Caesar Boniface Lestrange
Nazwisko matki: Nott
Miejsce zamieszkania: Wyspa Wight, Anglia
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: właściciel restauracji "Wenus", członek Brygady Likwidującej Wilkołaki
Wzrost: 183 cm
Waga: 85 kg
Kolor włosów: czarny
Kolor oczu: jasny niebieski
Znaki szczególne: ciało oszpecone pojedynczymi bliznami, najbardziej widoczna zdobi jego prawą kość policzkową; cieniutka i krótka, paradoksalnie do wykonywanego zawodu - zdobył ją podczas kłótni z jedną ze swoich prostytutek.
12 cali, dość sztywna, drzewo różane, pazur garboroga
Slytherin
nie potrafi wyczarować
ktokolwiek z rodziny lub on sam zamieniający się w wilkołaka
bryza morska, przyprawy orientalne, politura, różane perfumy
Celeste, cała i zdrowa
sztuka w szerokim tego słowa znaczeniu (muzyka, teatr, poezja), czarna magia
Jastrzębie z Falmouth
w głównej mierze quidditch
klasyczna, operowe arie (wzdycha do Belle)
Aaron Johnson
Co tchem zaraźliwym zieje,
Gwiazdo mych oczu, słońce mojego żywota,
Pasjo moja i mój aniele!
Świat pulsował, kurczył się i rozszerzał, gdy kalekimi dłońmi zbierał ją z ziemi jak kawałki potłuczonej babcinej porcelany. W przeszywającej go zimnej martwicy docierał jedynie do tępego poczucia winy i oddałby wiele za to, aby doświadczyć namacalnego fizycznego bólu przerywającego dłużącą się ciszę.
Ciszę, która kąsała najdotkliwiej, gdy przyjmował kolejne emocjonalne baty stojąc w pierwszym rzędzie na pogrzebie własnej żony i ukochanej córki.
Po sakramentach ostatnich,
Gdy zejdziesz pod ziół żyznych urodę kwietniowa,
By gnić wśród kości bratnich.
Śmierć otworzyła mu wrota na świat pozbawiając go swoistej ochrony i miękkiej matczynej opieki od samego początku rzucając w ramiona urodziwych młodych opiekunek. Wczesne dzieciństwo pamięta jako serie zmieniających się i niezapamiętanych miłych twarzy, walkę o czas ojca oraz dźwięk fortepianu zlewający się szumem odbijających od piaszczystego wybrzeża fal. Wychowywał się w domu, który obdarzał go wszystkim, czego mógłby zapragnąć kształtując na nagradzanego, wypieszczonego psa wystawowego od samego początku oswajając z cudzą uwagą i słodkimi pochwałami; był przecież niezwykle utalentowanym, pięknym, czarującym chłopcem, którym ojciec dzielił się ze światkiem arystokratycznym z najszczerszą ojcowską dumą. Evandra uczyła go wrażliwości, budowała szczeniackie ego starszego troskliwego brata, który trzymał pieczę nad swoją młodszą rozkoszną siostrzyczką, nosił ją na rękach i bronił przed hordą napalonych chłopców, kiedy zaczęła przyciągać ich uwagę. Wychowywał się w chaosie, lawirował między doprowadzającymi go do szału wybuchami furii macochy a towarzystwem, dla którego uśmiechał się i kaleczył palce na fortepianie.
W Hogwarcie na wzór ojca starał się rozstawiać wszystkich po kątach zagarniając najlepsze osobowości dla siebie i chować je pod swoim książęcym namiotem wzajemnej adoracji, aby ostatecznie stać się jednym z pionków i wielbicieli intrygującego czarodzieja tym samym odnajdując kolejny punkt zaczepienia w drodze ku dorosłości. Zazwyczaj denerwował się, jeśli nie otrzymywał tego, czego sobie zażyczył: narwany i kapryśny dopuszczał się wielu manipulacji które, przynajmniej według niego, zawsze kończyły się sukcesem. Którymś z jego wymarzonych prezentów był Tom Riddle, udało mu się dotrzeć do niego nadzwyczaj szybko i gładko w ślepym przeświadczeniu, że znów triumfuje w swoim miniaturowym królestwie, aby zostać owiniętym wokół palca i zaproszonym do elitarnej grupki studiującej Czarną Magię.
Naiwność. Matka wszystkich porażek trzymała nad nim pieczę przez siedem dłużących się lat szkolnych, podczas których nosił się niczym król swoje lęki chowając za wystudiowaną pewnością siebie i charyzmą. Mimo że nie był najlepszym uczniem (może tylko jednym z najbardziej lubianych) należał do Klubu Ślimaka zawsze najgłośniej komplementując nowy krawat Profesora Slughorna czy nierówny przedziałek. Uchodził za zdolnego ślizgona, który nie wykorzystuje w pełni drzemiącego w nim potencjału i czas wolny, jaki mógłby przeznaczyć na naukę, spędza na boisku od quidditcha namiętnie posyłając tłuczki w nieistniejące wyimaginowane cele.
Lub z nosem w starych zakazanych księgach.
O tym jednak nikt nie wiedział.
Karmił się skrajnościami. Jeśli nienawidził to nienawiść ta była czysta i nieskażona napędzana młodzieńczymi hormonami i buntem, jeśli zakochiwał się – na zabój.
Kiedy ukończył Hogwart, wyrwał się z bajecznego snu o spełnieniu marzeń, które zderzyły się z okrutną rzeczywistością.
Wymagania ojca skonfrontowały się z młodzieńczymi zachciankami, gdy stanął przed wyborem, które zawiesiło nad nim burzową chmurę do końca życia, wcisnęło w jego ramiona oddech śmierci i oddało śmiertelnemu tańcowi z nieumarłymi.
Cytował Szekspira spacerując korytarzami, czytał Sokratesa pod ławką podczas nużących wykładów z Historii Magii lub ćwiczył nuty na nierównej powierzchni blatu, gdy profesor Numerologii kolejną lekcję usypiał uczniów tym samym monotonnym tonem. Mimo to zerwał ze swoim romantycznym usposobieniem, wyrzekł się zawodowej ochrony ojca - wszakże miał zostać muzykiem - zaślepiony ideałami zaszczepionymi w jego elastycznym umyśle przez Toma Riddle'a, aby oddać się pod opiekę wymagającego wuja. Był żywiołowy, hardy, pełen entuzjazmu i całą energię przelewał w praktyki, które nie rozczarowały go wbrew wszelakim pesymistycznym rokowaniom ze strony rodziny. Być może wynikało to z fanatycznej wiary w słuszność pracy, jaką wykonywał, lecz na pewno na intensywność nauki wpływała chwilami niezdrowa rywalizacja między obojgiem zwących siebie przyjaciółmi rówieśników. Budował solidną konstrukcję na słabych i chwiejących się fundamentach; wykształcił w sobie zawziętość, często doprowadzał do ostateczności; bywał brutalny, nadzwyczaj arogancki i humorzasty, aby co jakiś czas powracać jako ten czarujący, utalentowany chłopiec. Za dnia oddawał się szkoleniom, wieczorami wracał do fortepianu, studiowania dramatów i poezji, aby ukoić duszę i zaspokoić sumienie na przemian ścierając się z samym sobą, rodziną, otoczeniem i planami, które głupcy zwykli zwać marzeniami.
Chowano go na artystę, został mordercą. Gładkie szlacheckie dłonie ukoronowane długimi szczupłymi palcami pianisty nie nadawały się do zabijania, wrażliwość skrywająca się za solidnym murem miotała się w obłędzie, gdy doświadczał pierwszej zadanej przez te zadbane i niestrudzone ciężką pracą ręce śmierci.
Coś poszło nie tak.
Nieprzychylny jego reputacji ciąg przyczynowo skutkowy doprowadził ich dwoje na skraj urwiska doprowadzając do ostateczności, w końcu powtarzał sobie, że to była ostateczność, gdy wpatrywał się jak potwór rozszarpuje ciało jego przyjaciela.
Chowając się na dumie i szacunku, nie dopuszczał do siebie myśli, jakoby wina mogłaby leżeć po jego stronie, choć zdawałoby się, że świat wskazuje go oskarżycielskim paluchem sprawiedliwości. Udawał, że nie zerżnął matki przyjaciela, nie pchnął go w przepaść, a xyz Burke nie oskarżył go o śmierć syna, bo nikt nigdy miał nie dowiedzieć się, kto tak naprawdę był winien, skoro starzec popełnił samobójstwo. Było mu to na rękę, a to uczucie ulgi oplatało go obrzydliwą słodyczą, jaką nie przegnała nawet ucieczka Evelyn.
Czy cierpiał?
Tak, ale technikę unikania odpowiedzialności i uciekanie przed problemami wyćwiczył prawie do takiej samej perfekcji jak zabijanie wilkołaków.
Więc zapił to kieliszkiem wódki i pracował jeszcze ciężej.
Oddawał się chwilowym uniesieniom.
Nazbyt często – na pewno więcej razy, niźli pozwalałaby mu na to męska duma – zwierzał siostrze.
Namiętnie kłócił się z ojcem, który przypominał mu o przyszłości.
Ta z kolei oddalała się od niego, zdawała się być nieosiągalna i obca, dopóki nie spotkał Marianne. Pierwszy raz zobaczył ją na operowej scenie. Głos miała syreni i pomyślałby może, że śpiewa tylko dla niego, czułby się naiwnie wyróżniony, porwałby się na potężne intensywne uczucie i pozwolił sobie, aby kolejno wypłynęło z jego ust niczym modlitwa. On jednak był zazdrosny i chciał, a była to bardzo dziecięca napędzana obietnicami lepszej przyszłości zachcianka, aby śpiewała właśnie dla niego. Krzywiąc się na niewygodnych hebanowych siedzeniach widowni wpatrywał w jej gładkie lico czując jak głos wydobywający się z jej ust łaskocze go budząc młodzieńcze i ogniste nienasycenie. Finalnie zerwał się, udał do jej garderoby i oświadczył. Pomijając więc wszelakie romantyczne kwestie, opuszczając fragmenty, gdzie ta dwójka obdarza siebie potężnym uczuciem miłości – przecież prawdziwa miłość nie istniała w jego ponurym świecie uniesień i grzechów – docieramy do końca tej historii uwieńczonej pierścionkiem ślubnym oraz skromnym pocałunkiem poświęconym uwadze tłumu i estetyce, gdyż ta ostatecznie z ich szalonym związkiem zbyt wiele wspólnego nie miała.
Kochali się w odmienny dla innych sposób, nie zgadzali z otoczeniem i rządzącymi nim regułami, które nagminnie naginali według swoich ekscesów. Ona była żywiołowa, bezpruderyjna i odpowiedzialna w swym intymnym szaleństwie, trzymała go na małżeńskiej smyczy, którą jako jedyną akceptował i pozwalał, aby rządziła życiem prywatnym na przemian z pracą. Łagodziła jego temperament, umiejętnie motywowała i w pewien subtelny sposób manipulowała pozwalając, aby odczuwał pozorną kontrolę. Niedługo po ślubie urodziła bliźniaki wprowadzające do ich burzliwego domu jeszcze więcej gorąca. Tymczasem Caesar odnosił coraz większe sukcesy jako zapalony i bezkompromisowy łowca, znany był z karkołomnych decyzji, stawiania wszystkiego na jedną kartę, ryzykowania życia w obliczu kryzysowych sytuacji. Bawił się ze swoim życiem, umiejętności wystawiał na próbę licząc, że i tym razem wyprowadzą go triumfem z opresji. To przyniosło mu złą sławę bezlitosnego kata i mordercy, kiedy w środowisku wilkołaków, ich miłośników oraz bezmyślnych samarytan szeptano o tym, że znęca się nad swoimi ofiarami. Nie było to do końca zgodne z prawdą, ale opinia publiczna nigdy nie pytała go w tej kwestii o zdanie. Chełpił się swoimi nagannymi wręcz wynikami polowań, szczycił sukcesami oraz pochwałami, jakie kolejno otrzymywał. Nigdy jednak nie wspominał o tym, ile razy ocierał się o śmierć, nie chwalił bliznami szpecącymi jego ciało a histerie Marie ucinał kolejnymi obietnicami o zachowywaniu ostrożności. Był to więc okres usłany nie tylko różami, przesycony nie tylko ich słodkawym zapachem, nasączony jednak metalicznym smakiem krwi i przepełniony nerwami, które musiał znieść zmierzając się z nawracającą przeszłością i prawdopodobnymi – ponieważ nigdy się do nich nie przyznał – błędami. Evelyn Burke na nowo pojawiła się w jego życiu biorąc na barki biznes, którego wyrzekła się cała rodzina zmarłego tragicznie sprzed kilku laty przyjaciela Caesara. Bowiem gdy chłopcy byli jeszcze młodzi, ubzdurali sobie, że wszystkiego podejmować będą się wspólnie, ramię w ramię walczyć o dobro sprawy i umierać – tak bełkotali, gdy upojeni alkoholem nie potrafili już utrzymać równowagi. Pewnego takiego razu pomyśleli także, że otworzą dom uciech, coby umilać czas zesztywniałym arystokratom w ich starczej męce.
Chcieli zbawić świat swoim dobrodziejstwem.
Lub pogrążyć go nastoletnią głupotą.
Dlatego też, gdy już dorośli, zapożyczyli się u swych miłosiernych ojców – i nie tylko - obdarzając ich namiętnymi obietnicami, że dług swój niebawem spłacą. Gdy już dopięli swego, wykupili na obrzeżach Londynu dobrze reprezentującą się nieruchomość. Zapał niebawem opadł, czas zajęły wymęczające szkolenia, w dodatku na ich młodych barkach ciążył dług do spłacenia, a szemrani części bywalcy Nokturnu nie byli zanadto cierpliwi. Zanim jednak doszło do jakichkolwiek konfrontacji, Tobias zmarł, a Caesar okrutnie wykorzystał sytuację, kupił sobie trochę czasu manipulując otoczeniem, aby stopniowo pozbyć się zadłużenia spoczywającego na nim i przyjacielu. Dobroduszni przyjaciele udzielający pożyczki wiedzieli bowiem, do kogo mogliby zwrócić się o swoje pieniądze. Przez cały ten czas zanim Evelyn wróciła, pusty lokal stał odłogiem, więc wraz z nią pojawił się nowy problem, który oboje niebawem zniwelowali nawiązując początkami ciężką jak ołów współpracę. Powstała wsparta przez zebrane przez tę dwójkę fundusze restauracja „Wenus” będąca przykrywką dla rozwijającego się prężnie domu publicznego, za którego sukcesem stała uzdolniona czarownica trzymająca do tej pory cały dobytek w żelaznych ryzach – pani menadżer.
Nietrudno się więc domyślić, że ów kwestia była tą często poruszaną przy wszelakiego rodzaju burzliwych dyskusjach z żoną, mimo że biznes przynosił zadowalające choć brudne zyski.
Ich ostatnie spotkanie zakończyło się jedną z tych ognistych, pełnych emocji i łez kłótni, oboje rozdzielili się z przekleństwami na ustach. On rzucił się w objęcia alkoholu, ona – dzieci: dwuletnich Rudolfa i Celeste oraz rocznego Rabastana. Tę Caesar widział ostatni raz wpatrującą się w niego wielkimi ze strachu oczyma, gdy zatrzaskiwał za sobą drzwi domu, aby po powrocie napotkać jej rozszarpane, zbezczeszczone przez potwora ciałko. Liczył wówczas na to, że obecność brata Marie, Tristana, wpłynie łagodząco na jej nastrój i sprawi, że kobieta wybaczy mu prędzej i tym gorętszej rzuci się ponownie w jego ramiona.
Przez kolejne tygodnie porządkował w głowie suche fakty, które pozwalały mu skonfrontować się z rzeczywistością a nie sennymi koszmarami mącącymi mu w głowie, przyćmiewającymi wydarzenia z tamtej nocy skrajnymi emocjami.
Wrócił z Tristanem do domu, napotkali bestię, którą zabili. Jeden z oprawców umknął.
Idealnym określeniem, pieprzoną metaforą ujmującą w ramy najbardziej oczywisty fakt było
Nienawiść wylewał w pracy, szaleństwo zaspokajał w objęciach alkoholu i prostytutek. W teren wrócił po roku: niezaspokojony, rozżalony, samotny ojciec podpierający się jedynie na determinacji porządkowanej przez pragnienie zemsty, szczerą i czystą niczym spirytus, którym się truł, nienawiść. Tym chętniej zadawał kolejne śmierci, tym odważniej atakował, gdy myślał, że to samo zwierzęce pragnienie, niemal poetyckie i namiętne, gdyby obedrzeć je z fizyczności, popychało ich do zbrodni, gdy wyobrażał sobie, że każda kolejna egzekucja karze po tysiąckroć. Stawał się coraz bardziej zamknięty, ironiczny, być może obcy, a jednocześnie impulsywny, emocjonalny. Spędzał więcej czasu z dziećmi, doglądał chorą Evandrę, w jakiś odległy i indywidualny sposób troszczył się bardziej, jakby bojąc wypowiedzieć na głos obawy wżerające się brutalnie w przyszłość.
Gdy cierpiał skupiał się na zleceniach, gdy cierpiał mocniej, znikał ze świata na kilka dni.
Żył intensywnie, szybko. Obracał się pomiędzy rodziną, nadętym dumnym towarzystwem, które komplementował, pracą a burdelem, który pochłaniał go, wyrywał z rzeczywistości i odstawiał na miejsce kilka dni później, coby świat nie zdążył za nim zatęsknić.
Wydarzenia ostatnich tygodni nadszarpnęły jego nerwy jeszcze bardziej, doprowadzały do szaleństwa, braterskiej rozpaczy, którą dławił alkoholem. Jego młodsza siostra zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach, aby po dość krótkim czasie zostać szczęśliwie odnalezioną – jednak te kilka dni niewiedzy dłużyło się okrutnie, kilka dni nieprzynoszących skutku poszukiwań Evandry sprawiło, że zapałał jeszcze większą nienawiścią, gorętszą troską i cierpliwością wobec jej kaprysów, chociaż, naturalnie!, nadal czynił to niezauważenie zachowując się jak interesowny acz kochający dupek.
Zanim spotkał Marie, myślał o najwcześniejszych dziecięcych wspomnieniach: o grze na fortepianie, o plaży, morzu i śpiewie syren. Po ślubie przywoływał wieczór w operze, gdy po raz pierwszy ją zobaczy. Patronus przybierał wówczas formę geparda - drapieżnika polegającego na swoich umiejętnościach niźli zaletach zasadzki, kapryśnego kota zabijającego jedynie broniące się lub uciekające ofiary.
Po śmierci żony i córki nie potrafił wyczarować patronusa.
16 | |
0 | |
0 | |
0 | |
0 | |
7 | |
7 |
różdżka, teleportacja.
[bylobrzydkobedzieladnie]
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
Witamy wśród Morsów
prządką