wiedział co mówić, co robić, a ona nie mogła dać mu jednoznacznej odpowiedzi. Była zbyt popapranym człowiekiem. Pokręciła głową, gdy ten wspomniał o czekoladowych żabach. – Nie chcą podarków. Uwierz mi… przerabiałam to. Historie same w sobie będą wspaniałym prezentem. – odszepnęła i przecisnęła się obok Annie by po chwili zamknąć ją w szczelnym uścisku.- Zawsze cieszymy się z odwiedzin – odparła czarownica spoglądając na Elrica z szerokim uśmiechem, a po chwili poprowadziła ich na zacieniony taras. Tuż za domem bawiła się trójka najmłodszych dzieci. Lucinda pomachała im delikatnie na co te również jej odmachały. Blondynka nie chcąc przerywać im zabawy usiadła na jednym z drewnianych krzeseł robiąc miejsce obok siebie dla Lovegooda. Kobieta przyniosła schłodzony dzbanek z herbatą i podała im szklanki. – Mam nadzieje, że przybyliście tu by odpocząć od tego co macie u siebie. Mam nadzieje, że wszystko w porządku. – odezwała się w końcu gospodyni spoglądając z niepewnością to na Hensley to na Lovegooda. Blondynka wiedziała, że to będzie bardzo krótka wizyta, nie takie miała plany na dzisiejszy dzień, ale jednak nie czułaby się komfortowo z tym, że nie wstąpiła choćby na chwile.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Były takie chwile, gdy złośliwe podszepty tej ciemnej strony charakteru, którą posiadał każdy człowiek, podpowiadały mu, że może Lucinda po prostu nie bierze go na serio. Nie ufa mu ani nie uważa, by był wystarczająco mężczyzną, by poradzić sobie ze wszystkimi niebezpieczeństwami, przed jakimi chciała go bronić, trzymając z dala od sprawa Zakonu Feniksa. Ten demon na jego ramieniu zapewniał, że wszystko w tej relacji jest na opak; że to ona otacza jego ochronną bańką, a sama wychodzi każdego dnia, by stawiać czoło temu, o czym w domowym zaciszu już nie należało mówić.
Dużo od niego wymagało, żeby zdusić te głosy, przypomnieć sobie, że przecież zwyczajność nie jest tym, czego od niej oczekiwał, że gdyby była potulną kobietą nigdy nie zostaliby tak zażyłymi przyjaciółmi, nie zaznali przygód, ekstremalnych emocji, nigdy by też tak mocno nie wryła się do jego serca. Lucinda była zawsze buntowniczką, a on obiecał, że będzie ją wspierał i nie mógł teraz jej za to obwiniać. Chciałby tylko od czasu do czasu udowodnić jej, że też może się nią zaopiekować, że nie jest od niej słabszy i przetrwałby niejedno, żeby jej nie stracić. Nie był tylko pewny, czy tego właśnie by chciała.
- Banalny, nudny i trochę dwulicowy. Ostatecznie różą można się skaleczyć - odpowiedział pogodnie, skubiąc słonecznik po drodze wraz z nią, wyrzucając łupki ze świadomością, że jakieś inne stworzenie jeszcze je wykorzysta, uśmiechnięty i szczęśliwy, mimo tych wszystkich wątpliwości.
Przystając przed domem, który Lucy z taką energią chciała mu pokazać, zatrzymał się, żeby wciągnąć głęboko powietrze, pachnące solą z morza i wszystkimi możliwymi rodzajami roślinności. Przy tej parnej pogodzie czuł się prawie jak w basenie śródziemnomorskim, coś zupełnie nowego, biorąc pod uwagę, że północne wyspy z rzadka cieszyły się tak nieograniczonym słońcem.
- To wyrzeczenia, na które byłbym gotów. Radzę sobie dobrze w terenie, sam rąbię drewno, naprawiam drobne usterki, jeśli się pojawią... - Może trochę przesadzał, nie raz i nie dwa musiał wzywać pomoc w postaci znajomego majsterkowiczka, ale tego przecież nie przyzna przed Lucy. - Ale żeby założyć taki dom - Wykonał szeroki gest ręką, obejmując nim ogród, biegające dzieci, las wokół i oddalone klify. - Musiałbym mieć dla kogo. - dodał ciszej i odwrócił spojrzenie, akurat, żeby przywitać gospodynię przyjaznym uśmiechem.
Uniósł brew, wciąż nieświadomy, gdy wspomniała, że nie zabrała ze sobą kąpielówek ani ręcznika.
- Wziąłem dwa ręczniki. Poza tym nie przeszkadzałoby mi wcale, gdybyś wiesz... chciała pływać w harmonii z naturą - Mrugnął do niej zawadiacko, a potem uchylił się instynktownie, na wypadek gdyby zdecydowała się go trzepnąć. Zaśmiał się też, żeby pokazać, że żartuje. W głównej mierze. - Może być też piknik na plaży. Jedzenia mamy dość. - Zamrugał, gdy nazwała ich wielkie Trójogony "smoczkami", ale pospieszył z odpowiedzią: - Radzą sobie dobrze, taki upał to dla nich raj na ziemi. Wylegują się na skałach i zboczach. Ostatnie lęgi mieliśmy na wiosnę, przybyło nam dwa młode, ale na razie da się je obserwować tylko z daleka i nie jesteśmy pewni płci. Matki są bardzo ostrożne. I bezlitosne, jeśli wyczują zagrożenie - Wzruszył ramieniem, tak jakby nie zarobił już jednego poważnego oparzenia, gdy chciał tylko sprawdzić, czy jajo się wykluło. Taka praca.
Opowiedziałby może więcej, gdyby nie rozproszyły go dzieci, bawiące się za domem przyjaciółki Lucindy. Pierwsze co zrobił to rzucił się, żeby z nimi przywitać, kucając przed najmłodszym i wyciągając rękę z powagą biznesmena.
- Witaj, nazywam się Elric. Jestem opiekunem smoków. A ty, młody człowieku?
- Charlie - powiedział z entuzjazmem mały blondynek. Cała trójka zgromadziła się zaraz wokół ze świecącymi oczami, każdy chciał usłyszeć o tym, czy miał już okazję polecieć na smoku.
Gdyby tylko! Już by nie żył, gdyby spróbował dosiąść Szabli lub Atlasa, a one były najłagodniejsze ze wszystkich.
Dziewczynka, na oko ośmioletnia, jako pierwsza znalazła sobie nowy temat, gdy tylko włożył jej we włosy zerwaną po drodze do ogrodu stokrotkę.
- Czy Lucy też będzie miała smoka?
Elric rzucił Lucy rozbawione spojrzenie ponad ramieniem dziewczynki.
- Może... kto wie, co jej się jeszcze trafi. Smok by do niej pasował.
- Jakbyś mi dał smoka, to bym wzięła z tobą ślub. - Oznajmiła dziewczynka z rozczulającą niewinnością po dłuższej chwili zastanowienia.
Elric odchylił głowę i wybuchł śmiechem jeszcze raz, tym razem jednak czuł się, jakby był on nieco wymuszony.
Dużo od niego wymagało, żeby zdusić te głosy, przypomnieć sobie, że przecież zwyczajność nie jest tym, czego od niej oczekiwał, że gdyby była potulną kobietą nigdy nie zostaliby tak zażyłymi przyjaciółmi, nie zaznali przygód, ekstremalnych emocji, nigdy by też tak mocno nie wryła się do jego serca. Lucinda była zawsze buntowniczką, a on obiecał, że będzie ją wspierał i nie mógł teraz jej za to obwiniać. Chciałby tylko od czasu do czasu udowodnić jej, że też może się nią zaopiekować, że nie jest od niej słabszy i przetrwałby niejedno, żeby jej nie stracić. Nie był tylko pewny, czy tego właśnie by chciała.
- Banalny, nudny i trochę dwulicowy. Ostatecznie różą można się skaleczyć - odpowiedział pogodnie, skubiąc słonecznik po drodze wraz z nią, wyrzucając łupki ze świadomością, że jakieś inne stworzenie jeszcze je wykorzysta, uśmiechnięty i szczęśliwy, mimo tych wszystkich wątpliwości.
Przystając przed domem, który Lucy z taką energią chciała mu pokazać, zatrzymał się, żeby wciągnąć głęboko powietrze, pachnące solą z morza i wszystkimi możliwymi rodzajami roślinności. Przy tej parnej pogodzie czuł się prawie jak w basenie śródziemnomorskim, coś zupełnie nowego, biorąc pod uwagę, że północne wyspy z rzadka cieszyły się tak nieograniczonym słońcem.
- To wyrzeczenia, na które byłbym gotów. Radzę sobie dobrze w terenie, sam rąbię drewno, naprawiam drobne usterki, jeśli się pojawią... - Może trochę przesadzał, nie raz i nie dwa musiał wzywać pomoc w postaci znajomego majsterkowiczka, ale tego przecież nie przyzna przed Lucy. - Ale żeby założyć taki dom - Wykonał szeroki gest ręką, obejmując nim ogród, biegające dzieci, las wokół i oddalone klify. - Musiałbym mieć dla kogo. - dodał ciszej i odwrócił spojrzenie, akurat, żeby przywitać gospodynię przyjaznym uśmiechem.
Uniósł brew, wciąż nieświadomy, gdy wspomniała, że nie zabrała ze sobą kąpielówek ani ręcznika.
- Wziąłem dwa ręczniki. Poza tym nie przeszkadzałoby mi wcale, gdybyś wiesz... chciała pływać w harmonii z naturą - Mrugnął do niej zawadiacko, a potem uchylił się instynktownie, na wypadek gdyby zdecydowała się go trzepnąć. Zaśmiał się też, żeby pokazać, że żartuje. W głównej mierze. - Może być też piknik na plaży. Jedzenia mamy dość. - Zamrugał, gdy nazwała ich wielkie Trójogony "smoczkami", ale pospieszył z odpowiedzią: - Radzą sobie dobrze, taki upał to dla nich raj na ziemi. Wylegują się na skałach i zboczach. Ostatnie lęgi mieliśmy na wiosnę, przybyło nam dwa młode, ale na razie da się je obserwować tylko z daleka i nie jesteśmy pewni płci. Matki są bardzo ostrożne. I bezlitosne, jeśli wyczują zagrożenie - Wzruszył ramieniem, tak jakby nie zarobił już jednego poważnego oparzenia, gdy chciał tylko sprawdzić, czy jajo się wykluło. Taka praca.
Opowiedziałby może więcej, gdyby nie rozproszyły go dzieci, bawiące się za domem przyjaciółki Lucindy. Pierwsze co zrobił to rzucił się, żeby z nimi przywitać, kucając przed najmłodszym i wyciągając rękę z powagą biznesmena.
- Witaj, nazywam się Elric. Jestem opiekunem smoków. A ty, młody człowieku?
- Charlie - powiedział z entuzjazmem mały blondynek. Cała trójka zgromadziła się zaraz wokół ze świecącymi oczami, każdy chciał usłyszeć o tym, czy miał już okazję polecieć na smoku.
Gdyby tylko! Już by nie żył, gdyby spróbował dosiąść Szabli lub Atlasa, a one były najłagodniejsze ze wszystkich.
Dziewczynka, na oko ośmioletnia, jako pierwsza znalazła sobie nowy temat, gdy tylko włożył jej we włosy zerwaną po drodze do ogrodu stokrotkę.
- Czy Lucy też będzie miała smoka?
Elric rzucił Lucy rozbawione spojrzenie ponad ramieniem dziewczynki.
- Może... kto wie, co jej się jeszcze trafi. Smok by do niej pasował.
- Jakbyś mi dał smoka, to bym wzięła z tobą ślub. - Oznajmiła dziewczynka z rozczulającą niewinnością po dłuższej chwili zastanowienia.
Elric odchylił głowę i wybuchł śmiechem jeszcze raz, tym razem jednak czuł się, jakby był on nieco wymuszony.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Może i wiele rzeczy w ich relacji było na opak, może mieli inne oczekiwania względem siebie i względem podejmowanych decyzji. Nie chciała by przy niej czuł się mało męski, by patrzył na nią przez pryzmat podjętej walki. Tego w sobie nie miała zamiaru zmieniać i cóż… czuła się dobrze mając kontrolę po swojej stronie. Oczywiście ta kontrola nie dotyczyła samego Lovegooda, ale daleko jej było do potulnej i wiedział to od początku. Znał ją, a przynajmniej jej dawną wersję. Tak jak ona nie wymagała od niego tego by chwycił za różdżkę i ruszył z nią na front, tak on nie mógł wymagać od niej zmiany charakteru, który został ukształtowany przez mnóstwo sytuacji. Niejednokrotnie trudnych i traumatycznych. Oczywiście zdawała sobie sprawę z tego, że nie wszystko musiał rozumieć. Z wieloma rzeczami mógł się nie zgadzać i nigdy nie narzucałaby mu swojej woli. Nic jednak nie mogła poradzić na to, że tak się czuł w jej obecności. Miała przestać się o niego troszczyć? Stwarzać sytuacje, w których mógłby wykazać się męskością? Nigdy nie miało to dla niej większego znaczenia. Nie była płytka i powierzchowna. Brakowało jej mocy sprawczej by zabić podszepty pojawiające się w jego myślach nawet jakby wiedziała o ich pochodzeniu. Elric jednak mocno skrywał swoje niepewności, nie mówił o tym jakie uczucia generowała w nim ich relacja. Zdecydowanie płynęli tą samą rzeką, ale nie była pewna czy w tym samym kierunku i czy na pokładzie tej samej łódki.
Blondynka spojrzała na Elrica z zaskoczeniem, gdy tak wiele epitetów opuściło jego usta. – Dwulicowy? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – Wyczuwam tu prawdziwą niechęć do tych kwiatów. Czym sobie na to zasłużyły? – dla niej nie stanowiło to aż tak ważnej kwestii. Cieszyła się, że myślał o takich małych rzeczach jak chociażby podarowanie jej kwiatka. To było miłe i mówiło wiele o człowieku.
Potrafiła wyobrazić go sobie wkładającego serce w wybudowanie idealnego miejsca do życia. Był typem człowieka, który dla swoich bliskich potrafił zrobić naprawdę wiele. Niemal wszystko. Wsłuchała się w jego słowa i odczuła, że pobrzmiewa w nim smutek. Twierdził, że nie miał dla kogo, albo dawał jej tym samym znać, że powinna się określić co do ich relacji i wspólnego życia. Ona jednak nie mogła niczego obiecać, nie mogła podjąć żadnej decyzji, bo sama nie wiedziała co może mu na ten moment zaproponować. Nie chciała go zwodzić, obiecywać mu wspólnego życia kiedy działo się tak wiele, a ona w głowie miała jeden wielki chaos. Planowanie nie było w jej stylu, w jej życiu wszystko działo się samo. Składane obietnice miały wielką wagę. Poczuła się winna odpowiedź, ustalenie konkretów, ale nie wiedziała jak. Nie był jej obojętny, był osobą, bez której nie wyobrażała sobie dalszego życia. Przyzwyczaiła się do tego obecności i też nie chciałaby go stracić, ale wiedziała, że to wszystko działo się szybko, a ona czuła się tak jakby kroczyła w ciemności i nie mogła znaleźć światła. Mężczyzna odwrócił się w stronę drzwi i blondynka odetchnęła. Na chwile złapała oddech.
Parsknęła głośnym śmiechem, gdy wspomniał, że mogłaby pływać w harmonii z naturą. – Naprawdę? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – Widzisz… myślałam, że będziesz protestował. – dodała, a w jej głośnie brzmiała nuta ironii. Pokręciła głową z rozbawieniem i udała zamyślenie. – Może ustalimy po dotarciu na plażę? Jeszcze się zastanawiam czy cię nie utopić. – dodała.
Zawsze podziwiała pracę, którą sobie wybrał. Wkładał w to pasję i wiele ryzykował. Smoki nie były potulnymi stworzonkami, praca z nimi wymagała wiele cierpliwości, ale też silnej woli i samozaparcia. Wiedziała, że to również śmiercionośne zajęcie. Nie mógł więc się dziwić, że zdarzało jej się zwyczajnie martwić. – A czy to ma znaczenie jaka będzie płeć? Liczycie na coś konkretnego? – zapytała. Nie wiedziała jak wygląda opieka nad takimi stworzeniami. Mogła jedynie się domyślać.
Blondynka usiadła z gospodynią na tarasie, a w tym samym czasie Lovegood zajął się rozmową z dziećmi kobiety. Słyszała co drugie słowo, podniesione głosy podekscytowanych maluchów. To był miły widok. Sama nie wyobrażała sobie siebie w roli matki chociaż patrząc na zachowanie Elrica ten idealnie sprawdziłby się w roli ojca. Lucinda nie miała żadnego wzorca matki by móc czerpać z tego inspirację.
Parsknęła śmiechem, gdy padło pytanie czy będzie miała smoka. Widząc, że ta rozmowa dociera na zbyt dotkliwe rejony postanowiła pożegnać się z gospodynią i podeszła do Elrica ze szklanką wody. – Uciekamy? – zapytała podając mu szklankę i położyła mu dłoń na karku. Kiedy ten opróżnił szklankę, Lucinda oddała ją w ręce małych rozrabiaków i wskazała furtkę znajdującą się w małym sadzie. – Tędy dojdziemy na wybrzeże – dodała i ruszyła w stronę wskazanego miejsca. Tuż za przejściem trawnik zmienił się w nagrzany od słońca piasek. – To jak to było z tymi listami? Dowiedziałeś się kto… mógł je wysłać? – zapytała spoglądając na mężczyznę z delikatnym uśmiechem.
Blondynka spojrzała na Elrica z zaskoczeniem, gdy tak wiele epitetów opuściło jego usta. – Dwulicowy? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – Wyczuwam tu prawdziwą niechęć do tych kwiatów. Czym sobie na to zasłużyły? – dla niej nie stanowiło to aż tak ważnej kwestii. Cieszyła się, że myślał o takich małych rzeczach jak chociażby podarowanie jej kwiatka. To było miłe i mówiło wiele o człowieku.
Potrafiła wyobrazić go sobie wkładającego serce w wybudowanie idealnego miejsca do życia. Był typem człowieka, który dla swoich bliskich potrafił zrobić naprawdę wiele. Niemal wszystko. Wsłuchała się w jego słowa i odczuła, że pobrzmiewa w nim smutek. Twierdził, że nie miał dla kogo, albo dawał jej tym samym znać, że powinna się określić co do ich relacji i wspólnego życia. Ona jednak nie mogła niczego obiecać, nie mogła podjąć żadnej decyzji, bo sama nie wiedziała co może mu na ten moment zaproponować. Nie chciała go zwodzić, obiecywać mu wspólnego życia kiedy działo się tak wiele, a ona w głowie miała jeden wielki chaos. Planowanie nie było w jej stylu, w jej życiu wszystko działo się samo. Składane obietnice miały wielką wagę. Poczuła się winna odpowiedź, ustalenie konkretów, ale nie wiedziała jak. Nie był jej obojętny, był osobą, bez której nie wyobrażała sobie dalszego życia. Przyzwyczaiła się do tego obecności i też nie chciałaby go stracić, ale wiedziała, że to wszystko działo się szybko, a ona czuła się tak jakby kroczyła w ciemności i nie mogła znaleźć światła. Mężczyzna odwrócił się w stronę drzwi i blondynka odetchnęła. Na chwile złapała oddech.
Parsknęła głośnym śmiechem, gdy wspomniał, że mogłaby pływać w harmonii z naturą. – Naprawdę? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – Widzisz… myślałam, że będziesz protestował. – dodała, a w jej głośnie brzmiała nuta ironii. Pokręciła głową z rozbawieniem i udała zamyślenie. – Może ustalimy po dotarciu na plażę? Jeszcze się zastanawiam czy cię nie utopić. – dodała.
Zawsze podziwiała pracę, którą sobie wybrał. Wkładał w to pasję i wiele ryzykował. Smoki nie były potulnymi stworzonkami, praca z nimi wymagała wiele cierpliwości, ale też silnej woli i samozaparcia. Wiedziała, że to również śmiercionośne zajęcie. Nie mógł więc się dziwić, że zdarzało jej się zwyczajnie martwić. – A czy to ma znaczenie jaka będzie płeć? Liczycie na coś konkretnego? – zapytała. Nie wiedziała jak wygląda opieka nad takimi stworzeniami. Mogła jedynie się domyślać.
Blondynka usiadła z gospodynią na tarasie, a w tym samym czasie Lovegood zajął się rozmową z dziećmi kobiety. Słyszała co drugie słowo, podniesione głosy podekscytowanych maluchów. To był miły widok. Sama nie wyobrażała sobie siebie w roli matki chociaż patrząc na zachowanie Elrica ten idealnie sprawdziłby się w roli ojca. Lucinda nie miała żadnego wzorca matki by móc czerpać z tego inspirację.
Parsknęła śmiechem, gdy padło pytanie czy będzie miała smoka. Widząc, że ta rozmowa dociera na zbyt dotkliwe rejony postanowiła pożegnać się z gospodynią i podeszła do Elrica ze szklanką wody. – Uciekamy? – zapytała podając mu szklankę i położyła mu dłoń na karku. Kiedy ten opróżnił szklankę, Lucinda oddała ją w ręce małych rozrabiaków i wskazała furtkę znajdującą się w małym sadzie. – Tędy dojdziemy na wybrzeże – dodała i ruszyła w stronę wskazanego miejsca. Tuż za przejściem trawnik zmienił się w nagrzany od słońca piasek. – To jak to było z tymi listami? Dowiedziałeś się kto… mógł je wysłać? – zapytała spoglądając na mężczyznę z delikatnym uśmiechem.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dobrze potrafił dusić w sobie wątpliwości, życie dało mu wiele okazji, by się tego nauczyć. W dzieciństwie, gdy próbował udowodnić starszej Magdalene, że jest już dużym facetem, potem, gdy burzliwa początkiem przyjaźń z Lucy zaczęła mieszać w jego emocjach. W podróżach i na statkach musiał umieć zachować zimną krew. Z reguły polował na czarodziejskie stworzenia, które dobrze wyczuwały słabość, jeśli tylko nazbyt się ją okazało. Dzisiaj, gdy miał pod swoją niespodziewaną opieką siostrę, o której długo nie wiedział, stwarzanie pozorów kontroli i szczęścia przychodziło mu łatwiej niż kiedykolwiek. Nie chciał realizować tych samych ochronnych mechanizmów z Lucy, ale podświadomie chyba to robił. Chciał, żeby czuła się w jego towarzystwie dobrze, żeby czuła się... kochana. Może to właśnie było problemem; starał się zbyt mocno, tak, że niemal już zapomniał jak to jest po prostu się przyjaźnić.
Lucinda wróciła do jego życia niespodziewanie i równie niespodziewanie wznieciła to co sądził, że zdołał już przez te wszystkie lata ugasić. Wtedy nie była dla niego, a teraz... teraz nie miał pojęcia.
- Niechęć? Nie! - Jego ton był lekki mimo niepewności. To był jego problem, jego zadanie sobie z tym wszystkim poradzić; w końcu działo się w jego głowie. - Po prostu stwierdzenie faktu. Róże, zwłaszcza dzikie, wabią pięknem i zapachem, ale gdy spróbujesz je dotknąć, zostawiają rany. I zanim mi powiesz, że to nawiązanie do kobiet, to od razu cię uprzedzę, że nie jestem taki kreatywny, żeby porównywać kobiety do kwiatów - Zaśmiał się pod nosem. - Zresztą, gdyby chodziło o ciebie, na pewno bym nie wybrał róży.
Snując idylliczne wizje przyszłego domu nie mógł w pełni ukryć tęsknoty. Może chciał, żeby coś odpowiedziała, żeby złapała go za rękę, uśmiechnęła się tak jak tylko ona umie - trochę krzywo, trochę zawadiacko - i powiedziała, że wszystko może jeszcze się zdarzyć. Chociaż tyle, bez żadnych obietnic. Przecież wiedział, że nie jest mu w stanie niczego powiedzieć na pewno, nie w takich czasach. Milczenie było jednak wymowne i dał sobie spokój z dodawaniem czegoś jeszcze. Wyszłoby na to, że naciska. Skoro chciała czekać, cóż. To nie tak, że gdziekolwiek mu się spieszyło.
Przyłożył dłoń do własnego serca, nie do jej, gdy zaczęli żartować. Prawie jakby znów mieli po te naście lat.
- Ja? Skądże, jestem wyrozumiały. Jeśli będziesz czuła się z tym lepiej też mogę... - urwał ze śmiechem, kręcąc głową i uśmiechając się w sposób, który tworzył wokół jego oczu niewielkie zmarszczki. Chętnie poczochrałby ją po głowie, gdyby nie to, że wiedział, że nie mają już tych nastu lat i prawdopodobnie naprawdę by go utopiła. - Dobrze by było, gdyby tym razem wykluł się samiec. Z ostatniego miotu mamy same samice, jedną będziemy zapewne chcieli przenieść. Zbyt dużo samic w jednym miejscu to proszenie się o kłopoty - Wzruszył ramieniem, naiwnie nie widząc w tej uwadze niczego złego. Znał doskonale zwyczaje i kulturę swoich smoków, tylko tyle.
Dobrze czuł się w towarzystwie dzieci i sprawdzał się już w roli wujka, kiedy odwiedzał starszą siostrę. Mimo wszystko, gdy czuł na karku wzrok Lucy, było w tym coś jakby z testu, jakby spodziewał się, że chce go na własne oczy zobaczyć w tej roli. Nie miał problemu dogadać się z dziewczynką, więc zdziwił się, gdy palce Lucy znalazły sobie drogę do jego włosów.
- Już? - spytał z zaskoczeniem, kilkoma łykami opróżniając szklankę i przyciągając do siebie Lucy objęciem w talii. Pocałował ją w policzek chłodnymi ustami i pozwolił poprowadzić za furtkę. Teraz jak o tym pomyślał, stwierdził, że kąpiel nago, jakkolwiek kusząca, mogłaby nie być zbyt mądra. Plaża była blisko domu, dzieci mogły do nich dołączyć w każdej chwili. - Na początku podejrzewałem Celę, jest młoda i może mieć takie pomysły... ale wychodzi na to, że nie ona. Nie mam pojęcia - przyznał nieco niechętnie. Fakt, że dał się tak prosto zrobić w jajo wciąż go irytował.
Lucinda wróciła do jego życia niespodziewanie i równie niespodziewanie wznieciła to co sądził, że zdołał już przez te wszystkie lata ugasić. Wtedy nie była dla niego, a teraz... teraz nie miał pojęcia.
- Niechęć? Nie! - Jego ton był lekki mimo niepewności. To był jego problem, jego zadanie sobie z tym wszystkim poradzić; w końcu działo się w jego głowie. - Po prostu stwierdzenie faktu. Róże, zwłaszcza dzikie, wabią pięknem i zapachem, ale gdy spróbujesz je dotknąć, zostawiają rany. I zanim mi powiesz, że to nawiązanie do kobiet, to od razu cię uprzedzę, że nie jestem taki kreatywny, żeby porównywać kobiety do kwiatów - Zaśmiał się pod nosem. - Zresztą, gdyby chodziło o ciebie, na pewno bym nie wybrał róży.
Snując idylliczne wizje przyszłego domu nie mógł w pełni ukryć tęsknoty. Może chciał, żeby coś odpowiedziała, żeby złapała go za rękę, uśmiechnęła się tak jak tylko ona umie - trochę krzywo, trochę zawadiacko - i powiedziała, że wszystko może jeszcze się zdarzyć. Chociaż tyle, bez żadnych obietnic. Przecież wiedział, że nie jest mu w stanie niczego powiedzieć na pewno, nie w takich czasach. Milczenie było jednak wymowne i dał sobie spokój z dodawaniem czegoś jeszcze. Wyszłoby na to, że naciska. Skoro chciała czekać, cóż. To nie tak, że gdziekolwiek mu się spieszyło.
Przyłożył dłoń do własnego serca, nie do jej, gdy zaczęli żartować. Prawie jakby znów mieli po te naście lat.
- Ja? Skądże, jestem wyrozumiały. Jeśli będziesz czuła się z tym lepiej też mogę... - urwał ze śmiechem, kręcąc głową i uśmiechając się w sposób, który tworzył wokół jego oczu niewielkie zmarszczki. Chętnie poczochrałby ją po głowie, gdyby nie to, że wiedział, że nie mają już tych nastu lat i prawdopodobnie naprawdę by go utopiła. - Dobrze by było, gdyby tym razem wykluł się samiec. Z ostatniego miotu mamy same samice, jedną będziemy zapewne chcieli przenieść. Zbyt dużo samic w jednym miejscu to proszenie się o kłopoty - Wzruszył ramieniem, naiwnie nie widząc w tej uwadze niczego złego. Znał doskonale zwyczaje i kulturę swoich smoków, tylko tyle.
Dobrze czuł się w towarzystwie dzieci i sprawdzał się już w roli wujka, kiedy odwiedzał starszą siostrę. Mimo wszystko, gdy czuł na karku wzrok Lucy, było w tym coś jakby z testu, jakby spodziewał się, że chce go na własne oczy zobaczyć w tej roli. Nie miał problemu dogadać się z dziewczynką, więc zdziwił się, gdy palce Lucy znalazły sobie drogę do jego włosów.
- Już? - spytał z zaskoczeniem, kilkoma łykami opróżniając szklankę i przyciągając do siebie Lucy objęciem w talii. Pocałował ją w policzek chłodnymi ustami i pozwolił poprowadzić za furtkę. Teraz jak o tym pomyślał, stwierdził, że kąpiel nago, jakkolwiek kusząca, mogłaby nie być zbyt mądra. Plaża była blisko domu, dzieci mogły do nich dołączyć w każdej chwili. - Na początku podejrzewałem Celę, jest młoda i może mieć takie pomysły... ale wychodzi na to, że nie ona. Nie mam pojęcia - przyznał nieco niechętnie. Fakt, że dał się tak prosto zrobić w jajo wciąż go irytował.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
W jakimś stopniu potrafiła zrozumieć wszelkie wątpliwości. Wiedziała, że życie z nią nie jest łatwe. Przyjaźnienie się również. Choć zawsze chciała dobrze, oddawała ludziom serce, to pokrętnie równie mocno potrafiła ich krzywdzić. Czasem świadomie, czasem bezwiednie. To nie tak, że nie potrzebowała troski i ochrony. Chciała, żeby ktoś dał jej bezpieczeństwo, dom, wewnętrzny spokój, ale potrzebowała tego znacznie mniej niż inni. Odbierała rzeczywistość w nietypowy sposób. Wiele składało się na jej podejście do życia. Wojna, cierpienie, niepewność, doświadczenia, utracone relacje i trudności z zaufaniem. Wiedziała, że Lovegood angażuje się w tę relację. Dostrzegała to w jego gestach, słyszała w wypowiadanych słowach. Jej również na nim zależało. Kiedy spotkali się przypadkiem po tak długim czasie absencji poczuła lekkość. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu. Chciałaby być dla niego osobą, której potrzebuje. Kogoś kogo oczekuje. Nie była jednak pewna czy jest w stanie sprostać temu wyzwaniu, czy chce i potrafi jemu sprostać. Była zepsuta i o wiele łatwiej było jej coś zrujnować niżeli naprawić. Wiedziała, że był dobry, życzliwy, ciepły i pomocny. Nie mogła wymarzyć sobie lepszego przyjaciela i może właśnie przez wzgląd na ich przyjaźń ciężko było jej przekroczyć kolejną granice? Bo co jeśli miałaby go stracić? Co jeśli to po prostu by nie wyszło? Nie odbierała mu męskości. Nigdy nie chciała by poczuł się niepotrzebny albo mało zaradny. Wręcz przeciwnie. Kiedy powróciła z martwych, kiedy wszystko spadło na nią ze zdwojoną siłą skierowała się właśnie do niego. Bo tam czuła się bezpiecznie, bo to z nim chciała o tym porozmawiać. Zdecydowanie daleko im było do normalnej przyjaźni, nie mogła tego też nazwać związkiem. Tkwili w zawieszeniu i nie była w stanie powiedzieć jak długo ów zawieszenie potrwa. Bez względu na to jak bardzo starał się udowodnić jej swoje uczucia, to ona nie była pewna swoich. Nie chciała go jednak stracić.
Uśmiechnęła się pod nosem, gdy wspomniał o porównywaniu kobiet do kwiatów. – Właściwie dlaczego nie? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – Myślę, że w wielu przypadkach to się sprawdza. Pewnie w moim czasem też. – dodała ze wzruszeniem ramion. Może nie wabiła z premedytacją i nie robiła tego tylko dlatego by zranić, ale każda kobieta lubiła czuć się pięknie i przyciągać spojrzenia. Od rozpoczęcia wojny częściej starała się ukryć niżeli wabić, ale było to w jakimś stopniu wpisane w naturę kobiety. Nie spytała do jakiego kwiatu w takim razie mógłby ją porównać. – Chociaż im dłużej się nad tym zastanawiam, to do mężczyzn też można ów słowa przypisać. Może nie wabicie tylko pięknem, ale ostoją, bezpieczeństwem, a czasem tajemnicą. Można się równie mocno pokaleczyć. – dodała unosząc kącik ust w wymownym uśmiechu.
Uważała, że cokolwiek by odpowiedziała w tym temacie byłoby nie w porządku. Albo w stosunku do siebie samej, albo do niego. Gdyby całkowicie przekreśliła ich szanse na wspólne życie, to nie pozwoliłaby mu się pocałować, nie oddałaby tego pocałunku, nie odpowiadała na dwuznaczne komentarze. Nie mogła obiecać mu wspólnego domu, rodziny, małżeństwa. Właściwie nie mogła na ten moment obiecać mu nic konkretnego. Na kogo by wyszła dając nadzieje, ale jej nie realizując? Jej chęci nie miały tu zbyt dużego znaczenia. Uznałaby samą siebie za głupią, gdyby powiedziała coś czego w tym momencie nie była pewna. Nie zasłużył na to. Zasłużył na o wiele więcej.
Słysząc kolejne słowa mężczyzny uśmiechnęła się w rozbawieniu. – Też możesz? – powtórzyła za nim i pokręciła głową w rozbawieniu. – Cóż za niemoralna propozycja, Elricu Lovegood. – dodała teatralnie przewracając oczami. Miała dość poważnych rozmów, poważnych spotkań. Wyczerpali ich zapas na cały rok. Może choć ten jeden dzień zdołają powstrzymać się od poruszania tematów, które mogłyby odebrać im ten nastrój. Dawniej było to prostsze. Mieli mniej problemów, nad którymi musieli się pochylić, ale też wiele spraw traktowali po macoszemu. Żałowała, że z czasem beztroska zanika. Pielęgnowałaby dziecko w sobie znacznie dłużej, gdyby wiedziała, gdzie ją to wszystko doprowadzi.
Nie znała się na smokach. Żałowała teraz, że tak mało interesowała się tym tematem. Mogłaby wejść z nim w dyskusje, wykazać się elokwencją, ale przede wszystkim wyrazić swoją opinie. Tak mogła jedynie ufać jego słowom. Doskonale wiedział co jest najlepsze dla rezerwatu. – Wyobrażam sobie – odparła i zachichotała. – Może kobiety powinieneś porównać jednak do smoczyc? – zapytała powracając do tematu o kwiatach.
Widziała jak dobrze czuł się w obecności dzieci i nie chciała mu tego odbierać, ale wiedziała, że spędziliby tu cały dzień, gdyby pozwolili domownikom wciągnąć się w zabawę i obowiązki, a tego dziś wcale nie chciała robić. Przyszli, porozmawiali, pozostawili po sobie dobre wrażenie i mogli ruszyć dalej. Te odwiedziny weszły jej tak mocno w krew, że nawet nie czułaby się najlepiej, gdyby tu nie zajrzała. Skinęła mężczyźnie głową w odpowiedzi i uniosła kącik ust w uśmiechu czując jego usta na rozgrzanym od słońca policzku.
- Cóż… - zaczęła ze wzruszeniem ramion. - … może nie był to nazbyt wyszukany żart, ale nie przejmowałabym się tym. Wbrew pozorom były to całkiem piękne słowa. – dodała, gdy dotarli na wybrzeże. Plaża choć znajdowała się nieopodal domostw była idealnie skryta wśród roślinności. Lucinda niemal od razu odnalazła kawałek cienia i sięgnęła po koc, który rozłożyła na piasku. Choć bryza delikatnie rozwiewała włosy, to w żadnym stopniu nie ochładzała powietrza. Było parno, duszno, a w pewnych momentach dosłownie brakowało tchu. – Wiesz co? – zaczęła unosząc kącik ust w znaczącym uśmiechu. – Jest tak gorąco, że zdążę wyschnąć nim wrócimy do domu. – odparła zrzucając z nóg buty. Widząc dezorientacje na twarzy mężczyzny zaśmiała się i ruszyła w sukience do wody. W momencie, gdy jej skóra dotknęła zimnej tafli poczuła niewyobrażalną ulgę. Już wtedy wiedziała, że to był wspaniały pomysł.
Uśmiechnęła się pod nosem, gdy wspomniał o porównywaniu kobiet do kwiatów. – Właściwie dlaczego nie? – zapytała unosząc brew w pytającym geście. – Myślę, że w wielu przypadkach to się sprawdza. Pewnie w moim czasem też. – dodała ze wzruszeniem ramion. Może nie wabiła z premedytacją i nie robiła tego tylko dlatego by zranić, ale każda kobieta lubiła czuć się pięknie i przyciągać spojrzenia. Od rozpoczęcia wojny częściej starała się ukryć niżeli wabić, ale było to w jakimś stopniu wpisane w naturę kobiety. Nie spytała do jakiego kwiatu w takim razie mógłby ją porównać. – Chociaż im dłużej się nad tym zastanawiam, to do mężczyzn też można ów słowa przypisać. Może nie wabicie tylko pięknem, ale ostoją, bezpieczeństwem, a czasem tajemnicą. Można się równie mocno pokaleczyć. – dodała unosząc kącik ust w wymownym uśmiechu.
Uważała, że cokolwiek by odpowiedziała w tym temacie byłoby nie w porządku. Albo w stosunku do siebie samej, albo do niego. Gdyby całkowicie przekreśliła ich szanse na wspólne życie, to nie pozwoliłaby mu się pocałować, nie oddałaby tego pocałunku, nie odpowiadała na dwuznaczne komentarze. Nie mogła obiecać mu wspólnego domu, rodziny, małżeństwa. Właściwie nie mogła na ten moment obiecać mu nic konkretnego. Na kogo by wyszła dając nadzieje, ale jej nie realizując? Jej chęci nie miały tu zbyt dużego znaczenia. Uznałaby samą siebie za głupią, gdyby powiedziała coś czego w tym momencie nie była pewna. Nie zasłużył na to. Zasłużył na o wiele więcej.
Słysząc kolejne słowa mężczyzny uśmiechnęła się w rozbawieniu. – Też możesz? – powtórzyła za nim i pokręciła głową w rozbawieniu. – Cóż za niemoralna propozycja, Elricu Lovegood. – dodała teatralnie przewracając oczami. Miała dość poważnych rozmów, poważnych spotkań. Wyczerpali ich zapas na cały rok. Może choć ten jeden dzień zdołają powstrzymać się od poruszania tematów, które mogłyby odebrać im ten nastrój. Dawniej było to prostsze. Mieli mniej problemów, nad którymi musieli się pochylić, ale też wiele spraw traktowali po macoszemu. Żałowała, że z czasem beztroska zanika. Pielęgnowałaby dziecko w sobie znacznie dłużej, gdyby wiedziała, gdzie ją to wszystko doprowadzi.
Nie znała się na smokach. Żałowała teraz, że tak mało interesowała się tym tematem. Mogłaby wejść z nim w dyskusje, wykazać się elokwencją, ale przede wszystkim wyrazić swoją opinie. Tak mogła jedynie ufać jego słowom. Doskonale wiedział co jest najlepsze dla rezerwatu. – Wyobrażam sobie – odparła i zachichotała. – Może kobiety powinieneś porównać jednak do smoczyc? – zapytała powracając do tematu o kwiatach.
Widziała jak dobrze czuł się w obecności dzieci i nie chciała mu tego odbierać, ale wiedziała, że spędziliby tu cały dzień, gdyby pozwolili domownikom wciągnąć się w zabawę i obowiązki, a tego dziś wcale nie chciała robić. Przyszli, porozmawiali, pozostawili po sobie dobre wrażenie i mogli ruszyć dalej. Te odwiedziny weszły jej tak mocno w krew, że nawet nie czułaby się najlepiej, gdyby tu nie zajrzała. Skinęła mężczyźnie głową w odpowiedzi i uniosła kącik ust w uśmiechu czując jego usta na rozgrzanym od słońca policzku.
- Cóż… - zaczęła ze wzruszeniem ramion. - … może nie był to nazbyt wyszukany żart, ale nie przejmowałabym się tym. Wbrew pozorom były to całkiem piękne słowa. – dodała, gdy dotarli na wybrzeże. Plaża choć znajdowała się nieopodal domostw była idealnie skryta wśród roślinności. Lucinda niemal od razu odnalazła kawałek cienia i sięgnęła po koc, który rozłożyła na piasku. Choć bryza delikatnie rozwiewała włosy, to w żadnym stopniu nie ochładzała powietrza. Było parno, duszno, a w pewnych momentach dosłownie brakowało tchu. – Wiesz co? – zaczęła unosząc kącik ust w znaczącym uśmiechu. – Jest tak gorąco, że zdążę wyschnąć nim wrócimy do domu. – odparła zrzucając z nóg buty. Widząc dezorientacje na twarzy mężczyzny zaśmiała się i ruszyła w sukience do wody. W momencie, gdy jej skóra dotknęła zimnej tafli poczuła niewyobrażalną ulgę. Już wtedy wiedziała, że to był wspaniały pomysł.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Fair Isle
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja