Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Świstokliki :: Zakończone podróże
Norwegia - misja poboczna
AutorWiadomość
Benjamin Wright i Jackie Rineheart na tropie magicznego kręgu.
misja poboczna - opłacone
I show not your face but your heart's desire
Benjamin bywał już poza granicami Wielkiej Brytanii, stawiał wielkie kroki na Starym Kontynencie, brał też udział w dalszych podróżach nawet za oceany, ale jeszcze nigdy nie odwiedził Norwegii. A przynajmniej tego rejonu, dość urokliwego, nadmorskiego i przeraźliwie zimnego. Dorósł już do odpowiedzialności za swoje zdrowie, przygotował się więc odpowiednio do niesprzyjających warunków: na głowie miał futrzaną czapkę z lisa a na sobie skórzaną kurtkę wzmocnioną zaklęciem ocieplającym. Tak wyekwipowany mógł stawić czoła lodowatemu wiatrowi, doskonale wiedząc, że to nie niesprzyjająca aura będzie tego popołudnia ich najgorszym przeciwnikiem.
Wybrzeże powitało ich świeżą bryzą i pięknymi widokami. Gdy już przyzwyczaił się do nowego otoczenia i zignorował zamęt w brzuchu, wywołany podróżą świstoklikiem, rozejrzał się dookoła, oddychając pełną piersią. Czujny, z różdżką wygodnie włożoną w kieszeń kurtki, by w każdej chwili móc po nią sięgnąć. - Gotowa? - spytał, odwracając się w stronę Jackie. Po raz kolejny stawali ramię w ramię do boju o Zakon Feniksa i chociaż miał nadzieję, że dzisiaj powiedzie im się lepiej, niż ostatnio, przy anomalii, to wyjątkowo nie zagłębiał się w ponure proroctwa. Był poważny, poważniejszy niż zwykle. - Chyba powinniśmy iść do miasteczka - zaproponował: potrzebowali dalszych wskazówek, magiczne miejsce, którego szukali, znajdowało się nieco dalej, ale musieli poznać jego dokładne położenie. Poczekał aż Rineheart skinie głową i ostrożnie zaczął zsuwać się ze zbocza. Wkrótce obydwoje znaleźli się na ubitej drodze, a po kilkunastominutowym spacerze - na małym ryneczku, wśród mieszkańców. Jeden z przechodniów wcisnął Benjaminowi do ręki dziwny papierek: Wright spojrzał na niego pytająco, ale ten tylko uśmiechnął się, klepnął go w ramię, powiedział coś po norwesku i ruszył dalej, podobne karteluszki rozdając także siedzącym na ławce młodziakom i robiącym sprawunki paniom w kwiecie wieku.
- Co to jest, na gorliwe gremliny - westchnął, unosząc wyżej różnokolorowy papierek. Nie przyjrzał mu się zbyt uważnie, był gotów zmiąć go i włożyć do kieszeni. Musieli rozejrzeć się za czymś ważnym, podsłuchać jakieś rozmowy, może w jakiś magiczny sposób odnaleźć wśród norweskich mugoli jakiegoś zagubionego czarodzieja, przypadkiem mówiącego po angielsku. - Całkiem tutaj milutko - dodał, przyglądając się równym kamieniczkom i kolorowym domkom, myślami będąc daleko poza zachwytami turysty. Mieli przed sobą ważne zadanie, nie mógł go zawalić, nie teraz; zbyt wiele zależało od tego, czy uda im się wykorzystać odnalezioną tu magię do poskromienia anomalii, które uczyniły ludziom tak wiele krzywd - czuł się tak, jakby zadał je samodzielnie, własnymi rękami wbijając sztylety, zwłaszcza w dzieci i mugoli. Jackie nie wiedziała o odpowiedzialności Gwardzistów, niósł więc ten ciężar samotnie, traktując go i tak jak zbyt małą karę za popełnione grzechy.
Wybrzeże powitało ich świeżą bryzą i pięknymi widokami. Gdy już przyzwyczaił się do nowego otoczenia i zignorował zamęt w brzuchu, wywołany podróżą świstoklikiem, rozejrzał się dookoła, oddychając pełną piersią. Czujny, z różdżką wygodnie włożoną w kieszeń kurtki, by w każdej chwili móc po nią sięgnąć. - Gotowa? - spytał, odwracając się w stronę Jackie. Po raz kolejny stawali ramię w ramię do boju o Zakon Feniksa i chociaż miał nadzieję, że dzisiaj powiedzie im się lepiej, niż ostatnio, przy anomalii, to wyjątkowo nie zagłębiał się w ponure proroctwa. Był poważny, poważniejszy niż zwykle. - Chyba powinniśmy iść do miasteczka - zaproponował: potrzebowali dalszych wskazówek, magiczne miejsce, którego szukali, znajdowało się nieco dalej, ale musieli poznać jego dokładne położenie. Poczekał aż Rineheart skinie głową i ostrożnie zaczął zsuwać się ze zbocza. Wkrótce obydwoje znaleźli się na ubitej drodze, a po kilkunastominutowym spacerze - na małym ryneczku, wśród mieszkańców. Jeden z przechodniów wcisnął Benjaminowi do ręki dziwny papierek: Wright spojrzał na niego pytająco, ale ten tylko uśmiechnął się, klepnął go w ramię, powiedział coś po norwesku i ruszył dalej, podobne karteluszki rozdając także siedzącym na ławce młodziakom i robiącym sprawunki paniom w kwiecie wieku.
- Co to jest, na gorliwe gremliny - westchnął, unosząc wyżej różnokolorowy papierek. Nie przyjrzał mu się zbyt uważnie, był gotów zmiąć go i włożyć do kieszeni. Musieli rozejrzeć się za czymś ważnym, podsłuchać jakieś rozmowy, może w jakiś magiczny sposób odnaleźć wśród norweskich mugoli jakiegoś zagubionego czarodzieja, przypadkiem mówiącego po angielsku. - Całkiem tutaj milutko - dodał, przyglądając się równym kamieniczkom i kolorowym domkom, myślami będąc daleko poza zachwytami turysty. Mieli przed sobą ważne zadanie, nie mógł go zawalić, nie teraz; zbyt wiele zależało od tego, czy uda im się wykorzystać odnalezioną tu magię do poskromienia anomalii, które uczyniły ludziom tak wiele krzywd - czuł się tak, jakby zadał je samodzielnie, własnymi rękami wbijając sztylety, zwłaszcza w dzieci i mugoli. Jackie nie wiedziała o odpowiedzialności Gwardzistów, niósł więc ten ciężar samotnie, traktując go i tak jak zbyt małą karę za popełnione grzechy.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Srebrne guziki szaty zapinała przed lustrem, sprawdzając przy okazji, czy ta dobrze leży, a materiał nie tworzy luk, między które wiatr mógł swobodnie hulać. Wyprostowała stójkę, wykładając na zewnątrz biały kołnierzyk, i zapięła pasek w talii. Odetchnęła głęboko. Norwegia. Zajęła się myślami o zimnych fiordach i niezbyt głębokich, ale pociągniętych leniwie niczym zmarszczony tiul dolinach, o wzgórzach, których nigdy nie widziała na oczy, ale jej wyobraźnia potrafiły je ukształtować w zaimprowizowanych wizjach. Bułgaria okazała się surowym lądem, poznanym od strony ostrego klifu i rozwalonych podstaw więziennego mauzoleum - mauzoleum, które zyskało ten zaszczytny tytuł dopiero po ich wspólnym występie. Wciąż nie wiedziała, kim był człowiek, który chciał ich udusić na śmierć.
Ale poprzysięgła sobie, że się dowie. I że ukróci mu życie najszybciej, jak tylko się da.
Nałożyła na stopy swoje ulubione sztyblety, a na ramionach zapięła pelerynę z kapturem obszytym czarnym, drobnym futrem. Rzadko go zakładała, żal jej było, lubiła go. Misja Zakonu Feniksa, która jeszcze miała mieć miejsce w Norwegii, wymagała pewnych specjalnych kroków. Spojrzała jeszcze raz w lustro i sięgnęła po szarą wstążkę, którą zawiązała włosy. Przebrana jak żałobnik, mogła stawić się na miejscu spotkania.
Podróż świstoklikiem była krótka. Albo długa. Sama do końca nie wiedziała, nie zastanawiała się nawet nad tym, kiedy próbowała tłumić nieprzyjemne wirowanie w żołądku. Od razu zasłoniła twarz, naciągając na nią mocniej kaptur, kiedy buchnęło na nich zimne, norweskie powietrze. Pod stopami rozciągał się pokryty trawiastym dywanem ląd, schodzący w dół, aż do miasteczka, w zaułkach którego poruszały się cienie. Ludzie. Nie dostali wskazówek, dzięki którym mogliby odnaleźć miejsce oznaczone na spotkaniu Zakonu – gdzie mógł znajdować się starożytny czakram, który mieli otworzyć?
– Bardziej gotowa nie będę – odparła niezbyt emocjonalnie, głosem, który mógł brzmieć z boku nawet na znudzony. Była jednak skupiona. I czujna. Tereny, których nie znali, były bardziej niebezpieczne niż te zostawione pod ochronnym płaszczem angielskich anomalii. – Strasznie ci coś twarz poharatało, Ben. Ponoć mężczyznom do twarzy z bliznami. Co się stało?
Nie mieli kontaktu, a na spotkaniu nie chciała pytać. Opowieściami mogli nawzajem przestrzec przed wspólnym wrogiem, bo i owszem, podejrzewała, że organem wykonawczym mogli być Rycerze Walpurgii, ale praca i życie nauczyły ją, że dopóki nie pozna faktów, nie powinna wypowiadać owych podejrzeń na głos.
Spacer na dół, do miasteczka, nie był długi, ale kiedy tam dotarli, poczuła się dziwnie przytłoczona atmosferą. Przedziwną, oderwaną od wielkobrytyjskiej aury jak kawał zdrowego sera od jego spleśniałego źródła. Świeże powietrze, uśmiechnięte twarze, beztroskie pogaduszki – wnioskowała po tonie głosek i śmiechu, z norweskim była bowiem na bakier. Ostrożnie popatrzyła na mężczyznę, który wcisnął Wrightowi coś do ręki, z dłonią zaciśniętą na chłodnym drewnie afromosii. Gdy ten odszedł, najwyraźniej bez niecnych zamiarów, przyjrzała się zdobyczy wielkoluda.
– Mhm – uniosła głowę i rozejrzała się dookoła. – Wciąż nie na tyle milutko, żeby poczuć się jak w domu. Masz pomysł, gdzie możemy szukać tej... tego… co to właściwie jest? Sprzedają tam czapki wikingów czy ki czort? – skrzywiła się nieprzyjaźnie. I nagle to dojrzała. W ostatniej chwili wyrwała Benowi ulotkę z dłoni. – Widziałeś to? – spojrzała na niego i skinęła mu głową na skrawek papieru, paznokciem pukając w krąg kamieni za sylwetką wikinga. – We wszystkich opowieściach kamienie ułożone w krąg niosły za sobą jakąś magię. Może to o nie chodzi. Zaryzykujmy.
Ale poprzysięgła sobie, że się dowie. I że ukróci mu życie najszybciej, jak tylko się da.
Nałożyła na stopy swoje ulubione sztyblety, a na ramionach zapięła pelerynę z kapturem obszytym czarnym, drobnym futrem. Rzadko go zakładała, żal jej było, lubiła go. Misja Zakonu Feniksa, która jeszcze miała mieć miejsce w Norwegii, wymagała pewnych specjalnych kroków. Spojrzała jeszcze raz w lustro i sięgnęła po szarą wstążkę, którą zawiązała włosy. Przebrana jak żałobnik, mogła stawić się na miejscu spotkania.
Podróż świstoklikiem była krótka. Albo długa. Sama do końca nie wiedziała, nie zastanawiała się nawet nad tym, kiedy próbowała tłumić nieprzyjemne wirowanie w żołądku. Od razu zasłoniła twarz, naciągając na nią mocniej kaptur, kiedy buchnęło na nich zimne, norweskie powietrze. Pod stopami rozciągał się pokryty trawiastym dywanem ląd, schodzący w dół, aż do miasteczka, w zaułkach którego poruszały się cienie. Ludzie. Nie dostali wskazówek, dzięki którym mogliby odnaleźć miejsce oznaczone na spotkaniu Zakonu – gdzie mógł znajdować się starożytny czakram, który mieli otworzyć?
– Bardziej gotowa nie będę – odparła niezbyt emocjonalnie, głosem, który mógł brzmieć z boku nawet na znudzony. Była jednak skupiona. I czujna. Tereny, których nie znali, były bardziej niebezpieczne niż te zostawione pod ochronnym płaszczem angielskich anomalii. – Strasznie ci coś twarz poharatało, Ben. Ponoć mężczyznom do twarzy z bliznami. Co się stało?
Nie mieli kontaktu, a na spotkaniu nie chciała pytać. Opowieściami mogli nawzajem przestrzec przed wspólnym wrogiem, bo i owszem, podejrzewała, że organem wykonawczym mogli być Rycerze Walpurgii, ale praca i życie nauczyły ją, że dopóki nie pozna faktów, nie powinna wypowiadać owych podejrzeń na głos.
Spacer na dół, do miasteczka, nie był długi, ale kiedy tam dotarli, poczuła się dziwnie przytłoczona atmosferą. Przedziwną, oderwaną od wielkobrytyjskiej aury jak kawał zdrowego sera od jego spleśniałego źródła. Świeże powietrze, uśmiechnięte twarze, beztroskie pogaduszki – wnioskowała po tonie głosek i śmiechu, z norweskim była bowiem na bakier. Ostrożnie popatrzyła na mężczyznę, który wcisnął Wrightowi coś do ręki, z dłonią zaciśniętą na chłodnym drewnie afromosii. Gdy ten odszedł, najwyraźniej bez niecnych zamiarów, przyjrzała się zdobyczy wielkoluda.
– Mhm – uniosła głowę i rozejrzała się dookoła. – Wciąż nie na tyle milutko, żeby poczuć się jak w domu. Masz pomysł, gdzie możemy szukać tej... tego… co to właściwie jest? Sprzedają tam czapki wikingów czy ki czort? – skrzywiła się nieprzyjaźnie. I nagle to dojrzała. W ostatniej chwili wyrwała Benowi ulotkę z dłoni. – Widziałeś to? – spojrzała na niego i skinęła mu głową na skrawek papieru, paznokciem pukając w krąg kamieni za sylwetką wikinga. – We wszystkich opowieściach kamienie ułożone w krąg niosły za sobą jakąś magię. Może to o nie chodzi. Zaryzykujmy.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spokojny - zbyt spokojny - ton Jackie nie umknął uwadze Benjamina. Lekko zezując, zerknął na nią z ukosa, upewniając się, że Rineheart nie przedawkowała rano herbatki z melisy, mającej nastroić ją pozytywnie do kolejnej wspólnej misji. Pamiętał przecież przeklęty cmentarz, popękane groby, głębokie doły w ziemi, pisk żmijoptaka i dwóch typów, którzy tak haniebnie zbezcześcili miejsce spoczynku zmarłych, nie wspominając już o równie niegodnym ataku na dwójkę Zakonników, chcących uleczyć spętane anomalią miejsce. Zawiódł wtedy, nie chroniąc wystarczająco dobrze ani Rineheart ani samego cmentarza, posiekanego niczym kotlet urokami Orcumiano. Miał nadzieję, że tamta sytuacja nie zamieniła żywiołowej Jackie w zgorzkniałą, pełną goryczy aurorkę, z góry skazującą tę współpracę na porażkę. Mógłby o to zapytać, ale był zbyt skupiony na kolejnej misji - pomijając fakt, że nie lubił rozmów o własnych uczuciach oraz przyznawania się do potknięć. A tych ostatnio wykonał tyle, że nie sposób było zliczyć każdego. Westchnął ciężko, gdy towarzysząca mu brunetka dopytała o twarz: rany zdążyły się już zasklepić, minął miesiąc i prezentował się odrobinę lepiej, ale paskudne, czarnomagiczne blizny miały stać się nieodłącznym elementem porannego spoglądania w lustro. - Śmierdzący Rosier - mruknął tylko, trochę zakłopotany; wspominał o tym, co go spotkało, podczas spotkania Zakonu Feniksa, ale wiedział, że Rineheart chciała dopytać o coś więcej. Odruchowo przejechał wierzchem dłoni po prawym policzku, wyczuwając pod opuszkami palców zgrubienia zaleczonej skóry. - Rozumiem, że teraz podobam ci się bardziej, co? - mrugnął do niej zawadiacko, chcąc - jak zwykle - przykryć niewygodny temat rubasznymi żarcikami, chwiejącymi się na granicy nieszkodliwego flirtu. - Tobie natomiast jest do twarzy w czerni, wyglądasz niezwykle elegancko - Po dżentelmeńsku odwzajemnił komplement, przesuwając wzrokiem po obszytej futerkiem pelerynie, chroniącej ciało brunetki przed norweskim zimnem.
Chętnie rozgrzewałby się dalej przyjacielskimi docinkami, ale znaleźli się już w miasteczku. Wytężył więc wzrok, szukając jakichkolwiek wskazówek, bezskutecznie - przynajmniej do momentu, gdy to Jackie doznała olśnienia. - Po co ci... - spytał, zdziwiony nagłym entuzjazmem aurorki, wyrywającej mu z ręki różnobarwny świstek, zachęcający do wzięcia udziału w wycieczce. Pochylił się nad Rineheart, przy okazji osłaniając ją swym potężnym ciałem od wiatru, po czym zmrużył oczy, przyglądając się rysunkowi. - Masz rację, to może być to, czego szukamy. Ryzyk-fizyk, co nie? - zgodził się, przez moment zastanawiając się nad tym, jak dotrą do przedstawionego na ulotce kręgu. Zgodnie z otrzymanymi informacjami, miał znajdować się tutaj, w okolicach Haugesund. Ktoś z mieszkańców musiał wiedzieć więcej o tym miejscu. Benjamin pociągnął za sobą Jackie, by rozpocząć maraton rozmów z mugolami. Nie znał norweskiego ni w ząb, ale przy pomocy ulotki zdołał porozumieć się z kilkoma sklepikarzami, przywykłymi widocznie do konwersacji z odwiedzającymi wyspę wikingów turystami. Nie mieli nic wspólnego z czarodziejskim światem, lecz wychowanie Wrighta zaprocentowało lepszą orientacją w tym świecie: dopytywał o ważne dla kultury miejsca, czasem na migi wskazując o co mu chodzi. W końcu Ben był prawie pewien, że wie, w którą stronę powinni się udać.
- Tam, za wzgórzem, na półwyspie. Podobno w okolicach tego kręgu zaczęło straszyć, dzieje się tam coś dziwnego. A przynajmniej tak mówił ten pryszczaty z kramiku z pocztówkami - powiedział w końcu do Jackie, gdy ruszyli zgodnie z wytycznymi w stronę kręgu. Znajdującego się na małej wysepce: na szczęście udało im się przepłynąć na nią promem i po kilku chwilach stąpali już po miękkim gruncie, wystawiając twarze na ostre powiewy lodowatego powietrza. Atmosfera zmieniła się, porzucili przyjazne miasteczko i zapierające dech w piersiach, spokojne widoki. Na wysepce działo się coś magicznego, bez wątpienia: wystarczyło tylko znaleźć to, czego szukali. Łypnął porozumiewawczo do Jackie i ruszył tuż za nią wgłąb wyspy, rozglądając się uważnie.
Chętnie rozgrzewałby się dalej przyjacielskimi docinkami, ale znaleźli się już w miasteczku. Wytężył więc wzrok, szukając jakichkolwiek wskazówek, bezskutecznie - przynajmniej do momentu, gdy to Jackie doznała olśnienia. - Po co ci... - spytał, zdziwiony nagłym entuzjazmem aurorki, wyrywającej mu z ręki różnobarwny świstek, zachęcający do wzięcia udziału w wycieczce. Pochylił się nad Rineheart, przy okazji osłaniając ją swym potężnym ciałem od wiatru, po czym zmrużył oczy, przyglądając się rysunkowi. - Masz rację, to może być to, czego szukamy. Ryzyk-fizyk, co nie? - zgodził się, przez moment zastanawiając się nad tym, jak dotrą do przedstawionego na ulotce kręgu. Zgodnie z otrzymanymi informacjami, miał znajdować się tutaj, w okolicach Haugesund. Ktoś z mieszkańców musiał wiedzieć więcej o tym miejscu. Benjamin pociągnął za sobą Jackie, by rozpocząć maraton rozmów z mugolami. Nie znał norweskiego ni w ząb, ale przy pomocy ulotki zdołał porozumieć się z kilkoma sklepikarzami, przywykłymi widocznie do konwersacji z odwiedzającymi wyspę wikingów turystami. Nie mieli nic wspólnego z czarodziejskim światem, lecz wychowanie Wrighta zaprocentowało lepszą orientacją w tym świecie: dopytywał o ważne dla kultury miejsca, czasem na migi wskazując o co mu chodzi. W końcu Ben był prawie pewien, że wie, w którą stronę powinni się udać.
- Tam, za wzgórzem, na półwyspie. Podobno w okolicach tego kręgu zaczęło straszyć, dzieje się tam coś dziwnego. A przynajmniej tak mówił ten pryszczaty z kramiku z pocztówkami - powiedział w końcu do Jackie, gdy ruszyli zgodnie z wytycznymi w stronę kręgu. Znajdującego się na małej wysepce: na szczęście udało im się przepłynąć na nią promem i po kilku chwilach stąpali już po miękkim gruncie, wystawiając twarze na ostre powiewy lodowatego powietrza. Atmosfera zmieniła się, porzucili przyjazne miasteczko i zapierające dech w piersiach, spokojne widoki. Na wysepce działo się coś magicznego, bez wątpienia: wystarczyło tylko znaleźć to, czego szukali. Łypnął porozumiewawczo do Jackie i ruszył tuż za nią wgłąb wyspy, rozglądając się uważnie.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Byłaby bardzo niezadowolona z faktu, że ktoś potrafił przejrzeć ją tak na wskroś (z wyjątkiem ojca, on wiedział o niej praktycznie wszystko). Była oklumentką, zamknęła swój umysł przed ingerencją osób trzecich już dawno, ale okazywało się, że wcale nie potrafiła tak dobrze maskować emocji, które nią targały. Nic dziwnego, była znana z tego, że krzyczała jak furiat na wszystkich, którzy jej w jakiś sposób przeszkadzali. Wciąż zdarzały się momenty, kiedy nie panowała nad własnym tonem głosu, ale teraz coraz częściej po prostu milczała. Myślała nad własnymi błędami i sposobem ich naprawienia, zostawiając mniej miejsca na trudy codziennych spraw. Była zbyt skupiona na aktualnych zadaniach, zbyt przejęta własną porażką na cmentarzu, a potem w Nurmengardzie. Próbowała desperacko znaleźć równowagę w miejscach, w których tę równowagę utraciła.
W pracy aurora blizny były rzeczą całkiem normalną – jak poranna kawa czy mówienie „do jutra” po każdym dniu skończonej pracy, kiedy wciąż stało się w Biurze całym i zdrowym. Ale blizny na twarzy zawsze przynosiły inny odbiór, inne wrażenie. Skrzywiła się, kiedy wspomniał o Rosierze. To przez niego.
– Cholera by go wzięła, durnego paniczyka – burknęła, starając się dorównać kroku Benowi. – Co? – słowa „podobam ci się bardziej” zabrzmiały jej jak obcy język. – Chciałam cię pocieszyć. Ta z prawej strony podoba mi się najbardziej. Taka zadziorna. – na jej ustach mrugnął uśmiech, jakaś hybryda wdzięczności za komplement, połowicznego rozbawienia niezbyt śmiesznym żartem i… rozkwitającego od jakiegoś czasu leniwie rozgoryczenia. Chyba oboje chwytali się, czego tylko mogli.
Ulotka była zaledwie zaproszeniem na bal, odnalezienie ścieżki do głównej sali było znacznie trudniejszym zadaniem. Nie byli tutejsi, nie znali języka, ale Ben, ku zaskoczeniu Jackie, poradził sobie niemal śpiewająco. W czasie, gdy on zajmował się ciekawymi konwersacjami na migi, ona szła posłusznie za nim, przyglądając się temu, co mieli do pokazania miejscowi. Oddychała norweskim powietrzem – tak czystym, że niemal nie pamiętała już smaku eliksiru Garota wdzierającego się siłą do ich gardeł. W końcu uzyskali jakieś wskazówki. Czekała ich długa podróż nie tylko przez nierówne wzgórza i pagórki, ale również i wodę. Na promie czuła się obco – pierwszy raz miała do czynienia z czymś podobnym, co nie przypominało żadnej z łodzi czasami widywanych w książkach.
Gdy zeszli na ląd, na plecach i ramionach poczuła gęsią skórkę, w policzki gryzł chłód, ale w jakiś sposób nienaturalny, zupełnie niepodobny do tego, który poznali w wiosce. Uścisnęła mocniej różdżkę, zaalarmowana zmieniającą się aurą. A im dalej w las, tym było gorzej.
– Czujesz to? – spytała nagle Bena, wciąż cicho, ostrożnie. – Jakby coś chciało nam powiedzieć, że nie powinniśmy iść dalej.
I właśnie z tego powodu, tak paradoksalnie, musieli przeć do przodu. Mijali kamienie, a na nich wyryte runy – nie potrafiła ich odczytać, ale nie kojarzyła też, by kiedykolwiek runy były wypisywane w celu uświadomienia ludności o ładnej pogodzie. Instynkt wcale jej nie zawiódł – niewielkie koryto jakiegoś wyschniętego strumienia ją w tym upewniło. Zrobiła kilka kroków w jego kierunku i widok, jaki mogli zobaczyć oboje, wcale jej się nie spodobał. Ukucnęła, zanurzyła dłoń w cieczy, która na pierwszy rzut oka wyglądała jak krew.
– To woda – spojrzała na Bena. – Ale niewątpliwie zabarwiona krwią. Nie wiem tylko, czy ludzką, czy zwierzęcą. Na pewno nie jest to farba i czyjś głupi wybryk – gdyby tak było, na powierzchni osadzałby się mokry pył, a była w stanie wyczuć pod palcami niewielkie, śliskie skrzepy. – Chodźmy za nią.
Do źródła problemu.
W pracy aurora blizny były rzeczą całkiem normalną – jak poranna kawa czy mówienie „do jutra” po każdym dniu skończonej pracy, kiedy wciąż stało się w Biurze całym i zdrowym. Ale blizny na twarzy zawsze przynosiły inny odbiór, inne wrażenie. Skrzywiła się, kiedy wspomniał o Rosierze. To przez niego.
– Cholera by go wzięła, durnego paniczyka – burknęła, starając się dorównać kroku Benowi. – Co? – słowa „podobam ci się bardziej” zabrzmiały jej jak obcy język. – Chciałam cię pocieszyć. Ta z prawej strony podoba mi się najbardziej. Taka zadziorna. – na jej ustach mrugnął uśmiech, jakaś hybryda wdzięczności za komplement, połowicznego rozbawienia niezbyt śmiesznym żartem i… rozkwitającego od jakiegoś czasu leniwie rozgoryczenia. Chyba oboje chwytali się, czego tylko mogli.
Ulotka była zaledwie zaproszeniem na bal, odnalezienie ścieżki do głównej sali było znacznie trudniejszym zadaniem. Nie byli tutejsi, nie znali języka, ale Ben, ku zaskoczeniu Jackie, poradził sobie niemal śpiewająco. W czasie, gdy on zajmował się ciekawymi konwersacjami na migi, ona szła posłusznie za nim, przyglądając się temu, co mieli do pokazania miejscowi. Oddychała norweskim powietrzem – tak czystym, że niemal nie pamiętała już smaku eliksiru Garota wdzierającego się siłą do ich gardeł. W końcu uzyskali jakieś wskazówki. Czekała ich długa podróż nie tylko przez nierówne wzgórza i pagórki, ale również i wodę. Na promie czuła się obco – pierwszy raz miała do czynienia z czymś podobnym, co nie przypominało żadnej z łodzi czasami widywanych w książkach.
Gdy zeszli na ląd, na plecach i ramionach poczuła gęsią skórkę, w policzki gryzł chłód, ale w jakiś sposób nienaturalny, zupełnie niepodobny do tego, który poznali w wiosce. Uścisnęła mocniej różdżkę, zaalarmowana zmieniającą się aurą. A im dalej w las, tym było gorzej.
– Czujesz to? – spytała nagle Bena, wciąż cicho, ostrożnie. – Jakby coś chciało nam powiedzieć, że nie powinniśmy iść dalej.
I właśnie z tego powodu, tak paradoksalnie, musieli przeć do przodu. Mijali kamienie, a na nich wyryte runy – nie potrafiła ich odczytać, ale nie kojarzyła też, by kiedykolwiek runy były wypisywane w celu uświadomienia ludności o ładnej pogodzie. Instynkt wcale jej nie zawiódł – niewielkie koryto jakiegoś wyschniętego strumienia ją w tym upewniło. Zrobiła kilka kroków w jego kierunku i widok, jaki mogli zobaczyć oboje, wcale jej się nie spodobał. Ukucnęła, zanurzyła dłoń w cieczy, która na pierwszy rzut oka wyglądała jak krew.
– To woda – spojrzała na Bena. – Ale niewątpliwie zabarwiona krwią. Nie wiem tylko, czy ludzką, czy zwierzęcą. Na pewno nie jest to farba i czyjś głupi wybryk – gdyby tak było, na powierzchni osadzałby się mokry pył, a była w stanie wyczuć pod palcami niewielkie, śliskie skrzepy. – Chodźmy za nią.
Do źródła problemu.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Durny paniczyk był dość łagodnym eufemizmem na to, z jaką kanalią mieli do czynienia, ale Ben wspaniałomyślnie nie poprawił Jackie jakimś paskudnym wulgaryzmem, podsłuchanym jeszcze za czasów wątpliwie szanowanej, nokturnowej kariery łapserdaka spod ciemnej gwiazdy. Pomimo męskiego imienia, zawodu oraz oschłości w ruchach (i uczuciach), miał przecież do czynienia z panienką, a przy takim starał się z całych sił powstrzymywać rozwiązły język. Zwłaszcza ostatnio, od kiedy nawrócił się na ścieżkę jasności, dobra oraz eleganckiego wypowiadania się. O ile podążanie za płomykiem nadziei oraz wiara w idee Zakonu Feniksa szły mu doskonale, wsiąkając w krew i dudniąc głucho w piersi łomotem bębnów oddania, to ostatni fragment umowy z samym sobą nieco kulał. Tym bardziej chciał postarać się tego popołudnia, udowadniając coś nie tylko Jackie o podupadłych morale, ale i sobie samemu.
Potrafił. Potrafił wykonać postawione przed nim zadanie, potrafił ochronić kobietę u swego boku, potrafił zrobić to, co słuszne. Lodowate, norweskie powietrze pomagało mu otrzeźwieć, dodawało animuszu, czyściło umysł ze zbędnych myśli, pozwalając skupić się na wędrówce. Chciał wrócić do komplementu, którym obdarzyła go Rineheart, ale wydawało mu się to zbyt narcystyczne - gdy jednak znaleźli się na wysepce, niby przypadkiem obszedł kobietę dookoła, tak, by znaleźć się po jej drugiej stronie i prezentować brunetce swój prawy profil. Jackie na pewno musiała zauważyć tą subtelną zamianę miejsc, Wright był natomiast przekonany, że uczynił to niesamowicie dyskretnie. Odkaszlnął nawet teatralnie, ale te dziwaczne podchody szybko zostały ukrócone przez spostrzeżenie aurorki.
Zmarszczył krzaczaste brwi, przystając na moment, by głębiej zaczerpnąć chłodnego powietrza. - Tak, paskudnie tu - odparł cicho, wyciągając różdżkę zza pazuchy, i ostrożnie rozglądając się dookoła. Wokół nich huczał wiatr, uderzał o skały, szeleścił wysokimi trawami porastającymi wzgórza, ale na razie nie spostrzegł tam nic mogącego przyciągnąć uwagę. Dobrze, że towarzyszyła mu spostrzegawcza aurorka, szybko wskazująca dziwne zagłębienie w ziemi. Ben podążył za nią, osłaniając kształtne tyły Jackie - wcale nie spoglądał na nie aż tak bezwstydnie, gdy pochylała się nad strumieniem - by w końcu przesunąć wzrok na coś w rodzaju...strumyka. Dziwne koryto w ziemi było niepokojące, a zabarwiona na czerwono ciecz tylko wzmagała wrażenie niepokoju. - Nie podoba mi się tutaj - mruknął, wzmagając czujność. - Ale to znaczy, że powinniśmy być blisko - Zgadzał się z Jackie, odbierali aurę wysepki podobnie: im gorzej się czuli, tym bliżej celu się znajdowali. Nie pierwszy raz właśnie tak wyczuwał swoje przeznaczenie; gdy wiatr wiał w oczy, wiedział, że własnie tam należy się kierować. Teraz także zebrał w sobie wszystkie siły i ruszył za Jackie, unosząc przed sobą różdżkę. Trzymał ją w pogotowiu, gotów zareagować na nawet najmniejszy szmer.
Wkrótce znaleźli się na miejscu. Od razu, gdy postawili stopę na wzniesieniu, pozbyli się wszelkich wątpliwości. Na środku znajdował się czakram a ziemia wokół niego spływała krwią; była namoknięta, parująca, brudnoczerwona a w nozdrza uderzył ich rdzawy zapach. - Co do kroćset... - mruknął Ben pod nosem, palce zaciśnięte na różdżce zadrżały. Wpatrywał się w ziemię i ułożone kamienie, szukając jakichś śladów, ale gwałtowny krzyk poderwał jego głowę do góry.
- Uważaj - wychrypiał od razu do Jackie, podnosząc wzrok - natrafił na niespotykany widok. Dziwnego, niepokojącego mężczyznę, stojącego po drugiej stronie kręgu wraz z grupką dzieci. Nie liczył ich, korzystał z tych kilku sekund po to, by rozeznać się w sytuacji, zrozumieć, co tu się właściwie działo. Atrakcja jest zamknięta, padło z ust nieznajomego. - Nie wyglądasz mi na mugola. Co tu robisz? - odkrzyknął dziarsko w odpowiedzi, chcąc jednocześnie dać znać Jackie, że mają do czynienia z czarodziejem; wyczuwał to, widział to w szczegółach ubioru i w groźnym spojrzeniu, zapowiadającym najgorsze.
Potrafił. Potrafił wykonać postawione przed nim zadanie, potrafił ochronić kobietę u swego boku, potrafił zrobić to, co słuszne. Lodowate, norweskie powietrze pomagało mu otrzeźwieć, dodawało animuszu, czyściło umysł ze zbędnych myśli, pozwalając skupić się na wędrówce. Chciał wrócić do komplementu, którym obdarzyła go Rineheart, ale wydawało mu się to zbyt narcystyczne - gdy jednak znaleźli się na wysepce, niby przypadkiem obszedł kobietę dookoła, tak, by znaleźć się po jej drugiej stronie i prezentować brunetce swój prawy profil. Jackie na pewno musiała zauważyć tą subtelną zamianę miejsc, Wright był natomiast przekonany, że uczynił to niesamowicie dyskretnie. Odkaszlnął nawet teatralnie, ale te dziwaczne podchody szybko zostały ukrócone przez spostrzeżenie aurorki.
Zmarszczył krzaczaste brwi, przystając na moment, by głębiej zaczerpnąć chłodnego powietrza. - Tak, paskudnie tu - odparł cicho, wyciągając różdżkę zza pazuchy, i ostrożnie rozglądając się dookoła. Wokół nich huczał wiatr, uderzał o skały, szeleścił wysokimi trawami porastającymi wzgórza, ale na razie nie spostrzegł tam nic mogącego przyciągnąć uwagę. Dobrze, że towarzyszyła mu spostrzegawcza aurorka, szybko wskazująca dziwne zagłębienie w ziemi. Ben podążył za nią, osłaniając kształtne tyły Jackie - wcale nie spoglądał na nie aż tak bezwstydnie, gdy pochylała się nad strumieniem - by w końcu przesunąć wzrok na coś w rodzaju...strumyka. Dziwne koryto w ziemi było niepokojące, a zabarwiona na czerwono ciecz tylko wzmagała wrażenie niepokoju. - Nie podoba mi się tutaj - mruknął, wzmagając czujność. - Ale to znaczy, że powinniśmy być blisko - Zgadzał się z Jackie, odbierali aurę wysepki podobnie: im gorzej się czuli, tym bliżej celu się znajdowali. Nie pierwszy raz właśnie tak wyczuwał swoje przeznaczenie; gdy wiatr wiał w oczy, wiedział, że własnie tam należy się kierować. Teraz także zebrał w sobie wszystkie siły i ruszył za Jackie, unosząc przed sobą różdżkę. Trzymał ją w pogotowiu, gotów zareagować na nawet najmniejszy szmer.
Wkrótce znaleźli się na miejscu. Od razu, gdy postawili stopę na wzniesieniu, pozbyli się wszelkich wątpliwości. Na środku znajdował się czakram a ziemia wokół niego spływała krwią; była namoknięta, parująca, brudnoczerwona a w nozdrza uderzył ich rdzawy zapach. - Co do kroćset... - mruknął Ben pod nosem, palce zaciśnięte na różdżce zadrżały. Wpatrywał się w ziemię i ułożone kamienie, szukając jakichś śladów, ale gwałtowny krzyk poderwał jego głowę do góry.
- Uważaj - wychrypiał od razu do Jackie, podnosząc wzrok - natrafił na niespotykany widok. Dziwnego, niepokojącego mężczyznę, stojącego po drugiej stronie kręgu wraz z grupką dzieci. Nie liczył ich, korzystał z tych kilku sekund po to, by rozeznać się w sytuacji, zrozumieć, co tu się właściwie działo. Atrakcja jest zamknięta, padło z ust nieznajomego. - Nie wyglądasz mi na mugola. Co tu robisz? - odkrzyknął dziarsko w odpowiedzi, chcąc jednocześnie dać znać Jackie, że mają do czynienia z czarodziejem; wyczuwał to, widział to w szczegółach ubioru i w groźnym spojrzeniu, zapowiadającym najgorsze.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Norwegia - przez wielu uważany za dziki kraj, skutą lodem krainę. Tu wszystko było inne, natura w inny sposób budziła się do życia, społeczeństwo funkcjonowało na innych zasadach; nie tylko to mugolskie. Tu jeszcze pieśń wikingów odbijała się echem, czasem niesiona przez wiatr, zatrzymana w szumie drzew i szeleście liści. A wszystko wydawało się być magiczne, zaklęte. Norwegia słynęła z czegoś jeszcze - była miejscem narodzin wielu klątw, magiczne artefakty ukryte są w samym sercu gór, lub skrywają się na dnie jezior. W małych miejscowościach czas, jakby się zatrzymał, a czarodziejska społeczność w tym rejonie zdecydowanie częściej sięgała po czarną magię, z powodu jej bliskości. Nęciła swoją tajemnicą niemalże każdego dnia. Mogłoby się wydawać, że każde norweskie skupisko czarodziejów miało w swoich szeregach czarnoksiężnika, a co najważniejsze nikt nie zdawał się być tym faktem zdziwiony. Również Haugesund miało swojego prywatnego eksperta w dziedzinie czarnej magii. Mieszkał na odludziu, niedaleko skalnego kręgu, który - gdy nie był nawiedzany przez turystów - stanowił źródło niezrozumiałej mocy. Było to miejsce krwawych rytuałów i rzucania klątw, ziemia okalająca kamienie spłynęła krwią niewinnych.
Można powiedzieć, że Ben i Jackie znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Rosły mężczyzna o blond włosach zaczesanych do tyłu w warkocz, stylizowany na fryzury dawnych wikingów, stanął naprzeciw nich, otoczony gromadą okolicznych dzieci. Co one z nim robiły? To pozostanie słodką tajemnicą, przynajmniej na razie. Łypnął w ich stronę groźnie, stawiając krok do przodu.
- Atrakcja jest zamknięta - zakomunikował losem tak lodowatym, jak dzisiejsze powietrze. Jeszcze chwilę łudził się, że dwójka po prostu zbłądziła i odejdzie w swoją stronę, bowiem spośród gamy barwnych wad czarnoksiężnika, jedna wybijała się ponad inne - niecierpliwość, która idąca w parze z agresją, stanowiła bardzo wybuchową mieszankę. Słowa przybysza jedynie potwierdziły jego przepuszczenia - nie miał do czynienia z mugolami. Nie czekał na atak z ich strony - postanowił zaatakować pierwszy. Uśmiechnął się na pytanie Bena i nie miał zamiaru mu odpowiedzieć, przynajmniej nie słownie. Wyciągnął różdżkę i wycelował nią w stronę intruzów.
- Ebulbio - wypowiedział formułę zaklęcia.
/nie wiem, czy ain eingarpem rzucać k10, ale rzucę, a jeżeli nie miałam tego robić to proszę o info zwrotne na gabrycha
Można powiedzieć, że Ben i Jackie znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Rosły mężczyzna o blond włosach zaczesanych do tyłu w warkocz, stylizowany na fryzury dawnych wikingów, stanął naprzeciw nich, otoczony gromadą okolicznych dzieci. Co one z nim robiły? To pozostanie słodką tajemnicą, przynajmniej na razie. Łypnął w ich stronę groźnie, stawiając krok do przodu.
- Atrakcja jest zamknięta - zakomunikował losem tak lodowatym, jak dzisiejsze powietrze. Jeszcze chwilę łudził się, że dwójka po prostu zbłądziła i odejdzie w swoją stronę, bowiem spośród gamy barwnych wad czarnoksiężnika, jedna wybijała się ponad inne - niecierpliwość, która idąca w parze z agresją, stanowiła bardzo wybuchową mieszankę. Słowa przybysza jedynie potwierdziły jego przepuszczenia - nie miał do czynienia z mugolami. Nie czekał na atak z ich strony - postanowił zaatakować pierwszy. Uśmiechnął się na pytanie Bena i nie miał zamiaru mu odpowiedzieć, przynajmniej nie słownie. Wyciągnął różdżkę i wycelował nią w stronę intruzów.
- Ebulbio - wypowiedział formułę zaklęcia.
/nie wiem, czy ain eingarpem rzucać k10, ale rzucę, a jeżeli nie miałam tego robić to proszę o info zwrotne na gabrycha
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 64
--------------------------------
#2 'k10' : 7
#1 'k100' : 64
--------------------------------
#2 'k10' : 7
| 211/121 (-20); -75 (zatrucie)
Nie miał z nimi szans – szybko rozbrojony i unieszkodliwiony przestał stanowić zagrożenie nie tylko dla nich, ale przede wszystkim dla dzieci, które, jak Jackie jeszcze przez chwilę mogła zobaczyć, rozpierzchły się po płaskowyżu. Zostali sami – ona, Ben i ta podła kreatura, która zasługiwała na życie nie bardziej niż chora pchła. Czuła, jak nienawiść do jego istnienia zaczyna wypełniać jej trzewia, przewleka czarną nicią drobne kanały, w których płynęła zatruta krew. Kiedy patrzyła na jego twarz, czując, jak pieką ją oczy, a serce bije dziwnie nierównomiernie, jakby wybija rytm wojennego hymnu, nie robił różnicy jej fakt, że był nieznajomy, że widziała go pierwszy raz w życiu (i ostatni) – nienawidziła go z całej swojej duszy, z całego serca. Bo stał się człowiekiem słabym, dając pociągnąć się czarnej magii na oślep. Bo był chwastem, który należało wyciągnąć razem z korzeniami jak najszybciej, spalić, a prochy wyrzucić do morza.
Do uczucia słabnięcia dołączyła jeszcze trzęsawka. Było jej gorąco i zimno jednocześnie, fale zmieniającej się temperatury atakowały, kiedy pod materiał szaty wpychał się wiatr. Rozejrzała się. Najpierw po okolicy, zaraz potem po kręgu.
I dopiero teraz rzuciło jej się w oczy martwe ciało dziecka, dziewczynki o rudych włosach zaplecionych w dwa warkocze. Dziewczynki, która musiała mieć w wiosce rodzinę, może brata, młodszą siostrę, o którą obiecała dbać. Miała matkę i ojca, którzy na pewno ją kochali. Wtedy Jackie poczuła jeszcze większą nienawiść do tego człowieka. Miała ochotę zmiażdżyć mu butem żebra, uderzać w jego czaszkę tak długo, aż nie pozostałoby po niej nic więcej tylko mokra plama czerwieni na glebie.
Zacisnęła tylko zęby i z drgawką na całym ciele podeszła do dziewczynki. Ostrożnie wsunęła dłonie pod jej ciało, niezwykle wiotkie, bezwładne, blade, i podniosła ją, przytulając jej głowę do swojego ramienia tak, żeby chociaż po raz ostatni w życiu poczuła się kochana przez kogoś, kto swoich uczuć nigdy na próżno nie okazywał. Położyła ją z boku, kilkanaście metrów za kręgiem, delikatnie, z namaszczeniem. W ostatnim ruchu zawinęła jej za ucho lśniące rudością włosy i wstała. Pogrzebią ją, kiedy dokończą zadanie. Pogrzebią ją i świeżym położą na grobie rumianek.
Spojrzała na Bena tylko raz, kiedy wracała, będąc pewną, że zrozumie. Czuła się coraz gorzej, ale nie zamierzała odpuszczać. Mieli zadanie do wykonania.
Stanęła na zewnętrznej krawędzi kręgu i zamknęła oczy, wyciągając swoją różdżkę w stronę kamiennego czakramu, który mieli przebudzić. Oddychała ciężko, ale wszystkie myśli, które wypełniały jej umysł, chciała oczyścić, chciała oddać jednemu celowi. Zacisnęła powieki, oddając misji całą swoją energię i moc. Była tylko narzędziem – narzędziem, które nie miało prawa okryć się rdzą.
| etap 1 zadania: wyzwolenie magii czakramu; docelowa siła: 50 ST
Nie miał z nimi szans – szybko rozbrojony i unieszkodliwiony przestał stanowić zagrożenie nie tylko dla nich, ale przede wszystkim dla dzieci, które, jak Jackie jeszcze przez chwilę mogła zobaczyć, rozpierzchły się po płaskowyżu. Zostali sami – ona, Ben i ta podła kreatura, która zasługiwała na życie nie bardziej niż chora pchła. Czuła, jak nienawiść do jego istnienia zaczyna wypełniać jej trzewia, przewleka czarną nicią drobne kanały, w których płynęła zatruta krew. Kiedy patrzyła na jego twarz, czując, jak pieką ją oczy, a serce bije dziwnie nierównomiernie, jakby wybija rytm wojennego hymnu, nie robił różnicy jej fakt, że był nieznajomy, że widziała go pierwszy raz w życiu (i ostatni) – nienawidziła go z całej swojej duszy, z całego serca. Bo stał się człowiekiem słabym, dając pociągnąć się czarnej magii na oślep. Bo był chwastem, który należało wyciągnąć razem z korzeniami jak najszybciej, spalić, a prochy wyrzucić do morza.
Do uczucia słabnięcia dołączyła jeszcze trzęsawka. Było jej gorąco i zimno jednocześnie, fale zmieniającej się temperatury atakowały, kiedy pod materiał szaty wpychał się wiatr. Rozejrzała się. Najpierw po okolicy, zaraz potem po kręgu.
I dopiero teraz rzuciło jej się w oczy martwe ciało dziecka, dziewczynki o rudych włosach zaplecionych w dwa warkocze. Dziewczynki, która musiała mieć w wiosce rodzinę, może brata, młodszą siostrę, o którą obiecała dbać. Miała matkę i ojca, którzy na pewno ją kochali. Wtedy Jackie poczuła jeszcze większą nienawiść do tego człowieka. Miała ochotę zmiażdżyć mu butem żebra, uderzać w jego czaszkę tak długo, aż nie pozostałoby po niej nic więcej tylko mokra plama czerwieni na glebie.
Zacisnęła tylko zęby i z drgawką na całym ciele podeszła do dziewczynki. Ostrożnie wsunęła dłonie pod jej ciało, niezwykle wiotkie, bezwładne, blade, i podniosła ją, przytulając jej głowę do swojego ramienia tak, żeby chociaż po raz ostatni w życiu poczuła się kochana przez kogoś, kto swoich uczuć nigdy na próżno nie okazywał. Położyła ją z boku, kilkanaście metrów za kręgiem, delikatnie, z namaszczeniem. W ostatnim ruchu zawinęła jej za ucho lśniące rudością włosy i wstała. Pogrzebią ją, kiedy dokończą zadanie. Pogrzebią ją i świeżym położą na grobie rumianek.
Spojrzała na Bena tylko raz, kiedy wracała, będąc pewną, że zrozumie. Czuła się coraz gorzej, ale nie zamierzała odpuszczać. Mieli zadanie do wykonania.
Stanęła na zewnętrznej krawędzi kręgu i zamknęła oczy, wyciągając swoją różdżkę w stronę kamiennego czakramu, który mieli przebudzić. Oddychała ciężko, ale wszystkie myśli, które wypełniały jej umysł, chciała oczyścić, chciała oddać jednemu celowi. Zacisnęła powieki, oddając misji całą swoją energię i moc. Była tylko narzędziem – narzędziem, które nie miało prawa okryć się rdzą.
| etap 1 zadania: wyzwolenie magii czakramu; docelowa siła: 50 ST
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Jackie Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
| wróciliśmy stąd
Pojedynek trwał krótko, powietrze przecinały ostre smugi zaklęć - w tym te podłe, groźne, czarnomagiczne - ale walka wcale nie była skazana na zwycięstwo Zakonników. Podstępnie zaatakowani rozwijającą się w ich żyłach trucizną słabli z każdym oddechem, z trudem broniąc się przed urokami przeciwnika. Zdolnego, lecz zbyt skupionego na buzującej w nim nienawiści: pomylił się, zdekoncentrował na moment, dzięki czemu udało im się zdobyć przewagę, petryfikując go i pozbawiając przytomności. Nie stanowił już zagrożenia, leżał na miękkim mchu, a zgromadzone wokół niego dzieci otrzeźwiały. Przytrzymujący je czar przestał działać w momencie zniszczenia przez Jackie szczurzej czaszki. Ich oczy znów stały się przytomne, zaczęły także z powrotem panować nad drżącymi od chłodu ciałkami. Szybko, zanim zdążyliby zareagować, dzieci rozbiegły się, znikając w gęstej mgle - zapewne powracały tylko sobie znanymi ścieżkami do domów. Wright miał nadzieję, że trafią tam bez problemu, a gdy już przekroczą próg ciepłej kuchni, zdołają zapomnieć o tym, co wydarzyło się podczas tych pełnych strachu godzin, gdy przebywały z szaleńcem i czarnoksiężnikiem.
Nie wszystkie miały jednak szczęście posiadania takiej możliwości - podążył wzrokiem za pochylającą się Jackie, w pierwszej chwili sądząc, że ogarnęła ją bolesna słabość, wywołana zatruciem, ale po kilku mrugnięciach dostrzegł pasma długich, rudych włosów. Dziewczynka. Była zbyt słaba, by podołać trudom przeprawy - a może zbyt wiele łączyło ją z czarnoksiężnikiem, może użył jej krwi do jakiegoś rytuału, wiążącego go z artefaktem. Benjamin bez słowa wpatrywał się w Rineheart, nie przeszkadzając jej w ostatnim pożegnaniu. Sam uniósłby dziecko bez większego wysiłku, ale z jakiegoś podświadomego powodu czuł, że to ramiona kobiety powinny po raz ostatni ułożyć ją do snu. - Pochowamy ją, jak tylko...jak tylko skończymy - powiedział cicho, starając się, by jego głos nie zadrżał - bez powodzenia, przetarł oczy wierzchem dłoni, on także czuł zmęczenie, ale musieli się skupić, by podołać postawionemu przed nimi zadaniu. - A wcześniej zajmiemy się tym śmieciem - dodał już mocniej, złowrogo, krzywiąc się na sam widok leżącego nieopodal mężczyzny. Przechodząc obok niego, kopnął go z całych sił - tylko tyle mógł zrobić w tym momencie, nie mieli czasu do stracenia. Odnaleźli czakram, należało więc wykorzystać jego energię a później połączyć ją z patronusem.
Przystanął naprzeciwko Jackie, wpatrując się w nią z wiarą, ze spokojem; z całych sił ściskał w dłoni różdżkę. Cieszył się, że to ona podjęła się rozbudzenia kręgu, by zaczerpnąć z jego prastarej mocy - sam nie do końca wiedziałby, jak się za to zabrać. Czekał więc w skupieniu a chłodny wiatr rozwiewał mu spocone włosy, odklejając je od czoła. Obydwoje byli już zmęczeni, poturbowani, pełni rozkojarzającej ich trucizny, ale wierzył w to, że Rineheart da radę. Spodziewał się bardziej spektakularnego znaku, lecz musiało wystarczyć i to - kamienie rozjarzyły się lekko, co odebrał jako sygnał do rozpoczęcia jego części zadania. - Expecto Patronum! - zainkantował donośnie, podnosząc wysoko różdżkę; wkładał w to zaklęcie całą swą magiczną siłę. Chciał wzmocnić świstoklik, chciał wykorzystać moc kręgu, chciał pomóc Zakonowi Feniksa - i tylko to liczyło się w tym momencie.
300/370, -5 do kości, rzucam na najwyższą siłę, st 70
Pojedynek trwał krótko, powietrze przecinały ostre smugi zaklęć - w tym te podłe, groźne, czarnomagiczne - ale walka wcale nie była skazana na zwycięstwo Zakonników. Podstępnie zaatakowani rozwijającą się w ich żyłach trucizną słabli z każdym oddechem, z trudem broniąc się przed urokami przeciwnika. Zdolnego, lecz zbyt skupionego na buzującej w nim nienawiści: pomylił się, zdekoncentrował na moment, dzięki czemu udało im się zdobyć przewagę, petryfikując go i pozbawiając przytomności. Nie stanowił już zagrożenia, leżał na miękkim mchu, a zgromadzone wokół niego dzieci otrzeźwiały. Przytrzymujący je czar przestał działać w momencie zniszczenia przez Jackie szczurzej czaszki. Ich oczy znów stały się przytomne, zaczęły także z powrotem panować nad drżącymi od chłodu ciałkami. Szybko, zanim zdążyliby zareagować, dzieci rozbiegły się, znikając w gęstej mgle - zapewne powracały tylko sobie znanymi ścieżkami do domów. Wright miał nadzieję, że trafią tam bez problemu, a gdy już przekroczą próg ciepłej kuchni, zdołają zapomnieć o tym, co wydarzyło się podczas tych pełnych strachu godzin, gdy przebywały z szaleńcem i czarnoksiężnikiem.
Nie wszystkie miały jednak szczęście posiadania takiej możliwości - podążył wzrokiem za pochylającą się Jackie, w pierwszej chwili sądząc, że ogarnęła ją bolesna słabość, wywołana zatruciem, ale po kilku mrugnięciach dostrzegł pasma długich, rudych włosów. Dziewczynka. Była zbyt słaba, by podołać trudom przeprawy - a może zbyt wiele łączyło ją z czarnoksiężnikiem, może użył jej krwi do jakiegoś rytuału, wiążącego go z artefaktem. Benjamin bez słowa wpatrywał się w Rineheart, nie przeszkadzając jej w ostatnim pożegnaniu. Sam uniósłby dziecko bez większego wysiłku, ale z jakiegoś podświadomego powodu czuł, że to ramiona kobiety powinny po raz ostatni ułożyć ją do snu. - Pochowamy ją, jak tylko...jak tylko skończymy - powiedział cicho, starając się, by jego głos nie zadrżał - bez powodzenia, przetarł oczy wierzchem dłoni, on także czuł zmęczenie, ale musieli się skupić, by podołać postawionemu przed nimi zadaniu. - A wcześniej zajmiemy się tym śmieciem - dodał już mocniej, złowrogo, krzywiąc się na sam widok leżącego nieopodal mężczyzny. Przechodząc obok niego, kopnął go z całych sił - tylko tyle mógł zrobić w tym momencie, nie mieli czasu do stracenia. Odnaleźli czakram, należało więc wykorzystać jego energię a później połączyć ją z patronusem.
Przystanął naprzeciwko Jackie, wpatrując się w nią z wiarą, ze spokojem; z całych sił ściskał w dłoni różdżkę. Cieszył się, że to ona podjęła się rozbudzenia kręgu, by zaczerpnąć z jego prastarej mocy - sam nie do końca wiedziałby, jak się za to zabrać. Czekał więc w skupieniu a chłodny wiatr rozwiewał mu spocone włosy, odklejając je od czoła. Obydwoje byli już zmęczeni, poturbowani, pełni rozkojarzającej ich trucizny, ale wierzył w to, że Rineheart da radę. Spodziewał się bardziej spektakularnego znaku, lecz musiało wystarczyć i to - kamienie rozjarzyły się lekko, co odebrał jako sygnał do rozpoczęcia jego części zadania. - Expecto Patronum! - zainkantował donośnie, podnosząc wysoko różdżkę; wkładał w to zaklęcie całą swą magiczną siłę. Chciał wzmocnić świstoklik, chciał wykorzystać moc kręgu, chciał pomóc Zakonowi Feniksa - i tylko to liczyło się w tym momencie.
300/370, -5 do kości, rzucam na najwyższą siłę, st 70
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Znowu poczuła kłujące w serce rozczarowanie. To samo, które nawiedziło ją, gdy chwytała za świstoklik mający zabrać ich z powrotem do Londynu, do bezpiecznej przystani, z dala od zatrutego gazem Garota Nurmengardu. To samo, które szarpnęło, gdy z wyczuciem żółtodzioba chciała na własną rękę rozwiązać runiczną zagadkę ruin. Co krok udowadniała sobie, że jest zbyt słaba, że musi ćwiczyć i wciąż poprawiać swoje umiejętności. Że musi stawać się silniejsza – dla siebie, dla swoich bliskich, ale przede wszystkim dla Zakonu Feniksa, który wyznaczał jasny i klarowny cel. Jarzący się jasno czakram był dla niej jednocześnie przestrogą i zachętą. Mimo blasku wiedziała, że oddała mu zbyt mało swojej siły, by rozbudzić go w pełnej formie. Resztę dokończył Ben, uwalniając ze swojej różdżki rosłego ogiera, który zabrał cząstkę uwolnionej magii i pognał przez siebie. Jackie przyglądała mu się, dopóki świetlista poświata nie zniknęła jej z oczu.
Potem spojrzała na dziewczynkę – tutaj ich zadanie się skończyło, musieli się nią zaopiekować, oddać hołd jej ofierze, której na pewno nie chciała oddawać. Umarła, nie zaznawszy słodyczy życia; umarła w samotności, bez swojej rodziny, bez ukochanej matki trzymającej ją za dłoń. Nagle poczuła, jak bardzo ta dziewczynka jest jej bliska. Niemal jak siostra.
Odwróciła od niej spojrzenie, kierując je na leżącego bezwładnie czarnoksiężnika. Nawet, gdyby próbował się obudzić z tego snu, nie dałby rady. Podeszła bliżej, patrząc na niego z góry, oddychając głęboko, zmęczona zatruciem, zmęczona walką z jego parszywą mordą. I znowu to samo. Ten zakwitający w żołądku gniew, który wywracał go do góry nogami. Nienawidziła go, chciała go rozszarpać na strzępy. Chciała go zabić. Osobliwe uczucie.
Chęć mordu, która objawia się cichym głosem szepczącym do ucha. Nie był wart życia, nie był wart chodzić po tej ziemi razem z nimi.
– Zrzućmy go z klifu – spojrzała na Bena z twardym przekonaniem. – Niech się rozbije o skały. Będzie długo umierał, może poczuje to, co zrobił małej.
Brzmiała okropnie, kiedy to mówiła, ale godziła się z tym, bo taki był już ich świat. Wojna zmuszała do podejmowania kroków, których inni nie chcieliby się podjąć. Walczyli ich bronią – śmiercią w najczystszej postaci.
Potem spojrzała na dziewczynkę – tutaj ich zadanie się skończyło, musieli się nią zaopiekować, oddać hołd jej ofierze, której na pewno nie chciała oddawać. Umarła, nie zaznawszy słodyczy życia; umarła w samotności, bez swojej rodziny, bez ukochanej matki trzymającej ją za dłoń. Nagle poczuła, jak bardzo ta dziewczynka jest jej bliska. Niemal jak siostra.
Odwróciła od niej spojrzenie, kierując je na leżącego bezwładnie czarnoksiężnika. Nawet, gdyby próbował się obudzić z tego snu, nie dałby rady. Podeszła bliżej, patrząc na niego z góry, oddychając głęboko, zmęczona zatruciem, zmęczona walką z jego parszywą mordą. I znowu to samo. Ten zakwitający w żołądku gniew, który wywracał go do góry nogami. Nienawidziła go, chciała go rozszarpać na strzępy. Chciała go zabić. Osobliwe uczucie.
Chęć mordu, która objawia się cichym głosem szepczącym do ucha. Nie był wart życia, nie był wart chodzić po tej ziemi razem z nimi.
– Zrzućmy go z klifu – spojrzała na Bena z twardym przekonaniem. – Niech się rozbije o skały. Będzie długo umierał, może poczuje to, co zrobił małej.
Brzmiała okropnie, kiedy to mówiła, ale godziła się z tym, bo taki był już ich świat. Wojna zmuszała do podejmowania kroków, których inni nie chcieliby się podjąć. Walczyli ich bronią – śmiercią w najczystszej postaci.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Świetlisty, potężny ogier zebrał w sobie całą wydobytą z kręgu moc - lśnił silniej niż zazwyczaj a z jego grzywy sypały się drobne gwiazdki. Wright przyglądał się swojemu patronusowi z mieszaniną dumy i wzruszenia, lecz pozytywne emocje szybko rozmyły się w szarudze wyspiarskiej aury. Gdy zniknął blask Zakonu Feniksa, zostali sami w wilgotnym półmroku, obok ciała rudowłosego dziecka i okrutnego czarnoksiężnika. Niewinność i skrajne splugawienie, zaprzepaszczona nadzieja, zniszczone marzenia; Jaimie przymknął oczy, oddychając ciężko. Dopóki działał, adrenalina buzowała w jego żyłach tak donośnie, że zagłuszała empatię. Pozwalało mu to skupić się na zadaniu, lecz im więcej energii poświęcał walce, tym bardziej pusty czuł się tuż potem, gdy nadchodziła chwila oceny strat i pochowania zmarłych.
- Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy - powiedział cicho, bez rozczarowania, ale i bez dumy; mogli poradzić sobie lepiej, to fakt, ale nie zamierzał rozdrapywać świeżych, ledwie co zadanych pewności siebie, ran. Mieli coś ważniejszego do zrobienia. Ben opuścił krąg, odchodząc od niego nieco w bok; podniósł bezwładne ciało dziewczynki i zaniósł je pod pobliskie drzewo, samotnie stojące na wzgórzu. - Będzie miała stąd ładny widok - wyjaśnił, nie wiadomo czy sobie czy też Jackie. Uniósł różdżkę i wymawiając odpowiednią inkantację, zrobił w ziemi sporą dziurę, w której najdelikatniej jak umiał, złożył rudowłosą. Nie był w stanie zastanawiać się nad jej rodziną, rozsypałby się na kawałki, a przecież pozostała im do zrobienia jeszcze jedna rzecz. Wymierzenie sprawiedliwości, zadbanie o równowagę wszechświata, słusznie zaproponowane przez Rineheart.
Dopiero, gdy grób został zasypany i uczczony chwilą ciszy, Ben odwrócił się przodem do bladej, poważnej Jackie. Słowa kobiety go nie oburzały, nie wzbudzały w nim sprzeciwu, nie podsycały też nienawiści. To po prostu musiało zostać zrobione, nie tylko dla martwej dziewczynki, ale dla innych dzieci, mogących paść ofiarą czarnoksiężnika. Jaimie nie miał żadnych wątpliwości, że to, co zamierzają uczynić, będzie słuszne, nie czuł się też źle z tym, że to jemu w udziale przypadnie najcięższa, nie tylko fizycznie, praca.
Bez słowa skinął głową i nieśpiesznie odszedł od grobu, z Rineheart u boku. Nieprzytomny mężczyzna leżał nieopodal klifu, przetransportowanie go na samą krawędź nie stanowiło dla rosłego Benjamina - nawet osłabionego trucizną - żadnego problemu. Zrzucił go z barków tuż przy urwisku, wpatrując się w jego twarz z mieszaniną obrzydzenia i grozy. Czarnoksiężnik zasługiwał właśnie na taką śmierć; nie w walce, nie w bohaterskim pojedynku - a w zupełnym zapomnieniu, prawie przypadkowo, połamany, porwany przez fale, znikający w niebycie. W ogóle się nie zastanawiał, działał, spychając plugawego czarodzieja i obserwując tor jego lotu, rozrzucone bezwładnie kończyny, wybrzuszający się materiał szat. Potem doszedł go głuchy dźwięk upadku, prawie niesłyszalny w mocno świszczącym wietrze. Krew zabarwiła ostre skały a silny przypływ zabrał niemożliwie powykręcane ciało, grzebiąc je na zawsze w niespokojnym morzu. Wright nie poruszył się nawet o cal, wpatrując się w dół: pochylony, z dłońmi wciśniętymi do kieszeni skórzanej kurtki, milczący i nieprzypominający w niczym mężczyzny, który jeszcze niedawno ściskał w palcach mugolską ulotkę. - Wracamy? - spytał po dłuższej chwili ochryple, spoglądając na Jackie lekko wilgotnymi oczami; z gniewu, od wiatru, od skraplającej się na ich twarzach słonej wody. Obydwoje potrzebowali pomocy uzdrowiciela, im szybciej powrócą do Anglii, tym lepiej - chciał już zostawić za sobą koszmarne wspomnienia wydarzeń przy zaklętym kręgu.
- Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy - powiedział cicho, bez rozczarowania, ale i bez dumy; mogli poradzić sobie lepiej, to fakt, ale nie zamierzał rozdrapywać świeżych, ledwie co zadanych pewności siebie, ran. Mieli coś ważniejszego do zrobienia. Ben opuścił krąg, odchodząc od niego nieco w bok; podniósł bezwładne ciało dziewczynki i zaniósł je pod pobliskie drzewo, samotnie stojące na wzgórzu. - Będzie miała stąd ładny widok - wyjaśnił, nie wiadomo czy sobie czy też Jackie. Uniósł różdżkę i wymawiając odpowiednią inkantację, zrobił w ziemi sporą dziurę, w której najdelikatniej jak umiał, złożył rudowłosą. Nie był w stanie zastanawiać się nad jej rodziną, rozsypałby się na kawałki, a przecież pozostała im do zrobienia jeszcze jedna rzecz. Wymierzenie sprawiedliwości, zadbanie o równowagę wszechświata, słusznie zaproponowane przez Rineheart.
Dopiero, gdy grób został zasypany i uczczony chwilą ciszy, Ben odwrócił się przodem do bladej, poważnej Jackie. Słowa kobiety go nie oburzały, nie wzbudzały w nim sprzeciwu, nie podsycały też nienawiści. To po prostu musiało zostać zrobione, nie tylko dla martwej dziewczynki, ale dla innych dzieci, mogących paść ofiarą czarnoksiężnika. Jaimie nie miał żadnych wątpliwości, że to, co zamierzają uczynić, będzie słuszne, nie czuł się też źle z tym, że to jemu w udziale przypadnie najcięższa, nie tylko fizycznie, praca.
Bez słowa skinął głową i nieśpiesznie odszedł od grobu, z Rineheart u boku. Nieprzytomny mężczyzna leżał nieopodal klifu, przetransportowanie go na samą krawędź nie stanowiło dla rosłego Benjamina - nawet osłabionego trucizną - żadnego problemu. Zrzucił go z barków tuż przy urwisku, wpatrując się w jego twarz z mieszaniną obrzydzenia i grozy. Czarnoksiężnik zasługiwał właśnie na taką śmierć; nie w walce, nie w bohaterskim pojedynku - a w zupełnym zapomnieniu, prawie przypadkowo, połamany, porwany przez fale, znikający w niebycie. W ogóle się nie zastanawiał, działał, spychając plugawego czarodzieja i obserwując tor jego lotu, rozrzucone bezwładnie kończyny, wybrzuszający się materiał szat. Potem doszedł go głuchy dźwięk upadku, prawie niesłyszalny w mocno świszczącym wietrze. Krew zabarwiła ostre skały a silny przypływ zabrał niemożliwie powykręcane ciało, grzebiąc je na zawsze w niespokojnym morzu. Wright nie poruszył się nawet o cal, wpatrując się w dół: pochylony, z dłońmi wciśniętymi do kieszeni skórzanej kurtki, milczący i nieprzypominający w niczym mężczyzny, który jeszcze niedawno ściskał w palcach mugolską ulotkę. - Wracamy? - spytał po dłuższej chwili ochryple, spoglądając na Jackie lekko wilgotnymi oczami; z gniewu, od wiatru, od skraplającej się na ich twarzach słonej wody. Obydwoje potrzebowali pomocy uzdrowiciela, im szybciej powrócą do Anglii, tym lepiej - chciał już zostawić za sobą koszmarne wspomnienia wydarzeń przy zaklętym kręgu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oczekiwała po ich misji poprawy swojego samopoczucia, jakiegoś zaognienia woli walki, wzrostu adrenaliny w krwi, świadomości, że w końcu zrobiła coś poprawnie, coś, co miało prawidłowe sobie miejsce w jej ciele, w jej duszy. Otrzymała za to kolejną porcję wątpliwości i kilka ukłuć w samo serce. Naprawdę zrobili wszystko, co mogli? Nie mogli zrobić czegoś lepiej? Mogli. I właśnie to bolało ją najbardziej. Czuła tę zadrę już od najmłodszych lat, kiedy ojciec starał się za wszelką cenę wpoić jej, że ma być lepsza w tym co robi. Wierzyła mu z naiwnością, której nigdy nie była zwolenniczką. Wierzyła mu do tego stopnia, że nawet, kiedy dorosła, wciąż i wciąż powtarzała ten rytuał. Popełniła błąd – musiała go naprawić, musiała być lepsza.
Nie dostrzegała własnych granic. Aż w końcu nadszedł dzień, w którym zobaczyła je bardzo wyraźnie.
Zamknęła oczy, czując zbierające się pod powiekami gorące łzy, kiedy Ben podniósł ciało dziewczynki i zaczął iść z nim w stronę drzewa rosnącego nieopodal. Pokiwała tylko głową, bo chociaż chciała się odezwać, potwierdzić, w gardle urosła jej gula, która jakoś sama nie chciała zniknąć. Nie umiała płakać, instynktownie jej ciało robiło wszystko, żeby tylko nie pokazać, jak bardzo była jednocześnie rozżalona i zła. Otarła oczy rękawem czarnej szaty, pozwalając w ciszy utrwalić się wspomnieniom o dziewczynce, która umarła być może za pozostałe dzieci. Gdy Ben zajął się grobem, wykopując go, składając w nim wiotkie ciało, a potem zakopując, sama zatroszczyła się o odpowiednią pamiątkę dla małej. Niewerbalna inkantacja pozwoliła, by na końcu różdżki zakwitł niewielki bukiet rumianku. Białe płatki skupione wokół żółtego, mechatego środka złożone zostały na świeżo uklepanej ziemi niemal z namaszczeniem. Dreszcze, które po raz kolejny poczuła, wyraźnie mówiły, że nie mieli już czasu na większe wyrazy współczucia i żalu. Czuła się coraz słabsza, nogi odmawiały współpracy, ale mieli do wykonania ostatnią rzecz, zanim opuszczą Norwegię i umoszczą się w Londynie dotkniętym piętnem anomalii.
Nie mogła pomóc mu w niesieniu czarnoksiężnika, jego sztywnego jak kłoda ciała – nie musiała mu pomagać, w końcu to był Ben, ale nawet, gdyby chciała, jej ciało powiedziałoby stanowcze i nieznoszące sprzeciwu „nie”. Spojrzała na Wrighta prawie że nieprzytomnie, kiedy zrzucał tego potwora ze swoich barków. Jej oczy szybko odnalazły lecące z urwiska szczątki człowieczeństwa. I nagle poczuła, jak jej serca spada okruch metalu, twardego kruszcu, który nie pozwalał mu istnieć pod klatką stworzoną z białych żeber. Mogła wziąć oddech, kiedy mięśnie i kości przesiąknięte czarnomagicznymi klątwami rozłupały się na pokrytym ostrymi kamieniami fragmencie dzikiej plaży. Poczuła, jak jej krew podrywa się do biegu jak spłoszone stado kruków, kiedy woda pochwyciła skórę zroszoną szkarłatem i zabrała ze sobą, mieląc, trawiąc, pożerając. Zamknęła oczy, patrząc w dół, na każdy fragment zabieranej czerni, chłonąc każdą chwilę, kiedy świat zmywał z siebie kroplę niegodziwości. Do tego była stworzona. Była narzędziem.
Głos Bena zmusił jej duszę, żeby wróciła do ciała. Kręciło jej się w głowie. Teraz nie wiedziała, czy z powodu trucizny krążącej w żyłach czy dzikiej przyjemności wykwitającej na jej twarzy chorą bladością. Pokiwała głową.
– Wracamy. Teraz możemy.
Gdyby Ben wypowiedział swoje myśli, z ochotą by mu przytaknęła – to musiało zostać zrobione. Teraz byli już gotowi na Azkaban.
| zt x2
Nie dostrzegała własnych granic. Aż w końcu nadszedł dzień, w którym zobaczyła je bardzo wyraźnie.
Zamknęła oczy, czując zbierające się pod powiekami gorące łzy, kiedy Ben podniósł ciało dziewczynki i zaczął iść z nim w stronę drzewa rosnącego nieopodal. Pokiwała tylko głową, bo chociaż chciała się odezwać, potwierdzić, w gardle urosła jej gula, która jakoś sama nie chciała zniknąć. Nie umiała płakać, instynktownie jej ciało robiło wszystko, żeby tylko nie pokazać, jak bardzo była jednocześnie rozżalona i zła. Otarła oczy rękawem czarnej szaty, pozwalając w ciszy utrwalić się wspomnieniom o dziewczynce, która umarła być może za pozostałe dzieci. Gdy Ben zajął się grobem, wykopując go, składając w nim wiotkie ciało, a potem zakopując, sama zatroszczyła się o odpowiednią pamiątkę dla małej. Niewerbalna inkantacja pozwoliła, by na końcu różdżki zakwitł niewielki bukiet rumianku. Białe płatki skupione wokół żółtego, mechatego środka złożone zostały na świeżo uklepanej ziemi niemal z namaszczeniem. Dreszcze, które po raz kolejny poczuła, wyraźnie mówiły, że nie mieli już czasu na większe wyrazy współczucia i żalu. Czuła się coraz słabsza, nogi odmawiały współpracy, ale mieli do wykonania ostatnią rzecz, zanim opuszczą Norwegię i umoszczą się w Londynie dotkniętym piętnem anomalii.
Nie mogła pomóc mu w niesieniu czarnoksiężnika, jego sztywnego jak kłoda ciała – nie musiała mu pomagać, w końcu to był Ben, ale nawet, gdyby chciała, jej ciało powiedziałoby stanowcze i nieznoszące sprzeciwu „nie”. Spojrzała na Wrighta prawie że nieprzytomnie, kiedy zrzucał tego potwora ze swoich barków. Jej oczy szybko odnalazły lecące z urwiska szczątki człowieczeństwa. I nagle poczuła, jak jej serca spada okruch metalu, twardego kruszcu, który nie pozwalał mu istnieć pod klatką stworzoną z białych żeber. Mogła wziąć oddech, kiedy mięśnie i kości przesiąknięte czarnomagicznymi klątwami rozłupały się na pokrytym ostrymi kamieniami fragmencie dzikiej plaży. Poczuła, jak jej krew podrywa się do biegu jak spłoszone stado kruków, kiedy woda pochwyciła skórę zroszoną szkarłatem i zabrała ze sobą, mieląc, trawiąc, pożerając. Zamknęła oczy, patrząc w dół, na każdy fragment zabieranej czerni, chłonąc każdą chwilę, kiedy świat zmywał z siebie kroplę niegodziwości. Do tego była stworzona. Była narzędziem.
Głos Bena zmusił jej duszę, żeby wróciła do ciała. Kręciło jej się w głowie. Teraz nie wiedziała, czy z powodu trucizny krążącej w żyłach czy dzikiej przyjemności wykwitającej na jej twarzy chorą bladością. Pokiwała głową.
– Wracamy. Teraz możemy.
Gdyby Ben wypowiedział swoje myśli, z ochotą by mu przytaknęła – to musiało zostać zrobione. Teraz byli już gotowi na Azkaban.
| zt x2
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Norwegia - misja poboczna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Świstokliki :: Zakończone podróże