Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Hodowla testrali w Dartmoore
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
Hodowla testrali w Dartmoore
Spory kawałek lasu w okolicach Dartmoore, na północnym pograniczu Kornwalii, wykupiony już kilkanaście lat temu przez rodzinę Baldwinów i przeznaczony pod hodowlę testrali. Spora inwestycja będąca równocześnie zamiłowaniem, nieżyjącego już Archibalda Baldwina, przechodząca z pokolenia na pokolenie, dzisiaj traktowana już jedynie jako źródło dochodów. Całość ogrodzona i zabezpieczona magicznie, na jej terenie można znaleźć niewielką stajnie, zbitą z drewna budkę administracyjną z dwoma pomieszczeniami służbowymi oraz szopę z narzędziami. Poszycie jest rzadkie i ubogie w przeciwieństwie do bujnych, gęstych koron, które skutecznie odcinają dopływ promieni słonecznych, pozostawiając las w delikatnym półmroku nawet w samym środku dnia, z gruntu czyniąc natomiast wilgotne grzęzawisko, wydzielające intensywny, grzybiczy zapach.
Porozwieszane na drzewach lampiony wyznaczają trasę pomiędzy wysokimi drzewami do wejścia, przy którym ustawiona została wykonana w drewnie, pełnowymiarowa rzeźba testrala. Na prawo dostrzec można niewielką polanę- wybieg, jedyny nasłoneczniony punkt w okolicy, na którym odbywają się prezentację na życzenie, oczywiście głównie dla tych, którzy mogą zobaczyć to co niewidoczne dla innych.
Porozwieszane na drzewach lampiony wyznaczają trasę pomiędzy wysokimi drzewami do wejścia, przy którym ustawiona została wykonana w drewnie, pełnowymiarowa rzeźba testrala. Na prawo dostrzec można niewielką polanę- wybieg, jedyny nasłoneczniony punkt w okolicy, na którym odbywają się prezentację na życzenie, oczywiście głównie dla tych, którzy mogą zobaczyć to co niewidoczne dla innych.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:32, w całości zmieniany 1 raz
Widok umierającego człowieka zapada jednak w pamięć. Kiedy piękna młoda eteryczna blondyneczka twierdzi, że to nie było nic wielkiego, a później zaczyna przekonania snuć o tym, że przecież był to jedynie wypadek przy pracy, ja zaczynam zachodzić w głowę jak to się stało, że dla niej to nic dla mnie jest kamieniem milowym życia. Czy zapytany o to samo potrafiłbym się równie mocno nie wzruszyć. Najpewniej rzeczywiście pociągnąłbym rozmowę w kierunku obojętnego szlacheckiego trwania, ale z drugiej strony nie omieszkałbym jednak nazwać tego przeżycia, jako bardzo "poruszającego", czego nie byłoby już widać wtedy, kiedy o tym bym mówił. Natomiast owa piekna dama wydawała się być mało wzruszona, zacząłem się zastanawiać czy to dlatego, ze od swojego pierwszego trupa, widuje podobnych nieboszczyków regularnie? Mam takie pojęcie o Londynie, że roi się w nim od niebezpieczeństw, degeneratów i kryminału. Nie zdziwiłbym się, gdyby nawet modelki najwyższej jakości były powiązane z tym światkiem. Rozpocząłem tym samym w mojej głowie, wielką fetę współczucia dla pięknej kobiety, która niczym nieskazitelny płatek śniegu wpadła w błoto londyńskich ulic. I jej delikatna porcelanowa skóra wydała mi się nagle bardzo krucha, zapragnąłem otoczyć biedną dziewczynę opieką, zrozumiawszy, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
- Staram się żyć filozofią, w której nie ma miejsca na przypadek, droga pani. I rzeczywiście, przyznam się, że nie byłem gotowy by ujrzeć śmierć. Czasami myślę, że nie miałem większego wpływu na to, że znalazłem się w tym czasie i w tym miejscu. Ale - najwyraźniej była to rzecz konieczna i mimo wszystko, jestem przekonany, że los i tak obszedł się ze mną delikatnie - zawieszam głos, a przed oczami staje wspomnienie ćpuna, który na moich oczach wyzionął ducha. Widok życia uciekającego z człowieka najbardziej zaobserwowałem w oczach blednących w ułamku sekundy. Poruszające. Tymczasem spoglądam w oczy młodej damy, ciesząc się ich blaskiem. - A ponieważ wierzę tylko w przeznaczenie, to proszę mi wybaczyć tę uwagę, ale możliwe, że musiałem ją ujrzeć, aby dziś Panią tu spotkać. Los płata nieznośne figle i wybrał na prawdę podejrzane okoliczności, aby związać nasze drogi - tutaj prawie się zagalopowałem i zacząłem prawić o tym, że związał na wieczność. Tego jej jeszcze nie mówię, ale faktycznie chciałbym aby tak było. Wtedy zwracam uwagę na to, jak dotyka skóry na dekolcie. Jestem jak zahipnotyzowany, mam wrażenie jakbym nigdy nie dotykał kobiecego ciała, zastanawiam się jaki zapach ma to, które stoi przedemną. I możliwe, że te mroczne okoliczności jeszcze lepiej kontrastują z urodą pięknej damy, ale przysięgam, że jej figura daje się być wykuta z najwyższej jakości marmuru carraryjskiego. Kiedy ja zachwycałem się kobietą, ona podziwiała koszmarne kreatury. Pragnąłem jakim cudem zmusić ją, żeby skupiła się tylko na mnie, a nie na testralach. Ale wtedy zacząłem przypominać sobie specyfikę testrali. I nagle pojąłem, że nawet jeżeli dama twierdzi, że to był tylko przypadek, nie jest wcale osobą o zimnym sercu. Przecież ktokolwiek widział śmierć, a nie był gotów jej zrozumieć emocjonalnie, nie ujrzałby testrali wcale. Pozostawiam gdzies z tyłu głowy Frances, pozwalam sobie na przepływ myli. Wtedy znów i mnie przyszło odlecieć na moment, rozważając, czy ludzie zabijający innych ludzi widzą te stworzenia. Może, skoro nie potrafią pojąć wartości życia, traktując innych niczym mięso armatnie, przeszkody... zaraz znów kłóci się z tym filozofia władzy ponad zwykłymi ludźmi. I uznawszy, że faktycznie ich życie miało wartoć, zabija się ich z tego powodu, aby to wywołać poruszenie społeczeństwa, albo cos udowodnić. Powracam do pięknej panny Frances, kiedy jej oczy znów na mnie spoczęły. Pragnie, żebym jej opowiedział o stworzeniach, które podziwiamy . Skinąłem głową.
- Tak się składa, że swego czasu byłem pochłonięty studiami nad owymi stworzeniami. Są niesamowicie inteligentne. Bardzo dobrze orientują się w terenie, co więcej zdaje się, że mają w głowie wyrytą tak dobrze mapę, że kiedy powiesz nazwę, one same cię tam zawiozą. No i włanie, rzecz wręcz niespotykana, bo... widzi pani, te zwierzęta potrafią jak żadne inne zrozumieć swoich jeźdźców - i wtedy wyciągam dłoń by poklepać zwierze po głowie, ale nie robię tego nierozważnie, bo wiem, że testrale nie są przyjazne dla ludzi, którzy ich urazili. Czekam aż sam podstawi łeb pod moją dłoń, zostawiając ją tam na czas wypowiadania opinii o testralach.
- I własnie dlatego uważam, że są fascynujące. - przerażające, obrzydliwe, trochę się ich obawiam, że mi rękę odgryzie, poza tym wolałbym wracać do swoich puchatych aetonanów zamiast tutaj siedzieć, ale kiedy patrze w te srebrem lśniące oczęta, sam nie wiem kiedy mówie: - Jeżeli pani zechce, może je pani dotknąć. Albo zdradzić mu swoje ulubione miejsce i zabierze tam panią jeszcze dziś
A ja oczywiscie pojadę z wami, bo przecież chcę być tam gdzie jest ulubione miejsce tej damy.
- Staram się żyć filozofią, w której nie ma miejsca na przypadek, droga pani. I rzeczywiście, przyznam się, że nie byłem gotowy by ujrzeć śmierć. Czasami myślę, że nie miałem większego wpływu na to, że znalazłem się w tym czasie i w tym miejscu. Ale - najwyraźniej była to rzecz konieczna i mimo wszystko, jestem przekonany, że los i tak obszedł się ze mną delikatnie - zawieszam głos, a przed oczami staje wspomnienie ćpuna, który na moich oczach wyzionął ducha. Widok życia uciekającego z człowieka najbardziej zaobserwowałem w oczach blednących w ułamku sekundy. Poruszające. Tymczasem spoglądam w oczy młodej damy, ciesząc się ich blaskiem. - A ponieważ wierzę tylko w przeznaczenie, to proszę mi wybaczyć tę uwagę, ale możliwe, że musiałem ją ujrzeć, aby dziś Panią tu spotkać. Los płata nieznośne figle i wybrał na prawdę podejrzane okoliczności, aby związać nasze drogi - tutaj prawie się zagalopowałem i zacząłem prawić o tym, że związał na wieczność. Tego jej jeszcze nie mówię, ale faktycznie chciałbym aby tak było. Wtedy zwracam uwagę na to, jak dotyka skóry na dekolcie. Jestem jak zahipnotyzowany, mam wrażenie jakbym nigdy nie dotykał kobiecego ciała, zastanawiam się jaki zapach ma to, które stoi przedemną. I możliwe, że te mroczne okoliczności jeszcze lepiej kontrastują z urodą pięknej damy, ale przysięgam, że jej figura daje się być wykuta z najwyższej jakości marmuru carraryjskiego. Kiedy ja zachwycałem się kobietą, ona podziwiała koszmarne kreatury. Pragnąłem jakim cudem zmusić ją, żeby skupiła się tylko na mnie, a nie na testralach. Ale wtedy zacząłem przypominać sobie specyfikę testrali. I nagle pojąłem, że nawet jeżeli dama twierdzi, że to był tylko przypadek, nie jest wcale osobą o zimnym sercu. Przecież ktokolwiek widział śmierć, a nie był gotów jej zrozumieć emocjonalnie, nie ujrzałby testrali wcale. Pozostawiam gdzies z tyłu głowy Frances, pozwalam sobie na przepływ myli. Wtedy znów i mnie przyszło odlecieć na moment, rozważając, czy ludzie zabijający innych ludzi widzą te stworzenia. Może, skoro nie potrafią pojąć wartości życia, traktując innych niczym mięso armatnie, przeszkody... zaraz znów kłóci się z tym filozofia władzy ponad zwykłymi ludźmi. I uznawszy, że faktycznie ich życie miało wartoć, zabija się ich z tego powodu, aby to wywołać poruszenie społeczeństwa, albo cos udowodnić. Powracam do pięknej panny Frances, kiedy jej oczy znów na mnie spoczęły. Pragnie, żebym jej opowiedział o stworzeniach, które podziwiamy . Skinąłem głową.
- Tak się składa, że swego czasu byłem pochłonięty studiami nad owymi stworzeniami. Są niesamowicie inteligentne. Bardzo dobrze orientują się w terenie, co więcej zdaje się, że mają w głowie wyrytą tak dobrze mapę, że kiedy powiesz nazwę, one same cię tam zawiozą. No i włanie, rzecz wręcz niespotykana, bo... widzi pani, te zwierzęta potrafią jak żadne inne zrozumieć swoich jeźdźców - i wtedy wyciągam dłoń by poklepać zwierze po głowie, ale nie robię tego nierozważnie, bo wiem, że testrale nie są przyjazne dla ludzi, którzy ich urazili. Czekam aż sam podstawi łeb pod moją dłoń, zostawiając ją tam na czas wypowiadania opinii o testralach.
- I własnie dlatego uważam, że są fascynujące. - przerażające, obrzydliwe, trochę się ich obawiam, że mi rękę odgryzie, poza tym wolałbym wracać do swoich puchatych aetonanów zamiast tutaj siedzieć, ale kiedy patrze w te srebrem lśniące oczęta, sam nie wiem kiedy mówie: - Jeżeli pani zechce, może je pani dotknąć. Albo zdradzić mu swoje ulubione miejsce i zabierze tam panią jeszcze dziś
A ja oczywiscie pojadę z wami, bo przecież chcę być tam gdzie jest ulubione miejsce tej damy.
Wybiórcze postrzeganie rzeczywistości niezmiernie pomagało pannie Burroughs odsuwać od siebie niewygodne myśli... A przynajmniej tak uważała eteryczna dziewczyna, nieświadoma tego iż to właśnie te niewygodne myśli pchnęły ją do odwiedzenia hodowli testrali, by sprawdzić swoje podejrzenia. Wolała odsuwać od siebie to, co mogłoby nią zachwiać, zwłaszcza w tak podłych czasach, których nijak nie potrafiła zrozumieć.
Szaroniebieskie spojrzenie skupiło się na buzi nieznanego jeszcze mężczyzny. Przyglądała mu się uważnie, z zaciekawieniem błyszczącym w sarnich oczach. Nie często miała okazje, by wdawać się w tak pociągające rozmowy zakrawające o szeroko pojęte filozofie.
- Śmiem twierdzić, że na śmierć nikt nigdy nie jest gotów. Ponoć to kapryśna oraz nieprzewidywalna kochanka życia... - Eteryczne dziewczę miało z nią odrobinę styczności. To ona zabrała jej ojca, gdy dziewczyna miała ledwie pięć lat, wywracając jej życie do góry nogami. Czy byłaby tym, kim jest gdyby nie tamta tragedia? Nie wiedziała. I chyba nie chciała wiedzieć. - Cieszy mnie jednak, iż również z panem los obszedł się łagodnie. Ostatnio świat widuje zbyt wiele cierpienia. - Dodała, posyłając mężczyźnie delikatny, odrobinę smutny uśmiech. Nie rozumiała konfliktu, jaki wybrzmiał w czarodziejskim świecie. Nie wiedziała, czemu Ministerstwo w tak głupi sposób skupiało się na sprawach trywialnych, miast zająć się czymś pożytecznym.
Kolejne słowa mężczyzny sprawiły, że zaskoczenie przemknęło przez jej twarz, rumieniec przyozdobił jasne policzki a chwilę później cichy, dźwięczny śmiech uleciał z jej piersi. Nie spodziewała się podobnych słów, w zasadzie nigdy wcześniej nie usłyszała podobnej teorii od kogoś, kogo widziała po raz pierwszy.
- Skąd pewność, iż nasze spotkanie jest przeznaczeniem, a nie zwykłym przypadkiem? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze, nie odrywając spojrzenie od przystojnego oblicza, przynajmniej teraz, gdy wypowiadał tak śmiałe teorie. - To bardzo śmiała oraz niezwykle interesująca teoria, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż nawet nie zna pan mojego imienia. - Dodała, lecz w jej głosie nie słychać było pretensji bądź zarzutu. Jedynie ciekawość, nieśmiałe zainteresowanie nieznanym poglądem spraw. Sama nie była pewna, czy potrafiłaby uwierzyć w coś tak abstrakcyjnego jak przeznaczenie. Zwłaszcza w to, w które wierzyli inny czarodzieje - dziwną siłę sprawiającą, iż dane sytuacje bądź osoby miały stanąć na konkretnej drodze, w konkretnym miejscu i o konkretnym czasie. Nie dało się opisać tego długimi, skomplikowanymi obliczeniami; nie dało się odnaleźć natury tych działań w obszernych tomach ksiąg. A to sprawiało, iż analityczny, naukowy umysł dziewczęcia miał problem ze zrozumieniem tej teorii.
Delikatny rumieniec ponownie przyozdobił jej twarz, gdy zauważyła jak męskie spojrzenie wodzi za jej dłonią. Nie zwykła do podobnych, niezwykle onieśmielających spojrzeń wywołanych zwykłym gestem. Szybko jednak jej uwaga skupiła się na jego słowach, spojrzenie lawirowało między twarzą nieznajomego a zwierzęcym pyskiem. I jedynie przez chwilę żałowała, że nie miała przy sobie kawałka pergaminu oraz samopiszącego pióra, by móc zanotować przekazywane informacje. Ciche westchnienie opuściło malinowe usta, a na delikatnej twarzy pojawił się zachwyt wymieszany z podziwem.
- To takie... niesamowite! - Odparła, przez chwilę nie wiedząc, czy powinna skupić spojrzenie na mężczyźnie, czy zwierzęciu podstawiającym nos pod jego dłoń. Finalnie, utkwiła spojrzenie w niespodziewanym towarzyszu. - Zmysł orientacji w terenie oraz odnajdywania danych miejsc, a jeśli są dodatkowo w stanie zrozumieć ludzką mowę... Och, muszą być niezwykle inteligentne. - Słowa wypowiadała szybciej, acz dokładnie, bardzo szybko dochodząc do odpowiednich wniosków, jakie wysnuł naukowy umysł. Na chwilę przeniosła rozczulone spojrzenie na testrala, gdzieś w środku odczuwając nikłą więź z tymi, jakże cudownymi stworzeniami. - Sądzi pan, że on wie, iż rozmawiamy na jego temat? - Spytała, wyraźnie zaintrygowana. Wystarczyła odrobina wiedzy, podrzucenie naukowych teorii by Frances przyjęła odrobinę bardziej otwartą postawę. Keat miał rację - była jedyną, której serce można było zdobyć za sprawą podręczników.
- Och, z przyjemnością, tylko... pokazałby mi pan, jak do niego podejść aby się nie spłoszył? To ledwie trzeci raz w moim życiu, gdy widzę magicznego konia i... -Mówiła nieśmiało, na chwilę uciekając spojrzeniem na czubki pantofelków. Nie znała ich zachowań, nie wiedziała jak do nich podejść, w ciekawości jednak gotowa była pozwolić nieznajomemu ująć swoją dłoń; poprowadzić ją w kierunku zwierzęcia tak, by to nie uciekło przed jej dotykiem. Szaroniebieskie spojrzenie błyszczało, a panna Burroughs zrobiła dwa niewielkie kroczki w kierunku mężczyzny, jego kolejne słowa komentując delikatnym uśmiechem.
- Obawiam się, że taka wycieczka nie jest możliwa. Nie miałabym serca, aby prosić go o zabranie mnie do mego ulubionego miejsca, nie byłoby to dla niego bezpieczne... Nie posiadłam również umiejętności jeździectwa. Kiedyś chciałam się nauczyć w stajniach rodu Carrow, niestety instruktor na którego trafiłam, prawie posłał mnie do Świętego Munga... - Wyznała nieśmiało, przenosząc spojrzenie w kierunku testrala, nie mogąc ię doczekać, gdy przyjdzie jej poznać go odrobinę bliżej. Czy wiedział, co o nim mówiła?
Szaroniebieskie spojrzenie skupiło się na buzi nieznanego jeszcze mężczyzny. Przyglądała mu się uważnie, z zaciekawieniem błyszczącym w sarnich oczach. Nie często miała okazje, by wdawać się w tak pociągające rozmowy zakrawające o szeroko pojęte filozofie.
- Śmiem twierdzić, że na śmierć nikt nigdy nie jest gotów. Ponoć to kapryśna oraz nieprzewidywalna kochanka życia... - Eteryczne dziewczę miało z nią odrobinę styczności. To ona zabrała jej ojca, gdy dziewczyna miała ledwie pięć lat, wywracając jej życie do góry nogami. Czy byłaby tym, kim jest gdyby nie tamta tragedia? Nie wiedziała. I chyba nie chciała wiedzieć. - Cieszy mnie jednak, iż również z panem los obszedł się łagodnie. Ostatnio świat widuje zbyt wiele cierpienia. - Dodała, posyłając mężczyźnie delikatny, odrobinę smutny uśmiech. Nie rozumiała konfliktu, jaki wybrzmiał w czarodziejskim świecie. Nie wiedziała, czemu Ministerstwo w tak głupi sposób skupiało się na sprawach trywialnych, miast zająć się czymś pożytecznym.
Kolejne słowa mężczyzny sprawiły, że zaskoczenie przemknęło przez jej twarz, rumieniec przyozdobił jasne policzki a chwilę później cichy, dźwięczny śmiech uleciał z jej piersi. Nie spodziewała się podobnych słów, w zasadzie nigdy wcześniej nie usłyszała podobnej teorii od kogoś, kogo widziała po raz pierwszy.
- Skąd pewność, iż nasze spotkanie jest przeznaczeniem, a nie zwykłym przypadkiem? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze, nie odrywając spojrzenie od przystojnego oblicza, przynajmniej teraz, gdy wypowiadał tak śmiałe teorie. - To bardzo śmiała oraz niezwykle interesująca teoria, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż nawet nie zna pan mojego imienia. - Dodała, lecz w jej głosie nie słychać było pretensji bądź zarzutu. Jedynie ciekawość, nieśmiałe zainteresowanie nieznanym poglądem spraw. Sama nie była pewna, czy potrafiłaby uwierzyć w coś tak abstrakcyjnego jak przeznaczenie. Zwłaszcza w to, w które wierzyli inny czarodzieje - dziwną siłę sprawiającą, iż dane sytuacje bądź osoby miały stanąć na konkretnej drodze, w konkretnym miejscu i o konkretnym czasie. Nie dało się opisać tego długimi, skomplikowanymi obliczeniami; nie dało się odnaleźć natury tych działań w obszernych tomach ksiąg. A to sprawiało, iż analityczny, naukowy umysł dziewczęcia miał problem ze zrozumieniem tej teorii.
Delikatny rumieniec ponownie przyozdobił jej twarz, gdy zauważyła jak męskie spojrzenie wodzi za jej dłonią. Nie zwykła do podobnych, niezwykle onieśmielających spojrzeń wywołanych zwykłym gestem. Szybko jednak jej uwaga skupiła się na jego słowach, spojrzenie lawirowało między twarzą nieznajomego a zwierzęcym pyskiem. I jedynie przez chwilę żałowała, że nie miała przy sobie kawałka pergaminu oraz samopiszącego pióra, by móc zanotować przekazywane informacje. Ciche westchnienie opuściło malinowe usta, a na delikatnej twarzy pojawił się zachwyt wymieszany z podziwem.
- To takie... niesamowite! - Odparła, przez chwilę nie wiedząc, czy powinna skupić spojrzenie na mężczyźnie, czy zwierzęciu podstawiającym nos pod jego dłoń. Finalnie, utkwiła spojrzenie w niespodziewanym towarzyszu. - Zmysł orientacji w terenie oraz odnajdywania danych miejsc, a jeśli są dodatkowo w stanie zrozumieć ludzką mowę... Och, muszą być niezwykle inteligentne. - Słowa wypowiadała szybciej, acz dokładnie, bardzo szybko dochodząc do odpowiednich wniosków, jakie wysnuł naukowy umysł. Na chwilę przeniosła rozczulone spojrzenie na testrala, gdzieś w środku odczuwając nikłą więź z tymi, jakże cudownymi stworzeniami. - Sądzi pan, że on wie, iż rozmawiamy na jego temat? - Spytała, wyraźnie zaintrygowana. Wystarczyła odrobina wiedzy, podrzucenie naukowych teorii by Frances przyjęła odrobinę bardziej otwartą postawę. Keat miał rację - była jedyną, której serce można było zdobyć za sprawą podręczników.
- Och, z przyjemnością, tylko... pokazałby mi pan, jak do niego podejść aby się nie spłoszył? To ledwie trzeci raz w moim życiu, gdy widzę magicznego konia i... -Mówiła nieśmiało, na chwilę uciekając spojrzeniem na czubki pantofelków. Nie znała ich zachowań, nie wiedziała jak do nich podejść, w ciekawości jednak gotowa była pozwolić nieznajomemu ująć swoją dłoń; poprowadzić ją w kierunku zwierzęcia tak, by to nie uciekło przed jej dotykiem. Szaroniebieskie spojrzenie błyszczało, a panna Burroughs zrobiła dwa niewielkie kroczki w kierunku mężczyzny, jego kolejne słowa komentując delikatnym uśmiechem.
- Obawiam się, że taka wycieczka nie jest możliwa. Nie miałabym serca, aby prosić go o zabranie mnie do mego ulubionego miejsca, nie byłoby to dla niego bezpieczne... Nie posiadłam również umiejętności jeździectwa. Kiedyś chciałam się nauczyć w stajniach rodu Carrow, niestety instruktor na którego trafiłam, prawie posłał mnie do Świętego Munga... - Wyznała nieśmiało, przenosząc spojrzenie w kierunku testrala, nie mogąc ię doczekać, gdy przyjdzie jej poznać go odrobinę bliżej. Czy wiedział, co o nim mówiła?
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Czyli jasna sprawa powinienem się cieszyć, że to nie mnie wybrała sobie tamtego wieczora owa kochanka - przez moment jeszcze czuję na języku mrowienie od słowa kochanka , chciałbym wyznać już w tej sekundzie owej Pani, że gdyby ona zechciała być moją śmiercią, zgubą, kochanką i końcem, to nie umiałbym się oprzeć. Jest jednak we mnie ta wrodzona nieśmiałość, czy może raczej wstrzemięźliwość przed wygłaszaniem podobnych spowiedzi do kobiet, które ledwo co poznałem. I tak mam wzrok opętany przez emocje, które pojawiają się tak niespodziewanie, czuję się jakbym miał znów piętnaście lat.
Widzę smutek w jej oczach, mi też on się udzielił. Nic nie odpowiadam, przez chwile oboje trwamy w milczącej zgodzie. Nie sposób się przecież nie zgodzić, że przyszło żyć nam w przedziwnych czasach. Mnie również nie jest po drodze z całym tym zamieszaniem. To mi niszczy biznes, to mi każe szukać inwestorów poza granicami kraju, to znów jest dla mnie niepojęte, jak można było pozwolić na to, żeby ekstremiści się panoszyli. Widzę ich po obu stronach konfliktu, jak na inteligenta. Ludzie nauki nie mogą być jednocześnie obiektywni i popierać tylko jedną stronę. To logicznie niemożliwe. A kiedy ja mam jakieś swoje przekonania, niestety nie potrafię całym sobą skupić się na angażowaniu w politykę, kiedy mógłbym ten czas spędzać na samodoskonaleniu. Mam poglądy sympatyzujące z polityką obecnego Ministra, a ponieważ razem jesteśmy smutni, to zaraz założyłem, że ona ma podobne.
- Mam to szczęście, że większość czasu spędzam na spokojnej wsi, ale i do mnie dochodzą smutne informacje z Londynu. A Pani jest miejscowa czy z Londynu...? - zastanawiam się, czy takie damy pochodzą z Kornwalii. Jeżeli tak, to powinienem częściej wpadać do Macmilianów, może nawet mógłbym znaleźć pośród nich bratnią duszę... ech, wątpię, bym był zdolny do takich poświęceń, nawet dla tak pięknych oczu, mogę się więc cieszyć, że udało mi się poznać Frances bez konieczności zbyt dużego spędzania czasu z dodatkowymi osobami.
Nagle kobieta robi się jeszcze piękniejsza, bo kiedy złapała mój haczyk z przynętą, ciągnie go w swoją strone, a ja za nim, czuję jak mnie ciągnie do niej. Czy ten rumieniec ma moc przyciągania, czy może to, że podchwyciła moją filozofię przeznaczenia. Trochę nie wiem ile trwała ta chwila, kiedy patrzyliśmy sobie w oczy, ale zapomniałem o tym, że obok mnie są testrale, możliwe nawet że zapomniałem że widziałem kiedykolwiek czyjąś śmierć - bo nagle one zniknęły, a ja patrzyłem tylko w tę piękna buzię. I na taką okazję mam zawsze przygotowany cytat z Szekspira, czego nawet nie ukrywam, bo w ustach czai mi się uśmieszek. - Czym jest imię? To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało. - nie wytrzymałem i przymykam oczy, śmiejąc się z siebie i z tego, że takie romantyczne gesty wykonuję po dziesięciu minutach znajomości. Coś jakbym stracił głowę, przy nikim nie czuł się dotąd tak lekko, coś jakbym.... - Przepraszam, jeżeli się pomyliłem, to pewnie zrobię z siebie głupca. Ale muszę wiedzieć. Czy Pani jest wilą?
I tutaj właśnie domyka sie sprawa analitycznych natur badaczy. Kiedy Frances nie pojmuje instytucji przeznaczenia, ja nie widzę innej możliwości, niż zrzucenie wszystkiego na karby losu. Poza tym jestem niezdolny do okazywania szczerych uczuć, chyba że właśnie tracę rozum dla zbyt pięknej kobiety. I zapominam, że nie umiem wcale mówić żartów, kiedy sam z siebie śmieję się i staram się też ją rozśmieszyć. Możliwe, że to kwestia wychowania. Ona, jako kobieta, nie mogła mieć tyle wolności co ja. Ja zaś czułem większą lekkość w poddawaniu się doświadczeniu, bo jeszcze nigdy mnie nie zawiodła jego siła.
- Tylko, że nie ma czegoś takiego jak przypadek - tłumaczę się, odzyskawszy resztki rozumu. Gdzieś w pogoni za nim musiałem przez chwilę spojrzeć na testrala, który nam tutaj wchodzi w kadr. Ona spytała dlaczego to nie przypadek, a ja musiałem jej przecież odpowiedzieć. - Jestem głęboko przekonany o tym, że wszystko co nas spotyka w życiu zostało nam kiedyś wcześniej przeznaczone. Nasz status społeczny, ludzie których spotykamy, tragedie, które nas dotykają. Nie mamy większego wpływu na to jak ukształtuje się też nasze życie. Nawet jeżeli ktoś zmienił swój los z niedoli w bogactwo, to tak po prostu musiało być, taki się urodził, żeby pokazać, że można. Myślę też, że nie warto rezygnować z żadnych doświadczeń, bo gdyby miały się dla nas źle skończyć, to i tak tak się stanie. Czy z nich zrezygnujemy, czy podejmiemy rękawicę. Bogini Ananke wciąż nad nami czuwa, nie unikniemy przeznaczenia
Po tym wyjaśnieniu, pozostało mi tylko jeszcze chwilę patrzeć w oczy damy, za chwilę jednak zacząłem opowiadać jej o tym, jakimi wartościowymi stworzeniami są testrale. I tak, mimo, że je zachwalałem, to jednak zdziwiło mnie, że i ona uznała je za fascynujące. Wtedy też wydarzył się cud i ja również zacząłem mieć je za niesamowite zwierzęta. Podchwyciłem jej zachwyt.
- Tak, tak, zdecydowanie! A sam fakt, że nie widzą ich osoby nierozumiejące emocji jest też przecież ciekawy na wielu poziomach. Możemy się tylko zastanawiać, jak to się stało, że wyrobiły w sobie taki kamuflaż. W którym momencie ewolucji, okazało się, że ta cecha ludzi jest dla nich świadectwem tego, że mogą się do nas zbliżyć. Absolutnie fascynujące, niestety studia nad tymi stworzeniami wciąż pozostawiają wiele pytań bez odpowiedzi - zamyślony znów spojrzałem na testrala, który tym razem z łbem pod moją ręką, wydał mi się milszy. Że też miłość tak zmienia człowieka, prawda? Nawet przez moment się nie zorientowałem, że Frances nazywa mnie po prostu panem, a nie lordem. W Anglii było to praktycznie niespotykane, dlatego przypomniało mi moje podróże zagraniczne. I była to bardzo przyjemna odmiana, być inkognito. To też mogło by być wygodne dla Frances, która mogłaby się spłoszyć słysząc mój tytuł. Dbając o jej wygodę (swoją), postanowiłem zataić ten element.
- Jeżeli tak, to na pewno jest zadowolony, że przy mnie wychodzi na bardziej rozgarniętego - nawiązuję do mojej małej pomyłki z przekonaniem, że Frances to wila.
trzeci raz ?
Może nie powinno mnie to aż tak zdziwić. Muszę pamiętać, że jestem na uprzywilejowanej pozycji. Gdybym urodził się londyńczykiem, pewnie trzy razy nieopodal latającego konia to i tak byłby wyczyn. Brr, wolę nie myśleć o takim scenariuszu!
- Oczywiście. Proszę się nie obawiać, testrale mimo wyglądu niczym z horroru, są spokojnymi zwierzetami. Nie to co aetonany czy abraksany... - chciałem już rozwinąć, ze mam podobne we własnych stajniach, ale pojąłem, że wtedy musiałbym przyznać się do swojego szalcheckiego pochodzenia. Nie żebym się nie chciał nim chwalić, czy żebym był wstydliwy, ale ciekawy byłem, czy kobieta zdolna jest być mną zainteresowana pomimo tytułu. Od, eksperyment.
- Nie byłoby bezpieczne? A co to za miejsce, jeżeli mogę spytać? - zastanawiałem się, czy to jakis Azkaban, że tam nie byłoby bezpiecznie dla testrala? A może panienka gustuje w podwodnych przygodach? Nim jednak rozwiążemy tę zagadkę, doszły mnie słuchy o tym, ze ktoś z moich podwładnych mógł ją źle potraktować. Rany boskie! Czy jeszcze tego brakowało, że prócz polubienia testrali, jednego dnia jeszcze będe musiał wyrzucić jakiegoś pracownika?!
- Och, to przedziwne. Musiałaś pani trafić na słabego nauczyciela, może na Geralda? Rodneya? Znam ich osobiście. Gdybym to ja mógł Panią uczyć, na pewno nie skończyłoby się to tak traumatycznie. Tak się składa, że pomiędzy obowiązkami mógłbym znaleźć trochę czasu na to
I już mi się marzy piknik gdzieś na wzgórzu z piekna Frances, która dopiero co zsiadła z konia.... ech, marzenia.
Widzę smutek w jej oczach, mi też on się udzielił. Nic nie odpowiadam, przez chwile oboje trwamy w milczącej zgodzie. Nie sposób się przecież nie zgodzić, że przyszło żyć nam w przedziwnych czasach. Mnie również nie jest po drodze z całym tym zamieszaniem. To mi niszczy biznes, to mi każe szukać inwestorów poza granicami kraju, to znów jest dla mnie niepojęte, jak można było pozwolić na to, żeby ekstremiści się panoszyli. Widzę ich po obu stronach konfliktu, jak na inteligenta. Ludzie nauki nie mogą być jednocześnie obiektywni i popierać tylko jedną stronę. To logicznie niemożliwe. A kiedy ja mam jakieś swoje przekonania, niestety nie potrafię całym sobą skupić się na angażowaniu w politykę, kiedy mógłbym ten czas spędzać na samodoskonaleniu. Mam poglądy sympatyzujące z polityką obecnego Ministra, a ponieważ razem jesteśmy smutni, to zaraz założyłem, że ona ma podobne.
- Mam to szczęście, że większość czasu spędzam na spokojnej wsi, ale i do mnie dochodzą smutne informacje z Londynu. A Pani jest miejscowa czy z Londynu...? - zastanawiam się, czy takie damy pochodzą z Kornwalii. Jeżeli tak, to powinienem częściej wpadać do Macmilianów, może nawet mógłbym znaleźć pośród nich bratnią duszę... ech, wątpię, bym był zdolny do takich poświęceń, nawet dla tak pięknych oczu, mogę się więc cieszyć, że udało mi się poznać Frances bez konieczności zbyt dużego spędzania czasu z dodatkowymi osobami.
Nagle kobieta robi się jeszcze piękniejsza, bo kiedy złapała mój haczyk z przynętą, ciągnie go w swoją strone, a ja za nim, czuję jak mnie ciągnie do niej. Czy ten rumieniec ma moc przyciągania, czy może to, że podchwyciła moją filozofię przeznaczenia. Trochę nie wiem ile trwała ta chwila, kiedy patrzyliśmy sobie w oczy, ale zapomniałem o tym, że obok mnie są testrale, możliwe nawet że zapomniałem że widziałem kiedykolwiek czyjąś śmierć - bo nagle one zniknęły, a ja patrzyłem tylko w tę piękna buzię. I na taką okazję mam zawsze przygotowany cytat z Szekspira, czego nawet nie ukrywam, bo w ustach czai mi się uśmieszek. - Czym jest imię? To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało. - nie wytrzymałem i przymykam oczy, śmiejąc się z siebie i z tego, że takie romantyczne gesty wykonuję po dziesięciu minutach znajomości. Coś jakbym stracił głowę, przy nikim nie czuł się dotąd tak lekko, coś jakbym.... - Przepraszam, jeżeli się pomyliłem, to pewnie zrobię z siebie głupca. Ale muszę wiedzieć. Czy Pani jest wilą?
I tutaj właśnie domyka sie sprawa analitycznych natur badaczy. Kiedy Frances nie pojmuje instytucji przeznaczenia, ja nie widzę innej możliwości, niż zrzucenie wszystkiego na karby losu. Poza tym jestem niezdolny do okazywania szczerych uczuć, chyba że właśnie tracę rozum dla zbyt pięknej kobiety. I zapominam, że nie umiem wcale mówić żartów, kiedy sam z siebie śmieję się i staram się też ją rozśmieszyć. Możliwe, że to kwestia wychowania. Ona, jako kobieta, nie mogła mieć tyle wolności co ja. Ja zaś czułem większą lekkość w poddawaniu się doświadczeniu, bo jeszcze nigdy mnie nie zawiodła jego siła.
- Tylko, że nie ma czegoś takiego jak przypadek - tłumaczę się, odzyskawszy resztki rozumu. Gdzieś w pogoni za nim musiałem przez chwilę spojrzeć na testrala, który nam tutaj wchodzi w kadr. Ona spytała dlaczego to nie przypadek, a ja musiałem jej przecież odpowiedzieć. - Jestem głęboko przekonany o tym, że wszystko co nas spotyka w życiu zostało nam kiedyś wcześniej przeznaczone. Nasz status społeczny, ludzie których spotykamy, tragedie, które nas dotykają. Nie mamy większego wpływu na to jak ukształtuje się też nasze życie. Nawet jeżeli ktoś zmienił swój los z niedoli w bogactwo, to tak po prostu musiało być, taki się urodził, żeby pokazać, że można. Myślę też, że nie warto rezygnować z żadnych doświadczeń, bo gdyby miały się dla nas źle skończyć, to i tak tak się stanie. Czy z nich zrezygnujemy, czy podejmiemy rękawicę. Bogini Ananke wciąż nad nami czuwa, nie unikniemy przeznaczenia
Po tym wyjaśnieniu, pozostało mi tylko jeszcze chwilę patrzeć w oczy damy, za chwilę jednak zacząłem opowiadać jej o tym, jakimi wartościowymi stworzeniami są testrale. I tak, mimo, że je zachwalałem, to jednak zdziwiło mnie, że i ona uznała je za fascynujące. Wtedy też wydarzył się cud i ja również zacząłem mieć je za niesamowite zwierzęta. Podchwyciłem jej zachwyt.
- Tak, tak, zdecydowanie! A sam fakt, że nie widzą ich osoby nierozumiejące emocji jest też przecież ciekawy na wielu poziomach. Możemy się tylko zastanawiać, jak to się stało, że wyrobiły w sobie taki kamuflaż. W którym momencie ewolucji, okazało się, że ta cecha ludzi jest dla nich świadectwem tego, że mogą się do nas zbliżyć. Absolutnie fascynujące, niestety studia nad tymi stworzeniami wciąż pozostawiają wiele pytań bez odpowiedzi - zamyślony znów spojrzałem na testrala, który tym razem z łbem pod moją ręką, wydał mi się milszy. Że też miłość tak zmienia człowieka, prawda? Nawet przez moment się nie zorientowałem, że Frances nazywa mnie po prostu panem, a nie lordem. W Anglii było to praktycznie niespotykane, dlatego przypomniało mi moje podróże zagraniczne. I była to bardzo przyjemna odmiana, być inkognito. To też mogło by być wygodne dla Frances, która mogłaby się spłoszyć słysząc mój tytuł. Dbając o jej wygodę (swoją), postanowiłem zataić ten element.
- Jeżeli tak, to na pewno jest zadowolony, że przy mnie wychodzi na bardziej rozgarniętego - nawiązuję do mojej małej pomyłki z przekonaniem, że Frances to wila.
trzeci raz ?
Może nie powinno mnie to aż tak zdziwić. Muszę pamiętać, że jestem na uprzywilejowanej pozycji. Gdybym urodził się londyńczykiem, pewnie trzy razy nieopodal latającego konia to i tak byłby wyczyn. Brr, wolę nie myśleć o takim scenariuszu!
- Oczywiście. Proszę się nie obawiać, testrale mimo wyglądu niczym z horroru, są spokojnymi zwierzetami. Nie to co aetonany czy abraksany... - chciałem już rozwinąć, ze mam podobne we własnych stajniach, ale pojąłem, że wtedy musiałbym przyznać się do swojego szalcheckiego pochodzenia. Nie żebym się nie chciał nim chwalić, czy żebym był wstydliwy, ale ciekawy byłem, czy kobieta zdolna jest być mną zainteresowana pomimo tytułu. Od, eksperyment.
- Nie byłoby bezpieczne? A co to za miejsce, jeżeli mogę spytać? - zastanawiałem się, czy to jakis Azkaban, że tam nie byłoby bezpiecznie dla testrala? A może panienka gustuje w podwodnych przygodach? Nim jednak rozwiążemy tę zagadkę, doszły mnie słuchy o tym, ze ktoś z moich podwładnych mógł ją źle potraktować. Rany boskie! Czy jeszcze tego brakowało, że prócz polubienia testrali, jednego dnia jeszcze będe musiał wyrzucić jakiegoś pracownika?!
- Och, to przedziwne. Musiałaś pani trafić na słabego nauczyciela, może na Geralda? Rodneya? Znam ich osobiście. Gdybym to ja mógł Panią uczyć, na pewno nie skończyłoby się to tak traumatycznie. Tak się składa, że pomiędzy obowiązkami mógłbym znaleźć trochę czasu na to
I już mi się marzy piknik gdzieś na wzgórzu z piekna Frances, która dopiero co zsiadła z konia.... ech, marzenia.
Panna Burroughs uśmiechnęła się tajemniczo, gdy wsłuchiwała się w przyjemne brzmienia głosu niespodziewanego towarzysza. Dzisiejszy wieczór odznaczał się przedziwną, odrobinę sensualną atmosferą. Alchemiczka nie była jednak pewna, co też było czynnikiem powodującym podobne wibracje otoczenia. Może to zasługa ciepłego, przyjemnego wieczoru? A może upiornych stworzeń zachęcających do różnorakich refleksji? Nie wiedziała i w tym momencie, wyjątkowo, nie miała ochoty poddawać wszystkiego dokładnej analizie. Szaroniebieskie spojrzenie wodziło miękko między buzią mężczyzny a pyskiem groteskowego stworzenia, które z każdą chwilą wydawało jej się coraz bardziej interesujące. Ich wygląd zdawał się odrzucać jedynie w pierwszej chwili, kryjąc wrażliwe wnętrze... A to połączenie nie było jej obce - w specyficznym wachlarzu swoich znajomości miała okazję spotkać się z dokładnie takimi przypadkami. Najlepszym tego potwierdzeniem była jej bratnia dusza, najlepszy przyjaciel i jedyny rycerz, zawsze gotów udzielić jej odpowiedniej pomocy.
- Nie jestem ani stąd ani z Londynu. Kiedyś ze stolicą łączyło mnie kilka kwestii, teraz jednak nie mamy ze sobą już nic wspólnego. - Odpowiedziała niekonkretnie, z tajemnicą zapisaną w nutach jej głosu. Nie znali swoich imion, nie mieli najmniejszego pojęcia o swoim pochodzeniu, mogli swobodnie trwać w słodkich tajemnicach, póki nie padały konkretne pytania.
A gdy wypowiedział słowa doskonale znanego jej dzieła, eteryczna alchemiczka zaśmiała się cicho oraz dźwięcznie. Księgi towarzyszyły jej przez całe życie, niezależnie od ich tematyki a ktoś, kto zdawał się posiadać chociaż odrobinę o nich pojęcia, z miejsca jawił się jej jako odrobinę bardziej interesujący.
- Podobnie Romeo - choć zmieni imię, utrzyma kształt swój doskonały. - Odpowiedziała z rozbawieniem błyszczącym w szaroniebieskim spojrzeniu. To dzieło znała na pamięć, gdyż niegdyś jedynie jego dźwięki potrafiły uspokoić chorującą matkę. - Akt drugi, scena druga. - Dodała, delikatnie wzruszając wątłym ramieniem, a jej dłoń odziana w rękawiczkę ponownie przesunęła po kobiecym obojczyku. Dziewczę uniosło z zaciekawieniem brew na kolejne jego słowa. Wilą? Ponownie zaśmiała się pod nosem, równie dźwięcznie co jeszcze chwilę temu. - Nie, w moich żyłach nie płynie krew wili. Czy winnam to pytanie uznać za komplement? Jest całkiem rutynowy, byłabym jednak w stanie go przyjąć. - Słodki uśmiech ponownie wyrysował się na jej ustach, choć po tym mężczyźnie spodziewałaby się ciekawszych komplementów niż porównanie do tragicznych wil. Eteryczna alchemiczka, w swej nieśmiałości oraz niewinności, nigdy nie chciałaby posiadać ich uroku.
Jego kolejnych słów słuchała z zaciekawieniem oraz zainteresowaniem, wypisanymi w delikatnych rysach jej buzi. Wypowiadana przez niego teoria zdawała się być śmiała w obecnych czasach... A śmiałe teorie były dziwną pasją Frances, wsak głosiła je codziennie w murach pracowni profesora Lacework.
- Głosi pan odważne słowa. Jestem niemal pewna, że większość czarodziejów mogłaby wyrazić ku nim sprzeciw... Większość woli żyć w świadomości, iż to oni są Panami Losu, a to, co wydarzy się w ich życiu zależy jedynie od ich wyborów. - Opowiedziała w wyraźnym zamyśleniu, jej głos nie wskazywał jednak na to, by gardziła jego przekonaniami. Ot, zauważała fakty, szanując jednak przekonania nieznajomego. W idei losu oraz przeznaczenia tkwił pewien szalony romantyzm, panna Burroughs nie była jednak pewna, która teoria bardziej do niej przemawiała. - A skoro wspomniał pan o bogini Ananke... sądzi pan, że wyrokom przeznaczenia powinno się pozwolić na zniewolenie? Poddać ślepo ich wytycznym? - Dopytała z wyraźnym zaciekawieniem błyszczącym w szaroniebieskim spojrzeniu.
A później wsłuchiwała się w jego tłumaczenia z jeszcze większym zaciekawieniem, odnajdując coraz większe piękno tych groteskowych stworzeń. Och, jakże wielka szkoda, iż nie przyszło jej wcześniej pojąć o nich większej wiedzy... Gdzieś w środku żałowała również, iż nie przyszło jej wcześniej ich ujrzeć... Znała jednak cenę, jaką trzeba było zapłacić za oglądanie tych cudownych stworzeń.
- Zajmuje się pan stworzeniami magicznymi? - Spytała z zaciekawieniem w delikatnym głosie. Jego znajomość tych stworzeń zdawała się być niezwykle obszerna, czego panna Burroughs nie mogła powiedzieć o sobie. Chociaż, nie dało się być specjalistą we wszystkim, czyż nie?
- Osobiście uważam, że zarówno pan jak i testral są na równi interesujący. - Odpowiedziała lekko, z uśmiechem wymalowanym na malinowych wargach. W rzeczywistości faktycznie nieznajomy wydawał się być interesującą postacią, wszak nie codzień spotyka się jednostki, które recytują Szekspira oraz wygłaszają teorie dotyczące przeznaczenia. A jednostki rzadko spotykane, zawsze jawią się interesujące, zwłaszcza gdy zdają się odrobinę przypominać błędnych rycerzy z przygodowych ksiąg.
Ostrożnie zrobiła pół kroku w kierunku zwierzęcia, słysząc zachętę z ust nieznajomego. Starała się, aby jej ruchy były spokojne na tyle, by nie wystraszyć magicznego zwierzęcia. Wsłuchując się w jego słowa powoli, z niezwykłą ostrożnością uniosła dłoń do pyska testrala, za jego przykładem zatrzymując dłoń kilka centymetrów przez jego skórą, pozwalając mu przyzwyczaić się do jej obecności.
- Nazywał się bodaj Roderick, nie wydaje mi się jednak, abym po jednej lekcji mogła wypowiadać się na temat jego wiedzy bądź kompetencji. Ja nie miałam z nim szczęścia. - Odpowiedziała spokojnie, na chwilę przenosząc spojrzenie ze zwierzęcia na towarzyszącego jej mężczyznę. Uważnie zlustrowała przystojne rysy, rozważając słowa, jakie miały paść z jej ust. - Możemy jednak zawrzeć pewien... pakt. Jeśli pańska teoria faktycznie się potwierdzi, a nam przyjdzie się jeszcze spotkać... Z przyjemnością przyjmę wtedy zaproszenie na lekcję. Co pan na to? - Zaproponowała nieśmiało, z delikatnym rumieńcem pokrywającym jasną buzię. Była ciekawa istnienia przeznaczenia... bądź jego chęci, bowiem panna Burroughs wychodziła z założenia, iż mężczyźni warci uwagi potrafili stworzyć odpowiednie okazje niezależnie od okoliczności.
Spojrzenie dziewczęcia powróciło do testrala, który nieśmiało szturchnął jej dłoń nosem. Panna Burroughs z zachwytem przesunęła odzianą w rękawiczkę dłonią po jego pysku, zaciekawionym spojrzeniem zaglądając w puste oczęta stworzenia.
- Ulubionym miejscem z pewnością byłaby moja pracownia. Prowadzą do niej strome schodki i dużo w niej przedmiotów, o które nawet tak inteligentne stworzenie mogłoby sobie zrobić krzywdę... Chyba złamałoby mi to serce. - Odpowiedziała z uśmiechem wymalowanym na twarzy, wodząc dłonią po pozbawionej skórą sierści. Przez chwilę skupiała się na zwierzęciu, pozwalając ciszy na chwilę spowić ich otoczenie, by po kilku minutach niechętnie odjąć dłoń od testrala. Frances zrobiła pół kroku w kierunku mężczyzny.
- A pan? Jeśli testral miałby zabrać pana w pańskie ulubione miejsce... gdzie by o było? - Spytała z wyraźnym zainteresowaniem, ponownie wodząc dłonią po swoich obojczykach w geście zastanowienia.
- Nie jestem ani stąd ani z Londynu. Kiedyś ze stolicą łączyło mnie kilka kwestii, teraz jednak nie mamy ze sobą już nic wspólnego. - Odpowiedziała niekonkretnie, z tajemnicą zapisaną w nutach jej głosu. Nie znali swoich imion, nie mieli najmniejszego pojęcia o swoim pochodzeniu, mogli swobodnie trwać w słodkich tajemnicach, póki nie padały konkretne pytania.
A gdy wypowiedział słowa doskonale znanego jej dzieła, eteryczna alchemiczka zaśmiała się cicho oraz dźwięcznie. Księgi towarzyszyły jej przez całe życie, niezależnie od ich tematyki a ktoś, kto zdawał się posiadać chociaż odrobinę o nich pojęcia, z miejsca jawił się jej jako odrobinę bardziej interesujący.
- Podobnie Romeo - choć zmieni imię, utrzyma kształt swój doskonały. - Odpowiedziała z rozbawieniem błyszczącym w szaroniebieskim spojrzeniu. To dzieło znała na pamięć, gdyż niegdyś jedynie jego dźwięki potrafiły uspokoić chorującą matkę. - Akt drugi, scena druga. - Dodała, delikatnie wzruszając wątłym ramieniem, a jej dłoń odziana w rękawiczkę ponownie przesunęła po kobiecym obojczyku. Dziewczę uniosło z zaciekawieniem brew na kolejne jego słowa. Wilą? Ponownie zaśmiała się pod nosem, równie dźwięcznie co jeszcze chwilę temu. - Nie, w moich żyłach nie płynie krew wili. Czy winnam to pytanie uznać za komplement? Jest całkiem rutynowy, byłabym jednak w stanie go przyjąć. - Słodki uśmiech ponownie wyrysował się na jej ustach, choć po tym mężczyźnie spodziewałaby się ciekawszych komplementów niż porównanie do tragicznych wil. Eteryczna alchemiczka, w swej nieśmiałości oraz niewinności, nigdy nie chciałaby posiadać ich uroku.
Jego kolejnych słów słuchała z zaciekawieniem oraz zainteresowaniem, wypisanymi w delikatnych rysach jej buzi. Wypowiadana przez niego teoria zdawała się być śmiała w obecnych czasach... A śmiałe teorie były dziwną pasją Frances, wsak głosiła je codziennie w murach pracowni profesora Lacework.
- Głosi pan odważne słowa. Jestem niemal pewna, że większość czarodziejów mogłaby wyrazić ku nim sprzeciw... Większość woli żyć w świadomości, iż to oni są Panami Losu, a to, co wydarzy się w ich życiu zależy jedynie od ich wyborów. - Opowiedziała w wyraźnym zamyśleniu, jej głos nie wskazywał jednak na to, by gardziła jego przekonaniami. Ot, zauważała fakty, szanując jednak przekonania nieznajomego. W idei losu oraz przeznaczenia tkwił pewien szalony romantyzm, panna Burroughs nie była jednak pewna, która teoria bardziej do niej przemawiała. - A skoro wspomniał pan o bogini Ananke... sądzi pan, że wyrokom przeznaczenia powinno się pozwolić na zniewolenie? Poddać ślepo ich wytycznym? - Dopytała z wyraźnym zaciekawieniem błyszczącym w szaroniebieskim spojrzeniu.
A później wsłuchiwała się w jego tłumaczenia z jeszcze większym zaciekawieniem, odnajdując coraz większe piękno tych groteskowych stworzeń. Och, jakże wielka szkoda, iż nie przyszło jej wcześniej pojąć o nich większej wiedzy... Gdzieś w środku żałowała również, iż nie przyszło jej wcześniej ich ujrzeć... Znała jednak cenę, jaką trzeba było zapłacić za oglądanie tych cudownych stworzeń.
- Zajmuje się pan stworzeniami magicznymi? - Spytała z zaciekawieniem w delikatnym głosie. Jego znajomość tych stworzeń zdawała się być niezwykle obszerna, czego panna Burroughs nie mogła powiedzieć o sobie. Chociaż, nie dało się być specjalistą we wszystkim, czyż nie?
- Osobiście uważam, że zarówno pan jak i testral są na równi interesujący. - Odpowiedziała lekko, z uśmiechem wymalowanym na malinowych wargach. W rzeczywistości faktycznie nieznajomy wydawał się być interesującą postacią, wszak nie codzień spotyka się jednostki, które recytują Szekspira oraz wygłaszają teorie dotyczące przeznaczenia. A jednostki rzadko spotykane, zawsze jawią się interesujące, zwłaszcza gdy zdają się odrobinę przypominać błędnych rycerzy z przygodowych ksiąg.
Ostrożnie zrobiła pół kroku w kierunku zwierzęcia, słysząc zachętę z ust nieznajomego. Starała się, aby jej ruchy były spokojne na tyle, by nie wystraszyć magicznego zwierzęcia. Wsłuchując się w jego słowa powoli, z niezwykłą ostrożnością uniosła dłoń do pyska testrala, za jego przykładem zatrzymując dłoń kilka centymetrów przez jego skórą, pozwalając mu przyzwyczaić się do jej obecności.
- Nazywał się bodaj Roderick, nie wydaje mi się jednak, abym po jednej lekcji mogła wypowiadać się na temat jego wiedzy bądź kompetencji. Ja nie miałam z nim szczęścia. - Odpowiedziała spokojnie, na chwilę przenosząc spojrzenie ze zwierzęcia na towarzyszącego jej mężczyznę. Uważnie zlustrowała przystojne rysy, rozważając słowa, jakie miały paść z jej ust. - Możemy jednak zawrzeć pewien... pakt. Jeśli pańska teoria faktycznie się potwierdzi, a nam przyjdzie się jeszcze spotkać... Z przyjemnością przyjmę wtedy zaproszenie na lekcję. Co pan na to? - Zaproponowała nieśmiało, z delikatnym rumieńcem pokrywającym jasną buzię. Była ciekawa istnienia przeznaczenia... bądź jego chęci, bowiem panna Burroughs wychodziła z założenia, iż mężczyźni warci uwagi potrafili stworzyć odpowiednie okazje niezależnie od okoliczności.
Spojrzenie dziewczęcia powróciło do testrala, który nieśmiało szturchnął jej dłoń nosem. Panna Burroughs z zachwytem przesunęła odzianą w rękawiczkę dłonią po jego pysku, zaciekawionym spojrzeniem zaglądając w puste oczęta stworzenia.
- Ulubionym miejscem z pewnością byłaby moja pracownia. Prowadzą do niej strome schodki i dużo w niej przedmiotów, o które nawet tak inteligentne stworzenie mogłoby sobie zrobić krzywdę... Chyba złamałoby mi to serce. - Odpowiedziała z uśmiechem wymalowanym na twarzy, wodząc dłonią po pozbawionej skórą sierści. Przez chwilę skupiała się na zwierzęciu, pozwalając ciszy na chwilę spowić ich otoczenie, by po kilku minutach niechętnie odjąć dłoń od testrala. Frances zrobiła pół kroku w kierunku mężczyzny.
- A pan? Jeśli testral miałby zabrać pana w pańskie ulubione miejsce... gdzie by o było? - Spytała z wyraźnym zainteresowaniem, ponownie wodząc dłonią po swoich obojczykach w geście zastanowienia.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdybym tylko wiedział, że rycerz o którym myśli dama, to też i mój rycerz. Przyjaciel, sługa, wykonawca poleceń, sprawiciel rzeczy niemożliwych do spełnienia, powiernik, spowiednik i jedyna osoba, której ufam. Gdyby Wroński usłyszał chociaż jedno z tych określeń, mógłby popaść w samozachwyt i na przykład kolejnym razem się tak nie starać. Dlatego nie pozwalam mu popaść w żaden zachwyt i miłe słowa usłyszy tylko jak się tak bardzo upiję, że nie wiem, że mówię to co czuję. I nie wiem, że czuję to co czuję.
Czy to nie przebiegłe ze strony Daniela, że pomimo tego, że zarówno ja, jak i obecna tu dama, uznajemy go za najlepszego przyjaciela, to nigdy nie zechciał nas sobie przedstawić? Czy miał w tym jakiś misterny plan? Wątpię. Jedną z cech za które cenię Daniela to prostota ducha. Nie wymyśliłby tak zawiłej intrygi, zresztą to by nas wszystkich skrzywdziło, a przecież tego by nie chciał? A jednak wcale się nie znamy i nie wiemy, że łączy nas więcej, niż tylko zamiłowanie do nauki i fascynacja magicznymi zwierzętami. To nam wcale nie przeszkadza. Mam wrażenie, ze w moim życiu było dotąd zbyt wiele sytuacji w których moja osoba była zbyt szybko kojarzona z domem Carrow. Jasne, to wygodne tak w 3/4 przypadków. Natomiast jest jeszcze ten ułamek, który bywa mi odbierany. I swoją [i] nieobecnością [i] na wydarzeniach towarzyskich ostatnich dwóch lat, pracuję właśnie na to, żeby takich momentów bez nazwisk było coraz więcej.
Przyglądam się uważnie damie, kiedy postanawia milczeć w sprawie swojego pochodzenia. Miałem dowiedzieć się o niej czegokolwiek, a okazuje się, że miałem cieszyć się dalej niewiedzą.
- Czy to powód do radości czy wręcz odwrotnie? Ja na przykłąd cieszyłbym się, gdybym miał już nigdy nie wstąpić do stolicy. - po raz kolejny podkreślam jak bardzo nie lubię Londynu. Cóż to będzie za ciekawostka, jeżeli moje i Frances kolejne spotkanie wyjdzie przypadkiem w stolicy. Będę się musiał wtedy bardzo gęsto tłumaczyć! Nawet to, że został oczyszczony z mugoli wcale mnie nie zachęca do odwiedzin.
Słodka tajemnica pozwalała odkryć karty, których nie odkrywa się przed znajomymi. Czy będąc pośród bliskich zdobyłby się na komplement taki jak przyszło mu przed chwilą rzucić. Czy cytowałby Szekspira, mając nadzieję na to, że nie zostanie obśmiany, ba, czy otrzymałby tak słodką odpowiedź? Aż coś w rozlało mu się ciepłem po sercu, kiedy Frances odpowiedziała kontynuując w podobnym tonie. Uśmiechneliśmy się do siebie ciepło, tak jak uśmiechają się do siebie jedynie zakochani po uszy w książkach. Całe życie, kiedy cytowałem sztuki, dostawałem w odpowiedzi głuchą ciszę. Miła odmiana.
- Nie... to nie miał być komplement - zawstydzony tym, że nie jestem dla niej wyjątkowy, zrozumiałem bowiem, że jako piękna kobieta nie czekała całą wieczność aż jej powiem owy komplement. Pewnie słyszy taką uwagę conajmniej dwa razy w miesiącu, a ja padłem jak kolejny głupiec przed nią na kolana. I zatkało mnie to na chwilę, winien jednak jestem jakąś odpowiedź na poziomie. Po chwili krótkiej zawieszenia, niewypowiedzianych dwóch literkach, skinąłem głową.
-Chciałem się upewnić, czy nie padam ofiarą najzwyklejszego na świecie czaru. A okazuje się, że to co tu się dzieje.... pani mi wybaczy, ale to jedno z najbardziej magicznych spotkań jakie zdarzyło mi się odbyć, a jestem czarodziejem - obracam więc w żarty, przecież to oczywiste że oboje jesteśmy czarodziejami. Niestety przez to, że zrozumiałem, że muszę się bardziej postarać, by ją zdobyć, musiałem się skupić, a skoro musiałem się skupić, to nagle moje oblicze pochmurniało. A co za tym idzie, znika ta rozanielona mina, w zamian pojawia się grymas przypominający Grincha starającego się uśmiechać do zdjęcia.
- I nie mogę się nie zgodzić. Możliwe, że jakaś część czarodziejów w to wierzy. Może nawet dlatego tak wielu postanowiło dołączyć do wojny. Wierzą, że sami podjęli tę decyzję. Ale prawda jest taka, że na tą decyzję składały się wszystkie poprzednie. I wszystko co im się przytrafiło wiodło do tego, że pewnego dnia mówią sobie: nie, dość tego, muszę iść walczyć! Są przekonani, że to oni podjeli tę decyzję. Ale ona została podjęta dużo wcześniej. Składało się na nią to z jakiego domu pochodzą, gdzie się urodzili, jakie mieli wychowanie, czy nauczyciele pilnowali ich przy nauce. Później, szkoła, praca. Przypadek goni przypadek, jest jak kula śniegowa łapiąca po drodze kolejne sytuacje. I wciąż wydaje się im, że to oni ją prowadzą. Ale ona toczy się dlatego, że spada ze stromej górki. Nie kręci się sama. Nie bez powodu większość zaangażowanych jako opozycja obecnego rządu to osoby mające biedniejsze tło, żyjące w kompleksach. - i tutaj może przesadzam z otwartością w sprawie poglądów na politykę kraju, szczególnie, że przecież rozmawiam z zupełnie obcą mi kobietą. Wydaje mi się jednak, tak zresztą czuję, że to część tej całej magicznej sytuacji, otoczonej tajemniczą mgiełką niepewności. Czy mówię tak po to, by wzbudzić dyskusję, czy wypowiadam faktyczne przekonania. Mam w poważaniu jej poglądy, czy powiedziałem to tylko dlatego, że zachęciła mnie mówiąc, że moje opinie są odważne. Może właśnie taki chciałem być w jej oczach. Odważny.
Teorie o przeznaczeniu, przypadku i braniu losu we własne ręce były o tyle bezpieczne, że ocierały się o naukę filozofii, w której mogliśmy przerzucać się nazwiskami znanych mędrców, siebie stawiajac gdzieś z boku. Kiedy jednak pyta mnie, mnie samego, czy ja myślę, że powinniśmy poddawać się ślepo, przechylam głowę.
- Tutaj chyba nie chodzi tyle o poddawanie się, co akceptowanie tego co nam się wydarza. Poddanie kojarzy mi się bardziej z biernym czekaniem na efekt, natomiast przekonany jestem, że bez pracy nie można spodziewać się żadnego. Winniśmy wykonywać to, co należy do naszych obowiązków, a nie czekać na to, co przyniesie nam los. Możemy, a nawet musimy podejmować decyzje. Ale nieważne jakie podejmiemy, bo koniec końców i tak los obróci wobec nas karty tak, jak tego od początku chciał. - czy to nie smutne, że tak sądzę, że skazuję wszystkie swoje decyzje na ocenę losu, który jeżeli będzie je pochwalał to mi jeszcze dołoży bogactw, a jeżeli mu się nie spodoba, to będzie rzucał kłody pod nogi. - Pani myśli podobnie? - wydawało mi się, że nie. Samo to, że nie zareagowała ochoczo przyklaskując temu, że przeznaczenie jest najważniejszym naszym stróżem, że tak wypytywała - nie, wydawało mi się, że dla niej moje słowa są zaskakujące.
- No cóż, można powiedzieć, że studiuję więdzę o nich odkąd tylko nauczyłem się chodzić - uśmiecha się lekko na wspomnienie pierwszej lekcji Opieki nad magicznymi stworzeniami, kiedy odpowiadał na każde pytanie bez wachania, dziwiąc się, że nikt poza nim nie zna odpowiedzi na tak podstawowe pytania. To był jego taki, ehe, konik. - Przebywam z magicznymi stworzeniami na codzień, więc czasami mam wrażenie że wiem więcej o nich niż o ludziach
Trochę melancholijny zrobił się mój wzrok, kiedy nim pobiegłem gdzieś w bok, a tak na prawdę, to patrzyłem jak Frances wyciąga dłoń do testrala. Ten podłożył łeb pod nią delikatnie, ja zaś rozkoszowałem się tym marnym porównaniem do odrażającego testrala. No cóż, może taki właśnie to parszywy los, że w zamian za to, że domagałem się zabrania zagubionych testrali z Yorku, teraz przez najpiękniejszą kobietę pod słońcem, jestem nazywany im podobnym.
Podobało mi się to, że nie wyciągała pochopnych wniosków, kiedy jedna lekcja jej nie poszła. To było urocze, że potrafiła zatrzymać dla siebie mocne osądy. Przywykłem do nieco rozkapryszonych szlachcianek, które głośno wypowiadały się na przeróżne tematy. Zresztą, w moim domu było to na porządku dziennym, by narzekać na służbę i wciąż wzdychać, że w tych czasach trudno o dobrą.
Kiedy dziewczyna proponowała układ, ja jeszcze bardziej natchniony jej urodą okraszoną rumieńcem, intensywnie patrzyłem, starając się utrwalić w pamięci to co widzę. Byłem przekonany, ze jeżeli nie los, no to moja decyzja znów nas ku sobie w niedalekiej przyszłości popchnie.
- Mogę przystać na ten pakt - po czym z błyskiem w oku dodałem - Pozostawmy to przeznaczeniu
Kiedy to będzie? Już w głowie układam sobie plan, żeby jakimś cudem dowiedzieć się co to za dama dziejszego wieczora przebywała w Dartmoore. I wysłać do niej zaproszenie na przyjęcie, na którym jakimś cudem zjawię się tylko ja. Ależ bym jej wtedy mógł zaimponować! Zaraz by dziewcze serce otrzymało skrzydeł miłości, jestem tego pewny.
Takie wyprawianie przyjęć dla ukochanej to kojarzy mi się tylko z jednym utworem literackim, ale teraz nie myślę o tym, jak biednie skończył tytułowy bohater.
-Pracownia? - powtarzam, zastanawiając się co to za pracownia. - Jest pani artystką?
Jeżeli tak, no to już potwierdzone, że mam słabość do artystek. Na przykład kiedy pyta gdzie jest moje ulubione miejsce, prawie powiedziałem, ze podejrzewam, że tam skąd można oglądać jak się pani przebiera. Chociaż ta odzywka w stylu Wrońskiego, tak lubieżna i sprośna zakwitła w mojej głowie, za nic bym jej nie wypowiedział na głos.
- No cóż, byłoby to na pewno gdzieś w Yorkshire. Tamtejsze tereny są przecudne, szczególnie jesienią. Chyba musiałbym się zastanowić
Jako wielbiciel otwartych przestrzeni nie umiałbym wybrać tylko jednego miejsca. Jak wybrać jedno jedyne wzgórze, kiedy wszystkie mają swój własny urok!
Czy to nie przebiegłe ze strony Daniela, że pomimo tego, że zarówno ja, jak i obecna tu dama, uznajemy go za najlepszego przyjaciela, to nigdy nie zechciał nas sobie przedstawić? Czy miał w tym jakiś misterny plan? Wątpię. Jedną z cech za które cenię Daniela to prostota ducha. Nie wymyśliłby tak zawiłej intrygi, zresztą to by nas wszystkich skrzywdziło, a przecież tego by nie chciał? A jednak wcale się nie znamy i nie wiemy, że łączy nas więcej, niż tylko zamiłowanie do nauki i fascynacja magicznymi zwierzętami. To nam wcale nie przeszkadza. Mam wrażenie, ze w moim życiu było dotąd zbyt wiele sytuacji w których moja osoba była zbyt szybko kojarzona z domem Carrow. Jasne, to wygodne tak w 3/4 przypadków. Natomiast jest jeszcze ten ułamek, który bywa mi odbierany. I swoją [i] nieobecnością [i] na wydarzeniach towarzyskich ostatnich dwóch lat, pracuję właśnie na to, żeby takich momentów bez nazwisk było coraz więcej.
Przyglądam się uważnie damie, kiedy postanawia milczeć w sprawie swojego pochodzenia. Miałem dowiedzieć się o niej czegokolwiek, a okazuje się, że miałem cieszyć się dalej niewiedzą.
- Czy to powód do radości czy wręcz odwrotnie? Ja na przykłąd cieszyłbym się, gdybym miał już nigdy nie wstąpić do stolicy. - po raz kolejny podkreślam jak bardzo nie lubię Londynu. Cóż to będzie za ciekawostka, jeżeli moje i Frances kolejne spotkanie wyjdzie przypadkiem w stolicy. Będę się musiał wtedy bardzo gęsto tłumaczyć! Nawet to, że został oczyszczony z mugoli wcale mnie nie zachęca do odwiedzin.
Słodka tajemnica pozwalała odkryć karty, których nie odkrywa się przed znajomymi. Czy będąc pośród bliskich zdobyłby się na komplement taki jak przyszło mu przed chwilą rzucić. Czy cytowałby Szekspira, mając nadzieję na to, że nie zostanie obśmiany, ba, czy otrzymałby tak słodką odpowiedź? Aż coś w rozlało mu się ciepłem po sercu, kiedy Frances odpowiedziała kontynuując w podobnym tonie. Uśmiechneliśmy się do siebie ciepło, tak jak uśmiechają się do siebie jedynie zakochani po uszy w książkach. Całe życie, kiedy cytowałem sztuki, dostawałem w odpowiedzi głuchą ciszę. Miła odmiana.
- Nie... to nie miał być komplement - zawstydzony tym, że nie jestem dla niej wyjątkowy, zrozumiałem bowiem, że jako piękna kobieta nie czekała całą wieczność aż jej powiem owy komplement. Pewnie słyszy taką uwagę conajmniej dwa razy w miesiącu, a ja padłem jak kolejny głupiec przed nią na kolana. I zatkało mnie to na chwilę, winien jednak jestem jakąś odpowiedź na poziomie. Po chwili krótkiej zawieszenia, niewypowiedzianych dwóch literkach, skinąłem głową.
-Chciałem się upewnić, czy nie padam ofiarą najzwyklejszego na świecie czaru. A okazuje się, że to co tu się dzieje.... pani mi wybaczy, ale to jedno z najbardziej magicznych spotkań jakie zdarzyło mi się odbyć, a jestem czarodziejem - obracam więc w żarty, przecież to oczywiste że oboje jesteśmy czarodziejami. Niestety przez to, że zrozumiałem, że muszę się bardziej postarać, by ją zdobyć, musiałem się skupić, a skoro musiałem się skupić, to nagle moje oblicze pochmurniało. A co za tym idzie, znika ta rozanielona mina, w zamian pojawia się grymas przypominający Grincha starającego się uśmiechać do zdjęcia.
- I nie mogę się nie zgodzić. Możliwe, że jakaś część czarodziejów w to wierzy. Może nawet dlatego tak wielu postanowiło dołączyć do wojny. Wierzą, że sami podjęli tę decyzję. Ale prawda jest taka, że na tą decyzję składały się wszystkie poprzednie. I wszystko co im się przytrafiło wiodło do tego, że pewnego dnia mówią sobie: nie, dość tego, muszę iść walczyć! Są przekonani, że to oni podjeli tę decyzję. Ale ona została podjęta dużo wcześniej. Składało się na nią to z jakiego domu pochodzą, gdzie się urodzili, jakie mieli wychowanie, czy nauczyciele pilnowali ich przy nauce. Później, szkoła, praca. Przypadek goni przypadek, jest jak kula śniegowa łapiąca po drodze kolejne sytuacje. I wciąż wydaje się im, że to oni ją prowadzą. Ale ona toczy się dlatego, że spada ze stromej górki. Nie kręci się sama. Nie bez powodu większość zaangażowanych jako opozycja obecnego rządu to osoby mające biedniejsze tło, żyjące w kompleksach. - i tutaj może przesadzam z otwartością w sprawie poglądów na politykę kraju, szczególnie, że przecież rozmawiam z zupełnie obcą mi kobietą. Wydaje mi się jednak, tak zresztą czuję, że to część tej całej magicznej sytuacji, otoczonej tajemniczą mgiełką niepewności. Czy mówię tak po to, by wzbudzić dyskusję, czy wypowiadam faktyczne przekonania. Mam w poważaniu jej poglądy, czy powiedziałem to tylko dlatego, że zachęciła mnie mówiąc, że moje opinie są odważne. Może właśnie taki chciałem być w jej oczach. Odważny.
Teorie o przeznaczeniu, przypadku i braniu losu we własne ręce były o tyle bezpieczne, że ocierały się o naukę filozofii, w której mogliśmy przerzucać się nazwiskami znanych mędrców, siebie stawiajac gdzieś z boku. Kiedy jednak pyta mnie, mnie samego, czy ja myślę, że powinniśmy poddawać się ślepo, przechylam głowę.
- Tutaj chyba nie chodzi tyle o poddawanie się, co akceptowanie tego co nam się wydarza. Poddanie kojarzy mi się bardziej z biernym czekaniem na efekt, natomiast przekonany jestem, że bez pracy nie można spodziewać się żadnego. Winniśmy wykonywać to, co należy do naszych obowiązków, a nie czekać na to, co przyniesie nam los. Możemy, a nawet musimy podejmować decyzje. Ale nieważne jakie podejmiemy, bo koniec końców i tak los obróci wobec nas karty tak, jak tego od początku chciał. - czy to nie smutne, że tak sądzę, że skazuję wszystkie swoje decyzje na ocenę losu, który jeżeli będzie je pochwalał to mi jeszcze dołoży bogactw, a jeżeli mu się nie spodoba, to będzie rzucał kłody pod nogi. - Pani myśli podobnie? - wydawało mi się, że nie. Samo to, że nie zareagowała ochoczo przyklaskując temu, że przeznaczenie jest najważniejszym naszym stróżem, że tak wypytywała - nie, wydawało mi się, że dla niej moje słowa są zaskakujące.
- No cóż, można powiedzieć, że studiuję więdzę o nich odkąd tylko nauczyłem się chodzić - uśmiecha się lekko na wspomnienie pierwszej lekcji Opieki nad magicznymi stworzeniami, kiedy odpowiadał na każde pytanie bez wachania, dziwiąc się, że nikt poza nim nie zna odpowiedzi na tak podstawowe pytania. To był jego taki, ehe, konik. - Przebywam z magicznymi stworzeniami na codzień, więc czasami mam wrażenie że wiem więcej o nich niż o ludziach
Trochę melancholijny zrobił się mój wzrok, kiedy nim pobiegłem gdzieś w bok, a tak na prawdę, to patrzyłem jak Frances wyciąga dłoń do testrala. Ten podłożył łeb pod nią delikatnie, ja zaś rozkoszowałem się tym marnym porównaniem do odrażającego testrala. No cóż, może taki właśnie to parszywy los, że w zamian za to, że domagałem się zabrania zagubionych testrali z Yorku, teraz przez najpiękniejszą kobietę pod słońcem, jestem nazywany im podobnym.
Podobało mi się to, że nie wyciągała pochopnych wniosków, kiedy jedna lekcja jej nie poszła. To było urocze, że potrafiła zatrzymać dla siebie mocne osądy. Przywykłem do nieco rozkapryszonych szlachcianek, które głośno wypowiadały się na przeróżne tematy. Zresztą, w moim domu było to na porządku dziennym, by narzekać na służbę i wciąż wzdychać, że w tych czasach trudno o dobrą.
Kiedy dziewczyna proponowała układ, ja jeszcze bardziej natchniony jej urodą okraszoną rumieńcem, intensywnie patrzyłem, starając się utrwalić w pamięci to co widzę. Byłem przekonany, ze jeżeli nie los, no to moja decyzja znów nas ku sobie w niedalekiej przyszłości popchnie.
- Mogę przystać na ten pakt - po czym z błyskiem w oku dodałem - Pozostawmy to przeznaczeniu
Kiedy to będzie? Już w głowie układam sobie plan, żeby jakimś cudem dowiedzieć się co to za dama dziejszego wieczora przebywała w Dartmoore. I wysłać do niej zaproszenie na przyjęcie, na którym jakimś cudem zjawię się tylko ja. Ależ bym jej wtedy mógł zaimponować! Zaraz by dziewcze serce otrzymało skrzydeł miłości, jestem tego pewny.
Takie wyprawianie przyjęć dla ukochanej to kojarzy mi się tylko z jednym utworem literackim, ale teraz nie myślę o tym, jak biednie skończył tytułowy bohater.
-Pracownia? - powtarzam, zastanawiając się co to za pracownia. - Jest pani artystką?
Jeżeli tak, no to już potwierdzone, że mam słabość do artystek. Na przykład kiedy pyta gdzie jest moje ulubione miejsce, prawie powiedziałem, ze podejrzewam, że tam skąd można oglądać jak się pani przebiera. Chociaż ta odzywka w stylu Wrońskiego, tak lubieżna i sprośna zakwitła w mojej głowie, za nic bym jej nie wypowiedział na głos.
- No cóż, byłoby to na pewno gdzieś w Yorkshire. Tamtejsze tereny są przecudne, szczególnie jesienią. Chyba musiałbym się zastanowić
Jako wielbiciel otwartych przestrzeni nie umiałbym wybrać tylko jednego miejsca. Jak wybrać jedno jedyne wzgórze, kiedy wszystkie mają swój własny urok!
Niewiedza zdawała się tworzyć pewien urok tego spotkania. Dwie, zupełnie obce sobie dusze, połączone w niemym zachwycie sensualnego wieczoru. Było w tym coś pociągającego, zachęcającego do skrywania pewnych informacji, zwłaszcza w połączeniu ze śmiałymi teoriami tyczącymi się przeznaczenia.
- Nie tęsknię za stolicą. I gdyby nie zbiory Londyńskiej Biblioteki również mogłabym już nigdy więcej się tam nie pokazać. - Odpowiedziała spokojnie, obdarzając mężczyznę dłuższym spojrzeniem. Nie tęskniła za paskudną dzielnicą, w której przyszło jej się wychowywać, nie brakowało jej ciemnych uliczek pełnych podejrzanych typów, dybiących na jej torebkę bądź spódnicę. Z całego Londynu brakowałoby jej jedynie zbiorów biblioteki; niezwykle rzadkich ksiąg znajdujących się w Dziale Ksiąg Zakazanych oraz miliarda informacji, jakie można znaleźć między stronicami pożółkłych woluminów. Nie każdy doceniał księgi, a zgromadzenie podobnie cennego zbioru z pewnością zajęłoby Frances wieki. Brew eterycznego dziewczęcia powędrowała ku górze, gdy mężczyzna zaprzeczył skomplementowania jej urody w dość prosty sposób. Zaciekawienie błysnęło w szaroniebieskim spojrzeniu, a gdy usłyszała sprostowanie uśmiechnęła się ślicznie, całkiem usatysfakcjonowana jego odpowiedzią.
- Najwyraźniej magię spotkania da się stworzyć również bez czarów. - Odpowiedziała miękko, spojrzenie dłużej zatrzymując na przystojnej twarzy. - I ja dawno nie doświadczyłam podobnej atmosfery. - Dodała lekko, wzruszając wątłymi ramionami. Rzadko doświadczała podobnych spotkań, jeszcze rzadziej odnajdywała mężczyznę, z którym dało się porozmawiać na ciekawszy temat niż pogoda. A bystry umysł alchemiczki uwielbiał ciekawe dyskusje oraz śmiałe teorie.
- Interesujące słowa, obawiam się jednak, że nie jestem w stanie w pełni się z panem zgodzić. Pełna natura zaistniałego konfliktu nie jest mi znana i o ile zgodzę się, że zapewne doprowadziły do niego wydarzenia z przeszłości, tak nie do końca jestem w stanie zgodzić się z tym, że nasze pochodzenie, wychowanie bądź rodzina określają tory, którymi przyjdzie nam podążać. Owszem, są zapewne częścią czynników mających wpływ na charakter bądź usposobienie... Mam jednak wrażenie, iż jest coś jeszcze. Niestety, nie poznałam dokładnie zakątków umysłu, by być w stanie rozpracować tę zagadkę. - Mówiła spokojnie, nie odrywając spojrzenia od męskiej twarzy, jedynie gdzieś w środku czując urazę jej dumy. Rodzina Frances nie miała najmniejszego wpływu na jej ambicje bądź ścieżkę, jaką wybrała. Wręcz przeciwnie - matka do tej pory nie odzywała się do niej z powodu podjętych przez alchemiczkę decyzji. Panna Burroughs sprzeciwiła się temu, co zaplanowała dla niej matka. I była pewna, że żaden z wymienionych przez niego czynników nie miał wpływu na jej decyzje. - Sama jestem chodzącym zaprzeczeniem pańskiej teorii... Albo wyjątkiem, który ją potwierdza. - Odpowiedziała równie spokojnie, unosząc kąciki malinowych ust w delikatnym uśmiechu. Gdyby posłuchała matki, zapewne miałaby już trójkę dzieci, zapewne czwarte w drodze, bylejakiego męża tłamszącego jej inteligencję i odbierającego jakiekolwiek szanse na życie. Miast tego posiadała wiedzę, własny dom oraz karierę, która z jej ambicjami zapowiadała się całkiem obiecująco.
- Jaki w takim razie jest sens podejmowania działań, skoro los i tak obróci karty po swojemu? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Nie negowała jego teorii, jedynie ciągnęła za język, chętna usłyszeć zdanie towarzysza na ten temat, niezmiernie ciekawa odpowiedzi, jaką ją uraczy. Nie miała wielu znajomych, chętnych wdawać się w podobne dysputy, nawet jeśli uważała je za całkiem przyjemną gimnastykę dla umysłu. - Również uważam, że ciężka praca jest kluczem do osiągnięcia jakichkolwiek sukcesów bądź rezultatów... Ważnym jednak jest aby odnaleźć równowagę, gdyż pracoholizm bywa zabójczy... - ... A ona doskonale o tym wiedziała. Nie raz zapomniała się, dając porwać się ambicjom co kończyło się wycieńczeniem oraz gorszym zdrowiem w tychże okresach. Sama nie odnalazła jeszcze równowagi, była jednak pewna, że kiedyś ją znajdzie.
- Och, to brzmi na całkiem fascynujące zajęcie. Zajmuje się pan jedynie magicznymi końmi, czy ma również do czynienia z innymi gatunkami? - Wyrzuciła z siebie pytania z błyskiem w oku, wyraźnie zainteresowana poruszonym tematem. - Ja w mojej codzienności mam do czynienia tylko z jednym stworzonkiem, aczkolwiek niezwykle urokliwym. Widzi pan, kilka miesięcy temu znalazłam w ogrodzie rannego nieśmiałka, zajęłam się nim, a on od tamtej pory najchętniej nie odstępował mnie na krok. - Z ciepłem oraz dziwną dumą w głosie wspomniała o swoim zielonym towarzyszu. Nicolas był stworzonkiem niezwykle wyjątkowym, które szybko znalazło drogę do jej serca. Panna Burroughs nie wyobrażała sobie codzienności bez tego ciekawskiego psotnika, zdolnego na tyle, by pomagać jej w pracy.
Z przyjemnością wodziła palcami po skórze testrala, znajdując ją przyjemnie miękką. I nawet te puste, białe oczy przestały wydawać się jej przerażające. Gdzieś w środku panna Burroughs uznała, że z pewnością mogłaby mieć i takiego towarzysza, zwłaszcza jeśli słowa dotyczące ich inteligencji były prawdziwe. Eteryczna alchemiczka posiadała słabość do inteligentnych stworzeń, niemal pewna, że w jej ogrodzie znalazłoby się miejsce nawet dla testrala.
A gdy mężczyzna przystał na jej propozycję odnalazła jego spojrzenie szaroniebieskimi tęczówkami, by posłać mu jeden ze swoich najładniejszych uśmiechów. A więc niewielki pakt został zawarty i w przeciwieństwie do mężczyzny, panna Burroughs chyba nie miała w planie podejmować nadzwyczajnych decyzji. Chyba, gdyż zapewne ostateczną decyzję w tej materii podejmie za kilka dni, gdy emocje towarzyszące spotkaniu opadną, pozostawiając miejsce na czyste analizy. Takie, jakie lubiła najbardziej.
Zaśmiała się dźwięcznie słysząc sugestię dotyczącą swojego zawodu. Wizja jej jako artystki wydawała jej się niezwykle abstrakcyjna, jakże odmienna od tego, czym przyszło jej się zajmować, choć z drugiej strony... Swoją prezencją pewnie prędzej pasowała do wizji wrażliwej artystki niżli bystrego naukowca.
- Och, daleko mi do artystki. - Odpowiedziała z rozbawieniem w głosie. - Jestem alchemikiem... Dokładniej alchemikiem - naukowcem, gdyż moją codziennością są projekty naukowe. Asystuję jednemu z wybitnych profesorów alchemii, ale i prowadzę własne projekty. - Duma wybrzmiała w jej głosie a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło ekscytacją, jak za każdym razem gdy przyszło jej wspominać o swoim zawodzie. W tym wszystkim nie zauważyła nawet, że dała mu niezwykle sporą wskazówkę, prowadzącą do jej osoby - wybitnych profesorów było ledwie kilku. I tylko jeden z nich posiadał asystentkę, nie asystenta. Szaroniebieskie spojrzenie z zaciekawieniem przyglądało się jego twarzy. Czy ucieknie, jak wielu mężczyzn, których przerażały inteligentne kobiety? A może okaże się jednym z niewielu okazów o bardziej otwartych umysłach? Miała nadzieję, że to drugie - wysłuchiwanie o tym, iż kariera naukowa nie jest przeznaczona dla kobiet już dawno jej się przejadło, zwłaszcza, gdy swoją wiedzą przerastała nie jednego mężczyznę.
- Nigdy nie miałam okazji poznać uroków tego hrabstwa. - Odpowiedziała z delikatnym uśmiechem, na chwilę przenosząc spojrzenie na horyzont. Słońce już dawno schowało się ustępując miejsca księżycowi. Ile tu stali? Nie wiedziała, czuła jednak, że niedługo będzie musiała wracać do codzienności.
- Nie tęsknię za stolicą. I gdyby nie zbiory Londyńskiej Biblioteki również mogłabym już nigdy więcej się tam nie pokazać. - Odpowiedziała spokojnie, obdarzając mężczyznę dłuższym spojrzeniem. Nie tęskniła za paskudną dzielnicą, w której przyszło jej się wychowywać, nie brakowało jej ciemnych uliczek pełnych podejrzanych typów, dybiących na jej torebkę bądź spódnicę. Z całego Londynu brakowałoby jej jedynie zbiorów biblioteki; niezwykle rzadkich ksiąg znajdujących się w Dziale Ksiąg Zakazanych oraz miliarda informacji, jakie można znaleźć między stronicami pożółkłych woluminów. Nie każdy doceniał księgi, a zgromadzenie podobnie cennego zbioru z pewnością zajęłoby Frances wieki. Brew eterycznego dziewczęcia powędrowała ku górze, gdy mężczyzna zaprzeczył skomplementowania jej urody w dość prosty sposób. Zaciekawienie błysnęło w szaroniebieskim spojrzeniu, a gdy usłyszała sprostowanie uśmiechnęła się ślicznie, całkiem usatysfakcjonowana jego odpowiedzią.
- Najwyraźniej magię spotkania da się stworzyć również bez czarów. - Odpowiedziała miękko, spojrzenie dłużej zatrzymując na przystojnej twarzy. - I ja dawno nie doświadczyłam podobnej atmosfery. - Dodała lekko, wzruszając wątłymi ramionami. Rzadko doświadczała podobnych spotkań, jeszcze rzadziej odnajdywała mężczyznę, z którym dało się porozmawiać na ciekawszy temat niż pogoda. A bystry umysł alchemiczki uwielbiał ciekawe dyskusje oraz śmiałe teorie.
- Interesujące słowa, obawiam się jednak, że nie jestem w stanie w pełni się z panem zgodzić. Pełna natura zaistniałego konfliktu nie jest mi znana i o ile zgodzę się, że zapewne doprowadziły do niego wydarzenia z przeszłości, tak nie do końca jestem w stanie zgodzić się z tym, że nasze pochodzenie, wychowanie bądź rodzina określają tory, którymi przyjdzie nam podążać. Owszem, są zapewne częścią czynników mających wpływ na charakter bądź usposobienie... Mam jednak wrażenie, iż jest coś jeszcze. Niestety, nie poznałam dokładnie zakątków umysłu, by być w stanie rozpracować tę zagadkę. - Mówiła spokojnie, nie odrywając spojrzenia od męskiej twarzy, jedynie gdzieś w środku czując urazę jej dumy. Rodzina Frances nie miała najmniejszego wpływu na jej ambicje bądź ścieżkę, jaką wybrała. Wręcz przeciwnie - matka do tej pory nie odzywała się do niej z powodu podjętych przez alchemiczkę decyzji. Panna Burroughs sprzeciwiła się temu, co zaplanowała dla niej matka. I była pewna, że żaden z wymienionych przez niego czynników nie miał wpływu na jej decyzje. - Sama jestem chodzącym zaprzeczeniem pańskiej teorii... Albo wyjątkiem, który ją potwierdza. - Odpowiedziała równie spokojnie, unosząc kąciki malinowych ust w delikatnym uśmiechu. Gdyby posłuchała matki, zapewne miałaby już trójkę dzieci, zapewne czwarte w drodze, bylejakiego męża tłamszącego jej inteligencję i odbierającego jakiekolwiek szanse na życie. Miast tego posiadała wiedzę, własny dom oraz karierę, która z jej ambicjami zapowiadała się całkiem obiecująco.
- Jaki w takim razie jest sens podejmowania działań, skoro los i tak obróci karty po swojemu? - Spytała unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Nie negowała jego teorii, jedynie ciągnęła za język, chętna usłyszeć zdanie towarzysza na ten temat, niezmiernie ciekawa odpowiedzi, jaką ją uraczy. Nie miała wielu znajomych, chętnych wdawać się w podobne dysputy, nawet jeśli uważała je za całkiem przyjemną gimnastykę dla umysłu. - Również uważam, że ciężka praca jest kluczem do osiągnięcia jakichkolwiek sukcesów bądź rezultatów... Ważnym jednak jest aby odnaleźć równowagę, gdyż pracoholizm bywa zabójczy... - ... A ona doskonale o tym wiedziała. Nie raz zapomniała się, dając porwać się ambicjom co kończyło się wycieńczeniem oraz gorszym zdrowiem w tychże okresach. Sama nie odnalazła jeszcze równowagi, była jednak pewna, że kiedyś ją znajdzie.
- Och, to brzmi na całkiem fascynujące zajęcie. Zajmuje się pan jedynie magicznymi końmi, czy ma również do czynienia z innymi gatunkami? - Wyrzuciła z siebie pytania z błyskiem w oku, wyraźnie zainteresowana poruszonym tematem. - Ja w mojej codzienności mam do czynienia tylko z jednym stworzonkiem, aczkolwiek niezwykle urokliwym. Widzi pan, kilka miesięcy temu znalazłam w ogrodzie rannego nieśmiałka, zajęłam się nim, a on od tamtej pory najchętniej nie odstępował mnie na krok. - Z ciepłem oraz dziwną dumą w głosie wspomniała o swoim zielonym towarzyszu. Nicolas był stworzonkiem niezwykle wyjątkowym, które szybko znalazło drogę do jej serca. Panna Burroughs nie wyobrażała sobie codzienności bez tego ciekawskiego psotnika, zdolnego na tyle, by pomagać jej w pracy.
Z przyjemnością wodziła palcami po skórze testrala, znajdując ją przyjemnie miękką. I nawet te puste, białe oczy przestały wydawać się jej przerażające. Gdzieś w środku panna Burroughs uznała, że z pewnością mogłaby mieć i takiego towarzysza, zwłaszcza jeśli słowa dotyczące ich inteligencji były prawdziwe. Eteryczna alchemiczka posiadała słabość do inteligentnych stworzeń, niemal pewna, że w jej ogrodzie znalazłoby się miejsce nawet dla testrala.
A gdy mężczyzna przystał na jej propozycję odnalazła jego spojrzenie szaroniebieskimi tęczówkami, by posłać mu jeden ze swoich najładniejszych uśmiechów. A więc niewielki pakt został zawarty i w przeciwieństwie do mężczyzny, panna Burroughs chyba nie miała w planie podejmować nadzwyczajnych decyzji. Chyba, gdyż zapewne ostateczną decyzję w tej materii podejmie za kilka dni, gdy emocje towarzyszące spotkaniu opadną, pozostawiając miejsce na czyste analizy. Takie, jakie lubiła najbardziej.
Zaśmiała się dźwięcznie słysząc sugestię dotyczącą swojego zawodu. Wizja jej jako artystki wydawała jej się niezwykle abstrakcyjna, jakże odmienna od tego, czym przyszło jej się zajmować, choć z drugiej strony... Swoją prezencją pewnie prędzej pasowała do wizji wrażliwej artystki niżli bystrego naukowca.
- Och, daleko mi do artystki. - Odpowiedziała z rozbawieniem w głosie. - Jestem alchemikiem... Dokładniej alchemikiem - naukowcem, gdyż moją codziennością są projekty naukowe. Asystuję jednemu z wybitnych profesorów alchemii, ale i prowadzę własne projekty. - Duma wybrzmiała w jej głosie a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło ekscytacją, jak za każdym razem gdy przyszło jej wspominać o swoim zawodzie. W tym wszystkim nie zauważyła nawet, że dała mu niezwykle sporą wskazówkę, prowadzącą do jej osoby - wybitnych profesorów było ledwie kilku. I tylko jeden z nich posiadał asystentkę, nie asystenta. Szaroniebieskie spojrzenie z zaciekawieniem przyglądało się jego twarzy. Czy ucieknie, jak wielu mężczyzn, których przerażały inteligentne kobiety? A może okaże się jednym z niewielu okazów o bardziej otwartych umysłach? Miała nadzieję, że to drugie - wysłuchiwanie o tym, iż kariera naukowa nie jest przeznaczona dla kobiet już dawno jej się przejadło, zwłaszcza, gdy swoją wiedzą przerastała nie jednego mężczyznę.
- Nigdy nie miałam okazji poznać uroków tego hrabstwa. - Odpowiedziała z delikatnym uśmiechem, na chwilę przenosząc spojrzenie na horyzont. Słońce już dawno schowało się ustępując miejsca księżycowi. Ile tu stali? Nie wiedziała, czuła jednak, że niedługo będzie musiała wracać do codzienności.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
I we mnie wezbrało zadowolenie, kiedy usłyszałem, że mam do czynienia z oczytaną damą. Swego czasu, jeszcze jako uczeń, zdołałem wykształcić w sobie szacunek do książki. Nigdy nie stałem się typowym molem książkowym, a jednak w chwilach gdy nachodziła mnie ochota na wyciszenie, potrafiłem nie spać całą noc, ale czytał. Jasna sprawa, najbardziej interesowały mnie badania nad magicznymi stworzeniami. Będąc jeszcze uczniem, nie odnajdowałem pociechy w posiadaniu towarzystwa podczas sesjom w bibliotece, a jednak wyobrażając sobie, że mogłaby towarzyszyć mi taka kobieta, uśmiecham się do swoich myśli.
- To doprawdy niesamowite, że jeszcze się tam nie spotkaliśmy w takim razie. Może to dlatego, że bywamy w odległych działach? Na pewno kiedy będę tam kolejnym razem, musimy zrobić sobie wspólną przerwę na kawę - zaproponowałem, zupełnie bezustalania większych konkretów. Nawet będąc pod wielkim wrażeniem damy, którą dziś poznałem, nie uważałem, żeby umawianie się w mieście, które nas oboje męczy, było dobrym startem znajomości. Za to o wiele bardziej przypadła mi do gustu ta wizja w której młodej damie pokazywałbym moje wierzchowce i uczyłbym ją na nich jazdy. Przysięgam na wszystkich Magów, że wykazałbym się nadludzką cierpliwością i nawet, gdyby wcale nie łapała, to nie denerwowałbym się tym, a starał jej pomóc.
Staliśmy tak przez chwilę, ja urzeczony jej ślicznym uśmiechem, ona wpatrzona we mnie. I w ciszy właśnie owa magiczna aura miała szansę przepływać by stworzyć niezapomniane wrażenie. Jeszcze długo będziemy wspominać ten dzień, chociaż z czasem możemy zacząć się mylić, czy był prawdą, czy jedynie snem.
Samo to, że raczyła mi się przeciwstawić, bardzo mi się spodobało. Za nic nie przypominała posłusznych trzpiotek, których wyuczone gesty musiałem znosić na sabatach. Tak szybko nudziły mi się arystokratki, w których towarzystwie byłem zmuszony przebywać, że wymyśliłem sobie taką grę. Za każdym razem, kiedy znajdowała się w moim otoczeniu jakaś, rozpoczynałem opowieść, której ostatnie słowo w wypowiedzi w ustach damy nie brzmiało zbyt mądrze. Znałem ich sposoby rozmowy, kiedy powtarzały właśnie ostatnie słowa, przechylały główkę i nadawały głosowi ton osoby zainteresowanej. Jakże w duchu się śmiałem, kiedy drogie panie nawet nie wiedziały w jak sprośne, obleśne i niemądre rozmowy je wciągałem. Im częściej jednak robiłem ową zagrywkę, tym mniej panien męczyło moją obecność. Podejrzewałem, że panna, z którą przyszło mi dziś spędzić chwil kilka, to osoba z wyższych sfer, ale nie mogła być arystokratką. Te znałem przynajmniej z twarzy. Może była z zagranicy, może z Ameryki? Dzięki Danielowi, poznałem raz amerykańską panią przedsiębiorczynię. Jej dostojność powalała na kolana, dosłownie.
Odniosłem jednak wrażenie, że mimo tego, że dama mówiła, że nie wie co jest owym nieokreślonym "czymś", to jednak ma jakieś przeczucie, co chce powiedzieć. Postanowiłem ją zachęcić:
- Ale na pewno ma pani jakąś teorię...? - na pewno musiało ją zdumieć, że chociaż się ze mą nie zgadza, ja wciąż chcę słuchać co ma do powiedzenia. Zdecydowanie łatwiej byłoby mi w tej chwili rzucić, że skoro nie umie określić imieniem owego "czegoś", to znaczy, że to nie istnieje. Ale nie chciałem wyjść na buca i chyba to właśnie mnie uratowało, bo jak się okazuje, mam przed sobą wyjątek od reguły.
-Czyli chce mi Pani dać do zrozumienia, zresztą, bardzo grzecznie, żebym zaniechał większych deklaracji, bowiem mógłbym ją wtedy urazić. Dziękuję za uprzedzenie - teraz to ja się do niej szczerzę pięknie, wydaje mi się nawet, że raz po raz, udaje nam się z damą złapać jakąś nić porozumienia, kto wie, może z czasem ukręci się z tego lina.
- Otóż z prostej przyczyny jaką jest to, że gdybyśmy nic nie robili, to wszyscy byśmy powariowali. Ja sam na pewno tak, bo tylko praca pozwala mi poukładać myśli. Wydaje mi się zresztą, że wartość, jaką praca wprowadza do życia człowieka, została już odpowiednio określona przez wielu filozofów. Kiedy miałem taki czas, że nie pracowałem za bardzo, to odbiło się niekorzystnie na wszystkich aspektach mego życia. Nie wypada opowiadać o takich sprawach, ale przyznam się Pani, że do dziś zauważam skutki tego nieróbstwa - tutaj milknę, znów wciągając brzuch, bo przypomniało mi się, jak zacząłem dostrzegać, że tyję. Odkrycie owo było zatrważające, zorientowałem się bowiem, że wszystkie alkohole, które w siebie wlałem oprócz kaca, właśnie źle wpłynęły na moje zdrowie. Trochę się wstydziłem tego, a trochę wiedziałem, że nowo poznanej damy może to wcale nie interesować. Kiwam głową, potwierdzając jej słowa, chociaż ze smutkiem w oczach, bo niestety ja jestem właśnie taką ofiarą pracoholizmu. - Może tak, chociaż nie zdarzyło mi się spotkać nikogo, kogo praca doprowadziła do śmierci - uśmiecham się pokrzepiająco, rozumiejąc, że mimo tego co powiedziała dama, chodziło jej tylko o figurę "zabójczego efektu pracy", a nie o stan faktyczny, że pracoholizm może kogokolwiek zabić. Są też zawody szczególnie narażone na utratę życia, na przykład przy smokach, albo innych niebezpiecznych stworzeniach, ale nie sądzę by to własnie miała w głowie eteryczna blondynka.
Kiedy już miałem zacząć opowieść o wiernych psach, które towarzyszą mi przy aetonanach, kobieta postanowiła powiedzieć mi o nieśmiałku, który przypadkiem znalazł się w jej posiadaniu. Historyjka ta była tak urocza, że z początku zapomniałem, że dziewczyna zadała mi pytanie. Nie mogłem sobie jakoś w głowie ułożyć tego, że tak słodka istota chodziła po tym świecie i dotąd nie było dane mi jej poznać. Co robiłem nie tak?
- A więc oswoiła pani sobie nieśmiałka? To rzeczywiście nietypowe, mi nie udało się to nigdy. Nawet wydaje mi się, że nie miałem sposobności oglądać go poza lekcją jeszcze w Hogwarcie. Ale z tego co pamiętam, nie są one szczególnie ludziolubne? Poznałem zresztą raz jegomościa, który zarzekał się, że to właśnie nieśmiałki nawiedzają go co wieczór, chrobocząc swoimi długimi paznokciami o szyby jego pokoju. Twierdził, że przypuszczały na niego nieustający atak, w zemście za ścięcie ich ukochanego drzewa, które przerobił na krzesło. Nie wiem ile w tym było prawdy, ale pokazywał mi nawet rany wokół oczu i przekonywał, że prawie przypłacił to utratą oka - kiedy tak rozprawiałem, zrozumiałem, że panna może to źle zrozumieć, dlatego szybko jej wyjaśniam, chcąc jednak dbać o to, by nie poczuła się urażona tym, że sugeruje, że jej urocza historia to banialuki, bo przecież przyjaźni się z kryminalistą. - Oczywiście, nie mogę zapewnić, że owy panicz mówił prawdę, bo sprawiał wrażenie niespełna rozumu. Poza tym, nawet jeżeli to była prawda, to zaingerował w świat magicznych stworzeń dla stworzenia kolejnego krzesła. Przecież w lesie jest wiele drzew i nikt mu nie kazał ścinać akurat tego
Wzdycham, przypominając sobie, że dama chciała wiedzieć czy mam styczność z innymi zwierzętami. Rychło w czas, aby się uchronić przed możliwością, że obrażona panienka odwróci się na pięcie i wróci do swojego nieśmiałka.
- A wracając do pytania: jak najbardziej. Poza aetonami, mamy w stadninie jeszcze wiele innych, chociaż są też niemagiczne psy, konie. Hm, może z tych bardziej magicznych mógłbym wymienić kudłonie, które są równie niechętne ludziom, jak wspomniane wcześniej nieśmiałki - zatapiam się w myślach, przez chwilę analizując, że przecież miałem problem swego czasu z jednym z kudłoni, który to zniknął, zostawiając stado Garremu. Czy już się odnalazł?
Rozważania nad tym, gdzie podział się strażnik koni, zakończył śmiech blondynki. Na prawdę myślałem, ze jest artystką. Obstawiałem aktorkę, albo śpiewaczkę, pewnie dlatego, że do tych mam wielką słabość. Przyjrzałem się jej, jakbym widział ją pierwszy raz. Alchemikiem? Cóż, nie powinno mnie to dziwić, kobiety coraz częściej sięgają po męskie zawody i nie ma w tym nic zdrożnego. Czy pasowało mi to jednak do pięknej i delikatnej Frances? Zupełnie nie. Po mojej minie można było również odczytać, że się zdziwiłem, kiedy uniosłem brwi do góry. Postanowiłem skomentować to jednak pogodnie, bo przecież nic mi do tego, co robią kobiety. Niech sobie robią co chcą, myśle, że można zaufać ich wrodzonej intuicji, że robią to do czego zostały stworzone.
- A więc jednak alchemiczka! Proszę wybaczyć, ale nigdy nie poznałem żadnej pani naukowiec. Jak dotąd, byłem przekonany, że ich obraz będzie przedstawiał zmęczoną bezsennością kobietę, której bliżej do kucharki, ale widzę, że jednak źle mi rysowano to wyobrażenie. Musi pani przyjąć na swoje ręce moje wielkie przeprosiny wobec całej grupy zawodowej, panno...? - tym (podstępnym!) sposobem chciałem jednak wyciągnąć na sam koniec od niej po pierwsze: czy jest panną, czy panią, a po drugie - jej nazwisko! Ależ ze mnie był przebiegły typ, który najpierw posmali, że ma piękny zawód, a wyraxnie jest z niego zadowolona, a po drugie sprawdzi jej stan. I najbardziej w tym wszystkim zajmowała mnie myśl o tym alchemiku, którego jest asystentką. Czy to jej ukochany? Musiałem się dowiedzieć! A skoro musiałem, to właśnie wiem, jakie zadam niedługo pytanie Danielowi. O pannę alchemiczkę, która ma nieśmiałka i często siedzi w lodnyńskiej bibliotece. Przecież nie moze być ich wiele, prawda? Na pewno będzie wiedział o którą chodzi!
- To doprawdy niesamowite, że jeszcze się tam nie spotkaliśmy w takim razie. Może to dlatego, że bywamy w odległych działach? Na pewno kiedy będę tam kolejnym razem, musimy zrobić sobie wspólną przerwę na kawę - zaproponowałem, zupełnie bezustalania większych konkretów. Nawet będąc pod wielkim wrażeniem damy, którą dziś poznałem, nie uważałem, żeby umawianie się w mieście, które nas oboje męczy, było dobrym startem znajomości. Za to o wiele bardziej przypadła mi do gustu ta wizja w której młodej damie pokazywałbym moje wierzchowce i uczyłbym ją na nich jazdy. Przysięgam na wszystkich Magów, że wykazałbym się nadludzką cierpliwością i nawet, gdyby wcale nie łapała, to nie denerwowałbym się tym, a starał jej pomóc.
Staliśmy tak przez chwilę, ja urzeczony jej ślicznym uśmiechem, ona wpatrzona we mnie. I w ciszy właśnie owa magiczna aura miała szansę przepływać by stworzyć niezapomniane wrażenie. Jeszcze długo będziemy wspominać ten dzień, chociaż z czasem możemy zacząć się mylić, czy był prawdą, czy jedynie snem.
Samo to, że raczyła mi się przeciwstawić, bardzo mi się spodobało. Za nic nie przypominała posłusznych trzpiotek, których wyuczone gesty musiałem znosić na sabatach. Tak szybko nudziły mi się arystokratki, w których towarzystwie byłem zmuszony przebywać, że wymyśliłem sobie taką grę. Za każdym razem, kiedy znajdowała się w moim otoczeniu jakaś, rozpoczynałem opowieść, której ostatnie słowo w wypowiedzi w ustach damy nie brzmiało zbyt mądrze. Znałem ich sposoby rozmowy, kiedy powtarzały właśnie ostatnie słowa, przechylały główkę i nadawały głosowi ton osoby zainteresowanej. Jakże w duchu się śmiałem, kiedy drogie panie nawet nie wiedziały w jak sprośne, obleśne i niemądre rozmowy je wciągałem. Im częściej jednak robiłem ową zagrywkę, tym mniej panien męczyło moją obecność. Podejrzewałem, że panna, z którą przyszło mi dziś spędzić chwil kilka, to osoba z wyższych sfer, ale nie mogła być arystokratką. Te znałem przynajmniej z twarzy. Może była z zagranicy, może z Ameryki? Dzięki Danielowi, poznałem raz amerykańską panią przedsiębiorczynię. Jej dostojność powalała na kolana, dosłownie.
Odniosłem jednak wrażenie, że mimo tego, że dama mówiła, że nie wie co jest owym nieokreślonym "czymś", to jednak ma jakieś przeczucie, co chce powiedzieć. Postanowiłem ją zachęcić:
- Ale na pewno ma pani jakąś teorię...? - na pewno musiało ją zdumieć, że chociaż się ze mą nie zgadza, ja wciąż chcę słuchać co ma do powiedzenia. Zdecydowanie łatwiej byłoby mi w tej chwili rzucić, że skoro nie umie określić imieniem owego "czegoś", to znaczy, że to nie istnieje. Ale nie chciałem wyjść na buca i chyba to właśnie mnie uratowało, bo jak się okazuje, mam przed sobą wyjątek od reguły.
-Czyli chce mi Pani dać do zrozumienia, zresztą, bardzo grzecznie, żebym zaniechał większych deklaracji, bowiem mógłbym ją wtedy urazić. Dziękuję za uprzedzenie - teraz to ja się do niej szczerzę pięknie, wydaje mi się nawet, że raz po raz, udaje nam się z damą złapać jakąś nić porozumienia, kto wie, może z czasem ukręci się z tego lina.
- Otóż z prostej przyczyny jaką jest to, że gdybyśmy nic nie robili, to wszyscy byśmy powariowali. Ja sam na pewno tak, bo tylko praca pozwala mi poukładać myśli. Wydaje mi się zresztą, że wartość, jaką praca wprowadza do życia człowieka, została już odpowiednio określona przez wielu filozofów. Kiedy miałem taki czas, że nie pracowałem za bardzo, to odbiło się niekorzystnie na wszystkich aspektach mego życia. Nie wypada opowiadać o takich sprawach, ale przyznam się Pani, że do dziś zauważam skutki tego nieróbstwa - tutaj milknę, znów wciągając brzuch, bo przypomniało mi się, jak zacząłem dostrzegać, że tyję. Odkrycie owo było zatrważające, zorientowałem się bowiem, że wszystkie alkohole, które w siebie wlałem oprócz kaca, właśnie źle wpłynęły na moje zdrowie. Trochę się wstydziłem tego, a trochę wiedziałem, że nowo poznanej damy może to wcale nie interesować. Kiwam głową, potwierdzając jej słowa, chociaż ze smutkiem w oczach, bo niestety ja jestem właśnie taką ofiarą pracoholizmu. - Może tak, chociaż nie zdarzyło mi się spotkać nikogo, kogo praca doprowadziła do śmierci - uśmiecham się pokrzepiająco, rozumiejąc, że mimo tego co powiedziała dama, chodziło jej tylko o figurę "zabójczego efektu pracy", a nie o stan faktyczny, że pracoholizm może kogokolwiek zabić. Są też zawody szczególnie narażone na utratę życia, na przykład przy smokach, albo innych niebezpiecznych stworzeniach, ale nie sądzę by to własnie miała w głowie eteryczna blondynka.
Kiedy już miałem zacząć opowieść o wiernych psach, które towarzyszą mi przy aetonanach, kobieta postanowiła powiedzieć mi o nieśmiałku, który przypadkiem znalazł się w jej posiadaniu. Historyjka ta była tak urocza, że z początku zapomniałem, że dziewczyna zadała mi pytanie. Nie mogłem sobie jakoś w głowie ułożyć tego, że tak słodka istota chodziła po tym świecie i dotąd nie było dane mi jej poznać. Co robiłem nie tak?
- A więc oswoiła pani sobie nieśmiałka? To rzeczywiście nietypowe, mi nie udało się to nigdy. Nawet wydaje mi się, że nie miałem sposobności oglądać go poza lekcją jeszcze w Hogwarcie. Ale z tego co pamiętam, nie są one szczególnie ludziolubne? Poznałem zresztą raz jegomościa, który zarzekał się, że to właśnie nieśmiałki nawiedzają go co wieczór, chrobocząc swoimi długimi paznokciami o szyby jego pokoju. Twierdził, że przypuszczały na niego nieustający atak, w zemście za ścięcie ich ukochanego drzewa, które przerobił na krzesło. Nie wiem ile w tym było prawdy, ale pokazywał mi nawet rany wokół oczu i przekonywał, że prawie przypłacił to utratą oka - kiedy tak rozprawiałem, zrozumiałem, że panna może to źle zrozumieć, dlatego szybko jej wyjaśniam, chcąc jednak dbać o to, by nie poczuła się urażona tym, że sugeruje, że jej urocza historia to banialuki, bo przecież przyjaźni się z kryminalistą. - Oczywiście, nie mogę zapewnić, że owy panicz mówił prawdę, bo sprawiał wrażenie niespełna rozumu. Poza tym, nawet jeżeli to była prawda, to zaingerował w świat magicznych stworzeń dla stworzenia kolejnego krzesła. Przecież w lesie jest wiele drzew i nikt mu nie kazał ścinać akurat tego
Wzdycham, przypominając sobie, że dama chciała wiedzieć czy mam styczność z innymi zwierzętami. Rychło w czas, aby się uchronić przed możliwością, że obrażona panienka odwróci się na pięcie i wróci do swojego nieśmiałka.
- A wracając do pytania: jak najbardziej. Poza aetonami, mamy w stadninie jeszcze wiele innych, chociaż są też niemagiczne psy, konie. Hm, może z tych bardziej magicznych mógłbym wymienić kudłonie, które są równie niechętne ludziom, jak wspomniane wcześniej nieśmiałki - zatapiam się w myślach, przez chwilę analizując, że przecież miałem problem swego czasu z jednym z kudłoni, który to zniknął, zostawiając stado Garremu. Czy już się odnalazł?
Rozważania nad tym, gdzie podział się strażnik koni, zakończył śmiech blondynki. Na prawdę myślałem, ze jest artystką. Obstawiałem aktorkę, albo śpiewaczkę, pewnie dlatego, że do tych mam wielką słabość. Przyjrzałem się jej, jakbym widział ją pierwszy raz. Alchemikiem? Cóż, nie powinno mnie to dziwić, kobiety coraz częściej sięgają po męskie zawody i nie ma w tym nic zdrożnego. Czy pasowało mi to jednak do pięknej i delikatnej Frances? Zupełnie nie. Po mojej minie można było również odczytać, że się zdziwiłem, kiedy uniosłem brwi do góry. Postanowiłem skomentować to jednak pogodnie, bo przecież nic mi do tego, co robią kobiety. Niech sobie robią co chcą, myśle, że można zaufać ich wrodzonej intuicji, że robią to do czego zostały stworzone.
- A więc jednak alchemiczka! Proszę wybaczyć, ale nigdy nie poznałem żadnej pani naukowiec. Jak dotąd, byłem przekonany, że ich obraz będzie przedstawiał zmęczoną bezsennością kobietę, której bliżej do kucharki, ale widzę, że jednak źle mi rysowano to wyobrażenie. Musi pani przyjąć na swoje ręce moje wielkie przeprosiny wobec całej grupy zawodowej, panno...? - tym (podstępnym!) sposobem chciałem jednak wyciągnąć na sam koniec od niej po pierwsze: czy jest panną, czy panią, a po drugie - jej nazwisko! Ależ ze mnie był przebiegły typ, który najpierw posmali, że ma piękny zawód, a wyraxnie jest z niego zadowolona, a po drugie sprawdzi jej stan. I najbardziej w tym wszystkim zajmowała mnie myśl o tym alchemiku, którego jest asystentką. Czy to jej ukochany? Musiałem się dowiedzieć! A skoro musiałem, to właśnie wiem, jakie zadam niedługo pytanie Danielowi. O pannę alchemiczkę, która ma nieśmiałka i często siedzi w lodnyńskiej bibliotece. Przecież nie moze być ich wiele, prawda? Na pewno będzie wiedział o którą chodzi!
Uśmiechnęła się pięknie słysząc męskie słowa.
- Przerwa w pańskim towarzystwie z pewnością byłaby czystą przyjemnością. - Odpowiedziała uprzejmie, nawet jeśli wizja wspólnej przerwy podczas nauki nie jawiła się jako bardzo rzeczywista. Oboje bywali w innych działach, a ją niezwykle ciężko było odciągnąć od opasłych ksiąg, gdy wczytywała się w interesujące ją tematy. Z pewnością jednak spędziłaby miło czas, gdyby przyszło im się udać na wspólną kawę. Rozmowa z nieznanym czarodziejem wydawała się być coraz bardziej interesująca ze zdania na kolejne zdanie, a panna Burroughs niezwykle doceniała podobne rozmowy, wymagające słuchania oraz używania szarych komórek, gdzieś w środku będąc zmęczoną nudnymi pogawędkami bez większego celu. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie obserwowało jego twarz, gdy przerzucali się śmiałymi stwierdzeniami oraz teoriami, pozornie zupełnie nieistotnymi, przynajmniej w jej codzienności.
- Nie jestem pewna, proszę pana. - Odpowiedziała w wyraźnym zamyśleniu wypisanym na jasnym licu. - Widzi pan, coraz częściej mam wrażenie, że wpływ na to, jacy jesteśmy mogą mieć czynniki, które pozornie wydają się być nieistotne. Dorastamy w pewnym otoczeniu, czasem jednak wystarczy jedno przypadkowe spotkanie, jeden artykuł bądź widok, by spojrzenie na pewne kwestie uległo zmianie. Mam również wrażenie, że każdy posiada pewne predyspozycje. Nie każdy je odkrywa, nie każdy postanawia się w nich realizować i tu jako czynnik mający spory wpływ uznałabym charakter… Jak wspominałam jednak, nie są znane mi wszystkie zakamarki umysłu. - Nie była pewna, czy wypowiadane przez nią teorie mają jakikolwiek sens bądź zawierają odpowiednią dawkę logiki, aby uznać je za wiarygodne. W zasadzie pierwszy raz przyszło jej bardziej zgłębiać się w podobne zagadnienia. Kto wie, może to spotkanie miało być jednym z tych, które miały mieć na nią wpływ Nie wiedziała.
Nie odpowiedziała na jego słowa, dotyczące urażenia jej swoimi teoriami, choć faktycznie umniejszanie jej dokonań, nawet jeśli nie były mu lepiej znane, do czegoś, czego fundamentów winno upatrywać się w jej rodzinie wydawało jej się oburzające oraz niezwykle nieprzyjemne. Nie wypowiedziała jednak swoich myśli pewna, że gdyby poznał jej historię z pewnością zmieniłby swoje zdanie… Tej jednak nie miała zamiaru zdradzać w tym momencie, zbyt urzeczona magiczną atmosferą.
- Nie jest mi znane zjawisko braku pracy, ciężko mi więc odnieść się do pańskich słów… Chociaż przyznam, że brak pracy wydaje mi się być wizją odrobinę przerażającą, jestem jednak pewna, że podobne odczucia miewa każdy, dla kogo praca jest również pasją… Jak jest z panem? Pasjonuje się pan swoim zawodem? - Brew eterycznego dziewczęcia powędrowała ku górze. Ciekawość błysnęła w szaroniebieskim spojrzeniu, a uśmiech nie schodził z malinowych ust. Mężczyzna wzbudzał zainteresowanie tym, co mógł skrywać jego umysł i gdzieś w środku Frances poczuła ukłucie żalu, iż nie przyszło im się spotkać o wcześniejszej godzinie, dzięki czemu mogliby spędzić kilka godzin więcej na tej, jakże fascynującej rozmowie.
- Och tak, chociaż… Wydaje mi się, że zwyczajnie przypadliśmy sobie do gustu. Nie mogłam zostawić go na pewną śmierć, zajęłam się nim, a teraz on próbuje zajmować się mną. To naprawdę fascynująca istotka. - Rozczulenie pojawiło się w jej głosie na wspomnienia swojego nieśmiałego towarzysza. Nicolas był dla niej towarzystwem idealnym, a jego waleczność w kwestii bronienia jej osoby niezwykle godna podziwu.
- Obawiam się, że słowa tego jegomościa nie były kłamstwem. - Zaczęła, bez choćby cienia żalu bądź pretensji w swoim głosie. Doskonale wiedziała, że jej niewielki, zielony towarzysz potrafi być niezwykle niebezpieczny… Jak większość jej przyjaciół z resztą. - Nieśmiałki faktycznie nie przepadają za ludźmi, a gdy poczują zagrożenie są w stanie wydrapać oczy… Jeśli ten jegomość faktycznie wyciął ich drzewo i nie zadbał, aby znaleźć im nowe, lepsze lokum… Cóż, powiem jedynie, że nie dziwi mnie ich złość. - Spokój nadal wybrzmiewał w jej głosie. Towarzyszący jej mężczyzna miał zupełną rację - znany mu czarodziej nie spotkałby się z przykrościami, gdyby nie bezmyślna ingerencja i nic nie było w stanie tego zmienić, bądź wywołać w niej współczucie względem tamtego jegomościa.
Uśmiechnęła się szerzej, na kolejne informacje które przekazał jej mężczyzna, nie zgłębiała się jednak w temat, odpowiedź na tę chwilę uznając za wystarczającą… Oraz dostarczającą interesujących informacji, które może w przyszłości uda się jej sprawdzić.
- Świat nauki nie jest przyjazny kobietom, pewnie dlatego nie przyszło panu żadnej spotkać. - Tony jej głosu pozbawione były wyrzutu, gdyż nie pierwszy raz dziewczyna spotykała się z zaskoczeniem, niedowierzaniem bądź słowami powątpienia w jej zdolności. - Nie musi pan przepraszać, szczerze mówiąc, była to jedna z uprzejmiejszych reakcji jakie widziałam na moje słowa… Cieszy mnie jednak, że moja prezencja znacznie od biega od pana założeń. - W pewien sposób uznała jego słowa za osobliwy komplement. Daleko jej było do kucharki, a zmęczenie nauczyła się doskonale maskować przed wzrokiem innych czarodziejów.
Chwilę później posłała towarzyszowi długie spojrzenie spod ciemnych rzęs, a jej usta ułożyły się w śliczny, tajemniczy uśmiech. - Panno… Resztę będzie musiał pan odkryć sam. - Odpowiedziała wymijająco, nie chcąc dzisiejszego wieczoru zdradzać swoich personaliów. Innego dnia, o innym czasie, w innej atmosferze… Eteryczna alchemiczka zmniejszyła dzielącą ich odległość, by lekko wspiąć się na palce.. - Mam nadzieję, że pańska teoria nie jest błędna. - Wypowiedziała eterycznym półszeptem gdzieś, koło jego ucha owiewając męską skórę wspomnieniem jej oddechu. Smukłe palce delikatnie przesunęły po jego przedramieniu, a panna Burroughs odsunęła się, by ledwie ułamek chwili później deportować się z terenów hodowli. Z nadzieją, iż nie było to ich ostatnie spotkanie.
| zt.x2
- Przerwa w pańskim towarzystwie z pewnością byłaby czystą przyjemnością. - Odpowiedziała uprzejmie, nawet jeśli wizja wspólnej przerwy podczas nauki nie jawiła się jako bardzo rzeczywista. Oboje bywali w innych działach, a ją niezwykle ciężko było odciągnąć od opasłych ksiąg, gdy wczytywała się w interesujące ją tematy. Z pewnością jednak spędziłaby miło czas, gdyby przyszło im się udać na wspólną kawę. Rozmowa z nieznanym czarodziejem wydawała się być coraz bardziej interesująca ze zdania na kolejne zdanie, a panna Burroughs niezwykle doceniała podobne rozmowy, wymagające słuchania oraz używania szarych komórek, gdzieś w środku będąc zmęczoną nudnymi pogawędkami bez większego celu. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie obserwowało jego twarz, gdy przerzucali się śmiałymi stwierdzeniami oraz teoriami, pozornie zupełnie nieistotnymi, przynajmniej w jej codzienności.
- Nie jestem pewna, proszę pana. - Odpowiedziała w wyraźnym zamyśleniu wypisanym na jasnym licu. - Widzi pan, coraz częściej mam wrażenie, że wpływ na to, jacy jesteśmy mogą mieć czynniki, które pozornie wydają się być nieistotne. Dorastamy w pewnym otoczeniu, czasem jednak wystarczy jedno przypadkowe spotkanie, jeden artykuł bądź widok, by spojrzenie na pewne kwestie uległo zmianie. Mam również wrażenie, że każdy posiada pewne predyspozycje. Nie każdy je odkrywa, nie każdy postanawia się w nich realizować i tu jako czynnik mający spory wpływ uznałabym charakter… Jak wspominałam jednak, nie są znane mi wszystkie zakamarki umysłu. - Nie była pewna, czy wypowiadane przez nią teorie mają jakikolwiek sens bądź zawierają odpowiednią dawkę logiki, aby uznać je za wiarygodne. W zasadzie pierwszy raz przyszło jej bardziej zgłębiać się w podobne zagadnienia. Kto wie, może to spotkanie miało być jednym z tych, które miały mieć na nią wpływ Nie wiedziała.
Nie odpowiedziała na jego słowa, dotyczące urażenia jej swoimi teoriami, choć faktycznie umniejszanie jej dokonań, nawet jeśli nie były mu lepiej znane, do czegoś, czego fundamentów winno upatrywać się w jej rodzinie wydawało jej się oburzające oraz niezwykle nieprzyjemne. Nie wypowiedziała jednak swoich myśli pewna, że gdyby poznał jej historię z pewnością zmieniłby swoje zdanie… Tej jednak nie miała zamiaru zdradzać w tym momencie, zbyt urzeczona magiczną atmosferą.
- Nie jest mi znane zjawisko braku pracy, ciężko mi więc odnieść się do pańskich słów… Chociaż przyznam, że brak pracy wydaje mi się być wizją odrobinę przerażającą, jestem jednak pewna, że podobne odczucia miewa każdy, dla kogo praca jest również pasją… Jak jest z panem? Pasjonuje się pan swoim zawodem? - Brew eterycznego dziewczęcia powędrowała ku górze. Ciekawość błysnęła w szaroniebieskim spojrzeniu, a uśmiech nie schodził z malinowych ust. Mężczyzna wzbudzał zainteresowanie tym, co mógł skrywać jego umysł i gdzieś w środku Frances poczuła ukłucie żalu, iż nie przyszło im się spotkać o wcześniejszej godzinie, dzięki czemu mogliby spędzić kilka godzin więcej na tej, jakże fascynującej rozmowie.
- Och tak, chociaż… Wydaje mi się, że zwyczajnie przypadliśmy sobie do gustu. Nie mogłam zostawić go na pewną śmierć, zajęłam się nim, a teraz on próbuje zajmować się mną. To naprawdę fascynująca istotka. - Rozczulenie pojawiło się w jej głosie na wspomnienia swojego nieśmiałego towarzysza. Nicolas był dla niej towarzystwem idealnym, a jego waleczność w kwestii bronienia jej osoby niezwykle godna podziwu.
- Obawiam się, że słowa tego jegomościa nie były kłamstwem. - Zaczęła, bez choćby cienia żalu bądź pretensji w swoim głosie. Doskonale wiedziała, że jej niewielki, zielony towarzysz potrafi być niezwykle niebezpieczny… Jak większość jej przyjaciół z resztą. - Nieśmiałki faktycznie nie przepadają za ludźmi, a gdy poczują zagrożenie są w stanie wydrapać oczy… Jeśli ten jegomość faktycznie wyciął ich drzewo i nie zadbał, aby znaleźć im nowe, lepsze lokum… Cóż, powiem jedynie, że nie dziwi mnie ich złość. - Spokój nadal wybrzmiewał w jej głosie. Towarzyszący jej mężczyzna miał zupełną rację - znany mu czarodziej nie spotkałby się z przykrościami, gdyby nie bezmyślna ingerencja i nic nie było w stanie tego zmienić, bądź wywołać w niej współczucie względem tamtego jegomościa.
Uśmiechnęła się szerzej, na kolejne informacje które przekazał jej mężczyzna, nie zgłębiała się jednak w temat, odpowiedź na tę chwilę uznając za wystarczającą… Oraz dostarczającą interesujących informacji, które może w przyszłości uda się jej sprawdzić.
- Świat nauki nie jest przyjazny kobietom, pewnie dlatego nie przyszło panu żadnej spotkać. - Tony jej głosu pozbawione były wyrzutu, gdyż nie pierwszy raz dziewczyna spotykała się z zaskoczeniem, niedowierzaniem bądź słowami powątpienia w jej zdolności. - Nie musi pan przepraszać, szczerze mówiąc, była to jedna z uprzejmiejszych reakcji jakie widziałam na moje słowa… Cieszy mnie jednak, że moja prezencja znacznie od biega od pana założeń. - W pewien sposób uznała jego słowa za osobliwy komplement. Daleko jej było do kucharki, a zmęczenie nauczyła się doskonale maskować przed wzrokiem innych czarodziejów.
Chwilę później posłała towarzyszowi długie spojrzenie spod ciemnych rzęs, a jej usta ułożyły się w śliczny, tajemniczy uśmiech. - Panno… Resztę będzie musiał pan odkryć sam. - Odpowiedziała wymijająco, nie chcąc dzisiejszego wieczoru zdradzać swoich personaliów. Innego dnia, o innym czasie, w innej atmosferze… Eteryczna alchemiczka zmniejszyła dzielącą ich odległość, by lekko wspiąć się na palce.. - Mam nadzieję, że pańska teoria nie jest błędna. - Wypowiedziała eterycznym półszeptem gdzieś, koło jego ucha owiewając męską skórę wspomnieniem jej oddechu. Smukłe palce delikatnie przesunęły po jego przedramieniu, a panna Burroughs odsunęła się, by ledwie ułamek chwili później deportować się z terenów hodowli. Z nadzieją, iż nie było to ich ostatnie spotkanie.
| zt.x2
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
28.09
W odpowiedzi na list lorda Rigela Blacka, obiecałem dokonać wszelkich starań, by jego zmarły brat Alphard został pożegnany z należytymi honorami. Rigiel wspomniał, że marzy im się, by podczas uroczystości pojawiły się dwa rodzaje zwierząt. Dostojne aetonany i unikatowe testrale. Zgodziłem się, nie przemyślawszy do końca tego, czy na prawdę będę mógł się tym zająć. Moje zwykłe obowiązki służbowe pozwalały na bardzo ograniczone ruchy poza nimi, byłem wszak zapracowanym człowiekiem. Poza tym, jednak wymagania drogiego kuzyna wykraczały poza moje własne zasoby. Kiedy aetonany mogłem zaoferować z własnej hodowli, już kiedy rozchodziło się o testrale, sprawa... nieco się komplikowała. Ja sam nie posiadałem takich w swoich zbiorach , ale wiedziałem gdzie na pewno się znajdują. Już sami nestorzy Black, uznali, że będzie bardziej odpowiednie, jeżeli to ja odezwę się do hodowców tych wyjątkowych stworzeń, a nie oni. Działając w ich imieniu, na miejsce z którego wypożyczę te stworzenia, postanowiłem wybrać hodowlę Baldwinów. Miałem z tym miejscem dość pozytywne skojarzenia, mimo, że jeżeli mowa o testralach, to trudno skojarzenia z nimi nazywać pozytywnymi. Kiedy byłem tu ostatnim razem, właściciel oprowadził mnie z odpowiednim szacunkiem, zdając się wcale nie zważać na to, że lord władający ziemią na której żyje i ja.. mieliśmy inne poglądy polityczne. Na samym początku wyraził, jakim darzy podziwem moją rodzinę, co już odebrałem za dobry omen. Baldwin spodobał mi się jeszcze z tego względu, że był bardzo pragmatyczny i rozmawiał o pieniądzach, tak że widziałem, że zna się na rzeczy. Przy poprzednim spotkaniu wyraził gotowość na współpracę. I chociaż z początku uznałem, że będzie tylko jednym z kolejnych kontaktów, które kiedyś może uda mi się wykorzystać, nie przywiązywałem więc do tej nadziei większej uwagi.. Nagle, ta relacja nie sprawiająca z początku wrażenia na szybkie rozwinięcie... nagle stanęła przede mną okazja do pojawienia się w Kornwalii bardzo szybko.
Sam powrót nie musiał być tak tragiczny, jak uznałem, że będzie. Prawda jest taka, że kiedy obudziłem się kolejnego dnia po wysłaniu listu, z przeczuciem, że chyba za dużo obiecałem, zacząłem obawiać się, że będę musiał myśleć o czymś innym - może zaczaruje karawan by szedł sam, zdając się na nadzieję, że nikt z obecnych nie widział jeszcze śmierci w swoim życiu? Poprawiałem sobie humor myślą, że nie będzie tak źle. Poza interesem, miałem z Kornwalią (i konkretnie tą hodowlą) dobre wspomnienia, za sprawą pewnej uroczej blondynki, którą tu poprzednio spotkałem. Z drugiej strony, zdawałem sobie sprawę z tego, że coraz częściej mówi się o napiętej sytuacji politycznej. Czy to, że jadę z misją do obcego hrabstwa nie zostanie uznane za potwarz dla Macmillanów? Nie zamierzam się im tłumaczyć, byłbym cokolwiek oburzony, gdyby kazano mi robić coś podobnego, ale od dwóch dni zastanawiałem się, czy nie powinienem wcześniej poinformować ich o takiej akcji. Z jeszcze jeden strony, szanowałem wolność przedsiebiorców. Jestem przekonany, że Baldwini powinni móc sami decydować o tym z kim chcą robić interesy. Czy jakże postępowi lordowie Kornwalii będą również tego zdania? Mając wszystkie te myśli w głowie, wybrałem się pod koniec września oddać ostatnią posługę lordowi Black.
W zasadzie, powinienem potraktować to jako prezent funeralny dla drogiego lorda Alpharda. Jakby na to nie patrzeć, to nie znaliśmy się aż tak zażyle, bym teraz miał główkować nad kolejnym podarkiem dla nestora Blacków, skoro zajmuję się artystyczną oprawą ceremonii pogrzebowej. Co w kwestii podarków potanowi nestor, to głównie jego sprawa. Ja czułem, że mam obowiązek do wypełnienia, można by rzec, że obowiązek zawodowy.
Kiedy pojawiłem się w hodowli Baldwinów, na moje przywitanie wyszedł zarządca. Minę miał firmową, uśmiech bardzo profesjonalny, ale bystry ktoś zauważyłby na pewno rumieniec podniecenia, który wystąpił na go bladym licu. Dla takiego hodowcy to faktycznie sprawa nobilitująca, kiedy jego biznesem zainteresowany jest arystokrata, a w tym przypadku, również posiadacz hodowli wysokiej klasy. W głowie dżentelmena musiało roić się wiele domysłów, co też mogłem od niego chcieć. Ja sam przygotowywałem się do tej rozmowy cały ranek. Kiedy stałem przed lustrem w pokoju kąpielowym i starałem przekonać sam siebie o tym, że warto ofiarować mi za półdarmo moje najpiękniejsze wierzchowce. Może byłem łatwym klientem, bo faktycznie bardzo szybko dałem się przekonać. Każdy mój argument brzmiał bardzo przekonująco, chociaż zdawałem sobie sprawę, że wyczuwalna nutka wyniosłości, mogła wszystko popsuć. Jeżeli chodzi o koniarzy, byli to bardzo specyficznie mężowie. Z jednej strony dumni ze swojego dobytku, lubiący otaczać się eleganckimi rzeczami, z drugiej bardzo związani z naturą, przekonani o jej wielkim znaczeniu. Żyjąc w zgodzie z naturą, mając jednocześnie przed oczyma aspiracje do powiększania majątku. Nie lubili kłamstwa, naciągactwa, przepadali za to za mówieniem wszystkiego prosto z mostu, bądź pomijaniu rzeczy, które nie mają związku ze sprawą. Wywyższanie się należało więc sygnalizować w umiarkowany sposób, na tyle lekko, by nie obrazić hodowcy, ale na tyle mocno, by czuł respekt.
Poinformowałem pana Baldwina, że chcę obejrzeć cztery najbardziej rosłe osobniki. Właściciel wyjaśnił, że prawie wszystkie są tak na prawdę tego samego wzrostu, ale wyczytał z mojego spojrzenia, że chodzi mi o te cztery, które według niego są najpiękniejsze. Jednocześnie może zmusiłem go, by podjął decyzję o tym, które są. Ja sam nie miałbym żadnego problemu ze wskazaniem ulubionych wierzchowców. To nieprawda, że kocha się wszystkie tak samo. Wszystkie darzy się taką samą troską, każdy z okazów przynosi dochody. Przeszliśmy do tej częsci hodowli, od której pan Baldwin rozpoczął ostatnie zwiedzanie. Czy więc uprzednio też chciał na początek pokazać mi swoje najlepsze rumaki? Śmiem wątpić, czy jest to najbardziej odpowiednia strategia. Gdy ja oprowadzam dostojników po stadninie (a niestety robię to ostatnio coraz rzadziej), zaczynam od dobrych, ale średnich okazów. Później pokazuję zwierze, które ucierpiało, ale które udało się odratować. Następnie przechodzimy obok kilku boxów, które z kolei prowadzą już do gwiazd. W ten sposób ludzie nie nudzą się, nie czują się przytłoczeni, a ich zainteresowanie jest stopniowo budowane. Tu dostałem jak na dłoni cztery, nawet pięć pięknych dostojnych osobników.
Staliśmy z panem Baldwinem chwilę, w ciągu której opowiadał mi jak należy dbać o takie stworzenia. Spytałem, czy uważa, że przydał by im się spacer, ale Baldwin chyba nie zrozumiał mojej aluzji. Spytałem więc, czy słyszał o śmierci lorda Blacka. Baldwin przytaknął, wyraził współczucie, chociaż dopytał, czy jest to "jakiś mój kuzyn". Prawdę mówiąc - nie był, w każdym razie bardzo bliskim, ale czy nie wszyscy jesteśmy w jakiś sposób ze sobą spokrewnieni? Dlatego przytaknąłem, roztaczając wokół pochówku aurę niemal, jakby umarł mi brat. Zagranie na uczuciach Baldwina musiało go poruszyć, albo po prostu na prawdę lubił tematy związane ze śmiercią. Musiał, tak mi się wydaje, skoro wybrał taki akurat zawód, ze stworzeniami, które są istnymi symbolami pośmiertnymi. Teraz, kiedy wyczuwałem już podatny grunt, należało przejść do konkretów. Zaproponowałem, że jeżeli Baldwin wyświadczy mi przysługę, na pewno będę mógł się mu jakoś oddwdzięczyć.
To było już bardzo dużo jak dla mnie. Obietnica, posiadanie Carrowa za dłużnika, to nie była byle jaka propozycja. Prawdę mówiąc, powinno mu wystarczyć to, że wspomnę nazwę i miejsce jego hodowli u lordów Black, za taką przysługę, pewnie dałby się pokroić jeszcze przed tygodniem. Ale dziś widzę zmianę w jego zachowaniu. Zdziwiony propozycją, której się nie spodziewał, uruchomił trybiki w mózgu, jak na dłoni widzę jak czaszka mu paruje od tych przemyśleń. A więc zastanawia się, nie chce tak szybko przyjąć tej propozycji, bo może zdaje sobie sprawę z tego, że w hjego przypadku to może tylko napytać mu biedy. Przecież, bądź co bądź, on tutaj zostanie z lordem Macmillianem nad głową, kiedy ja odjadę w błysku fleszy jako najlepszy organizator oręża funeralnego. Staram się więc pana Baldwina przekonać, że pozostające pod jego opieką zwierzęta nie znajdą lepszego zastępczego opiekuna ode mnie. Zaznaczam, że zadbamy o każdy szczegół, by nie czuły się obco i szybko mogły wrócić do Kornwalii. Widzę, że się waha, dlatego korzystając z asysty mego drogiego asystenta i zapraszam go na szlaneczkę Tojours Pur. Stary hodowca nie widział tego trunku na oczy od bardzo dawna, zaraz więc z ochotą prowadzi do plenerowego gabinetu, w którym moglibyśmy skosztować owego. Rustykalne formy drewnianych mebli, ciężki stół z jednego kawałka drewna, skóry ocieplające wnętrze i oświetlenie głównie ze świec - przenosiły w zupełnie inną atmosferę, niż tak, która panowała na zamglonej hodowli. Siadamy więc przy stole, mój astystent wyciąga dwa czyste, zdobione złotem kieliszki i polewa nam z noworozpoczętej butelki. Wznoszę toast za wspólne interesy i wtedy dopiero zaczynają się prawidzwe pertraktacje.
Nie zdradzając zbyt wiele, po trzech godzinach dostaję na papierze zobowiązanie, że cztery testrale zostaną przetransportowane odpowiednio Buckinghamshire bądź Middlesex. W tamtym momencie żaden z nas do końca nie wiedział, jakie będzie ustalenie co do miejsca pochówku - ja na przykład straciłem pamięć na skutek picia. Już z tym papierem, niczym Rumpelsiltskin, trzymając w pazurach podpis, każę się wieźć do Yorku. Nim jednak opuszczę to miejsce, idę na krótki spacer, by odwiedzić miejsce w którym poznałem piękną pannę. Pijany w pień uśmiecham się pod nosem, dopiero po chwili orientując się, że właśnie zbliżają siędo mnie testrale, które tak zręcznie zachwalałem przez ostatnie kilka godzin. Zaraz zabieram nogi za pas i wycofuję się do wyjścia z hodowli Baldwinów. Dość już tych przysług jak na jeden dzień! Moja rola została odegrana dobrze, wiem o tym, bo mam już pewność, że spełnie swoje zadanie, które zlecili mi Blackowie. Cztery testrale będą ciągnąć karawan, natomiast inne konie będą ozdabiać uroczystość swoją dumną prezencją.
Teraz tylko nachodzi mnie taka myśl: czy na prawdę warto było zrobić to wszystko dla czegoś... czego i tak połowa uczestników nie będzie widzieć?
/koniec
W odpowiedzi na list lorda Rigela Blacka, obiecałem dokonać wszelkich starań, by jego zmarły brat Alphard został pożegnany z należytymi honorami. Rigiel wspomniał, że marzy im się, by podczas uroczystości pojawiły się dwa rodzaje zwierząt. Dostojne aetonany i unikatowe testrale. Zgodziłem się, nie przemyślawszy do końca tego, czy na prawdę będę mógł się tym zająć. Moje zwykłe obowiązki służbowe pozwalały na bardzo ograniczone ruchy poza nimi, byłem wszak zapracowanym człowiekiem. Poza tym, jednak wymagania drogiego kuzyna wykraczały poza moje własne zasoby. Kiedy aetonany mogłem zaoferować z własnej hodowli, już kiedy rozchodziło się o testrale, sprawa... nieco się komplikowała. Ja sam nie posiadałem takich w swoich zbiorach , ale wiedziałem gdzie na pewno się znajdują. Już sami nestorzy Black, uznali, że będzie bardziej odpowiednie, jeżeli to ja odezwę się do hodowców tych wyjątkowych stworzeń, a nie oni. Działając w ich imieniu, na miejsce z którego wypożyczę te stworzenia, postanowiłem wybrać hodowlę Baldwinów. Miałem z tym miejscem dość pozytywne skojarzenia, mimo, że jeżeli mowa o testralach, to trudno skojarzenia z nimi nazywać pozytywnymi. Kiedy byłem tu ostatnim razem, właściciel oprowadził mnie z odpowiednim szacunkiem, zdając się wcale nie zważać na to, że lord władający ziemią na której żyje i ja.. mieliśmy inne poglądy polityczne. Na samym początku wyraził, jakim darzy podziwem moją rodzinę, co już odebrałem za dobry omen. Baldwin spodobał mi się jeszcze z tego względu, że był bardzo pragmatyczny i rozmawiał o pieniądzach, tak że widziałem, że zna się na rzeczy. Przy poprzednim spotkaniu wyraził gotowość na współpracę. I chociaż z początku uznałem, że będzie tylko jednym z kolejnych kontaktów, które kiedyś może uda mi się wykorzystać, nie przywiązywałem więc do tej nadziei większej uwagi.. Nagle, ta relacja nie sprawiająca z początku wrażenia na szybkie rozwinięcie... nagle stanęła przede mną okazja do pojawienia się w Kornwalii bardzo szybko.
Sam powrót nie musiał być tak tragiczny, jak uznałem, że będzie. Prawda jest taka, że kiedy obudziłem się kolejnego dnia po wysłaniu listu, z przeczuciem, że chyba za dużo obiecałem, zacząłem obawiać się, że będę musiał myśleć o czymś innym - może zaczaruje karawan by szedł sam, zdając się na nadzieję, że nikt z obecnych nie widział jeszcze śmierci w swoim życiu? Poprawiałem sobie humor myślą, że nie będzie tak źle. Poza interesem, miałem z Kornwalią (i konkretnie tą hodowlą) dobre wspomnienia, za sprawą pewnej uroczej blondynki, którą tu poprzednio spotkałem. Z drugiej strony, zdawałem sobie sprawę z tego, że coraz częściej mówi się o napiętej sytuacji politycznej. Czy to, że jadę z misją do obcego hrabstwa nie zostanie uznane za potwarz dla Macmillanów? Nie zamierzam się im tłumaczyć, byłbym cokolwiek oburzony, gdyby kazano mi robić coś podobnego, ale od dwóch dni zastanawiałem się, czy nie powinienem wcześniej poinformować ich o takiej akcji. Z jeszcze jeden strony, szanowałem wolność przedsiebiorców. Jestem przekonany, że Baldwini powinni móc sami decydować o tym z kim chcą robić interesy. Czy jakże postępowi lordowie Kornwalii będą również tego zdania? Mając wszystkie te myśli w głowie, wybrałem się pod koniec września oddać ostatnią posługę lordowi Black.
W zasadzie, powinienem potraktować to jako prezent funeralny dla drogiego lorda Alpharda. Jakby na to nie patrzeć, to nie znaliśmy się aż tak zażyle, bym teraz miał główkować nad kolejnym podarkiem dla nestora Blacków, skoro zajmuję się artystyczną oprawą ceremonii pogrzebowej. Co w kwestii podarków potanowi nestor, to głównie jego sprawa. Ja czułem, że mam obowiązek do wypełnienia, można by rzec, że obowiązek zawodowy.
Kiedy pojawiłem się w hodowli Baldwinów, na moje przywitanie wyszedł zarządca. Minę miał firmową, uśmiech bardzo profesjonalny, ale bystry ktoś zauważyłby na pewno rumieniec podniecenia, który wystąpił na go bladym licu. Dla takiego hodowcy to faktycznie sprawa nobilitująca, kiedy jego biznesem zainteresowany jest arystokrata, a w tym przypadku, również posiadacz hodowli wysokiej klasy. W głowie dżentelmena musiało roić się wiele domysłów, co też mogłem od niego chcieć. Ja sam przygotowywałem się do tej rozmowy cały ranek. Kiedy stałem przed lustrem w pokoju kąpielowym i starałem przekonać sam siebie o tym, że warto ofiarować mi za półdarmo moje najpiękniejsze wierzchowce. Może byłem łatwym klientem, bo faktycznie bardzo szybko dałem się przekonać. Każdy mój argument brzmiał bardzo przekonująco, chociaż zdawałem sobie sprawę, że wyczuwalna nutka wyniosłości, mogła wszystko popsuć. Jeżeli chodzi o koniarzy, byli to bardzo specyficznie mężowie. Z jednej strony dumni ze swojego dobytku, lubiący otaczać się eleganckimi rzeczami, z drugiej bardzo związani z naturą, przekonani o jej wielkim znaczeniu. Żyjąc w zgodzie z naturą, mając jednocześnie przed oczyma aspiracje do powiększania majątku. Nie lubili kłamstwa, naciągactwa, przepadali za to za mówieniem wszystkiego prosto z mostu, bądź pomijaniu rzeczy, które nie mają związku ze sprawą. Wywyższanie się należało więc sygnalizować w umiarkowany sposób, na tyle lekko, by nie obrazić hodowcy, ale na tyle mocno, by czuł respekt.
Poinformowałem pana Baldwina, że chcę obejrzeć cztery najbardziej rosłe osobniki. Właściciel wyjaśnił, że prawie wszystkie są tak na prawdę tego samego wzrostu, ale wyczytał z mojego spojrzenia, że chodzi mi o te cztery, które według niego są najpiękniejsze. Jednocześnie może zmusiłem go, by podjął decyzję o tym, które są. Ja sam nie miałbym żadnego problemu ze wskazaniem ulubionych wierzchowców. To nieprawda, że kocha się wszystkie tak samo. Wszystkie darzy się taką samą troską, każdy z okazów przynosi dochody. Przeszliśmy do tej częsci hodowli, od której pan Baldwin rozpoczął ostatnie zwiedzanie. Czy więc uprzednio też chciał na początek pokazać mi swoje najlepsze rumaki? Śmiem wątpić, czy jest to najbardziej odpowiednia strategia. Gdy ja oprowadzam dostojników po stadninie (a niestety robię to ostatnio coraz rzadziej), zaczynam od dobrych, ale średnich okazów. Później pokazuję zwierze, które ucierpiało, ale które udało się odratować. Następnie przechodzimy obok kilku boxów, które z kolei prowadzą już do gwiazd. W ten sposób ludzie nie nudzą się, nie czują się przytłoczeni, a ich zainteresowanie jest stopniowo budowane. Tu dostałem jak na dłoni cztery, nawet pięć pięknych dostojnych osobników.
Staliśmy z panem Baldwinem chwilę, w ciągu której opowiadał mi jak należy dbać o takie stworzenia. Spytałem, czy uważa, że przydał by im się spacer, ale Baldwin chyba nie zrozumiał mojej aluzji. Spytałem więc, czy słyszał o śmierci lorda Blacka. Baldwin przytaknął, wyraził współczucie, chociaż dopytał, czy jest to "jakiś mój kuzyn". Prawdę mówiąc - nie był, w każdym razie bardzo bliskim, ale czy nie wszyscy jesteśmy w jakiś sposób ze sobą spokrewnieni? Dlatego przytaknąłem, roztaczając wokół pochówku aurę niemal, jakby umarł mi brat. Zagranie na uczuciach Baldwina musiało go poruszyć, albo po prostu na prawdę lubił tematy związane ze śmiercią. Musiał, tak mi się wydaje, skoro wybrał taki akurat zawód, ze stworzeniami, które są istnymi symbolami pośmiertnymi. Teraz, kiedy wyczuwałem już podatny grunt, należało przejść do konkretów. Zaproponowałem, że jeżeli Baldwin wyświadczy mi przysługę, na pewno będę mógł się mu jakoś oddwdzięczyć.
To było już bardzo dużo jak dla mnie. Obietnica, posiadanie Carrowa za dłużnika, to nie była byle jaka propozycja. Prawdę mówiąc, powinno mu wystarczyć to, że wspomnę nazwę i miejsce jego hodowli u lordów Black, za taką przysługę, pewnie dałby się pokroić jeszcze przed tygodniem. Ale dziś widzę zmianę w jego zachowaniu. Zdziwiony propozycją, której się nie spodziewał, uruchomił trybiki w mózgu, jak na dłoni widzę jak czaszka mu paruje od tych przemyśleń. A więc zastanawia się, nie chce tak szybko przyjąć tej propozycji, bo może zdaje sobie sprawę z tego, że w hjego przypadku to może tylko napytać mu biedy. Przecież, bądź co bądź, on tutaj zostanie z lordem Macmillianem nad głową, kiedy ja odjadę w błysku fleszy jako najlepszy organizator oręża funeralnego. Staram się więc pana Baldwina przekonać, że pozostające pod jego opieką zwierzęta nie znajdą lepszego zastępczego opiekuna ode mnie. Zaznaczam, że zadbamy o każdy szczegół, by nie czuły się obco i szybko mogły wrócić do Kornwalii. Widzę, że się waha, dlatego korzystając z asysty mego drogiego asystenta i zapraszam go na szlaneczkę Tojours Pur. Stary hodowca nie widział tego trunku na oczy od bardzo dawna, zaraz więc z ochotą prowadzi do plenerowego gabinetu, w którym moglibyśmy skosztować owego. Rustykalne formy drewnianych mebli, ciężki stół z jednego kawałka drewna, skóry ocieplające wnętrze i oświetlenie głównie ze świec - przenosiły w zupełnie inną atmosferę, niż tak, która panowała na zamglonej hodowli. Siadamy więc przy stole, mój astystent wyciąga dwa czyste, zdobione złotem kieliszki i polewa nam z noworozpoczętej butelki. Wznoszę toast za wspólne interesy i wtedy dopiero zaczynają się prawidzwe pertraktacje.
Nie zdradzając zbyt wiele, po trzech godzinach dostaję na papierze zobowiązanie, że cztery testrale zostaną przetransportowane odpowiednio Buckinghamshire bądź Middlesex. W tamtym momencie żaden z nas do końca nie wiedział, jakie będzie ustalenie co do miejsca pochówku - ja na przykład straciłem pamięć na skutek picia. Już z tym papierem, niczym Rumpelsiltskin, trzymając w pazurach podpis, każę się wieźć do Yorku. Nim jednak opuszczę to miejsce, idę na krótki spacer, by odwiedzić miejsce w którym poznałem piękną pannę. Pijany w pień uśmiecham się pod nosem, dopiero po chwili orientując się, że właśnie zbliżają siędo mnie testrale, które tak zręcznie zachwalałem przez ostatnie kilka godzin. Zaraz zabieram nogi za pas i wycofuję się do wyjścia z hodowli Baldwinów. Dość już tych przysług jak na jeden dzień! Moja rola została odegrana dobrze, wiem o tym, bo mam już pewność, że spełnie swoje zadanie, które zlecili mi Blackowie. Cztery testrale będą ciągnąć karawan, natomiast inne konie będą ozdabiać uroczystość swoją dumną prezencją.
Teraz tylko nachodzi mnie taka myśl: czy na prawdę warto było zrobić to wszystko dla czegoś... czego i tak połowa uczestników nie będzie widzieć?
/koniec
5.10, bardzo późno wieczorem
Jednym z punktów zawiązanej pod wpływem Tojours Pur umowy było to, że tuż po pogrzebie miałem odstawić zwierzęta do pana Baldwina. Dlatego, chociaż wcięty byłem lekko, wyszedłem po angielsku zprzyjęcia stypy i razem z osobami, które miały mi pomagać w tym, odleciałem z Londynu w stronę Kornwalii. Przekraczając granicę hrabstwa, pojąłem jak niebezpieczna jest to wyprawa. Tym bardziej, kiedy jestem znieczulony. Zaraz w paranoicznym strumieniu myśli pojawiła się wizja tego, że pan Baldwin to bardzo skrzętnie zaplanował. Wiedział, że będę po stypie pijany, więc specjalnie kazał mi się tu zjawić zaraz po pogrzebie. Zimne powietrze bijące mnie w twarz, otrzeźwiało, ale czy na tyle, bym był gotowy do odparcia ataku? Obejrzałem się na podróżujących ze mną sługusów, którzy mieli pomóc z transportem. Czy mogę im ufać? Czy ktokolwiek może komukolwiek ufać? Skoro nawet nie znam tak delikatnych stworzeń jak moja kuzynka Evandra, to jak mogę być pewnym, że znam ich. Nie, to, że nie miałem tu nikogo - musiało się skończyć. Daniel MUSI wrócić. Za długo go nie było, przez tę jego nieobecność zaczynam już świrować.
Przelatuję ponad wyspami, powoli zbliżamy się do lądowania i czuję że pod osmaganą od wiatru twarzą tworzy mi się rumieniec wywołany przez procenty. Już nie kręci mi się w głowie, mam też bardziej ostry wzrok, ale wraźnie widać, że zdążyłem coś wypić. Kopyta testrali opadły głucho na ziemię, tworząc falę lekkich odgłosów gdzie za moimi plecami. Ja sam zszedłem z mojego ulubionego aetonana na którym tu przybyłem i obejrzałem się jeszcze na ludzi, którzy uspokajali zwierzęta po długiej wyprawie. Ruszam przed siebie, żeby załatwić z panem Baldwinem sprawę, kiedy... kiedy nagle widzę kątem oka jakąś zjawę z przeszłości. Jasne włosy odbijają światło księżyca, szczupła sylwetka znika za rogiem. Instynktownie zatrzymałem się i staram się przetrawić to, czy właśnie doświadczam niecodziennej wizji, czy może na prawdę dzieje się to, co mi się wydaje i właśnie widziałem ją? Serce zabiło mi mocniej. Nie mogłem sobie odpuścić. Macham do jakiegoś chłopca, żeby zajął się sprawą, ale nie wiem czy zrozumiał o co mi chodzi. Nie sprawdzam. Ruszam śladem kobiety, którą widziałem tylko przez moment. Wchodzę w jeden z mniej oświetlonych korytarzy hodowli testrali. Przejście to tworzą rosnące po obu stronach drogi drzewa, schylające swoje ciężkie od liści gałęzie ku ziemi. Przemykam nim prawie biegnąc. Skręcamy. Ja i droga, droga i ja. Dalej mijam jedną zagrodę, drugą, miejsce w którym znajduje się miejsce na jedzenie dla stworzeń. Idę kolejną droga. Dotąd nie spotkałem żadnej żywej duszy. I wtedy wychodzę zza rogu prosto na Aurorę Sprout .
I już wiem, że to nie było przywidzenie. Jest tu tak samo jak ja, chociaż nagle wydaje mi się, że jest mnie nieco mniej, że zaraz stracę głowę. Nie umiem logicznie złożyć tej sytuacji w całość. Widzę, że stoi tu przede mną, serce mi dudni niespokojnie, zachodzę w głowę, czy to możliwe, że przyjechała tu specjalnie do mnie. Czy tym razem to jej kolej na zaproponowanie pokoju pomiędzy nami?
- Rory, co ty tu robisz, dlaczego nie jesteś w Irlandii? - to pytanie wyszło z moich ust bez zastanowienia. Wypchnąłem je, przykładając całą wolę do tego, by nie wycedzić tego w złości przez zęby. Jakbym był na nią zły, że nie jest tam, gdzie wyjechała dla mnie. Aurora poza Irlandią oznaczała wiele rzeczy, ale w tym właśnie niebezpiecznym okresie politycznym tym bardziej mi się nie spodobało, że pchała się do Anglii. Poza tym, nie przyjechała prosto do mnie, ale jest tu w pro-zakonowej Kornwalii. Wiem, że pochodzi z Doliny Godryka, czy więc postanowiła jednak wrócić na ziemie brytyjską? Od razu odrzuciłem myśl straszną, że jest tu na moją zgubę. Bałem się tej informacji. Dlatego nie uciekam. Ale odejść też nie mogę. Po naszym zerwaniu pół roku temu, przysiągałem sobie, że czym prędzej zrobię wszystko by o niej zapomnieć. Tym razem zerwanie miało być już definitywne. Nigdy więcej wysłanego w słabości listu błagającego o jeszcze jedną szansę, nigdy więcej obietnic, które nie mogą się spełnić. Koniec, koniec, k o n i e c.
A jednak, kiedy dziś się spotkaliśmy, znów walczę z uczuciem, które we mnie wzbiera. Chciałbym Aurorę przywitać z radością, bo przecież cieszę się za każdym razem, kiedy ją spotykam. Po całym dniu smutków i wyrzeczeń szlacheckich, jej widok to miód na oczy, na serce, jak oddech głęboki w lesie.
Jednym z punktów zawiązanej pod wpływem Tojours Pur umowy było to, że tuż po pogrzebie miałem odstawić zwierzęta do pana Baldwina. Dlatego, chociaż wcięty byłem lekko, wyszedłem po angielsku z
Przelatuję ponad wyspami, powoli zbliżamy się do lądowania i czuję że pod osmaganą od wiatru twarzą tworzy mi się rumieniec wywołany przez procenty. Już nie kręci mi się w głowie, mam też bardziej ostry wzrok, ale wraźnie widać, że zdążyłem coś wypić. Kopyta testrali opadły głucho na ziemię, tworząc falę lekkich odgłosów gdzie za moimi plecami. Ja sam zszedłem z mojego ulubionego aetonana na którym tu przybyłem i obejrzałem się jeszcze na ludzi, którzy uspokajali zwierzęta po długiej wyprawie. Ruszam przed siebie, żeby załatwić z panem Baldwinem sprawę, kiedy... kiedy nagle widzę kątem oka jakąś zjawę z przeszłości. Jasne włosy odbijają światło księżyca, szczupła sylwetka znika za rogiem. Instynktownie zatrzymałem się i staram się przetrawić to, czy właśnie doświadczam niecodziennej wizji, czy może na prawdę dzieje się to, co mi się wydaje i właśnie widziałem ją? Serce zabiło mi mocniej. Nie mogłem sobie odpuścić. Macham do jakiegoś chłopca, żeby zajął się sprawą, ale nie wiem czy zrozumiał o co mi chodzi. Nie sprawdzam. Ruszam śladem kobiety, którą widziałem tylko przez moment. Wchodzę w jeden z mniej oświetlonych korytarzy hodowli testrali. Przejście to tworzą rosnące po obu stronach drogi drzewa, schylające swoje ciężkie od liści gałęzie ku ziemi. Przemykam nim prawie biegnąc. Skręcamy. Ja i droga, droga i ja. Dalej mijam jedną zagrodę, drugą, miejsce w którym znajduje się miejsce na jedzenie dla stworzeń. Idę kolejną droga. Dotąd nie spotkałem żadnej żywej duszy. I wtedy wychodzę zza rogu prosto na Aurorę Sprout .
I już wiem, że to nie było przywidzenie. Jest tu tak samo jak ja, chociaż nagle wydaje mi się, że jest mnie nieco mniej, że zaraz stracę głowę. Nie umiem logicznie złożyć tej sytuacji w całość. Widzę, że stoi tu przede mną, serce mi dudni niespokojnie, zachodzę w głowę, czy to możliwe, że przyjechała tu specjalnie do mnie. Czy tym razem to jej kolej na zaproponowanie pokoju pomiędzy nami?
- Rory, co ty tu robisz, dlaczego nie jesteś w Irlandii? - to pytanie wyszło z moich ust bez zastanowienia. Wypchnąłem je, przykładając całą wolę do tego, by nie wycedzić tego w złości przez zęby. Jakbym był na nią zły, że nie jest tam, gdzie wyjechała dla mnie. Aurora poza Irlandią oznaczała wiele rzeczy, ale w tym właśnie niebezpiecznym okresie politycznym tym bardziej mi się nie spodobało, że pchała się do Anglii. Poza tym, nie przyjechała prosto do mnie, ale jest tu w pro-zakonowej Kornwalii. Wiem, że pochodzi z Doliny Godryka, czy więc postanowiła jednak wrócić na ziemie brytyjską? Od razu odrzuciłem myśl straszną, że jest tu na moją zgubę. Bałem się tej informacji. Dlatego nie uciekam. Ale odejść też nie mogę. Po naszym zerwaniu pół roku temu, przysiągałem sobie, że czym prędzej zrobię wszystko by o niej zapomnieć. Tym razem zerwanie miało być już definitywne. Nigdy więcej wysłanego w słabości listu błagającego o jeszcze jedną szansę, nigdy więcej obietnic, które nie mogą się spełnić. Koniec, koniec, k o n i e c.
A jednak, kiedy dziś się spotkaliśmy, znów walczę z uczuciem, które we mnie wzbiera. Chciałbym Aurorę przywitać z radością, bo przecież cieszę się za każdym razem, kiedy ją spotykam. Po całym dniu smutków i wyrzeczeń szlacheckich, jej widok to miód na oczy, na serce, jak oddech głęboki w lesie.
Czy było coś gorszego niż okropne uczucie pustki, które wypełnia każdy cal naszego ciała? Istnieją przecież ludzie, którzy wierzą w życie po życiu — czy ono właśnie tak wygląda? Mijające dni nie różnią się w żaden sposób od tych, które już minęły, a i te na horyzoncie nie zapowiadają żadnych zmian. Jeśli tak właśnie ma wyglądać wieczność, to Aurora gotowa była ją porzucić w tej właśnie chwili.
Paczka od pana Baldwina spoczywała już zabezpieczona na dnie jej torby, a ona dostała pozwolenie na to, żeby zajrzeć do testrali. Ku swojemu zaskoczeniu, w stajniach, nie widziała nic. Przekonana była, że tym razem je dostrzeże — bo skoro nie czuła nic, to doświadczyła przynajmniej jednej śmierci, swojej.
Okazało się jednak, że ból serca, nieustająca tęsknota, czy nawet niezliczona ilość przekleństw i błagań, nie wystarczająca, żeby uznać się za zmarłego.
Dlaczego więc nie czuje nic?
Zawróciła więc do wyjścia, szczerze zawiedziona tym, że najwyraźniej wydobywający się spomiędzy jej ust oddech, jest jedynym dowodem na to, że wciąż żyje. Była głucha na kroki, ślepa na cienie, nieświadoma obecności. Czy istniała więc głupsza osoba na tym nieboskim świecie, która pakowała się w sam środek wojny, snując się jak we mgle, zupełnie nie bacząc na to, że w każdej chwili może natrafić na wroga.
W momencie jednak gdy przed nią wyrósł grecki bóg wojny we własnej osobie, czy nie życzyłaby sobie, żeby to ktoś z różdżką właśnie celował jej w serce? Przynajmniej wciąż byłoby na swoim miejscu, a nie legło u jej stóp, żeby Carrow mógł je z łatwością podeptać, nie pierwszy z resztą raz.
A jednak istniało w jej życiu coś więcej niż złość, moc niemal tak potężna, jak ta, którą władała przy pomocy różdżki — całą siłą woli musiała się powstrzymywać, by nie wykonać tylko im znanych drobnych gestów, tych, którymi się witali po jego przybyciu, tych, którymi witali się o poranku. Delikatne pocałunki, jej dłoń przeczesująca jego włosy, jego dłoń na jej udzie…
- Chyba nie sądziłeś, że tam zostanę… - Odparła, siląc się na obojętny ton, na jaki było ją w tej chwili stać. Nie było to łatwe, nie było to przyjemne, ale z drugiej strony, jakie miało niby być, gdy ostatnia ich rozmowa skończyła się tak źle, że dziewczyna była przekonana, że zobaczy dziś testrale.
Czemu do cholery musiała wpaść właśnie na niego? Czemu los spłatał jej tak okrutnego figla? Na dodatek on wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć? Czyżby naprawdę oczekiwał od niej, że zostanie w tej chatce z bielonymi ścianami i małym ogródkiem? Czy myślał, że będzie żyć jak pustelniczka, czekając, aż jego przyboczny załatwi im schadzkę?
Zrozumiała, że nie mógł jej kochać, bo przecież, gdyby było inaczej, nie wróciłby do Anglii. I nieważna by była wojna, nieważne rodzinne koligacje. Nie była szlamą, a mugola, który podobno wżenił się w jej rodzinę, nawet nie znała, a on i tak już dawno nie żył. Ale dla Aresa to nie wystarczało. Nie. Inaczej — ona była niewystarczająca. Ułomna w jego oczach, nieprzystosowana do jego świata.
A skoro nie kochał jej i nie było dla niej miejsca w jego świecie, to przecież słowa, które miała właśnie wypowiedzieć, nie powinny zrobić na nim żadnego wrażenia, prawda? Nawet jeśli decyzja stojąca za nimi została podjęta właśnie w tej chwili.
- Jest wojna, przecież wiesz. Chyba nie sądziłeś, że będę w niej walczyć, wysyłając sowy z modlitwą i ciepłymi myślami? - Słyszała, że był dziś pogrzeb, dlatego też nie spodziewała się spotkać żadnego przedstawiciela szlachty na tych terenach. Po jego oczach widziała, że pił, ciekawe, czy ze swoją nową ukochaną. Jego przyszłą żoną.
Zabolała ją ta myśl i poczuła, jak nieprzyjemne łzy zbierają się w jej oczach. Nie będzie go błagać, powiedział jej wyraźnie, że się żeni. A niech im się wiedzie, byle z daleka od niej.
- Muszę już iść. - Chciała go wyminąć, nie musieć na niego patrzeć. Wstrzymała nawet oddech, bo zapach jego osoby bolał bardziej niż upadek z miotły.
Paczka od pana Baldwina spoczywała już zabezpieczona na dnie jej torby, a ona dostała pozwolenie na to, żeby zajrzeć do testrali. Ku swojemu zaskoczeniu, w stajniach, nie widziała nic. Przekonana była, że tym razem je dostrzeże — bo skoro nie czuła nic, to doświadczyła przynajmniej jednej śmierci, swojej.
Okazało się jednak, że ból serca, nieustająca tęsknota, czy nawet niezliczona ilość przekleństw i błagań, nie wystarczająca, żeby uznać się za zmarłego.
Dlaczego więc nie czuje nic?
Zawróciła więc do wyjścia, szczerze zawiedziona tym, że najwyraźniej wydobywający się spomiędzy jej ust oddech, jest jedynym dowodem na to, że wciąż żyje. Była głucha na kroki, ślepa na cienie, nieświadoma obecności. Czy istniała więc głupsza osoba na tym nieboskim świecie, która pakowała się w sam środek wojny, snując się jak we mgle, zupełnie nie bacząc na to, że w każdej chwili może natrafić na wroga.
W momencie jednak gdy przed nią wyrósł grecki bóg wojny we własnej osobie, czy nie życzyłaby sobie, żeby to ktoś z różdżką właśnie celował jej w serce? Przynajmniej wciąż byłoby na swoim miejscu, a nie legło u jej stóp, żeby Carrow mógł je z łatwością podeptać, nie pierwszy z resztą raz.
A jednak istniało w jej życiu coś więcej niż złość, moc niemal tak potężna, jak ta, którą władała przy pomocy różdżki — całą siłą woli musiała się powstrzymywać, by nie wykonać tylko im znanych drobnych gestów, tych, którymi się witali po jego przybyciu, tych, którymi witali się o poranku. Delikatne pocałunki, jej dłoń przeczesująca jego włosy, jego dłoń na jej udzie…
- Chyba nie sądziłeś, że tam zostanę… - Odparła, siląc się na obojętny ton, na jaki było ją w tej chwili stać. Nie było to łatwe, nie było to przyjemne, ale z drugiej strony, jakie miało niby być, gdy ostatnia ich rozmowa skończyła się tak źle, że dziewczyna była przekonana, że zobaczy dziś testrale.
Czemu do cholery musiała wpaść właśnie na niego? Czemu los spłatał jej tak okrutnego figla? Na dodatek on wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć? Czyżby naprawdę oczekiwał od niej, że zostanie w tej chatce z bielonymi ścianami i małym ogródkiem? Czy myślał, że będzie żyć jak pustelniczka, czekając, aż jego przyboczny załatwi im schadzkę?
Zrozumiała, że nie mógł jej kochać, bo przecież, gdyby było inaczej, nie wróciłby do Anglii. I nieważna by była wojna, nieważne rodzinne koligacje. Nie była szlamą, a mugola, który podobno wżenił się w jej rodzinę, nawet nie znała, a on i tak już dawno nie żył. Ale dla Aresa to nie wystarczało. Nie. Inaczej — ona była niewystarczająca. Ułomna w jego oczach, nieprzystosowana do jego świata.
A skoro nie kochał jej i nie było dla niej miejsca w jego świecie, to przecież słowa, które miała właśnie wypowiedzieć, nie powinny zrobić na nim żadnego wrażenia, prawda? Nawet jeśli decyzja stojąca za nimi została podjęta właśnie w tej chwili.
- Jest wojna, przecież wiesz. Chyba nie sądziłeś, że będę w niej walczyć, wysyłając sowy z modlitwą i ciepłymi myślami? - Słyszała, że był dziś pogrzeb, dlatego też nie spodziewała się spotkać żadnego przedstawiciela szlachty na tych terenach. Po jego oczach widziała, że pił, ciekawe, czy ze swoją nową ukochaną. Jego przyszłą żoną.
Zabolała ją ta myśl i poczuła, jak nieprzyjemne łzy zbierają się w jej oczach. Nie będzie go błagać, powiedział jej wyraźnie, że się żeni. A niech im się wiedzie, byle z daleka od niej.
- Muszę już iść. - Chciała go wyminąć, nie musieć na niego patrzeć. Wstrzymała nawet oddech, bo zapach jego osoby bolał bardziej niż upadek z miotły.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Aurora miała w sobie pewien niespotykany sposób patrzenia na życie. Zazdrościłem jej zawsze tego, jak potrafiła przeżyć po tysiąckroć mocniej daną sytuację. Była delikatnym kwiatkiem, który obserwowało się z największym skupieniem. Każdy zachwyt, każdą smutną myśl, wrażliwe jej serce rezonowało w całym ciele. A jakim ja okazałem się człowiekiem, kiedy pomimo tej wiedzy, zdecydował się zadać ranę temu sercu. Przecież musiałem wiedzieć, że dla niej nasz koniec, będzie równy śmierci. Wiedziałem. Dla mnie też był. Z taką różnicą, że ja przygotowywany na coś takiego byłem pół życia, a ona? Ona nie mogła mieć pojęcia co ją czeka. Czym ona zawiniła? Byla przecież tylko niewinną dziewczyną, której serce zabiło mocniej na mój widok. A ja, ja powinienem ominąć jej spojrzenie i przejść ku innej. Już od początku naszej relacji skazałem ją na cierpienie i to była tylko moja wina, że cokolwiek się pomiędzy nami zdarzyło. Przecież moje serce nie raz zabiło mocniej do innej, dlaczego nie spojrzałem w bok? Bo nie mogłem? Bo kiedy tylko nasze spojrzenia się zetknęły, zrozumieliśmy, że jesteśmy pokrewnymi duszami? Bo gdybym chociażby tych kilku miesięcy z nią nie miał, nie mógłbym nigdy twierdzić, że byłem zakochany? I chociaż ona teraz czuje się już nieżywą, czy wolałaby nigdy nie czuć tego, co nam się przydarzyło?
Gdzieś tam w głowie, ciągle wydaje mi się, że koniec końców skończymy razem. Bo to nasze definitywne zerwanie, to, że zaraz odbędą się moje zaręczyny.. nie, to nie jest ani trochę bardziej rzeczywiste od snu, który wyśniłem sobie o małym domku w Irlandii do którego uciekniemy, szukając schronienia przed światem. Z drugiej strony, wydarzenia, których byłem ostatnio świadkiem, wciągały mnie, za ręce łapał obowiązek, czułem, że trzeba w końcu porzucić nadzieję na spokój, który zapewniłby mi nasz mały świat. Powiedziałem ostatnie słowo, że już więcej się nie spotkamy, ale los nas ku sobie pcha - zresztą w tym samym miejscu w którym przed kilkoma tygodniami opowiadałem pewnej damie o tym, jak wierzę tylko w los i nic więcej. I te sprzeczności, zalegające mi w głowie, nie pozwalają się skupić na niczym tak na sto procent. Chciałbym być jednocześnie lordem z prawdziwego zdarzenia, walczyć o politykę i spokój w Yorku, mieć wysoko postawionych przyjaciół, codziennie jeść nowe smakołyki, które wymyśla specjalnie dla mnie kucharz, zarządzać stajniami rodowymi, głaskać aetonany - a jednocześnie chciałbym mieć Aurorę przy sobie, zero zmartwień, kufer książek i dwoje dzieci, w ogródku trzymać aetonana i chciałbym, żeby to właśnie mi wystarczyło. Dlaczego nigdy mi to nie mogło wystarczyć?
Czego na prawdę chcę. Czy tego, by czekała na mnie w naszym domku w Irlandii? Poniekąd musiałem być przekonany, że tak będzie, skoro tak zdziwił mnie jej widok. Ją zamiast tego zdziwiło moje pytanie i pojąłem, że było niemądre. Ocknąłem się z lekkiego transu w który wpędziła mnie sama jej obecność. Zdumiała mnie w tym momencie uwaga o wojnie. Zaniepokoiła jej bojowa postawa. Pojąłem, że na złość mi, może dołączyć do osób walczących po przeciwnej stronie.
-Byłoby to na pewno bezpieczniejsze dla ciebie - skomentowałem, obawiając się tej myśli, że kiedyś przez przypadek, niechcący, dowiem się, że poległa w beznadziejnej walce. I po co? - na prawdę zamierzasz brać w niej udział?
A dlaczego miałaby sobie tego odmówić, ja wszak też porzuciłem ją dla wyższej idei. Może jednak nie jest aż tak różna od arystokraty, skoro czuje wewnętrze powołanie do działania?
Naiwnie sądziłem, że skoro się znów spotkaliśmy, to Aurora przyzna mi rację i poprosi, byśmy nie pozostawali wrogami. W dniu dzisiejszym, po wszystkich tych sprawach, które wydarzyly się w krypcie, byłem nawet gotowy przystać na tę propozycję, wysuwając swoją: moglibyśmy być przyjaciółmi, załatwiłbym jej mieszkanie w Londynie, miałbym ją na oku . To nawet dobry pomysł, skoro wróciła tu, by w czasie wojny słać listy nieopatrzone pieczątką irlandzką. A może zgodziłaby się wysłuchać co mi leży na wątrobie? Położyłbym głowę na jej udach i rozpoczął swoją tyradę na temat tego jak ciężko jest być lordem.
Ale ona musi iść. Nie usunąłem się jej z drogi, stanowczo nie zgadzając się z tym, by zakłócać wolę niebios.
- Gdzie musisz iść?
Gdzieś tam w głowie, ciągle wydaje mi się, że koniec końców skończymy razem. Bo to nasze definitywne zerwanie, to, że zaraz odbędą się moje zaręczyny.. nie, to nie jest ani trochę bardziej rzeczywiste od snu, który wyśniłem sobie o małym domku w Irlandii do którego uciekniemy, szukając schronienia przed światem. Z drugiej strony, wydarzenia, których byłem ostatnio świadkiem, wciągały mnie, za ręce łapał obowiązek, czułem, że trzeba w końcu porzucić nadzieję na spokój, który zapewniłby mi nasz mały świat. Powiedziałem ostatnie słowo, że już więcej się nie spotkamy, ale los nas ku sobie pcha - zresztą w tym samym miejscu w którym przed kilkoma tygodniami opowiadałem pewnej damie o tym, jak wierzę tylko w los i nic więcej. I te sprzeczności, zalegające mi w głowie, nie pozwalają się skupić na niczym tak na sto procent. Chciałbym być jednocześnie lordem z prawdziwego zdarzenia, walczyć o politykę i spokój w Yorku, mieć wysoko postawionych przyjaciół, codziennie jeść nowe smakołyki, które wymyśla specjalnie dla mnie kucharz, zarządzać stajniami rodowymi, głaskać aetonany - a jednocześnie chciałbym mieć Aurorę przy sobie, zero zmartwień, kufer książek i dwoje dzieci, w ogródku trzymać aetonana i chciałbym, żeby to właśnie mi wystarczyło. Dlaczego nigdy mi to nie mogło wystarczyć?
Czego na prawdę chcę. Czy tego, by czekała na mnie w naszym domku w Irlandii? Poniekąd musiałem być przekonany, że tak będzie, skoro tak zdziwił mnie jej widok. Ją zamiast tego zdziwiło moje pytanie i pojąłem, że było niemądre. Ocknąłem się z lekkiego transu w który wpędziła mnie sama jej obecność. Zdumiała mnie w tym momencie uwaga o wojnie. Zaniepokoiła jej bojowa postawa. Pojąłem, że na złość mi, może dołączyć do osób walczących po przeciwnej stronie.
-Byłoby to na pewno bezpieczniejsze dla ciebie - skomentowałem, obawiając się tej myśli, że kiedyś przez przypadek, niechcący, dowiem się, że poległa w beznadziejnej walce. I po co? - na prawdę zamierzasz brać w niej udział?
A dlaczego miałaby sobie tego odmówić, ja wszak też porzuciłem ją dla wyższej idei. Może jednak nie jest aż tak różna od arystokraty, skoro czuje wewnętrze powołanie do działania?
Naiwnie sądziłem, że skoro się znów spotkaliśmy, to Aurora przyzna mi rację i poprosi, byśmy nie pozostawali wrogami. W dniu dzisiejszym, po wszystkich tych sprawach, które wydarzyly się w krypcie, byłem nawet gotowy przystać na tę propozycję, wysuwając swoją: moglibyśmy być przyjaciółmi, załatwiłbym jej mieszkanie w Londynie, miałbym ją na oku . To nawet dobry pomysł, skoro wróciła tu, by w czasie wojny słać listy nieopatrzone pieczątką irlandzką. A może zgodziłaby się wysłuchać co mi leży na wątrobie? Położyłbym głowę na jej udach i rozpoczął swoją tyradę na temat tego jak ciężko jest być lordem.
Ale ona musi iść. Nie usunąłem się jej z drogi, stanowczo nie zgadzając się z tym, by zakłócać wolę niebios.
- Gdzie musisz iść?
To, czego Lord Carrow, jak go w myślach nazywała, tak bardzo jej zazdrościł, było w rzeczywistości utrapieniem — czuć sto razy bardziej nie znaczyło bowiem jedynie, by dotyczyło to radości. Koszt smutków i trosk był równie silny, jak i tych radosnych chwil. I wiedział o tym… Wiedział, że każde jego słowo zapamięta, każdą obietnicę odtworzy w pamięci, przypominając sobie za każdym razem, że wszystkie złamał.
Twierdził, że był zakochany? Dlatego im dłużej o tym myślała, tym do gorszych wniosków dochodziła? Czy gdyby jego serce należało do niej, to czy pragnąłby innych? Lub czy oddawałby się cielesnym uciechom, gdzieś na boku?
Czuła się głupia i wykorzystana, że całą swoją młodzieńczą siłę miłości zmarnowała właśnie na niego. Byli przecież chłopcy, a potem młodzi mężczyźni, którym nie przeszkadzał fakt, że jej krew nie była do końca czysta — pochodziła z dwóch rodów czystej krwi, gdzie obie rodziny miały wśród swoich członków godnych reprezentantów. Ale Ares nie widział tego w ten sposób, inaczej czemu by od niej odszedł?
Ale skoro to zrobił, to Aurora postanowiła, by z pewną świadomością zmierzył się z każdą konsekwencją swoich decyzji. Żeby wiedział, że mówiąc ostatni raz, to naprawdę będzie oznaczać ostatni raz.
A przecież było to myślenie wbrew sobie, bo gdzieś podobnie jak on, wierzyła jeszcze całkiem niedawno, że ich wspólne, dość nieśmiałe marzenia będą możliwe do zrealizowania. Że będą mieli dwójkę dzieci, że w ich ogrodzie będą kwitnąć malwy i jej ukochane bzy, że znajdą w swych włosach, pierwsze wspólne oznaki mijającego czasu. Ale w siwiźnie nie byłoby nic złego, bo każda oznaczałby czas spędzony wspólnie, każde słowo, wyznanie, czy nawet sprzeczkę. Ale mieliby siebie… A teraz? Teraz Lord Carrow miał się ożenić z inną. To z inną będzie miał to życie, o którym tyle się nasłuchała, jak bywa okropne i męczące.
A jednak z całą świadomością porzucił ją i ich szansę na wspólne szczęście.
- Bezpieczniej dla mnie? - Skrzyżowała ramiona na piersiach, patrząc mu prosto w oczy. - Naprawdę sądzisz, że Brytyjka, mieszkająca sama w czasie wojny jest bezpieczna gdziekolwiek? Tutaj jestem bardziej bezpieczna. Jeśli siedzę w domu, rzecz jasna. - Przy ostatnim zdaniu, uśmiechnęła się lekko, bo jak wskazywały okoliczności, w których się spotkali, Aurora bynajmniej nie siedziała w domu.
I to wcale nie tak, że celowo wystawiała się na jakieś zagrożenie — bała się wojny, cholernie się jej bała, ale niedługo po rozstaniu z Aresem koło jej domu zaczęły kręcić się niezbyt przyjemne typki. Spakowała więc, co mogła i razem z psem, ich psem i wróciła do domu. Próbowała nie myśleć o jego jasnobrązowych oczach, o jego pocałunkach i dotyku silnych dłoni, zaciskających się na jej ciele.
Leczyła się z niego małymi kroczkami, chociaż w zasadzie była przecież nie najgorsza w uzdrawianiu, a jednak niektóre rany paskudziły się i zostawiały brzydkie blizny, zupełnie niewidoczne dla oka, a jednak obecne.
- Czy przez chwilę sądziłeś, że będzie inaczej? - Odparła pytaniem na pytanie. Ona dotrzymuje swoich obietnic, a jedna z nich brzmiała, że już zawsze będą razem. Nie znaczyło to jednak, że po tej samej stronie wojny. Być może przyjdzie mu kiedyś stanąć z nią twarzą w twarz i wykonać śmiertelne zaklęcie? Lub rzeczywiście dowie się o niej, gdzieś z jakichś plotek — bo to, że ona miała mniejsze szanse na wyjście z tej wojny cała, to wiedzieli oboje. Aurora zwierzyła mu się kiedyś, że nigdy się nie pojedynkowała, jeśli oczywiście nie licząc zabaw w szkole, czy jakichś ćwiczeń z tym związanych. Nie miała absolutnie żadnego doświadczenia w walce, będąc osobą nad wyraz łagodną i dążąca do pokoju i ładu. A że Ares odkrył jej ciemną stronę, to mogło jedynie potwierdzać, że jego imię doprawdy pasowało do prowadzenia wojny, nawet jeśli to wojna samej ze sobą. Bo chociaż chciała temu zaprzeczyć — nadal go kochała. Zwłaszcza, teraz gdy miała go tak blisko.
- Chyba nie sądzisz, że będę ci się tłumaczyć. - Odparła, modląc się w duchu, by nie wyciągnął ku niej dłoni, doskonale wiedząc, że jego dotyk pokona jej opór. Bo w rzeczywistości nie musiała się nigdzie spieszyć. Na nią nie czekał dwór, służba, czy może i przyszła małżonka. Jedynie rodzice, ale oni wiedzieli, że ma dziś do załatwienia kilka spraw. - Może mam randkę… - Dodała, sama nie wiedząc po co, bo przecież każdy centymetr jej ciała wskazywał wyraźnie, że w jej życiu nie liczy się nikt, oprócz niego. Ale to była kolejna rzecz, do której by się dobrowolnie nie przyznała.
Twierdził, że był zakochany? Dlatego im dłużej o tym myślała, tym do gorszych wniosków dochodziła? Czy gdyby jego serce należało do niej, to czy pragnąłby innych? Lub czy oddawałby się cielesnym uciechom, gdzieś na boku?
Czuła się głupia i wykorzystana, że całą swoją młodzieńczą siłę miłości zmarnowała właśnie na niego. Byli przecież chłopcy, a potem młodzi mężczyźni, którym nie przeszkadzał fakt, że jej krew nie była do końca czysta — pochodziła z dwóch rodów czystej krwi, gdzie obie rodziny miały wśród swoich członków godnych reprezentantów. Ale Ares nie widział tego w ten sposób, inaczej czemu by od niej odszedł?
Ale skoro to zrobił, to Aurora postanowiła, by z pewną świadomością zmierzył się z każdą konsekwencją swoich decyzji. Żeby wiedział, że mówiąc ostatni raz, to naprawdę będzie oznaczać ostatni raz.
A przecież było to myślenie wbrew sobie, bo gdzieś podobnie jak on, wierzyła jeszcze całkiem niedawno, że ich wspólne, dość nieśmiałe marzenia będą możliwe do zrealizowania. Że będą mieli dwójkę dzieci, że w ich ogrodzie będą kwitnąć malwy i jej ukochane bzy, że znajdą w swych włosach, pierwsze wspólne oznaki mijającego czasu. Ale w siwiźnie nie byłoby nic złego, bo każda oznaczałby czas spędzony wspólnie, każde słowo, wyznanie, czy nawet sprzeczkę. Ale mieliby siebie… A teraz? Teraz Lord Carrow miał się ożenić z inną. To z inną będzie miał to życie, o którym tyle się nasłuchała, jak bywa okropne i męczące.
A jednak z całą świadomością porzucił ją i ich szansę na wspólne szczęście.
- Bezpieczniej dla mnie? - Skrzyżowała ramiona na piersiach, patrząc mu prosto w oczy. - Naprawdę sądzisz, że Brytyjka, mieszkająca sama w czasie wojny jest bezpieczna gdziekolwiek? Tutaj jestem bardziej bezpieczna. Jeśli siedzę w domu, rzecz jasna. - Przy ostatnim zdaniu, uśmiechnęła się lekko, bo jak wskazywały okoliczności, w których się spotkali, Aurora bynajmniej nie siedziała w domu.
I to wcale nie tak, że celowo wystawiała się na jakieś zagrożenie — bała się wojny, cholernie się jej bała, ale niedługo po rozstaniu z Aresem koło jej domu zaczęły kręcić się niezbyt przyjemne typki. Spakowała więc, co mogła i razem z psem, ich psem i wróciła do domu. Próbowała nie myśleć o jego jasnobrązowych oczach, o jego pocałunkach i dotyku silnych dłoni, zaciskających się na jej ciele.
Leczyła się z niego małymi kroczkami, chociaż w zasadzie była przecież nie najgorsza w uzdrawianiu, a jednak niektóre rany paskudziły się i zostawiały brzydkie blizny, zupełnie niewidoczne dla oka, a jednak obecne.
- Czy przez chwilę sądziłeś, że będzie inaczej? - Odparła pytaniem na pytanie. Ona dotrzymuje swoich obietnic, a jedna z nich brzmiała, że już zawsze będą razem. Nie znaczyło to jednak, że po tej samej stronie wojny. Być może przyjdzie mu kiedyś stanąć z nią twarzą w twarz i wykonać śmiertelne zaklęcie? Lub rzeczywiście dowie się o niej, gdzieś z jakichś plotek — bo to, że ona miała mniejsze szanse na wyjście z tej wojny cała, to wiedzieli oboje. Aurora zwierzyła mu się kiedyś, że nigdy się nie pojedynkowała, jeśli oczywiście nie licząc zabaw w szkole, czy jakichś ćwiczeń z tym związanych. Nie miała absolutnie żadnego doświadczenia w walce, będąc osobą nad wyraz łagodną i dążąca do pokoju i ładu. A że Ares odkrył jej ciemną stronę, to mogło jedynie potwierdzać, że jego imię doprawdy pasowało do prowadzenia wojny, nawet jeśli to wojna samej ze sobą. Bo chociaż chciała temu zaprzeczyć — nadal go kochała. Zwłaszcza, teraz gdy miała go tak blisko.
- Chyba nie sądzisz, że będę ci się tłumaczyć. - Odparła, modląc się w duchu, by nie wyciągnął ku niej dłoni, doskonale wiedząc, że jego dotyk pokona jej opór. Bo w rzeczywistości nie musiała się nigdzie spieszyć. Na nią nie czekał dwór, służba, czy może i przyszła małżonka. Jedynie rodzice, ale oni wiedzieli, że ma dziś do załatwienia kilka spraw. - Może mam randkę… - Dodała, sama nie wiedząc po co, bo przecież każdy centymetr jej ciała wskazywał wyraźnie, że w jej życiu nie liczy się nikt, oprócz niego. Ale to była kolejna rzecz, do której by się dobrowolnie nie przyznała.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mieszkająca sama było chyba przytykiem w moim kierunku, bo na prawdę to poczułem, niczym szpilę wbijaną w moją duszę. Czyż nie miałem wyrzutów sumienia z tego powodu, że zostawiam ją na pastwę niebezpiecznych ludzi, którzy mogliby chcieć jej zaszkodzić? Przecież została sama, no, z psem Cu, który miał jej strzec, ale jednak, wciąż sama w domu. I liczyłem się nieco też z tym, że będzie taka samotna, że pojawi się wkrótce jakiś ktoś, drwal, który dotrzyma jej towarzystwa. Ta myśl ciągle powracała, a ja ją na nowo wypychałem ją z głowy. Nie, nie chcę myśleć o żadnym drwalu, który tuli ją w swoich ramionach do snu.
- Chciałbym ci przyznać rację, ale jednak liczyłbym, że do Irlandii nie dotrze niebezpieczeństwo niż tutaj, gdzie teraz jesteś. A w każdym razie, mogłabyś liczyć na to, że dostanę wcześniej ostrzeżenie i... pewnie nic złego by cię nie dosięgnęło - mówię, tym samym sugerując jej, że miałem stałą opiekę nad tym domkiem, liczyłem, że chociaż nie będziemy razem, to przynajmniej będę mógł się jej jakoś oddwdzięczyć, pilnując, by w tej złotej klatce nic się mojemu ptaszkowi nie stało złego. Nie przewidziałem jednak, że opuściła to miejsce, uciekła i wylądowała na terenach, których nie uznawałem za mi przyjazne . -Gdzie teraz mieszkasz? Jeżeli na ziemiach Macmillianów, to musisz wiedzieć, że nie ma nic bardziej niebezpiecznego. Jesteś tutaj wystawiona jak zając na odstrzał - już mnie zmartwiło samo to, że wybrała pro-mugolskie ziemie, pewnie pokładając nadzieję w to, że te kreatury ją obronia, albo że zbuntowani aurorzy będą jej nieść ratunek. Ale to nie było takie proste, ci kretyni walczyli o ideę i takie kwiatki delikatne jak Aurora deptali po drodze. Moje oczy wyrażają troskę, której nie chcę pokazywać, utrzymując na twarzy kamienną minę. Jest też gniew związany z jej nieposłuszeństwem i tym, że mi się jednak wyślizgneła spomiędzy palców.
- Nie. Znam cię - przyznaję, dodając, że znam ją na wylot. Wiem, że jej serce jest mądre i czyste. Chociaż boli mnie, że gotowa jest jednak zrobić jedną szaloną rzecz o którą walczyłem, by wybić jej z głowy. Prosiłem słówkami miłymi, zajmowałem czas i chciałem jej głowę odwrócić od sytuacji w Anglii. O tym sporze pomiędzy idealistami. Niech oni się biją, my mieliśmy mieć siebie nawzajem. Ale kiedy ją zostawiłem, to że zwróciła się znów ku ideałom, jakoś mnie nie dziwi. Ale cierpię, bo już widzę jej śmierć i czuję, że straciłem ją na zawsze. Jest zbyt dobra na wojnę. Boję się, że wyjdzie na pojedynek i zginie od pierwszego czarnomagicznego zaklęcia. Jakim głupcem byłem, że zamiast w pierzynę to nie ciągnąłem jej na pojedynki. Może gdybyśmy ćwiczyli coś innego niż miłość, to byłaby gotowa na to w co idzie dziś, zaślepiona cierpieniem. - Wiem też, że jesteś mądrą czarownicą i nie pozwolisz na to, żeby bojownicy poświęcili cię na mięso armatnie. Proszę , żebyś na to nie pozwoliła
To była tak trudna sytuacja. Aurora to delikatna osoba, ale nie zainteresowałym się nią, gdyby nie miała własnego zdania. A skoro je miała, to podejrzewałem, że gdybym jej zakazał iść na wojnę, to zareagowałaby zaraz się na nią teleportując. A może po prostu czuję, że teraz mogłaby tak zareagować, skoro potraktowałem ją w taki sposób, że nie chce mi już ufać.
Zasłaniając jej drogę, zrobiłem taki ruch ręką, jakbym chciał ją dotknąć, do tego jednak nie doszło. Na naszą wspólną korzyść, bo chociaż ona bardziej wrażliwa na dotyk, to ja z kolei obawiałem się, że mogłaby odrtącić moją rękę w sposób, który by mi się nie spodobał. Chyba tym czego bałem się obecnie najmocniej było prawdopodobieństwo, że Aurora mogłaby mnie znienawidzić do cna.
- Taak...? -uniosłem nerwowo kącik ust, nie wiedząc, czy to jej zagrywka czy na prawdę nie ma randki. - Cóż... - i widać, że mnie to uderzyło po twarzy, bo mówię: - Cieszę się, że tak szybko pozbierałaś się po rozstaniu. Zazdroszczę.
- Chciałbym ci przyznać rację, ale jednak liczyłbym, że do Irlandii nie dotrze niebezpieczeństwo niż tutaj, gdzie teraz jesteś. A w każdym razie, mogłabyś liczyć na to, że dostanę wcześniej ostrzeżenie i... pewnie nic złego by cię nie dosięgnęło - mówię, tym samym sugerując jej, że miałem stałą opiekę nad tym domkiem, liczyłem, że chociaż nie będziemy razem, to przynajmniej będę mógł się jej jakoś oddwdzięczyć, pilnując, by w tej złotej klatce nic się mojemu ptaszkowi nie stało złego. Nie przewidziałem jednak, że opuściła to miejsce, uciekła i wylądowała na terenach, których nie uznawałem za mi przyjazne . -Gdzie teraz mieszkasz? Jeżeli na ziemiach Macmillianów, to musisz wiedzieć, że nie ma nic bardziej niebezpiecznego. Jesteś tutaj wystawiona jak zając na odstrzał - już mnie zmartwiło samo to, że wybrała pro-mugolskie ziemie, pewnie pokładając nadzieję w to, że te kreatury ją obronia, albo że zbuntowani aurorzy będą jej nieść ratunek. Ale to nie było takie proste, ci kretyni walczyli o ideę i takie kwiatki delikatne jak Aurora deptali po drodze. Moje oczy wyrażają troskę, której nie chcę pokazywać, utrzymując na twarzy kamienną minę. Jest też gniew związany z jej nieposłuszeństwem i tym, że mi się jednak wyślizgneła spomiędzy palców.
- Nie. Znam cię - przyznaję, dodając, że znam ją na wylot. Wiem, że jej serce jest mądre i czyste. Chociaż boli mnie, że gotowa jest jednak zrobić jedną szaloną rzecz o którą walczyłem, by wybić jej z głowy. Prosiłem słówkami miłymi, zajmowałem czas i chciałem jej głowę odwrócić od sytuacji w Anglii. O tym sporze pomiędzy idealistami. Niech oni się biją, my mieliśmy mieć siebie nawzajem. Ale kiedy ją zostawiłem, to że zwróciła się znów ku ideałom, jakoś mnie nie dziwi. Ale cierpię, bo już widzę jej śmierć i czuję, że straciłem ją na zawsze. Jest zbyt dobra na wojnę. Boję się, że wyjdzie na pojedynek i zginie od pierwszego czarnomagicznego zaklęcia. Jakim głupcem byłem, że zamiast w pierzynę to nie ciągnąłem jej na pojedynki. Może gdybyśmy ćwiczyli coś innego niż miłość, to byłaby gotowa na to w co idzie dziś, zaślepiona cierpieniem. - Wiem też, że jesteś mądrą czarownicą i nie pozwolisz na to, żeby bojownicy poświęcili cię na mięso armatnie. Proszę , żebyś na to nie pozwoliła
To była tak trudna sytuacja. Aurora to delikatna osoba, ale nie zainteresowałym się nią, gdyby nie miała własnego zdania. A skoro je miała, to podejrzewałem, że gdybym jej zakazał iść na wojnę, to zareagowałaby zaraz się na nią teleportując. A może po prostu czuję, że teraz mogłaby tak zareagować, skoro potraktowałem ją w taki sposób, że nie chce mi już ufać.
Zasłaniając jej drogę, zrobiłem taki ruch ręką, jakbym chciał ją dotknąć, do tego jednak nie doszło. Na naszą wspólną korzyść, bo chociaż ona bardziej wrażliwa na dotyk, to ja z kolei obawiałem się, że mogłaby odrtącić moją rękę w sposób, który by mi się nie spodobał. Chyba tym czego bałem się obecnie najmocniej było prawdopodobieństwo, że Aurora mogłaby mnie znienawidzić do cna.
- Taak...? -uniosłem nerwowo kącik ust, nie wiedząc, czy to jej zagrywka czy na prawdę nie ma randki. - Cóż... - i widać, że mnie to uderzyło po twarzy, bo mówię: - Cieszę się, że tak szybko pozbierałaś się po rozstaniu. Zazdroszczę.
Wielce szlachetny Lord Carrow wyrażał nadzieję, że skoro on miał wolę, by w Irlandii było bezpiecznie, to tak właśnie miało być? No cóż, najwyraźniej jego władza i potęga nie były jeszcze aż tak wielkie, jakby mógł sobie tego życzyć.
Jednak to nie to przykuło jej uwagę, a fakt, że miałby dostać… jakiś znak. Ares znał ją od lat, znał w momentach lepszych i gorszych, więc najpewniej rozpoznał ten niebezpieczny błysk w niebieskich oczach, gdy zmrużyła je w ledwo hamowanej złości.
- Szpiegowałeś mnie? - Zapytała, bardzo, ale to bardzo starając się, żeby nie wybuchnąć, bo obiecała sobie, że nie pokaże mu, jak bardzo liczy się z każdym jego słowem. A wychodziło na to, że kogokolwiek Ares użył do pilnowania lub jakiekolwiek zaklęcia nie nałożył na ich mały domek, wszystko to okazało się nieskuteczne, skoro był zaskoczony, widząc ją tutaj. Albo udawał jak wiele rzeczy wcześniej. W złości mogłaby powiedzieć, że i ona wiele razy udawała, ale byłoby to wierutne kłamstwo, bo przecież było im razem dobrze. Za każdym razem, gdy się kochali, całowali, czy spacerowali, Aurora naprawdę wierzyła, że ją kocha. Jednak nie traktuje się w ten sposób kogoś, kto podobno jest miłością naszego życia. Aurora choćby chciała, nie umiałaby być aż tak perfidna. - I nie powinno cię obchodzić, gdzie teraz mieszkam. Raz mi już pokazałeś, jak ci zależy, więc proszę, nie udawaj. - Czuła narastającą całą gamę emocji, z którymi nie do końca umiała sobie poradzić. Bo to przecież nie było tak, że odkochała się w ciągu jednego dnia. Nie, nadal jej zależało, a przebywanie tak blisko niego jedynie ją w tym przekonaniu utwierdziło.
Oczywiście, że naiwne, dziewczęce serce marzyło o tym, żeby to była prawdziwa troska, żeby naprawdę żałował, że ją zostawił, że pragnąłby wrócić do ich spokojnego, skromnego życia, którym mogliby się cieszyć we dwoje, tak zupełnie z dala od świata. Jednak on sam brutalnie jej uświadomił, że nie ma dla nich przyszłości. A potem nie wiedząc czemu, nagle zmieniła zdanie i po chwili dodała - A dokąd mogłam wrócić. Do Doliny. - Rzeczywiście, promugolskie klimaty były tam bardziej niż oczywiste. Ród Abbottów, który od setek lat był blisko ze Sproutami, był znany z tego, że ich stosunek do mugoli był pozytywny. Sproutów z resztą też. Wszyscy czarodzieje zamieszkujący Dolinę starali się chronić swoich niemagicznych sąsiadów, wiedząc, jakie zagrożenie może na nich czeka. Nieraz sami przy tym wystawiali się na niebezpieczeństwo. Transport ludzi do oazy, ukrywanie ich wszystkich, ale też zapewnienie im wyżywienia, podczas, gdy samemu nie miało się zbyt wiele, to wcale nie było proste zadanie.
Zabawne, że on postrzegał ją jako kogoś, kto liczył na ratunek, podczas gdy ona sama chciała widzieć siebie, jako tą, która ową pomoc mogła nieść. Ze swoim medycznym przeszkoleniem i zdolnością do robienia eliksirów, była całkiem cennym dodatkiem w Dolinie. Nie, żeby była niezbędna, co to, to nie, ale miała nadzieję, że chociaż jedną rzecz w swoim życiu będzie umiała zrobić, jak należy, czyli nieść pomoc tym, którzy tego potrzebują.
Znam cię
Wybrzmiało jak kpina w pustej przestrzeni stajni. Znał ją, to była niestety prawda, ale to jedynie pokazywało, jak perfidnym człowiekiem był — widział przecież co rano, jak czasem przebudzona wcześniej, leżała w pościeli, wpatrując się w jego twarz, jakby nigdy nie widziała nic piękniejszego. Albo, gdy w beztrosce spacerowali po przepięknej kotlince Gougane Barra, trzymając się za dłonie. Nie wiedziała, czy zdawał sobie sprawę, ale gdy jedli owoce z piknikowego kosza z widokiem na niewielki kościółek, to tam właśnie Aurora wyobrażała sobie, że pewnego dnia wezmą cichutki ślub. Tak, Aurora Sprout naiwnie wierzyła, że dane jej będzie, wyjść za miłość swojego życia. Nie zależało jej na tytułach, majątku, ziemiach, czy służbie. Ona chciała tylko jego. Niestety — ona dla niego była niewystarczająca.
- Chciałabym móc powiedzieć to samo o tobie. - Bo czy go znała? Tabuny innych kobiet, które przewijały się przez jego ramiona, kłamstwa, matactwa. Kim naprawdę był stojący przed nią człowiek? Aresem, którego zesłało jej przeznaczenie pewnego słonecznego popołudnia, gdzieś w małej, londyńskiej uliczce? A może był Lordem Carrow, który zimny jak lód oznajmiał jej, że wychodzi za inną, chociaż poprzedniego wieczoru nie powstrzymywało go to przed wydobyciem z jej ust kolejnych oddechów i pojękiwań.
Nikt nie był zbyt dobry na wojne — może i nie umiała się pojedynkować, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby się nauczyła. Skoro wierzył, że jest taka mądra, to nie powinien mieć co do tego wątpliwości. W swojej dumie Aurora być może nie chciała przyznać, że jest przerażona całą sytuacją, że doskonale wie, że nawet jeśli uda jej się opanować podstawowe zasady, to naprzeciw niej staną czarodzieje, dla których walka nie była pierwszyzną. W starciu z nimi, zwłaszcza sama, nie miała szansa.
- Nie zwykłam składać obietnic bez pokrycia. Zrobię, co będę musiała. - Odparła krótko z ewidentnym przytykiem w jego stronę.
Widziała jego reakcję, ona też go znała. Nie spodobała mu się wieść o randce, a wstyd się przyznać, ale poczuła z tego powodu leciutką satysfakcję. Z Aresa zawsze był pies ogrodnika, a teraz nie miał kluczowego argumentu — bał się jej dotknąć. Zwykle wystarczył jego uśmiech, głębsze spojrzenie w oczy, czy jeden pocałunek lub dotyk, żeby Aurora poddawała się, nawet jeśli akurat była na niego obrażona. Ale tej broni już nie miał w swoim orężu.
- Zazdrościsz? Domyślam się, że świetnie się bawisz ze swoją przyszłą żoną, więc nie mów mi nic o tym, kto się pierwszy pozbierał. - Bo jeśli panna Sprout miałaby być ze sobą zupełnie szczera, to ona nie była pozbierana zupełnie. Żadnych randek, czy spotkań towarzyskich. Może dlatego uciekła spojrzeniem, bo wiedziała, że gdy przyjrzy się jej dokładnie, momentalnie odkryje jej grę — że nie było tam nikogo, kto by na nią czekał. A może to właśnie uciekanie spojrzeniem ją zdradzało? Pomimo tego, że czuła od niego alkohol, do jej nozdrzy dotarł zapach jego wody kolońskiej, a także przywołało na myśl kwitnącą magnolię, którą wspólnie posadzili w domu w Irlandii.
- Ty też powinieneś już iść, bo ktoś może cię ze mną zobaczyć i wtedy będą tylko dwa wyjścia. Albo się będziesz musiał gęsto tłumaczyć, albo przedstawić mnie jako służbę… - Spotkanie w stajni z kobietą, w samym środku nocy nie było przecież czymś, co przystawało wielkiemu Lordowi.
Jednak to nie to przykuło jej uwagę, a fakt, że miałby dostać… jakiś znak. Ares znał ją od lat, znał w momentach lepszych i gorszych, więc najpewniej rozpoznał ten niebezpieczny błysk w niebieskich oczach, gdy zmrużyła je w ledwo hamowanej złości.
- Szpiegowałeś mnie? - Zapytała, bardzo, ale to bardzo starając się, żeby nie wybuchnąć, bo obiecała sobie, że nie pokaże mu, jak bardzo liczy się z każdym jego słowem. A wychodziło na to, że kogokolwiek Ares użył do pilnowania lub jakiekolwiek zaklęcia nie nałożył na ich mały domek, wszystko to okazało się nieskuteczne, skoro był zaskoczony, widząc ją tutaj. Albo udawał jak wiele rzeczy wcześniej. W złości mogłaby powiedzieć, że i ona wiele razy udawała, ale byłoby to wierutne kłamstwo, bo przecież było im razem dobrze. Za każdym razem, gdy się kochali, całowali, czy spacerowali, Aurora naprawdę wierzyła, że ją kocha. Jednak nie traktuje się w ten sposób kogoś, kto podobno jest miłością naszego życia. Aurora choćby chciała, nie umiałaby być aż tak perfidna. - I nie powinno cię obchodzić, gdzie teraz mieszkam. Raz mi już pokazałeś, jak ci zależy, więc proszę, nie udawaj. - Czuła narastającą całą gamę emocji, z którymi nie do końca umiała sobie poradzić. Bo to przecież nie było tak, że odkochała się w ciągu jednego dnia. Nie, nadal jej zależało, a przebywanie tak blisko niego jedynie ją w tym przekonaniu utwierdziło.
Oczywiście, że naiwne, dziewczęce serce marzyło o tym, żeby to była prawdziwa troska, żeby naprawdę żałował, że ją zostawił, że pragnąłby wrócić do ich spokojnego, skromnego życia, którym mogliby się cieszyć we dwoje, tak zupełnie z dala od świata. Jednak on sam brutalnie jej uświadomił, że nie ma dla nich przyszłości. A potem nie wiedząc czemu, nagle zmieniła zdanie i po chwili dodała - A dokąd mogłam wrócić. Do Doliny. - Rzeczywiście, promugolskie klimaty były tam bardziej niż oczywiste. Ród Abbottów, który od setek lat był blisko ze Sproutami, był znany z tego, że ich stosunek do mugoli był pozytywny. Sproutów z resztą też. Wszyscy czarodzieje zamieszkujący Dolinę starali się chronić swoich niemagicznych sąsiadów, wiedząc, jakie zagrożenie może na nich czeka. Nieraz sami przy tym wystawiali się na niebezpieczeństwo. Transport ludzi do oazy, ukrywanie ich wszystkich, ale też zapewnienie im wyżywienia, podczas, gdy samemu nie miało się zbyt wiele, to wcale nie było proste zadanie.
Zabawne, że on postrzegał ją jako kogoś, kto liczył na ratunek, podczas gdy ona sama chciała widzieć siebie, jako tą, która ową pomoc mogła nieść. Ze swoim medycznym przeszkoleniem i zdolnością do robienia eliksirów, była całkiem cennym dodatkiem w Dolinie. Nie, żeby była niezbędna, co to, to nie, ale miała nadzieję, że chociaż jedną rzecz w swoim życiu będzie umiała zrobić, jak należy, czyli nieść pomoc tym, którzy tego potrzebują.
Znam cię
Wybrzmiało jak kpina w pustej przestrzeni stajni. Znał ją, to była niestety prawda, ale to jedynie pokazywało, jak perfidnym człowiekiem był — widział przecież co rano, jak czasem przebudzona wcześniej, leżała w pościeli, wpatrując się w jego twarz, jakby nigdy nie widziała nic piękniejszego. Albo, gdy w beztrosce spacerowali po przepięknej kotlince Gougane Barra, trzymając się za dłonie. Nie wiedziała, czy zdawał sobie sprawę, ale gdy jedli owoce z piknikowego kosza z widokiem na niewielki kościółek, to tam właśnie Aurora wyobrażała sobie, że pewnego dnia wezmą cichutki ślub. Tak, Aurora Sprout naiwnie wierzyła, że dane jej będzie, wyjść za miłość swojego życia. Nie zależało jej na tytułach, majątku, ziemiach, czy służbie. Ona chciała tylko jego. Niestety — ona dla niego była niewystarczająca.
- Chciałabym móc powiedzieć to samo o tobie. - Bo czy go znała? Tabuny innych kobiet, które przewijały się przez jego ramiona, kłamstwa, matactwa. Kim naprawdę był stojący przed nią człowiek? Aresem, którego zesłało jej przeznaczenie pewnego słonecznego popołudnia, gdzieś w małej, londyńskiej uliczce? A może był Lordem Carrow, który zimny jak lód oznajmiał jej, że wychodzi za inną, chociaż poprzedniego wieczoru nie powstrzymywało go to przed wydobyciem z jej ust kolejnych oddechów i pojękiwań.
Nikt nie był zbyt dobry na wojne — może i nie umiała się pojedynkować, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby się nauczyła. Skoro wierzył, że jest taka mądra, to nie powinien mieć co do tego wątpliwości. W swojej dumie Aurora być może nie chciała przyznać, że jest przerażona całą sytuacją, że doskonale wie, że nawet jeśli uda jej się opanować podstawowe zasady, to naprzeciw niej staną czarodzieje, dla których walka nie była pierwszyzną. W starciu z nimi, zwłaszcza sama, nie miała szansa.
- Nie zwykłam składać obietnic bez pokrycia. Zrobię, co będę musiała. - Odparła krótko z ewidentnym przytykiem w jego stronę.
Widziała jego reakcję, ona też go znała. Nie spodobała mu się wieść o randce, a wstyd się przyznać, ale poczuła z tego powodu leciutką satysfakcję. Z Aresa zawsze był pies ogrodnika, a teraz nie miał kluczowego argumentu — bał się jej dotknąć. Zwykle wystarczył jego uśmiech, głębsze spojrzenie w oczy, czy jeden pocałunek lub dotyk, żeby Aurora poddawała się, nawet jeśli akurat była na niego obrażona. Ale tej broni już nie miał w swoim orężu.
- Zazdrościsz? Domyślam się, że świetnie się bawisz ze swoją przyszłą żoną, więc nie mów mi nic o tym, kto się pierwszy pozbierał. - Bo jeśli panna Sprout miałaby być ze sobą zupełnie szczera, to ona nie była pozbierana zupełnie. Żadnych randek, czy spotkań towarzyskich. Może dlatego uciekła spojrzeniem, bo wiedziała, że gdy przyjrzy się jej dokładnie, momentalnie odkryje jej grę — że nie było tam nikogo, kto by na nią czekał. A może to właśnie uciekanie spojrzeniem ją zdradzało? Pomimo tego, że czuła od niego alkohol, do jej nozdrzy dotarł zapach jego wody kolońskiej, a także przywołało na myśl kwitnącą magnolię, którą wspólnie posadzili w domu w Irlandii.
- Ty też powinieneś już iść, bo ktoś może cię ze mną zobaczyć i wtedy będą tylko dwa wyjścia. Albo się będziesz musiał gęsto tłumaczyć, albo przedstawić mnie jako służbę… - Spotkanie w stajni z kobietą, w samym środku nocy nie było przecież czymś, co przystawało wielkiemu Lordowi.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Hodowla testrali w Dartmoore
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia