Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Hodowla testrali w Dartmoore
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
Hodowla testrali w Dartmoore
Spory kawałek lasu w okolicach Dartmoore, na północnym pograniczu Kornwalii, wykupiony już kilkanaście lat temu przez rodzinę Baldwinów i przeznaczony pod hodowlę testrali. Spora inwestycja będąca równocześnie zamiłowaniem, nieżyjącego już Archibalda Baldwina, przechodząca z pokolenia na pokolenie, dzisiaj traktowana już jedynie jako źródło dochodów. Całość ogrodzona i zabezpieczona magicznie, na jej terenie można znaleźć niewielką stajnie, zbitą z drewna budkę administracyjną z dwoma pomieszczeniami służbowymi oraz szopę z narzędziami. Poszycie jest rzadkie i ubogie w przeciwieństwie do bujnych, gęstych koron, które skutecznie odcinają dopływ promieni słonecznych, pozostawiając las w delikatnym półmroku nawet w samym środku dnia, z gruntu czyniąc natomiast wilgotne grzęzawisko, wydzielające intensywny, grzybiczy zapach.
Porozwieszane na drzewach lampiony wyznaczają trasę pomiędzy wysokimi drzewami do wejścia, przy którym ustawiona została wykonana w drewnie, pełnowymiarowa rzeźba testrala. Na prawo dostrzec można niewielką polanę- wybieg, jedyny nasłoneczniony punkt w okolicy, na którym odbywają się prezentację na życzenie, oczywiście głównie dla tych, którzy mogą zobaczyć to co niewidoczne dla innych.
Porozwieszane na drzewach lampiony wyznaczają trasę pomiędzy wysokimi drzewami do wejścia, przy którym ustawiona została wykonana w drewnie, pełnowymiarowa rzeźba testrala. Na prawo dostrzec można niewielką polanę- wybieg, jedyny nasłoneczniony punkt w okolicy, na którym odbywają się prezentację na życzenie, oczywiście głównie dla tych, którzy mogą zobaczyć to co niewidoczne dla innych.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:32, w całości zmieniany 1 raz
- Chyba tak - odparł od razu. Chyba dodał zupełnie nie potrzebnie, bo się przy tym jakoś szczególnie nie wahał - powiedział to z wyczuwalną w głosie pewnością. - To zmienia ludzi, niewątpliwie. - Świadomość tego przerażała go najbardziej. Z jakiegoś powodu Auror był zawodem prestiżowym. To byli ludzie zdolni do uczynienia wielu rzeczy wykraczających poza wszelkie wyobrażenia, zachowując przy tym niemożliwą do opisania stabilność. Coś, czego Cillian nie opanował w choćby najmniejszym stopniu. Był bardziej typem artysty. Do przodu prowadził go chaos, wszystko przeżywał trzykrotnie mocniej niż inni. O śmierci nie potrafił mówić lekko i pewnie. Ronji musiało przychodzić mu prościej, w końcu utrzymywała się z zawodu uzdrowicielki. On... znał ją tylko z literatury, nocnych koszmarów, spokojnego oddechu odchodzącej matki i przerażenia w oczach brata, który widział o wiele więcej, niż jest w stanie udźwignąć ktoś o tak dobrym sercu.
To dobre serce można było złamać. Dobro i delikatność można było odebrać. Nie całkowicie, ale dało się - ludzie zmieniali się pod wpływem działań swoich i działań innych. Był tego żywym, namacalnym dowodem. I znał wiele osób, których egzystencja potwierdzała te myśli równie dobrze.
- Znać ją...? - Odetchnął wpierw. - Ciężko przeoczyć nazwisko Skamander, tak mi się przynajmniej wydaje. - Bo Skamanderowie byli przecież poszukiwani przez Ministerstwo. - Na imię ma Tessa. - Ale była kilka lat młodsza nawet od Cilliana. Wydawało mu się więc, że ich znajomość musiałaby być dziełem przypadku, albo znajomości z kimś z jej rodziny. Mógł jednak tylko gdybać, skoro nigdy ich sobie nie przedstawił.
Wydawało mu się, że nie musi tłumaczyć, jak wielkim ukłuciem miłości było ich pierwsze spotkanie. Skoro czytała jego książki, to wiedziała jak bardzo kochliwym i oddanym uczuciom był człowiekiem. Nie było w jego życiorysie miejsca na to, żeby się poświęcić kobiecie, na której punkcie dosłownie nie oszalał - Cillian czerpał ze swoich związków łapczywie i idealizował partnerki życiowe do granic możliwości, co prawdopodobnie było przyczyną tego, że został starym kawalerem.
- Tak, cóż... miałem ją kiedyś, rok temu dokładniej - to naprawdę tyle już minęło, co za zgroza (!) - rzecz w tym, że już nie mam, bo porzuciłem ją bez słowa. - Jakoś gorzko to brzmiało, psuło mu ten obrazek wesołego, uczciwego i oddanego człowieka, co go skrzętnie latami budował. Kłóciło się też z lojalnością i wiernością, objawiającymi się w nim do tej pory w każdym słowie, które postanowiło wydostać się spomiędzy warg. Ale to była prawda. Gorzka, niepasująca do układanki, absurdalna decyzja podjęta przez niego świadomie, nawet jeżeli widok stojącej samotnie na peronie kobiety nawiedzał go w snach do dzisiaj. - Wmawiałem sobie, że jest milion ku temu powodów. Bo się będzie musiała ukrywać jak ja. Bo ją ktoś pobije. Bo nawet jak sobie postawię nowy dom, to puszczą go z dymem jak poprzedni, a ona już zawsze będzie musiała uciekać. Bo się rodzina będzie o nią już wiecznie martwić. Bo... a niech mnie piorun trzaśnie, bo mi było wstyd, że wpadam w panikę na widok ognia i nie wierzyłem w to, że się będzie mogła przy mnie kiedykolwiek poczuć bezpiecznie. - Przy Ronji ten strach wydawał się nagle jakiś taki trywialny. Powiedział o nim bez zawahania się, bez choćby chwili zastanowienia - bo ona to wszystko jakoś dobrze przyjmowała. Rozterki innych zdawały się być jej codziennością, a tym samym nawet najbardziej skrywane sekrety potrafiły wypłynąć z niego ot, tak. Czy miało mu to kiedyś przynieść zgubę? - Wiem, tak będzie dla niej lepiej, to cytat wyrwany żywcem z jakiejś szmiry, a jednak okazuje się, że zastosowałem go w swoim życiu. I do dzisiaj zadaję sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego tak bałem się tej odpowiedzialności, że wolałem złamać komuś serce i... jak się z tym pogodzić? Jak zasypiać ze świadomością co się zrobiło? Jak do diabła ludzie sobie z tym radzą?
To dobre serce można było złamać. Dobro i delikatność można było odebrać. Nie całkowicie, ale dało się - ludzie zmieniali się pod wpływem działań swoich i działań innych. Był tego żywym, namacalnym dowodem. I znał wiele osób, których egzystencja potwierdzała te myśli równie dobrze.
- Znać ją...? - Odetchnął wpierw. - Ciężko przeoczyć nazwisko Skamander, tak mi się przynajmniej wydaje. - Bo Skamanderowie byli przecież poszukiwani przez Ministerstwo. - Na imię ma Tessa. - Ale była kilka lat młodsza nawet od Cilliana. Wydawało mu się więc, że ich znajomość musiałaby być dziełem przypadku, albo znajomości z kimś z jej rodziny. Mógł jednak tylko gdybać, skoro nigdy ich sobie nie przedstawił.
Wydawało mu się, że nie musi tłumaczyć, jak wielkim ukłuciem miłości było ich pierwsze spotkanie. Skoro czytała jego książki, to wiedziała jak bardzo kochliwym i oddanym uczuciom był człowiekiem. Nie było w jego życiorysie miejsca na to, żeby się poświęcić kobiecie, na której punkcie dosłownie nie oszalał - Cillian czerpał ze swoich związków łapczywie i idealizował partnerki życiowe do granic możliwości, co prawdopodobnie było przyczyną tego, że został starym kawalerem.
- Tak, cóż... miałem ją kiedyś, rok temu dokładniej - to naprawdę tyle już minęło, co za zgroza (!) - rzecz w tym, że już nie mam, bo porzuciłem ją bez słowa. - Jakoś gorzko to brzmiało, psuło mu ten obrazek wesołego, uczciwego i oddanego człowieka, co go skrzętnie latami budował. Kłóciło się też z lojalnością i wiernością, objawiającymi się w nim do tej pory w każdym słowie, które postanowiło wydostać się spomiędzy warg. Ale to była prawda. Gorzka, niepasująca do układanki, absurdalna decyzja podjęta przez niego świadomie, nawet jeżeli widok stojącej samotnie na peronie kobiety nawiedzał go w snach do dzisiaj. - Wmawiałem sobie, że jest milion ku temu powodów. Bo się będzie musiała ukrywać jak ja. Bo ją ktoś pobije. Bo nawet jak sobie postawię nowy dom, to puszczą go z dymem jak poprzedni, a ona już zawsze będzie musiała uciekać. Bo się rodzina będzie o nią już wiecznie martwić. Bo... a niech mnie piorun trzaśnie, bo mi było wstyd, że wpadam w panikę na widok ognia i nie wierzyłem w to, że się będzie mogła przy mnie kiedykolwiek poczuć bezpiecznie. - Przy Ronji ten strach wydawał się nagle jakiś taki trywialny. Powiedział o nim bez zawahania się, bez choćby chwili zastanowienia - bo ona to wszystko jakoś dobrze przyjmowała. Rozterki innych zdawały się być jej codziennością, a tym samym nawet najbardziej skrywane sekrety potrafiły wypłynąć z niego ot, tak. Czy miało mu to kiedyś przynieść zgubę? - Wiem, tak będzie dla niej lepiej, to cytat wyrwany żywcem z jakiejś szmiry, a jednak okazuje się, że zastosowałem go w swoim życiu. I do dzisiaj zadaję sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego tak bałem się tej odpowiedzialności, że wolałem złamać komuś serce i... jak się z tym pogodzić? Jak zasypiać ze świadomością co się zrobiło? Jak do diabła ludzie sobie z tym radzą?
no beauty shines brighter
than a good heart
than a good heart
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dobro i zło istniało, wiedziała to od dawna. Od czasów brnięcia przez błoto rumuńskich bagien, z każdym krokiem czując się tak, jakby zaraz miała wyzionąć ducha i zniknąć pod powierzchnią brunatnej brei. Kiedy na ostatnim roku kursu pacjent w amoku szału przypiął ją do ściany sali szpitalnej siłą własnego łokcia i tylko szybkiej reakcji oraz wieloletnim ćwiczeniu wushu zawdzięczała przytomność umysłu. Ktokolwiek kto twierdził, że zła na świecie nie ma, a jedynie ludzie był w błędzie. Negatywna energia pchała ich do niebywałych czynów, których człowiek sam z siebie nigdy by nie dokonał. To zło, przybierało najróżniejsze postacie. Drgnęła zaskoczona na dźwięk nazwiska, które ostatnie zdawało się zaskakiwać ją na każdym kroku. Skamanderowe nazwisko w końcu nosił biedak złapany przez magiczną straż w parku, podczas jej spotkania z Macmillan, Skamanderem również nazywał się jej dawny pacjent w Biurze Aurorów, ale zbieżność nazwisk mogła być zaledwie przypadkiem. Przypadkiem, lub przeznaczeniem. Coś bowiem podpowiadało Ronji, że to nie był ostatni raz gdy posłyszała o owej rodzinie. - Skamander… Kojarzę nazwisko, ale istotnie jej samej nie. To na pewno dobra dziewczyna, jeśli zdecydowałeś się obdarzyć ją uczuciem, ale… - Zawahała się, nie chcąc urazić uczuć przyjaciela. Zaraz jednak przypomniała sobie szczerość, z jaką zawsze wyrażali swoje opinie i kontynuowała łagodniej, z troską wypisaną na twarzy. - Nie wiem jak bliską rodziną jest ze Skamanderami poszukiwanymi listami gończymi, ale wyobrażam sobie, że to nie może być łatwe. Żyć w cieniu tej grozy. Ty również musisz być ostrożny, nie chciałabym, żeby stało się coś złego, a William pojawia się na plakatach regularnie. - Nie zamierzała dreptać wokoło tematu, zwłaszcza takie, który musiał stale być obecny w życiu Cilliana. Na szczęście wydawał się znajdować w dobrej kondycji i nie oczekiwała od niego pod żadnym pozorem zdradzenia miejsca swojego przebywania, ale mgliste zapewnienie o własnej ostrożności, dawało Ronji odrobinę naciągane uczucie spokoju. Nie chciała tracić przyjaciół. Moore w końcu stanowił tak duże sprzeczności charakteru, odczuwał tak intensywnie i jeszcze mocniej się angażował, czytanie jego twórczości stanowiło jedno przeżycie, ale poznanie go naprawdę, dopiero przedstawiało pełnię obrazu pisarza.
- Porzuciłeś ją bez słowa? - Powtórzyła dziwną plątaninę słów. Zaraz jednak skłoniła się do całkowitego milczenia, wsłuchując w resztę historii z powagą i zaangażowaniem. Wiedziała, że istniał powód, zawsze bowiem pod warstwą tłumaczeń kryła się opowieść o ludzkich rozterkach, a każdy efekt zachowania opierał się na mniejszych czy większych pobudkach. W tym wypadku, na nieszczęście Cilliana składało się wiele czynników, które najwyraźniej swoją kulminację znalazły w trosce o dawną narzeczoną. Oddany aż do bólu.
- Jeśli jesteś w stanie powtórzyć te powody, tak jak powiedziałeś mi je teraz, to znaczy, że sobie ich nie wmawiałeś. Nawet te brzmiące teraz dla ciebie nierozsądnie w danej chwili były pewne, a zatem prawdziwe. - Zaczęła, zdejmując ramiona z ogrodzenia i oglądając się za siebie. Skinieniem głowy zachęciła mężczyznę do powolnego spaceru. - Obawa o takie rzeczy jest całkowicie zrozumiała, doświadczyłeś czegoś strasznego Silly, oczywiste jest, że nie chcesz, by podobna rzecz przytrafiła się osobie, którą kochasz. - Nawet nie zorientowała się kiedy rozmowa przybrała nieco bardziej zawodowy charakter, może i dlatego, że dawanie rady znajomym różniło się znacznie od profesjonalnej opieki uzdrowicielskiej. Tutaj nie była magipsychiatrą tylko Ronją i jako Ronja gotowa była pomóc przyjacielowi na miarę swoich możliwości. - Od jak dawna boisz się ognia? Od samego pożaru, czy nieco później? Pogarsza ci się? - Spytała rzeczowo, aż nazbyt logicznie, gdzie w ton głosu wkradł się profesjonalizm. Chyba musiał o tym wiedzieć, znał ją przecież na tyle dobrze by wiedzieć, że nie miała nic z prawdziwego artysty tak jak on. Ale jeśli miałaby do czegoś porównać swój zawód, to z ludzkich emocji i obaw wymalowałaby prawdziwą panoramę tego co skrywamy głęboko na dnie serca. Czasami sami nawet nie chcąc uwierzyć w swoje własne uczucia, co dopiero strach.
- Może i tak będzie dla niej lepiej to cytat, ale wpierw należałoby zadać pytanie, konkretnie samej Tessie. Co ona uważa, że byłoby dla niej lepsze? Nie znam twojej wybranki, to oczywiste, ale mam podejrzenie, że kocha cię równie mocno co ty nią samą. Bać się odpowiedzialności, być niedoskonałym w związku to nic złego. Wręcz dobrze jest ukazywać te słabości przed sobą nawzajem, mówić szczerze i otwarcie o tym jak bardzo się boimy, jak bardzo jesteśmy niepewni. - Przerwała na chwilę, zastanawiając się nad pytaniami Moore’a, względnie oczywistymi w takiej sytuacji, ale oczywiście wymagającymi odpowiedzi jak każde inne. - Zadajesz wiele pytań. Wiele dobrych pytań. - Uśmiechnęła się pocieszająco, klepiąc go dłonią po ramieniu. - Dla pobieżnego obserwatora to dobry znak, że ci zależy, że nad tym zastanawiasz i myślisz. Ale ani ja, ani nikt inny, nie powie ci prostej odpowiedzi “dlaczego”. Mogę pomóc wskazać drogę do jej znalezienia, którą sam musisz doprowadzić do końca.
- Porzuciłeś ją bez słowa? - Powtórzyła dziwną plątaninę słów. Zaraz jednak skłoniła się do całkowitego milczenia, wsłuchując w resztę historii z powagą i zaangażowaniem. Wiedziała, że istniał powód, zawsze bowiem pod warstwą tłumaczeń kryła się opowieść o ludzkich rozterkach, a każdy efekt zachowania opierał się na mniejszych czy większych pobudkach. W tym wypadku, na nieszczęście Cilliana składało się wiele czynników, które najwyraźniej swoją kulminację znalazły w trosce o dawną narzeczoną. Oddany aż do bólu.
- Jeśli jesteś w stanie powtórzyć te powody, tak jak powiedziałeś mi je teraz, to znaczy, że sobie ich nie wmawiałeś. Nawet te brzmiące teraz dla ciebie nierozsądnie w danej chwili były pewne, a zatem prawdziwe. - Zaczęła, zdejmując ramiona z ogrodzenia i oglądając się za siebie. Skinieniem głowy zachęciła mężczyznę do powolnego spaceru. - Obawa o takie rzeczy jest całkowicie zrozumiała, doświadczyłeś czegoś strasznego Silly, oczywiste jest, że nie chcesz, by podobna rzecz przytrafiła się osobie, którą kochasz. - Nawet nie zorientowała się kiedy rozmowa przybrała nieco bardziej zawodowy charakter, może i dlatego, że dawanie rady znajomym różniło się znacznie od profesjonalnej opieki uzdrowicielskiej. Tutaj nie była magipsychiatrą tylko Ronją i jako Ronja gotowa była pomóc przyjacielowi na miarę swoich możliwości. - Od jak dawna boisz się ognia? Od samego pożaru, czy nieco później? Pogarsza ci się? - Spytała rzeczowo, aż nazbyt logicznie, gdzie w ton głosu wkradł się profesjonalizm. Chyba musiał o tym wiedzieć, znał ją przecież na tyle dobrze by wiedzieć, że nie miała nic z prawdziwego artysty tak jak on. Ale jeśli miałaby do czegoś porównać swój zawód, to z ludzkich emocji i obaw wymalowałaby prawdziwą panoramę tego co skrywamy głęboko na dnie serca. Czasami sami nawet nie chcąc uwierzyć w swoje własne uczucia, co dopiero strach.
- Może i tak będzie dla niej lepiej to cytat, ale wpierw należałoby zadać pytanie, konkretnie samej Tessie. Co ona uważa, że byłoby dla niej lepsze? Nie znam twojej wybranki, to oczywiste, ale mam podejrzenie, że kocha cię równie mocno co ty nią samą. Bać się odpowiedzialności, być niedoskonałym w związku to nic złego. Wręcz dobrze jest ukazywać te słabości przed sobą nawzajem, mówić szczerze i otwarcie o tym jak bardzo się boimy, jak bardzo jesteśmy niepewni. - Przerwała na chwilę, zastanawiając się nad pytaniami Moore’a, względnie oczywistymi w takiej sytuacji, ale oczywiście wymagającymi odpowiedzi jak każde inne. - Zadajesz wiele pytań. Wiele dobrych pytań. - Uśmiechnęła się pocieszająco, klepiąc go dłonią po ramieniu. - Dla pobieżnego obserwatora to dobry znak, że ci zależy, że nad tym zastanawiasz i myślisz. Ale ani ja, ani nikt inny, nie powie ci prostej odpowiedzi “dlaczego”. Mogę pomóc wskazać drogę do jej znalezienia, którą sam musisz doprowadzić do końca.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Bliską - przyznał. - Schlebia mi, że się o mnie martwisz, ale na szczególną ostrożność tu nieco za późno. Ten ogień sięgnął mnie jeszcze zanim moja rodzina i moi przyjaciele zaczęli pojawiać się na tych przeklętych plakatach. I owszem - porzucił ją bez słowa - jakkolwiek to brzmi. - A brzmiało w jego głowie potwornie, najgorzej jak się dało. Nie potrafił się z tym pogodzić, nie potrafił zaakceptować tej części siebie w choćby najmniejszym stopniu. Było to trochę nietypowe, bo się przecież z wieloma błędami w życiu rozliczył, krytykę znosił, jakby była lekka jak piórko. W tym przypadku było inaczej, bo kogoś przecież zranił i rozczarował w sposób, który wydawał mu się być podjęty przy pełnej świadomości. Nie dopuszczał do siebie myśli, że decyzja o wycofaniu się w cień nie była czymś silniejszym od niego, bo przecież zrobił to tak wbrew sobie i swojej naturze - jego serce powinno krzyczeć głośniej niż strach. Najbardziej nie znosił tego, że wszechświat miał dla niego wiele wymówek - miał przecież prawo się bać, to nie jest tak, że jest do cna zły, po prostu jedną rzecz zawalił po całości, ale... im dłużej o tym myślał, tym bardziej rozumiał, że nie przeżyje tej ciszy. Będzie się zamartwiał, dusił tym wszystkim i zadawał sobie niezliczoną ilość pytań. On nie miał dla siebie żadnej wymówki.
- Bóg jeden wie co o na o tym sądzi Ronjo. Próbowałem już do niej wrócić, ale żaden list nie doczekał się odpowiedzi. Raz drzwi otworzyła mi jej matka i powiedziała, że Tessa dawno temu wyjechała. Za drugim razem Skamanderów już nawet tam nie było. Porzucili dom i zabrali konie, pozostawili po sobie tylko taką dudniącą w uszach i sercu pustkę.
Wolałby, żeby się pojawiła nawet tu i teraz, żeby go zdzielić w twarz i wykrzyczeć mu wszystkie barwne epitety przychodzące mu na myśl (a na skąpy zasób słów jako pisarz nie cierpiał), niż spędzić kolejną noc na przewracaniu się z boku na bok i myśleniu o tym, co może robić o tej godzinie.
Westchnął ciężko i dopiero wtedy przeniósł swój wzrok na towarzyszącą mu kobietę. Do tej pory uciekał nim trochę, jakby na ten krótki moment zwierzenia pusty plac, na którym nie był w stanie dostrzec żadnego stworzenia, stał się najciekawszą rzeczą na świecie. Jej aparycja i usposobienie były tak łagodne jak jej dusza. W pierwszej chwili nawet nie zauważył, jak wyciąga gdzieś spomiędzy wierszy jego największy lęk. Zrobiła to niepostrzeżenie, a on poczuł się przez moment jak przyłapane na czymś dziecko. Przygryzł wargę, wiedząc już dobrze, że nie ukryje na twarzy speszenia.
- A co do tego ognia, to - tym razem nie podjął się ucieczki wzrokiem - tak, ale to... tu nie chodzi tylko o pożar. - Zdawało mu się, że celowo nie wdawał się w szczegóły tego wydarzenia, zachowując się niczym niesforny syn zakrywający rozbity wazon dywanem, zanim rodzice wrócą do mieszkania. Najwyraźniej przy niej był wylewniejszy. - Zostawili mnie na podłodze, żebym spłonął żywcem, kiedy oni na zewnątrz urządzili sobie przyjęcie z palenia moich dzieł. - Skinął w stronę książki, z którą tu przyszła. - Skoro o ostrożności mówimy to, sugeruję transmutować okładkę. I jest lepiej. Tak jakby. Całkiem nieźle wychodzi mi unikanie go.
- Bóg jeden wie co o na o tym sądzi Ronjo. Próbowałem już do niej wrócić, ale żaden list nie doczekał się odpowiedzi. Raz drzwi otworzyła mi jej matka i powiedziała, że Tessa dawno temu wyjechała. Za drugim razem Skamanderów już nawet tam nie było. Porzucili dom i zabrali konie, pozostawili po sobie tylko taką dudniącą w uszach i sercu pustkę.
Wolałby, żeby się pojawiła nawet tu i teraz, żeby go zdzielić w twarz i wykrzyczeć mu wszystkie barwne epitety przychodzące mu na myśl (a na skąpy zasób słów jako pisarz nie cierpiał), niż spędzić kolejną noc na przewracaniu się z boku na bok i myśleniu o tym, co może robić o tej godzinie.
Westchnął ciężko i dopiero wtedy przeniósł swój wzrok na towarzyszącą mu kobietę. Do tej pory uciekał nim trochę, jakby na ten krótki moment zwierzenia pusty plac, na którym nie był w stanie dostrzec żadnego stworzenia, stał się najciekawszą rzeczą na świecie. Jej aparycja i usposobienie były tak łagodne jak jej dusza. W pierwszej chwili nawet nie zauważył, jak wyciąga gdzieś spomiędzy wierszy jego największy lęk. Zrobiła to niepostrzeżenie, a on poczuł się przez moment jak przyłapane na czymś dziecko. Przygryzł wargę, wiedząc już dobrze, że nie ukryje na twarzy speszenia.
- A co do tego ognia, to - tym razem nie podjął się ucieczki wzrokiem - tak, ale to... tu nie chodzi tylko o pożar. - Zdawało mu się, że celowo nie wdawał się w szczegóły tego wydarzenia, zachowując się niczym niesforny syn zakrywający rozbity wazon dywanem, zanim rodzice wrócą do mieszkania. Najwyraźniej przy niej był wylewniejszy. - Zostawili mnie na podłodze, żebym spłonął żywcem, kiedy oni na zewnątrz urządzili sobie przyjęcie z palenia moich dzieł. - Skinął w stronę książki, z którą tu przyszła. - Skoro o ostrożności mówimy to, sugeruję transmutować okładkę. I jest lepiej. Tak jakby. Całkiem nieźle wychodzi mi unikanie go.
Cillian Moore
Zawód : Wygnany powieściopisarz, chwyta się prac dorywczych
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Chodźmy nad wodę
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
Na Twoich kolanach zasnę
Wymyślę więcej dobrych wierszy
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas leciał szybko przy wciągającej rozmowie i Ronja sama już nie była pewna ile spędzili na spacerze w rezerwacie. Chyba wystarczająco długo, by poczuć lekkie zimno, przeszywające znieruchomiałe w zastanowieniu kończyny. Odkrywała kolejne warstwy jego osobowości, po raz kolejny zdając sobie sprawę, że wiele jeszcze o otaczających ją ludziach nie wiedziała. Twarz Cilliana przecinały emocje bólu i smutku, a chociaż doskonale potrafiła je rozróżnić, to niewiele mogła poradzić podczas tej jednej, ulotnej rozmowy. Jakże szybko z lekkich tematów zawędrowali do tak śmiertelnie poważnych problemów, fakt ten wprowadzała w serce Ronji tępy smutek. Nie lubiła obojętności, doskonale bowiem potrafiła rozróżnić decyzję o braku reakcji, od jej zignorowania.
- Czasami oczekujemy od ludzi pewnego zachowania, bo wydaje się dla nas naturalną reakcją. Gdybym to ja był w tej sytuacji, na pewno bym zareagował tak, a nie inaczej… Ale zapominamy w swoim zmartwieniu, że to nie o nas chodzi. Daj jej czas. Wytrwaj i czekaj. Tak, żeby gdy będzie gotowa powiedzieć coś, cokolwiek, nawet jeśli ma cię to zaboleć, wiedziała, że tym razem jesteś pewien. Tym razem powiesz słowa, a przynajmniej będziesz próbować. - Wysłuchując słów przyjaciela, zmarszczyła lekko brwi, by zaraz potem twarz znów przybrała spokojny wyraz twarzy. Z zewnątrz mogła się wydawać mało wzruszona, jedynie sztywność ruchu ramion i dłoni, świadcząca o złości jaka tłoczyła się na myśl o mękach bliskiej jej osobie. Nie zasługiwał na takie traktowanie przez nikogo, nie mieli prawa ani woli, by konfrontację zamieniać w tak obrzydliwy pokaz zła. Przykro mi Cillianie. Przepraszam, że nie mogłeś się obronić. Że są na tym świecie ludzie tacy jak oni.
- Jesteśmy kruchymi istotami. - Wyszeptała wreszcie znacznie ciszej niż brzmiał jej zwyczajny ton głosu. Przemawiała jednak przez niego wyczuwalna barwa wsparcia i ciepła. - Łatwo nas zniszczyć, złamać i podpalić byśmy spłonęli jak igliwie. Pośród tumanów czarnego dymu, słabi i ledwo dostrzegalni. Ale ogień się rozprzestrzenia Cillianie. - Przerwała, dostrzegając na horyzoncie bramę wejściową i mijany wcześniej pomnik testrala. - Jeśli my spłoniemy, w krótkim czasie spłoną i oni. - Zakończyła, palcami muskając okładkę “Migdałów”. - Ostrożność jest w dzisiejszych czasach w cenie. - Przytaknęła, nie poczyniając przy tym żadnego kroku, by rzucić zaklęcie. Być może zrobi to po powrocie do domu, pożegna się ze znajomą grafiką, by efekt czaru zastąpił ją propagandową przykrywką. - Gdybyś chciał kiedyś jeszcze porozmawiać, bardziej uzdrowicielsko niż teraz, zawsze wyślij sowę. “Tak jakby lepiej” i “unikanie” nie stanowią najlepszych efektów długotrwałych. - Uśmiechnęła się na pożegnanie, wsadzając książkę do kieszeni. Nie potrzebowało się być świadkiem czyjejś śmierci, by doświadczyć tragedii. Ciche testrale po raz kolejny uosabiały nie strach przed nieuniknionym, a spokój ducha, gdy powierzyło się swoje troski w zaufaniu.
| zt. x2?
- Czasami oczekujemy od ludzi pewnego zachowania, bo wydaje się dla nas naturalną reakcją. Gdybym to ja był w tej sytuacji, na pewno bym zareagował tak, a nie inaczej… Ale zapominamy w swoim zmartwieniu, że to nie o nas chodzi. Daj jej czas. Wytrwaj i czekaj. Tak, żeby gdy będzie gotowa powiedzieć coś, cokolwiek, nawet jeśli ma cię to zaboleć, wiedziała, że tym razem jesteś pewien. Tym razem powiesz słowa, a przynajmniej będziesz próbować. - Wysłuchując słów przyjaciela, zmarszczyła lekko brwi, by zaraz potem twarz znów przybrała spokojny wyraz twarzy. Z zewnątrz mogła się wydawać mało wzruszona, jedynie sztywność ruchu ramion i dłoni, świadcząca o złości jaka tłoczyła się na myśl o mękach bliskiej jej osobie. Nie zasługiwał na takie traktowanie przez nikogo, nie mieli prawa ani woli, by konfrontację zamieniać w tak obrzydliwy pokaz zła. Przykro mi Cillianie. Przepraszam, że nie mogłeś się obronić. Że są na tym świecie ludzie tacy jak oni.
- Jesteśmy kruchymi istotami. - Wyszeptała wreszcie znacznie ciszej niż brzmiał jej zwyczajny ton głosu. Przemawiała jednak przez niego wyczuwalna barwa wsparcia i ciepła. - Łatwo nas zniszczyć, złamać i podpalić byśmy spłonęli jak igliwie. Pośród tumanów czarnego dymu, słabi i ledwo dostrzegalni. Ale ogień się rozprzestrzenia Cillianie. - Przerwała, dostrzegając na horyzoncie bramę wejściową i mijany wcześniej pomnik testrala. - Jeśli my spłoniemy, w krótkim czasie spłoną i oni. - Zakończyła, palcami muskając okładkę “Migdałów”. - Ostrożność jest w dzisiejszych czasach w cenie. - Przytaknęła, nie poczyniając przy tym żadnego kroku, by rzucić zaklęcie. Być może zrobi to po powrocie do domu, pożegna się ze znajomą grafiką, by efekt czaru zastąpił ją propagandową przykrywką. - Gdybyś chciał kiedyś jeszcze porozmawiać, bardziej uzdrowicielsko niż teraz, zawsze wyślij sowę. “Tak jakby lepiej” i “unikanie” nie stanowią najlepszych efektów długotrwałych. - Uśmiechnęła się na pożegnanie, wsadzając książkę do kieszeni. Nie potrzebowało się być świadkiem czyjejś śmierci, by doświadczyć tragedii. Ciche testrale po raz kolejny uosabiały nie strach przed nieuniknionym, a spokój ducha, gdy powierzyło się swoje troski w zaufaniu.
| zt. x2?
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
2 VI 1958
Hep!
Żółć napływająca do ust stanowiła bolesny powrót do realności; po kolejnym wywróceniu żołądka do góry nogami, sądziła, że mdłości ma już za sobą, ale kiedy świat na nowo zawirował wielobarwnie, w okolicach pępka zapiekło, a do oczu napłynęły łzy, wcale nie było lepiej niż za pierwszym razem.
Zimowa kraina, która jeszcze chwilę temu rozciągała się wzdłuż i wszerz, lekkie płatki mroźnego śniegu, dziwaczne ślady i skryta w strachu Lysandra – wszystko prysnęło momentalnie, rozmywając się wraz z nokturnowską kamienicą i posyłając sylwetkę Dolohov w kolejne miejsce.
Równie ciemne co poprzednio, choć dużo zimniejsze.
Jasna satyna długiej sukni nie była wystarczająca, by okryć ciało, momentalnie zaatakowane bodźcem chłodnego wieczora; chyba wieczora, bo miejsce, w którym się znalazła miało w sobie zdecydowanie za mało światła. Las był gęsty, podłoże miękkie i wilgotne, dopiero po dłuższej chwili dostrzegła drewniany płot, rozległe ogrodzenie i coś w nim; sylwetki stworzeń, najprawdopodobniej koni.
Po kolejnym razie uporczywej czkawki czuła, że boli ją głowa, zupełnie jakby coś łupało donośnie pod kopułą czaszki; w pewnym momencie zacisnęła nawet zęby, przystając na moment w półkroku.
Musiała się stąd wydostać, teleportować – pomijając oczywisty fakt, że nie miała pojęcia, gdzie się znalazła.
Stworzenia za ogrodzeniem zdawały się poruszać, ale nie skupiała na nich większej uwagi, próbując zlokalizować ścieżkę i właśnie nią ruszyć, by odnaleźć… cokolwiek. Kominek, bezpieczny punkt teleportacyjny, kogoś, kto mógłby wytłumaczyć czym było miejsce, do którego trafiła.
Kroki ginęły w pokrytej mchem i gęstą trawą ziemi, na tyle uporczywej, że w końcu zaplątała kostki w wysokie zielsko, na moment tracąc równowagę – równocześnie z głośnym przekleństwem starała się nie wywrócić, przez moment chybocząc się, by finalnie stanąć prosto i w tym samym momencie dostrzec ludzką sylwetkę opartą o drewniany płot zagrody.
Sama pasowała tutaj jak pięść do nosa, ubrana w jasną, elegancką satynę, którą dopełniała biżuteria i – ku jej irytacji – pasma włosów w nieładzie.
Różdżka zaciśnięta w dłoni świsnęła cicho, sprawiając że utorowała sobie drogę przed siebie, pozbywając się nadmiaru chwastów, by prędzej przedostać się dalej; w kierunku, jak później spostrzegła, młodej dziewczyny, która stała przy ogrodzeniu.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Choć próbowała o niej nie myśleć, Celine poszukiwała śmierci. Lgnęła do niej jak ćma wabiona przez płomień tańczący na zwęglonych polanach, niepomna dymu, który wypełniał płuca i krztusił organizm od środka. Zwykle w ciemnościach wieczorów przeglądała pasma otaczającej ją czerni z nadzieją, że jeszcze kiedyś zobaczy ducha swojego ojca, powracającego z zaświatów, by pożegnać się z nią ostatni raz. Budzona koszmarami spoglądała potem na srebrzystą poświatę księżyca kładącą się na meblach i przez chwilę miała wrażenie, że to on, wreszcie on, jednak jego sylwetka zanikała, ilekroć półwila strzepnęła z rzęs ostatnie okruchy zamglonych snów - i w końcu ta niespełniona pogoń przywiodła ją do Dartmoore, do hodowli stworzeń utkanych z powidoków śmierci. Celine zdawała sobie sprawę z tego, że dojrzenie tatka pośród padoków i gęstych koron drzew graniczyłoby z cudem, więc to inne pragnienie przyświecało jej w spontanicznej wyprawie; chciała po prostu zjednać się ze śmiercią, jakąkolwiek. Drażnić kalejdoskop pamięci wspomnieniami o tym, ile razy błagała o ukrócenie własnych cierpień w Tower of London. Na co dzień unikała tak ciężkich myśli, wymykała się ich szponom, gdy sięgały po nią w momentach nieuwagi, bo tak było łatwiej, udawać, że cieszyła ją każda minuta wiosennego życia, albo że brakowało im ciągot pchających ją w kierunku rozpaczy i pustki...
Stojąc przy cienkich belach ogrodzenia, pozwoliła oczom śledzić wolno wędrujące stworzenia, pełna podziwu. Były piękne w ten dziwny, widmowy, niepokojący sposób; jak produkty zastygłej barokowej sztuki, ubrane w skórę ledwie okalającą wyżłobione kości i pary kopyt opierających się o nasłonecznioną ziemię, a łuna czerwieni zachodzącego słońca oblewała je miękko i łaskawie, poniekąd rozmywszy ostre kanty korpusów. Zabielone oczy wyglądały na mądre, chociaż nie była idealną osobą, by oceniać czyjąkolwiek mądrość. Mogła jedynie wsłuchać się w osąd płynący z serca i uwierzyć, że za zasłoną makabrycznych konotacji naprawdę były tak łagodne, jak twierdziły książki. Dziś ujrzała je po raz pierwszy.
Celine wspięła się na najniższą deseczkę płotu, w dłoniach ściskając metalowy pałąk wiaderka, w jakie wyposażył ją pracownik hodowli. Może nie powinien był tego robić, dawać jej strzępów mięsa z ostatnio upolowanej zwierzyny, by własnoręcznie nakarmiła stworzenia, ale - jak wielu przed nim i wielu po nim - nie pozostał obojętny na aurę wili, która otaczała ją jak kwietna korona, czy tego chciała, czy nie. Spojrzała w dół, zręcznie balansując na drewnianej podporze, z ociąganiem sięgnąwszy po jeden z czerwonych, zroszonych krwią plastrów. Wciąż były świeże, ale przynajmniej nie ciepłe. Tego chyba by nie zniosła. Jak hibiskus rozkwitał w leniwych smugach słońca, tak na jej twarzy natychmiast rozkwitło obrzydzenie; powinna być do tego przyzwyczajona, nauczyła się przecież podstaw gotowania, tymczasem widok nieobrobionego mięsa, surowego i takiego, sprawiał, że wciąż wzdrygała się z odrazą.
Była w tym jednak odosobniona. Skupiona na powolnym wsuwaniu dłoni do wiaderka, nie wychwyciła momentu, gdy zwabiony zapachem testral czmychnął w jej kierunku i nagląco uderzył nosem o deskę, domagając się pożywienia. Pisnęła cicho i opadła stopami na ziemię, w mig łapiąc równowagę, a potem zamrugała, zafascynowana widokiem białych ślepi wlepionych w nią w niemym oczekiwaniu - wreszcie widzianych z bliska.
- Aż tak jesteś głodny? - zagadnęła z uśmiechem i przemogła się, chwytając w smukłe palce płat śliskiego mięsa, który następnie uniosła ku górze. Drobinki krwi ściekały w dół dłoni i skapywały na zasypiającą trawę, podczas gdy nozdrza stworzenia rozwarły się, a pysk mocniej zbliżył w kierunku Celine - której głowa obróciła się w stronę źródła szmeru kroków przecinających zagajnik. Ten widok zdziwił ją bardziej niż podrygujący galop testrala; jasna, elegancka sukienka ani trochę nie pasowała do padoków hodowli, w większej mierze osłanianych od świata gęstwiną drzewnych koron, pasowałaby raczej do galerii prawdziwej sztuki. - Och, zabłądziła pani? - spytała niepewnie, a wpatrzona w Tatianę nie zauważyła, gdy koń porwał z jej dłoni kawałek pożywienia.
Stojąc przy cienkich belach ogrodzenia, pozwoliła oczom śledzić wolno wędrujące stworzenia, pełna podziwu. Były piękne w ten dziwny, widmowy, niepokojący sposób; jak produkty zastygłej barokowej sztuki, ubrane w skórę ledwie okalającą wyżłobione kości i pary kopyt opierających się o nasłonecznioną ziemię, a łuna czerwieni zachodzącego słońca oblewała je miękko i łaskawie, poniekąd rozmywszy ostre kanty korpusów. Zabielone oczy wyglądały na mądre, chociaż nie była idealną osobą, by oceniać czyjąkolwiek mądrość. Mogła jedynie wsłuchać się w osąd płynący z serca i uwierzyć, że za zasłoną makabrycznych konotacji naprawdę były tak łagodne, jak twierdziły książki. Dziś ujrzała je po raz pierwszy.
Celine wspięła się na najniższą deseczkę płotu, w dłoniach ściskając metalowy pałąk wiaderka, w jakie wyposażył ją pracownik hodowli. Może nie powinien był tego robić, dawać jej strzępów mięsa z ostatnio upolowanej zwierzyny, by własnoręcznie nakarmiła stworzenia, ale - jak wielu przed nim i wielu po nim - nie pozostał obojętny na aurę wili, która otaczała ją jak kwietna korona, czy tego chciała, czy nie. Spojrzała w dół, zręcznie balansując na drewnianej podporze, z ociąganiem sięgnąwszy po jeden z czerwonych, zroszonych krwią plastrów. Wciąż były świeże, ale przynajmniej nie ciepłe. Tego chyba by nie zniosła. Jak hibiskus rozkwitał w leniwych smugach słońca, tak na jej twarzy natychmiast rozkwitło obrzydzenie; powinna być do tego przyzwyczajona, nauczyła się przecież podstaw gotowania, tymczasem widok nieobrobionego mięsa, surowego i takiego, sprawiał, że wciąż wzdrygała się z odrazą.
Była w tym jednak odosobniona. Skupiona na powolnym wsuwaniu dłoni do wiaderka, nie wychwyciła momentu, gdy zwabiony zapachem testral czmychnął w jej kierunku i nagląco uderzył nosem o deskę, domagając się pożywienia. Pisnęła cicho i opadła stopami na ziemię, w mig łapiąc równowagę, a potem zamrugała, zafascynowana widokiem białych ślepi wlepionych w nią w niemym oczekiwaniu - wreszcie widzianych z bliska.
- Aż tak jesteś głodny? - zagadnęła z uśmiechem i przemogła się, chwytając w smukłe palce płat śliskiego mięsa, który następnie uniosła ku górze. Drobinki krwi ściekały w dół dłoni i skapywały na zasypiającą trawę, podczas gdy nozdrza stworzenia rozwarły się, a pysk mocniej zbliżył w kierunku Celine - której głowa obróciła się w stronę źródła szmeru kroków przecinających zagajnik. Ten widok zdziwił ją bardziej niż podrygujący galop testrala; jasna, elegancka sukienka ani trochę nie pasowała do padoków hodowli, w większej mierze osłanianych od świata gęstwiną drzewnych koron, pasowałaby raczej do galerii prawdziwej sztuki. - Och, zabłądziła pani? - spytała niepewnie, a wpatrzona w Tatianę nie zauważyła, gdy koń porwał z jej dłoni kawałek pożywienia.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przemykające w oddali sylwetki stworzeń wyglądały jak stado koni; smukłe cienie przemykały w półmrokach lasu, chowały się za wystającymi krzewami, a część zapuszczała się w centralną część ogrodzonej polany, tam, gdzie sięgało słońce przedzierające się przez wycięte korony drzew. Krążyły samotnie, siadały na delikatnej trawie, inne rżały, kiedy promienie osiadały na ciemnej maści; z odległości wszystkie wyglądały tak samo.
Las był gęsty; zdecydowanie zbyt gęsty jak na zwyczajny bór czy park, również zawieszone zewsząd latarnie i kamienista ścieżka wskazywały na to, że okolica była na coś przygotowana. Ogrodzenia i stworzenia za drewnianym płotem były dość jasną wskazówką na to, że Dolohov trafiła na teren jakiejś hodowli. Gdziekolwiek w Anglii - nie była w stanie oszacować.
Chłód otulał sylwetkę równie mocno co wysoka trawa i miękkość mchu smagały nagie kostki i łydki; dopiero po rzuconym cicho zaklęciu była w stanie przejść przez płaskie podłoże, nie potykając się o roślinność i chwasty. Równie prędko skierowała kroki na jedną z wielu ścieżek, unosząc w międzyczasie głowę ku rozświetlonym zewsząd latarniom. Wokół nie było żywego ducha - do czasu.
Kobieca sylwetka o jasnych włosach kontrastowała z czernią otoczenia, zupełnie jakby dziewczyna była zjawą z rajskiego snu wrzuconą w ciemną otchłań; mimo to zespoloną w całość, zwłaszcza w momencie, w którym podeszło do niej stworzenie.
Nie koń, a testral.
Tatiana zmarszczyła brwi, idąc mimo wszystko pewnie i dość szybko, zostawiając za sobą charakterystyczny szelest kamiennej ścieżki, skupiona na celu, jakim była mała nieznajoma. Mała, niska i szczupła, o niemal dziecięcej aurze, która cofnęła się nieco, kiedy testral łakomie zwrócił się ku niej i pożywieniu, które trzymała.
Spojrzenie Rosjanki, która była tutaj intruzem tylko na moment spoczęło na metalowym wiaderku i krwistych plastrach, które z naczynia wyciągała dziewczyna; zaraz potem wzrok powędrował w górę, na twarz nieznajomej, równie zdziwioną jej widokiem, co Tatiana była całym otoczeniem i niespodziewaną podróżą.
- Mniej więcej. Gdzie jesteśmy? - odpowiedziała prędko, zaraz potem sama posyłając pytanie, któremu zawtórowała uniesiona brew. Nie miała na to czasu. Czasu, ochoty, cierpliwości - czkawka była coraz bardziej uporczywa, a jej naprawdę odechciewało się tłumaczyć i prosić o pomoc każdego z osobna - Jest tutaj jakiś kominek? Punkt teleportacyjny? - wskazała różdżką wokół, później na ścieżkę na prawo, następnie na lewo, nim jej uwagę zwrócił domagający się jedzenia testral - Zaraz ugryzie cię w rękę.
Las był gęsty; zdecydowanie zbyt gęsty jak na zwyczajny bór czy park, również zawieszone zewsząd latarnie i kamienista ścieżka wskazywały na to, że okolica była na coś przygotowana. Ogrodzenia i stworzenia za drewnianym płotem były dość jasną wskazówką na to, że Dolohov trafiła na teren jakiejś hodowli. Gdziekolwiek w Anglii - nie była w stanie oszacować.
Chłód otulał sylwetkę równie mocno co wysoka trawa i miękkość mchu smagały nagie kostki i łydki; dopiero po rzuconym cicho zaklęciu była w stanie przejść przez płaskie podłoże, nie potykając się o roślinność i chwasty. Równie prędko skierowała kroki na jedną z wielu ścieżek, unosząc w międzyczasie głowę ku rozświetlonym zewsząd latarniom. Wokół nie było żywego ducha - do czasu.
Kobieca sylwetka o jasnych włosach kontrastowała z czernią otoczenia, zupełnie jakby dziewczyna była zjawą z rajskiego snu wrzuconą w ciemną otchłań; mimo to zespoloną w całość, zwłaszcza w momencie, w którym podeszło do niej stworzenie.
Nie koń, a testral.
Tatiana zmarszczyła brwi, idąc mimo wszystko pewnie i dość szybko, zostawiając za sobą charakterystyczny szelest kamiennej ścieżki, skupiona na celu, jakim była mała nieznajoma. Mała, niska i szczupła, o niemal dziecięcej aurze, która cofnęła się nieco, kiedy testral łakomie zwrócił się ku niej i pożywieniu, które trzymała.
Spojrzenie Rosjanki, która była tutaj intruzem tylko na moment spoczęło na metalowym wiaderku i krwistych plastrach, które z naczynia wyciągała dziewczyna; zaraz potem wzrok powędrował w górę, na twarz nieznajomej, równie zdziwioną jej widokiem, co Tatiana była całym otoczeniem i niespodziewaną podróżą.
- Mniej więcej. Gdzie jesteśmy? - odpowiedziała prędko, zaraz potem sama posyłając pytanie, któremu zawtórowała uniesiona brew. Nie miała na to czasu. Czasu, ochoty, cierpliwości - czkawka była coraz bardziej uporczywa, a jej naprawdę odechciewało się tłumaczyć i prosić o pomoc każdego z osobna - Jest tutaj jakiś kominek? Punkt teleportacyjny? - wskazała różdżką wokół, później na ścieżkę na prawo, następnie na lewo, nim jej uwagę zwrócił domagający się jedzenia testral - Zaraz ugryzie cię w rękę.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mniej czy więcej?, nie było sensu zadawać na głos tego pytania. Ubranie zdradzało Tatianę jak znamię wykwitłe na policzku czy czole, sugerowało, że znalazła się tu zrządzeniem przypadku, na którego widok przeznaczenie musiało zanosić się histerycznym śmiechem. Doszła tutaj sama, w takich butach? Po co? Celine, wciąż niedowierzająca, zakotwiczyła w nich spojrzenie na chwilę, zanim uniosła je z powrotem do twarzy nieznajomej; rysy opowiadały historię dłuższego życia, budując pomnik dojrzałości, której brakowało samej półwili. Dolohov była piękna - w elegancki, galanteryjny sposób. Inny niż mieszkanki Doliny Godryka, inny niż portowe przybłędy i kobiety przesiąknięte wonią tamizyjskich wód od urodzenia. Była miła dla oka, w kategoriach bliższych Aquili Black. Szlacheckich, nieosiągalnych; kategoriach, które już Celine nie interesowały.
- W Dartmoore - odparła, a sekundy dzielące pytanie od wyjaśnienia zdążyły całkowicie strzepnąć z niej okruchy podejrzenia, że knieja magicznych stworzeń była miejscem, które Tatiana zamierzała zwiedzić z własnej woli. - W hodowli testrali Baldwinów. Nie weszła pani przez bramę? Tutaj chyba nie ma innej drogi - przyjrzała się jej pytająco, gotowa zaspokoić ciekawość kosztem poczucia przekraczania cienkiej, delikatnej granicy cudzej prywatności. W końcu nieznajoma nie była jej winna ani jednego refleksu oświecenia, które zmyłoby z myśli natrętne gdybanie o tym, co mogło się jej przydarzyć; niestety jednak Celine coraz rzadziej gryzła się w język, pozwoliwszy naturze - duszy - nieśmiało rozłupywać fragmenty skorupki, w jaką ubrało ją Tower of London. To był powolny proces, mozolny, zaordynowany mądrością Hectora i wspierany serdecznością najbliższych, rzadko widoczny gołym okiem.
- Punkt teleportacyjny? - powtórzyła ze zdumieniem, coraz mocniej zbita z tropu. O czym mówiła Tatiana? Czy nie wystarczył jej bezkres świata wygrzewającego się w smugach ostatniej ciepłej czerwieni tego dnia? Półwila zamrugała, przechyliła głowę leciutko do boku, malując po swoich tęczówkach tintami zagubienia. Co jeśli to tylko taki żart? Sposób na rozładowanie atmosfery, zwrócenie uwagi na inne tory? Lub, co gorsza, sprawdzian? - Ale przecież wszędzie można się teleportować. Tak po prostu. Nie mam pojęcia, czy na terenie samego rezerwatu, ale kiedy tylko wyjdzie pani za bramę, nie powinno być z tym problemu - w końcu sama przybyła do Dartmoore w podobny sposób, szarpiąc strunami magii, która rzuciła ją w ramiona Kornwalii. Być może powinna prężniej połączyć kropki, zrozumieć, że o kominek mógł pytać tylko ktoś, kto ponownie przywykł do ich używania, ale jej myśli znalazły się za zbyt gęstą mgłą skołowania, grubą jak firana i białą jak mleko.
Na ostrzeżenie Celine wydęła nieco wargi, ubodzona insynuacją.
- Na pewno tego nie zrobi. Testrale nie krzywdzą - stwierdziła z absolutną pewnością dźwięczącą w głosie, tak mówiły podręczniki, księgi spisane przez mędrców i znawców. Strużki krwi kreśliły czerwone wstęgi, wlepione w linie skóry; przysunęła tę dłoń w pobliże pyska uskrzydlonego zwierzęcia, wodząc wzrokiem od rozszerzających się nozdrzy, po śliczną twarz Tatiany. - Jeśli mnie nie ugryzie, powie mi pani skąd się pani tu wzięła? - zapytała, pozwoliwszy sobie na drobny uśmiech, gładki, łagodny.
no to co robi testral?
k1, k4, obwąchuje moją dłoń, ale nie gryzie
k2, k5, delikatnie podszczypuje moje palce koniuszkami zębów, nic więcej
k3, k6, ech - jednak ugryzł, na szczęście niezbyt mocno
- W Dartmoore - odparła, a sekundy dzielące pytanie od wyjaśnienia zdążyły całkowicie strzepnąć z niej okruchy podejrzenia, że knieja magicznych stworzeń była miejscem, które Tatiana zamierzała zwiedzić z własnej woli. - W hodowli testrali Baldwinów. Nie weszła pani przez bramę? Tutaj chyba nie ma innej drogi - przyjrzała się jej pytająco, gotowa zaspokoić ciekawość kosztem poczucia przekraczania cienkiej, delikatnej granicy cudzej prywatności. W końcu nieznajoma nie była jej winna ani jednego refleksu oświecenia, które zmyłoby z myśli natrętne gdybanie o tym, co mogło się jej przydarzyć; niestety jednak Celine coraz rzadziej gryzła się w język, pozwoliwszy naturze - duszy - nieśmiało rozłupywać fragmenty skorupki, w jaką ubrało ją Tower of London. To był powolny proces, mozolny, zaordynowany mądrością Hectora i wspierany serdecznością najbliższych, rzadko widoczny gołym okiem.
- Punkt teleportacyjny? - powtórzyła ze zdumieniem, coraz mocniej zbita z tropu. O czym mówiła Tatiana? Czy nie wystarczył jej bezkres świata wygrzewającego się w smugach ostatniej ciepłej czerwieni tego dnia? Półwila zamrugała, przechyliła głowę leciutko do boku, malując po swoich tęczówkach tintami zagubienia. Co jeśli to tylko taki żart? Sposób na rozładowanie atmosfery, zwrócenie uwagi na inne tory? Lub, co gorsza, sprawdzian? - Ale przecież wszędzie można się teleportować. Tak po prostu. Nie mam pojęcia, czy na terenie samego rezerwatu, ale kiedy tylko wyjdzie pani za bramę, nie powinno być z tym problemu - w końcu sama przybyła do Dartmoore w podobny sposób, szarpiąc strunami magii, która rzuciła ją w ramiona Kornwalii. Być może powinna prężniej połączyć kropki, zrozumieć, że o kominek mógł pytać tylko ktoś, kto ponownie przywykł do ich używania, ale jej myśli znalazły się za zbyt gęstą mgłą skołowania, grubą jak firana i białą jak mleko.
Na ostrzeżenie Celine wydęła nieco wargi, ubodzona insynuacją.
- Na pewno tego nie zrobi. Testrale nie krzywdzą - stwierdziła z absolutną pewnością dźwięczącą w głosie, tak mówiły podręczniki, księgi spisane przez mędrców i znawców. Strużki krwi kreśliły czerwone wstęgi, wlepione w linie skóry; przysunęła tę dłoń w pobliże pyska uskrzydlonego zwierzęcia, wodząc wzrokiem od rozszerzających się nozdrzy, po śliczną twarz Tatiany. - Jeśli mnie nie ugryzie, powie mi pani skąd się pani tu wzięła? - zapytała, pozwoliwszy sobie na drobny uśmiech, gładki, łagodny.
no to co robi testral?
k1, k4, obwąchuje moją dłoń, ale nie gryzie
k2, k5, delikatnie podszczypuje moje palce koniuszkami zębów, nic więcej
k3, k6, ech - jednak ugryzł, na szczęście niezbyt mocno
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Celine Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Zdecydowanie była nietutejsza; bardziej wyciągnięta z niepoukładanego snu czy irracjonalnej mary, niźli prawdziwa, przechodząc w leśnym gąszczu w jasnej sukni. Zdawała sobie z tego sprawę, jednocześnie zupełnie się już tym nie przejmując – znużona, zniecierpliwiona i znudzona nieustannym tłumaczeniem i usprawiedliwianiem się, za coś, co nawet nie było jej winą.
Skroń pulsowała znacząco, żołądek do tej pory nie przyzwyczaił się do nadmiernego wirowania, pobolewając w dolnych partiach i dostatecznie zdzierając z niej resztki czegoś, co mogło kiedyś być, może nie dobrym, co neutralnym samopoczuciem.
Młoda dziewczyna również tu nie pasowała – do obrazka stworzonego z brunatnej ziemi i gęstwiny głębokiej zieleni, gdzieś pomiędzy urokliwością ów scenki a abstrakcją, drobna i jasna, delikatna i subtelna, a jednocześnie dzierżąca w dłoni zakrwawiony kawałek mięsa, wyciągnięty w kierunku skrzydlatego konia, utkanego bardziej z sennych koszmarów niż radosnych wizji.
Spojrzenie Dolohov na dłużej niż chwilę zatrzymało się na testralu; młodym i śmiałym, głodnym lub wiecznie nienasyconym, raz po raz próbującym sięgnąć po płat świeżego mięsa. Gdyby była choć trochę mniej skupiona na własnym nieszczęściu, interesowałoby ją, jakim cudem tak niewinnie wyglądająca pannica mogła je widzieć, i co więcej, opiekować się nimi.
– W Dartmoore – powtórzyła, z rozeźleniem drgającym w zgłoskach, zupełnie zniecierpliwiona i zawiedziona; czkawka do tej pory była prawie łaskawa, posyłając ją w miejsca niedaleko domu lub takie, z których wiedziała jak się wydostać.
Teleportacja była najszybszym sposobem, ale teraz, kiedy towarzyszyło jej te cholerne czknięcie, obawiała się, że przy jednej z prób może znów poczuć wirowanie w okolicach pępka, a później zwyczajnie się rozszczepić. Kominek byłby mniej inwazyjny.
Zignorowała pytania młodej dziewczyny – te dotyczące bramy i te zwyczajnie zdziwione, zajęta ponowną obserwacją terenu, jakby szukała tutaj kogoś, kogokolwiek odpowiedzialnego za całe jej nieszczęście.
– Te najedzone nie – odparła, dość mrukliwie, unosząc brew w pytającym wyrazie, kiedy mała, świetlista nieznajoma wciąż ochoczo zbliżała się do stworzenia.
Były raczej łagodne i subtelne, w przeciwieństwie do ich wyglądu, ale Tatiana wiedziała, że każde stworzenie było zdolne do ataku, nieważne jak cywilizowane czy wytresowane; tym żyło się tutaj po prostu dobrze, w zgodzie z ludźmi.
Przyglądała się, jak zwierzę obwąchuje dłoń dziewczyny i sięga po drobne palce; nie cofała się, a więc faktycznie jej nie gryzł.
– Czkawka teleportacyjna. Kompletne paskudztwo. Czemu w ogóle tutaj? – odpowiedziała w końcu na ciekawskość pannicy, nie kryjąc się z zdenerwowaniem widocznym w mimice i gestach – Zgaduję, że nie masz papierosa – dodała, mrukliwie, zaraz potem wzdychając ciężko i w krokach w te i z powrotem wywracając oczami.
Skroń pulsowała znacząco, żołądek do tej pory nie przyzwyczaił się do nadmiernego wirowania, pobolewając w dolnych partiach i dostatecznie zdzierając z niej resztki czegoś, co mogło kiedyś być, może nie dobrym, co neutralnym samopoczuciem.
Młoda dziewczyna również tu nie pasowała – do obrazka stworzonego z brunatnej ziemi i gęstwiny głębokiej zieleni, gdzieś pomiędzy urokliwością ów scenki a abstrakcją, drobna i jasna, delikatna i subtelna, a jednocześnie dzierżąca w dłoni zakrwawiony kawałek mięsa, wyciągnięty w kierunku skrzydlatego konia, utkanego bardziej z sennych koszmarów niż radosnych wizji.
Spojrzenie Dolohov na dłużej niż chwilę zatrzymało się na testralu; młodym i śmiałym, głodnym lub wiecznie nienasyconym, raz po raz próbującym sięgnąć po płat świeżego mięsa. Gdyby była choć trochę mniej skupiona na własnym nieszczęściu, interesowałoby ją, jakim cudem tak niewinnie wyglądająca pannica mogła je widzieć, i co więcej, opiekować się nimi.
– W Dartmoore – powtórzyła, z rozeźleniem drgającym w zgłoskach, zupełnie zniecierpliwiona i zawiedziona; czkawka do tej pory była prawie łaskawa, posyłając ją w miejsca niedaleko domu lub takie, z których wiedziała jak się wydostać.
Teleportacja była najszybszym sposobem, ale teraz, kiedy towarzyszyło jej te cholerne czknięcie, obawiała się, że przy jednej z prób może znów poczuć wirowanie w okolicach pępka, a później zwyczajnie się rozszczepić. Kominek byłby mniej inwazyjny.
Zignorowała pytania młodej dziewczyny – te dotyczące bramy i te zwyczajnie zdziwione, zajęta ponowną obserwacją terenu, jakby szukała tutaj kogoś, kogokolwiek odpowiedzialnego za całe jej nieszczęście.
– Te najedzone nie – odparła, dość mrukliwie, unosząc brew w pytającym wyrazie, kiedy mała, świetlista nieznajoma wciąż ochoczo zbliżała się do stworzenia.
Były raczej łagodne i subtelne, w przeciwieństwie do ich wyglądu, ale Tatiana wiedziała, że każde stworzenie było zdolne do ataku, nieważne jak cywilizowane czy wytresowane; tym żyło się tutaj po prostu dobrze, w zgodzie z ludźmi.
Przyglądała się, jak zwierzę obwąchuje dłoń dziewczyny i sięga po drobne palce; nie cofała się, a więc faktycznie jej nie gryzł.
– Czkawka teleportacyjna. Kompletne paskudztwo. Czemu w ogóle tutaj? – odpowiedziała w końcu na ciekawskość pannicy, nie kryjąc się z zdenerwowaniem widocznym w mimice i gestach – Zgaduję, że nie masz papierosa – dodała, mrukliwie, zaraz potem wzdychając ciężko i w krokach w te i z powrotem wywracając oczami.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przechyliła delikatnie głowę do boku, przeplatany lawendową wstążką warkocz oparłszy na ramieniu przykrytym materiałem letniego swetra. Dziś własne przeżycia z czkawką teleportacyjną wspominała tak, jakby patrzyła na nie przez półprzezroczystą, białą zasłonę w salonie, były rozmyte, nieprawdziwe, odległe, wręcz wyparte. Należące do innego życia, życia przed. Owszem, psikus magii był dla niej zaskoczeniem, może nawet dyskomfortem, ale nie zareagowała na niego irytacją podobną tej, którą dostrzegała na ślicznych, eleganckich rysach Tatiany. Kobiecie zresztą wcale nie było z nią do twarzy - tak jak i z małomówną mrukliwością, która odciskała piętno na języku i przepuszczała przez jego supełek zaledwie kilka słów, odmawiając natychmiastowego zaspokojenia ciekawości półwili.
- Może to one? - zaproponowała i wskazała wolną dłonią na przemykające po padoku testrale. Najbliższy im pałaszował kawałek mięsa, zręcznie oddzielając włókna ostrymi zębami; chuda szyja pulsowała przy każdym przełyku i wydawało się jej, że byłyby w stanie dostrzec pożywienie wędrujące do żołądka pod powierzchnią skóry, gdyby tylko wysiliły wzrok. - Chciały, żeby pani do nich trafiła i zakłóciły pani wędrówkę w przestrzeni? To rzadka szansa, zobaczyć je takie, bez specjalnych pokazów. Naturalne, swobodne. Wręcz prywatne - przeniósłszy wzrok na stworzenia muśnięte blaskiem lampionów i karmazynowych wstążek zachodzącego słońca, Celine była wdzięczna losowi, że zdołała uniknąć prezentacji organizowanych przez pracowników Dartmoore i spędzić tu czas inaczej. Po swojemu, sam na sam z cichymi mieszkańcami rezerwatu. Może gdyby nie to, dowiedziałaby się, że żyła w błędzie. Że nie została obdarzona darem widzenia testrali przez śmierć swojej matki, bo na to była za młoda, zbyt nieświadoma, istniejąca poza kobiecym łonem zaledwie kilka chwil, zanim otchłań położyła na niej swoje szpony. Nie. To byle portowy włóczęga pobity na śmierć po okradzeniu marynarza odpowiadał za to, że tego dnia była zdolna dostrzec istoty skryte za całunem ludzkiego przemijania. Kto podarował tę możliwość Tatianie? Zastanowiła się nad tym, lecz w porę przygryzła dolną wargę, zanim pytanie zdołałoby wyślizgnąć się z krtani. Nikt nie lubił dzielić się stratą, otwierać dawnych blizn. Rozszarpywać tkankę przeżyć po to, by otrzymać zrozumienie od nieznajomych, którzy za chwilę znikną, rozmywszy się w zapomnieniu.
- Nie mam - przytaknęła bez skrępowania, lekko, choć może powinna odczuwać wstyd na myśl, że zdobycie tytoniu nawet dla niej graniczyłoby z cudem. Celine nigdy nie przypadł do gustu papierosowy dym, jednak Elric mógłby je docenić, wykorzystać. Albo przehandlować na coś pożywniejszego. - Intryguje mnie pani - wyznała za to po chwili i sięgnęła do pojemnika, by wyciągnąć z niego mniejszy płat czerwonego mięsa. Krew znów ściekła po palcach, malując po bladej skórze jak puszczony samopas pędzel zamoczony w szkarłatnej farbie. Rzuciła go w kierunku młodego testrala, który niepewnie wychylał główkę zza matczynych nóg, nieśmiały, choć wyraźnie głodny. - Taka śliczna sukienka, papierosy błądzące po myślach. Zupełnie jakby pochodziła pani z innego świata - dopiero gdy wypowiedziała to na głos, poczuła godzące w trzewia ukłucie niepokoju. Co jeśli miała do czynienia z kimś ważnym? Kimś, kogo natychmiast należało odeskortować do pracowników rezerwatu, by ci mogli posłużyć pomocą? Kobieta mogła być artystką, ba, mogła nawet wywodzić się ze szlacheckiego drzewa przodków, tymczasem Celine traktowała ją jak zwykłą śmiertelniczkę. Jeszcze utrą jej za to nosa, ukarzą, okrzyczą. Długi wydech poniósł w ramionach te emocje, zadrżał delikatnie, gdy opuszczał jej nozdrza, natychmiast więc odwróciła wzrok na onyksowe źrebię, zagubiona w tym, co chwilę temu było prostotą. - Chce pani spróbować je nakarmić? - spytała i podniosła ku niej blaszaną rączkę wiaderka.
- Może to one? - zaproponowała i wskazała wolną dłonią na przemykające po padoku testrale. Najbliższy im pałaszował kawałek mięsa, zręcznie oddzielając włókna ostrymi zębami; chuda szyja pulsowała przy każdym przełyku i wydawało się jej, że byłyby w stanie dostrzec pożywienie wędrujące do żołądka pod powierzchnią skóry, gdyby tylko wysiliły wzrok. - Chciały, żeby pani do nich trafiła i zakłóciły pani wędrówkę w przestrzeni? To rzadka szansa, zobaczyć je takie, bez specjalnych pokazów. Naturalne, swobodne. Wręcz prywatne - przeniósłszy wzrok na stworzenia muśnięte blaskiem lampionów i karmazynowych wstążek zachodzącego słońca, Celine była wdzięczna losowi, że zdołała uniknąć prezentacji organizowanych przez pracowników Dartmoore i spędzić tu czas inaczej. Po swojemu, sam na sam z cichymi mieszkańcami rezerwatu. Może gdyby nie to, dowiedziałaby się, że żyła w błędzie. Że nie została obdarzona darem widzenia testrali przez śmierć swojej matki, bo na to była za młoda, zbyt nieświadoma, istniejąca poza kobiecym łonem zaledwie kilka chwil, zanim otchłań położyła na niej swoje szpony. Nie. To byle portowy włóczęga pobity na śmierć po okradzeniu marynarza odpowiadał za to, że tego dnia była zdolna dostrzec istoty skryte za całunem ludzkiego przemijania. Kto podarował tę możliwość Tatianie? Zastanowiła się nad tym, lecz w porę przygryzła dolną wargę, zanim pytanie zdołałoby wyślizgnąć się z krtani. Nikt nie lubił dzielić się stratą, otwierać dawnych blizn. Rozszarpywać tkankę przeżyć po to, by otrzymać zrozumienie od nieznajomych, którzy za chwilę znikną, rozmywszy się w zapomnieniu.
- Nie mam - przytaknęła bez skrępowania, lekko, choć może powinna odczuwać wstyd na myśl, że zdobycie tytoniu nawet dla niej graniczyłoby z cudem. Celine nigdy nie przypadł do gustu papierosowy dym, jednak Elric mógłby je docenić, wykorzystać. Albo przehandlować na coś pożywniejszego. - Intryguje mnie pani - wyznała za to po chwili i sięgnęła do pojemnika, by wyciągnąć z niego mniejszy płat czerwonego mięsa. Krew znów ściekła po palcach, malując po bladej skórze jak puszczony samopas pędzel zamoczony w szkarłatnej farbie. Rzuciła go w kierunku młodego testrala, który niepewnie wychylał główkę zza matczynych nóg, nieśmiały, choć wyraźnie głodny. - Taka śliczna sukienka, papierosy błądzące po myślach. Zupełnie jakby pochodziła pani z innego świata - dopiero gdy wypowiedziała to na głos, poczuła godzące w trzewia ukłucie niepokoju. Co jeśli miała do czynienia z kimś ważnym? Kimś, kogo natychmiast należało odeskortować do pracowników rezerwatu, by ci mogli posłużyć pomocą? Kobieta mogła być artystką, ba, mogła nawet wywodzić się ze szlacheckiego drzewa przodków, tymczasem Celine traktowała ją jak zwykłą śmiertelniczkę. Jeszcze utrą jej za to nosa, ukarzą, okrzyczą. Długi wydech poniósł w ramionach te emocje, zadrżał delikatnie, gdy opuszczał jej nozdrza, natychmiast więc odwróciła wzrok na onyksowe źrebię, zagubiona w tym, co chwilę temu było prostotą. - Chce pani spróbować je nakarmić? - spytała i podniosła ku niej blaszaną rączkę wiaderka.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Delikatna, niemal półprzezroczysta, mała dziewczynka była dziwacznym kontrastem dla skrzydlatych, czarnych koni. Oplecione czarną skórą ciała wyciągnięte raczej z mrocznych wyobrażeń i sennych koszmarów nijak pasowały do oplecionej aurą dziecięcości dziewczyny; była ładna. Ładna, subtelna i dziwacznie przyciągająca, stworzona jakby z przeciwieństw, mówiąc miękko i wyciągając zakrwawioną dłoń w kierunku głodnego testrala.
Gdyby Tatiana była choć odrobinę mniej przejęta własną tragedią, to w małej, przypadkowej nieznajomej dopatrywałaby się dziwności, zupełnie pomijając fakt, że sama była tutaj nienaturalnym intruzem z innego świata i zdecydowanie innej rzeczywistości.
Dziewczyna zaczęła mówić o testralach; jasne spojrzenie pomknęło wraz z jej dłonią, na jedynie częściowo rozświetlony padok i czarne stworzenia zajęte pożywaniem się. Czy to w ogóle było możliwe, by to one ją tu przyciągnęły?
Słyszała o nich, widziała kilkukrotnie, poniekąd przyzwyczając się już do mrocznej sensacji, która je otaczała; bardziej porównywalnej do wilgotnego dreszczu, niźli ekscytacji. Fakt, że była w stanie je widzieć, zaakceptowała już dawno.
– Wątpię – odpowiedziała krótko, chłodno, kiedy drobna zmarszczka przemknęła pomiędzy brwiami. Nie łączyła z testralami żadnego specjalnego momentu, nie czuła też, by miały ją przywoływać – bo po co?
Ciężkie westchnienie było tylko formalnością, kiedy dziewczyna przyznała, że nie ma przy sobie papierosów; nie liczyła na to, pytanio-stwierdzenie rzucając w przestrzeń bardziej w formie rozładowania choć odrobiny własnej frustracji. Na moment wsparła dłonie o wyższą belkę balustrady, pochylając się w przód by wesprzeć ciało o ogrodzenie, milcząc na dłużej niż chwilę.
Musiała znaleźć sposób, bezpieczne miejsce i dostateczne skupienie, by stąd wrócić. Teleportować się gdzieś, gdzie faktycznie chciała się znaleźć, bez przykrych niespodzianek i dziwacznych spotkań.
Słowa blondynki dotarły do niej jakby po chwili; przeniosła na nią spojrzenie, pytające i mało przystępne, unosząc brew jakby doczekiwała się odpowiedzi, nad wyraz jednej spodziewanej. Miała jej powiedzieć coś o cukrowych królewnach, księżniczkach w pięknych sukniach?
Wyglądała mniej więcej na taką, która większą część życia spędzała w wyobrażeniach i opowieściach, kurczowo trzymając się dziecięcych bajek, uciekając w historie przed burą rzeczywistością.
Czy w absurdalności tego spotkania stała się dla niej kimś takim, wyjętym ze starych rycin i snów układanych przed snem?
Jej słowa stały się prostym potwierdzeniem.
– Można tak powiedzieć – odpowiedź była enigmatyczna, niewnosząca tak naprawdę niczego; ale to zdecydowanie nie było jej miejsce. Nie dla niej, nie dla takiej sukni, nie dla jej planów.
Słysząc kolejne pytanie otworzyła usta, pomruk prędko zniknął, zmielone "co" nie wybrzmiało; powstrzymywała się przed kolejną parszywą odpowiedzią, na moment zaciskając usta w wąską linijkę, później wypuszczając wargi z uścisku, aż wróciły do naturalnego, pełnego kształtu.
– Niekoniecznie – odpowiedź była równie chłodna co pozostałe słowa, podbródek na moment uniósł się odrobinę, jakby zaznaczała granicę, mówiła jasno, że nie zajmuje się takimi rzeczami, jak karmienie hodowanych stworzeń – Chyba nie jesteś w stanie mi pomóc – odepchnęła się od ogrodzenia lekko, zaraz potem wysuwając różdżkę przed siebie, w międzyczasie stawiając kolejne kroki, jakby szukała odpowiedniego miejsca, starała się wyczuć stabilną magię.
Gdyby Tatiana była choć odrobinę mniej przejęta własną tragedią, to w małej, przypadkowej nieznajomej dopatrywałaby się dziwności, zupełnie pomijając fakt, że sama była tutaj nienaturalnym intruzem z innego świata i zdecydowanie innej rzeczywistości.
Dziewczyna zaczęła mówić o testralach; jasne spojrzenie pomknęło wraz z jej dłonią, na jedynie częściowo rozświetlony padok i czarne stworzenia zajęte pożywaniem się. Czy to w ogóle było możliwe, by to one ją tu przyciągnęły?
Słyszała o nich, widziała kilkukrotnie, poniekąd przyzwyczając się już do mrocznej sensacji, która je otaczała; bardziej porównywalnej do wilgotnego dreszczu, niźli ekscytacji. Fakt, że była w stanie je widzieć, zaakceptowała już dawno.
– Wątpię – odpowiedziała krótko, chłodno, kiedy drobna zmarszczka przemknęła pomiędzy brwiami. Nie łączyła z testralami żadnego specjalnego momentu, nie czuła też, by miały ją przywoływać – bo po co?
Ciężkie westchnienie było tylko formalnością, kiedy dziewczyna przyznała, że nie ma przy sobie papierosów; nie liczyła na to, pytanio-stwierdzenie rzucając w przestrzeń bardziej w formie rozładowania choć odrobiny własnej frustracji. Na moment wsparła dłonie o wyższą belkę balustrady, pochylając się w przód by wesprzeć ciało o ogrodzenie, milcząc na dłużej niż chwilę.
Musiała znaleźć sposób, bezpieczne miejsce i dostateczne skupienie, by stąd wrócić. Teleportować się gdzieś, gdzie faktycznie chciała się znaleźć, bez przykrych niespodzianek i dziwacznych spotkań.
Słowa blondynki dotarły do niej jakby po chwili; przeniosła na nią spojrzenie, pytające i mało przystępne, unosząc brew jakby doczekiwała się odpowiedzi, nad wyraz jednej spodziewanej. Miała jej powiedzieć coś o cukrowych królewnach, księżniczkach w pięknych sukniach?
Wyglądała mniej więcej na taką, która większą część życia spędzała w wyobrażeniach i opowieściach, kurczowo trzymając się dziecięcych bajek, uciekając w historie przed burą rzeczywistością.
Czy w absurdalności tego spotkania stała się dla niej kimś takim, wyjętym ze starych rycin i snów układanych przed snem?
Jej słowa stały się prostym potwierdzeniem.
– Można tak powiedzieć – odpowiedź była enigmatyczna, niewnosząca tak naprawdę niczego; ale to zdecydowanie nie było jej miejsce. Nie dla niej, nie dla takiej sukni, nie dla jej planów.
Słysząc kolejne pytanie otworzyła usta, pomruk prędko zniknął, zmielone "co" nie wybrzmiało; powstrzymywała się przed kolejną parszywą odpowiedzią, na moment zaciskając usta w wąską linijkę, później wypuszczając wargi z uścisku, aż wróciły do naturalnego, pełnego kształtu.
– Niekoniecznie – odpowiedź była równie chłodna co pozostałe słowa, podbródek na moment uniósł się odrobinę, jakby zaznaczała granicę, mówiła jasno, że nie zajmuje się takimi rzeczami, jak karmienie hodowanych stworzeń – Chyba nie jesteś w stanie mi pomóc – odepchnęła się od ogrodzenia lekko, zaraz potem wysuwając różdżkę przed siebie, w międzyczasie stawiając kolejne kroki, jakby szukała odpowiedniego miejsca, starała się wyczuć stabilną magię.
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tyle tylko istniało na świecie sposobów na zakręcenie kołem rozmowy i pozwolenie jej toczyć się naprzód. Tyle tylko sposobów na pociąganie za język, by wykrzesać z niego choćby iskrę, bo już ta oferowała więcej niż dłonie wyciągnięte przed siebie we mgle, po omacku szukające krańca nici Ariadny - i Celine miała wrażenie, że wykorzystała je wszystkie. Może mogłaby udawać, że nie rozumie, że narzuca się Tatianie, ani że nie dostrzega jak kobieta strzepuje ze swoich ramion paprochy niechcianego towarzystwa, jednak nie była aż tak głupia, by dobijać się do zamkniętych wrót. Być może Dolohov nie przepadała za końmi? Albo za wilami? Kobiety różnie reagowały na gen srebrnych włosów i powabu na stałe wpisanego w aurę, docinały, izolowały, oziębłością separując się od istot ni ludzkich, ni stworzeń utkanych z magii. Doświadczała tego przecież na każdym etapie swojego życia, jednak przez ostatnie miesiące, gdy żyła daleko w walijskiej zieleni oraz Dolinie, gdzie znano ją od dziecka, zdążyła chyba o tym zapomnieć.
Jeszcze przez moment przyglądała się Tatianie z ręką wyciągniętą w jej kierunku, podtrzymującą ciężar wiaderka, w nadziei, że być może ta zmieni zdanie... Ale gdy tak się nie stało, a kobieta dobyła różdżki, jej ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz. Mrożąca obawa. Widok magicznych drewienek w dłoniach nieznajomych wciąż rozbudzał wspomnienia pokryte zbyt cienką warstewką bliznowatej tkanki, wwiercał w nie grot tępego gwoździa, otwierając rany, których Celine otwierać nie chciała, mniej intensywnie, lecz wciąż boleśnie. Jej spojrzenie mimowolnie opadło na różdżkę w dłoniach czarownicy; dopiero wtedy cofnęła ramię i oparła jego knykcie o drewnianą deskę ogrodzenia, pocierając skórą o chropowatą powierzchnię.
Nie wyzbyła się tego, mimo wszelkich postępów: żałosnych prób uśmierzenia bólu psychicznego za sprawą fizycznych dolegliwości. Poszukiwała drzazg, czegoś, co wbije się w miękką dłoń i pozostawi w niej ślad, odebrawszy jednocześnie brzemię ze wzmożonych myśli.
- Chyba nie jestem - potwierdziła z powolnym, głębokim westchnieniem, zrezygnowana. Pomoc, którą Celine mogła zaoferować, nie była pomocą, której poszukiwała Tatiana - i w gruncie rzeczy nie było w tym nic złego, skoro w ten sposób utkało ich rasę przeznaczenie, nagradzając narodziny indywidualnością i wyborem, prawem do selekcji. Znów wspięła się na najniższą belkę w płocie, by stanąć na niej z gracją i wyciągnąć wiaderko przed siebie. Teraz, gdy w zasięgu wzroku nie miała różdżki Tatiany, mogła spróbować się zdekoncentrować, zapomnieć o tarninie, odetchnąć bez ciężaru fantomowej kuli z żelaza oplatającej się wokół kostki. - Chcąc czy nie chcąc, i tak myślę, że miała pani szczęście, że mogła je zobaczyć. Szczególnie młode, one mają w sobie najmniej śmiałości. Chowają się przed ludźmi, przed wszystkim co się rusza. Ale jeśli chce pani dotrzeć do bramy - dodała, w końcu nie wiedziała jaki dokładnie cel przyświecał nieznajomej, - to w tamtą stronę.
Bez odrywania wzroku od testrali wskazała dłonią przeciwległy kierunek do kroków Dolohov. Tyle mogła zrobić, tak pomóc. Najmniejsze źrebię, którego czarna skóra zdawała się połyskiwać w świetle lampionów jak wypolerowany kamień szlachetny, w międzyczasie zbliżyło się niepewnie do ogrodzenia, doglądane przez matkę, która wędrowała tuż obok niego, prostując upiorne, zachwycające skrzydła. Było urocze, przeraźliwie chude, o mlecznych oczach zasnutych nierozrzedzoną mgłą, która wydała się jej niezwykle magiczna.
- Chodź - zaćwierkała półwila, próbując stłumić skrzywienie, gdy sięgała po kawałek mięsa i wysuwała przed siebie rękę, oferując je młodemu stworzonku. Nie przyjęło pokarmu bezpośrednio od niej, przechyliła więc głowę, ale tylko i wyłącznie uśmiechnęła się ze zrozumieniem i rzuciła plaster, który źrebię złapało jeszcze w locie.
Musiała też pogodzić się z tym, że nie usłyszy historii skrytej za piękną sukienką Tatiany. Nie dowie, czy czkawka teleportacyjna szarpnęła kobietą podczas spotkania z ukochanym, czy może występu najpiękniejszego baletu. Niezaspokojona ciekawość kąsała jak rozwścieczona osa, nigdy nie lubiła nie wiedzieć, gdy wiedzieć chciała, ale tym razem... Trudno. Niewykluczone, że gdyby zastała Dolohov w lepszym humorze, albo gdyby sama wydała się jej ciekawsza, równie intrygująca, rozsupłałaby w ten sposób język czarownicy.
Jeszcze przez moment przyglądała się Tatianie z ręką wyciągniętą w jej kierunku, podtrzymującą ciężar wiaderka, w nadziei, że być może ta zmieni zdanie... Ale gdy tak się nie stało, a kobieta dobyła różdżki, jej ciałem wstrząsnął nieprzyjemny dreszcz. Mrożąca obawa. Widok magicznych drewienek w dłoniach nieznajomych wciąż rozbudzał wspomnienia pokryte zbyt cienką warstewką bliznowatej tkanki, wwiercał w nie grot tępego gwoździa, otwierając rany, których Celine otwierać nie chciała, mniej intensywnie, lecz wciąż boleśnie. Jej spojrzenie mimowolnie opadło na różdżkę w dłoniach czarownicy; dopiero wtedy cofnęła ramię i oparła jego knykcie o drewnianą deskę ogrodzenia, pocierając skórą o chropowatą powierzchnię.
Nie wyzbyła się tego, mimo wszelkich postępów: żałosnych prób uśmierzenia bólu psychicznego za sprawą fizycznych dolegliwości. Poszukiwała drzazg, czegoś, co wbije się w miękką dłoń i pozostawi w niej ślad, odebrawszy jednocześnie brzemię ze wzmożonych myśli.
- Chyba nie jestem - potwierdziła z powolnym, głębokim westchnieniem, zrezygnowana. Pomoc, którą Celine mogła zaoferować, nie była pomocą, której poszukiwała Tatiana - i w gruncie rzeczy nie było w tym nic złego, skoro w ten sposób utkało ich rasę przeznaczenie, nagradzając narodziny indywidualnością i wyborem, prawem do selekcji. Znów wspięła się na najniższą belkę w płocie, by stanąć na niej z gracją i wyciągnąć wiaderko przed siebie. Teraz, gdy w zasięgu wzroku nie miała różdżki Tatiany, mogła spróbować się zdekoncentrować, zapomnieć o tarninie, odetchnąć bez ciężaru fantomowej kuli z żelaza oplatającej się wokół kostki. - Chcąc czy nie chcąc, i tak myślę, że miała pani szczęście, że mogła je zobaczyć. Szczególnie młode, one mają w sobie najmniej śmiałości. Chowają się przed ludźmi, przed wszystkim co się rusza. Ale jeśli chce pani dotrzeć do bramy - dodała, w końcu nie wiedziała jaki dokładnie cel przyświecał nieznajomej, - to w tamtą stronę.
Bez odrywania wzroku od testrali wskazała dłonią przeciwległy kierunek do kroków Dolohov. Tyle mogła zrobić, tak pomóc. Najmniejsze źrebię, którego czarna skóra zdawała się połyskiwać w świetle lampionów jak wypolerowany kamień szlachetny, w międzyczasie zbliżyło się niepewnie do ogrodzenia, doglądane przez matkę, która wędrowała tuż obok niego, prostując upiorne, zachwycające skrzydła. Było urocze, przeraźliwie chude, o mlecznych oczach zasnutych nierozrzedzoną mgłą, która wydała się jej niezwykle magiczna.
- Chodź - zaćwierkała półwila, próbując stłumić skrzywienie, gdy sięgała po kawałek mięsa i wysuwała przed siebie rękę, oferując je młodemu stworzonku. Nie przyjęło pokarmu bezpośrednio od niej, przechyliła więc głowę, ale tylko i wyłącznie uśmiechnęła się ze zrozumieniem i rzuciła plaster, który źrebię złapało jeszcze w locie.
Musiała też pogodzić się z tym, że nie usłyszy historii skrytej za piękną sukienką Tatiany. Nie dowie, czy czkawka teleportacyjna szarpnęła kobietą podczas spotkania z ukochanym, czy może występu najpiękniejszego baletu. Niezaspokojona ciekawość kąsała jak rozwścieczona osa, nigdy nie lubiła nie wiedzieć, gdy wiedzieć chciała, ale tym razem... Trudno. Niewykluczone, że gdyby zastała Dolohov w lepszym humorze, albo gdyby sama wydała się jej ciekawsza, równie intrygująca, rozsupłałaby w ten sposób język czarownicy.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie interesowało ją zbytnio wszystko wokół – gdzie się znalazła, po co, i kim była mała pannica z nadwyraz dziwacznym, przynajmniej dla niej, zajęciem.
Bardziej dziwne od tego wszystkiego powinny być testrale, choć Tatiana nie przyłożyła większej uwagi do faktu, że może je widzieć; do tej pory spotkała je może maksymalnie trzy, cztery razy, zwykle na wolności – czy ta hodowla była w ogóle legalna?
Nie znała się na tych sprawach, nie obchodziły ją nadto, ale wytyczona ścieżka, zaaranżowana okolica, rozwieszone lampiony i cała aura zamykająca to miejsce w kojącym półmrokach wskazywała raczej na fakt, że ta stadnina działała zgodnie z prawem. Lub była ukryta. Po ogólnym rozrachunku, nawet element prawilności zwyczajnie jej nie obchodził.
Ciekawsza od testrali była jej własna frustracja i próby skupienia się dostatecznie, by wrócić do Londynu; jasnowłosa, ciekawska dziewczyna dość sprawnie wyrywała ją z momentów ów zmagań przywrócenia sobie jakiekogolwiek opanowania i stabilności magicznej – przyglądała się jej, jak gdyby była z innego świata – jak sama wspomniała – stworzona z czyjejś opowieści albo spisanej w książkach baśni. I Dolohov absolutnie nie rozumiała, co tak dziwiło małą nieznajomą, dyktując szerokie spojrzenie i lawinę pytań.
Zdawała sobie sprawę z tego, jak żyli ludzie poza miastem; znała wsie, skrajne ubóstwo i uciekinierów, na tyle dobrze, by potrafić rozpoznać status społeczny. Może ekscentryczne dziewczę nigdy nie widziało kogoś jej pokroju?
Zdecydowała się jednak nie wiercić dalej w enigmatycznych strzępkach niepotrzebnej znajomości, prędko dobywając różdżki, i w międzyczasie starając się odnaleźć odpowiedni sposób – zaklęcie, technikę, siłę woli, cokolwiek byleby tylko wydostać się z tego miejsca.
Krążyła nieopodal zagrody, przy której wciąż stała Celine, zupełnie jakby chciała wyczuć odpowiednio stabilne miejsce; dopiero kiedy dziewczyna wspomniała o bramie, odwróciła się w jej kierunku, spojrzenie na moment spotkało to należące do niej, a zaraz później Dolohov ruszyła w wskazaną stronę.
Dartmoore, hodowla, testrale, Dartmoore. Kornwalia.
Na moment zmarszczyła brwi, zbliżając się do ścieżki prowadzącej do bramy, ale jeszcze decydując na półobrót; znów spojrzała na Celine, próbując połączyć kropki i znaleźć potencjalnie użyteczne informacje – Jak się nazywasz? – zapytała, unosząc brew. Najpierw wpadła na Moore'a w Dolinie Godryka, teraz do Kornwalii. Morgana sama jedna wiedziała, kiedy pewne kwestie mogły okazać się potrzebne.
Ale nim dziewczyna mogła odpowiedzieć, coś znów – wpierw zakłuło, a później szarpnęło w okolicach podbrzusza, a zaraz potem Tatiana zwyczajnie rozmyła się w powietrzu.
Hep!
zt
Bardziej dziwne od tego wszystkiego powinny być testrale, choć Tatiana nie przyłożyła większej uwagi do faktu, że może je widzieć; do tej pory spotkała je może maksymalnie trzy, cztery razy, zwykle na wolności – czy ta hodowla była w ogóle legalna?
Nie znała się na tych sprawach, nie obchodziły ją nadto, ale wytyczona ścieżka, zaaranżowana okolica, rozwieszone lampiony i cała aura zamykająca to miejsce w kojącym półmrokach wskazywała raczej na fakt, że ta stadnina działała zgodnie z prawem. Lub była ukryta. Po ogólnym rozrachunku, nawet element prawilności zwyczajnie jej nie obchodził.
Ciekawsza od testrali była jej własna frustracja i próby skupienia się dostatecznie, by wrócić do Londynu; jasnowłosa, ciekawska dziewczyna dość sprawnie wyrywała ją z momentów ów zmagań przywrócenia sobie jakiekogolwiek opanowania i stabilności magicznej – przyglądała się jej, jak gdyby była z innego świata – jak sama wspomniała – stworzona z czyjejś opowieści albo spisanej w książkach baśni. I Dolohov absolutnie nie rozumiała, co tak dziwiło małą nieznajomą, dyktując szerokie spojrzenie i lawinę pytań.
Zdawała sobie sprawę z tego, jak żyli ludzie poza miastem; znała wsie, skrajne ubóstwo i uciekinierów, na tyle dobrze, by potrafić rozpoznać status społeczny. Może ekscentryczne dziewczę nigdy nie widziało kogoś jej pokroju?
Zdecydowała się jednak nie wiercić dalej w enigmatycznych strzępkach niepotrzebnej znajomości, prędko dobywając różdżki, i w międzyczasie starając się odnaleźć odpowiedni sposób – zaklęcie, technikę, siłę woli, cokolwiek byleby tylko wydostać się z tego miejsca.
Krążyła nieopodal zagrody, przy której wciąż stała Celine, zupełnie jakby chciała wyczuć odpowiednio stabilne miejsce; dopiero kiedy dziewczyna wspomniała o bramie, odwróciła się w jej kierunku, spojrzenie na moment spotkało to należące do niej, a zaraz później Dolohov ruszyła w wskazaną stronę.
Dartmoore, hodowla, testrale, Dartmoore. Kornwalia.
Na moment zmarszczyła brwi, zbliżając się do ścieżki prowadzącej do bramy, ale jeszcze decydując na półobrót; znów spojrzała na Celine, próbując połączyć kropki i znaleźć potencjalnie użyteczne informacje – Jak się nazywasz? – zapytała, unosząc brew. Najpierw wpadła na Moore'a w Dolinie Godryka, teraz do Kornwalii. Morgana sama jedna wiedziała, kiedy pewne kwestie mogły okazać się potrzebne.
Ale nim dziewczyna mogła odpowiedzieć, coś znów – wpierw zakłuło, a później szarpnęło w okolicach podbrzusza, a zaraz potem Tatiana zwyczajnie rozmyła się w powietrzu.
Hep!
zt
Tatiana Dolohov
Zawód : emigrantka, pozowana dama
Wiek : lat 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
wanderess, one night stand
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
don't belong to no city,
don't belong to no man
I'm the violence in the pouring rain
OPCM : 17
UROKI : 16 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 7 +3
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nieznajomej kobiecie z wyciągniętą różdżką nie ujawniłaby prawdy o własnej tożsamości, co do tego nie miała wątpliwości; przezorny zawsze ubezpieczony, powtarzali jej bliscy, twierdząc, że lepiej dmuchać na zimne, uważać na obcych. Clara, chciała zatem odpowiedzieć, wykorzystując imię pochodzące z jednego z ulubionych baletów, jak również imię jej kota z błogich czasów dzieciństwa, jednak wówczas do uszu dotarł dźwięk dziwnego pyknięcia. Trzask. Celine obróciła się szybko, przewidując, że Tatiana musiała rzucić w nią jakieś zaklęcie, jednak za swoimi plecami... nie miała już nikogo. Żadnego śladu ślicznej sukienki, eleganckich butów, rysów twarzy wykutych z mroźnych rosyjskich stron. Żadnego powściągliwego tonu głosu i niechętnie udzielanych odpowiedzi, lakonicznych w swojej naturze.
Półwila rozejrzała się dookoła, usiłując się upewnić, że naprawdę została sama. A więc los zdecydował się je rozdzielić - pozostawiwszy w ustach gorzki smak niezaspokojenia. Pewnego rozczarowania. Niestety nie każde spotkanie musiało przebiegać tak, jak marzyło serce; półwila westchnęła przeciągle i wyprostowała plecy, ponownie obróciwszy się w kierunku zagrody testrali. Na jej ustach błąkał się uśmiech, senny i na powrót spokojny, rozkojarzony domniemaniem dokąd teraz udała się Dolohov, a przede wszystkim czy tym razem teleportowała się z własnej woli.
- Bezpiecznej drogi - Celine szepnęła w eter, do czarownicy, która już tego nie usłyszy. Jeśli magia zabrała ją od ukochanego, niech zwróci mu ją w jednym kawałku, nadwyrężoną rozdrażnieniem i wizytami w miejscach, do których nie chciała zaglądać. Jeśli wydarto ją z przedstawienia, niech wróci na swoje miejsce na widowni przed jego końcem. Półwila mogła uznać, że nie przepadała za osobami takimi jak Tatiana, ale w gruncie rzeczy nie życzyła jej źle, dlaczego miałaby? - Wystraszyłbyś się, gdybym tu weszła, prawda? - zagadnęła do hebanowego źrebięcia i wskazała ruchem głowy na wnętrze zagrody. Nikt jej nie pilnował, mogłaby wślizgnąć się pomiędzy deski w płocie i wędrować razem z nimi po polance ogarniętej wieczornym półmrokiem, tu i ówdzie rozgonionym wyłącznie przez blask lampionów, ale pamiętała - tak jak zresztą opowiadała niespodziewanej, niechętnej towarzyszce -, że testrale bywały nieśmiałe. Nieufne. Stworzonko obróciło głowę do boku, jakby rozumiało, o co zapytała, po czym czmychnęło z powrotem do kobyły, skryte za bezpieczeństwem jej kościstych nóg. Celine uśmiechnęła się do siebie nieco szerzej. Krew wciąż ściekała w dół jej dłoni, zastygając w liniach papilarnych, które teraz wydawały się makabrycznym, barokowym obrazem, podczas gdy z boku nadszedł inny testral, zwabiony zapachem, widokiem braci, którzy posilali się płatami mięsa z jej wiaderka. Sięgnęła po kawałek i ostrożnie cisnęła nim w kierunku stworzenia, i robiła to tak długo, aż w naczyniu nie pozostało już nic więcej.
zt
Półwila rozejrzała się dookoła, usiłując się upewnić, że naprawdę została sama. A więc los zdecydował się je rozdzielić - pozostawiwszy w ustach gorzki smak niezaspokojenia. Pewnego rozczarowania. Niestety nie każde spotkanie musiało przebiegać tak, jak marzyło serce; półwila westchnęła przeciągle i wyprostowała plecy, ponownie obróciwszy się w kierunku zagrody testrali. Na jej ustach błąkał się uśmiech, senny i na powrót spokojny, rozkojarzony domniemaniem dokąd teraz udała się Dolohov, a przede wszystkim czy tym razem teleportowała się z własnej woli.
- Bezpiecznej drogi - Celine szepnęła w eter, do czarownicy, która już tego nie usłyszy. Jeśli magia zabrała ją od ukochanego, niech zwróci mu ją w jednym kawałku, nadwyrężoną rozdrażnieniem i wizytami w miejscach, do których nie chciała zaglądać. Jeśli wydarto ją z przedstawienia, niech wróci na swoje miejsce na widowni przed jego końcem. Półwila mogła uznać, że nie przepadała za osobami takimi jak Tatiana, ale w gruncie rzeczy nie życzyła jej źle, dlaczego miałaby? - Wystraszyłbyś się, gdybym tu weszła, prawda? - zagadnęła do hebanowego źrebięcia i wskazała ruchem głowy na wnętrze zagrody. Nikt jej nie pilnował, mogłaby wślizgnąć się pomiędzy deski w płocie i wędrować razem z nimi po polance ogarniętej wieczornym półmrokiem, tu i ówdzie rozgonionym wyłącznie przez blask lampionów, ale pamiętała - tak jak zresztą opowiadała niespodziewanej, niechętnej towarzyszce -, że testrale bywały nieśmiałe. Nieufne. Stworzonko obróciło głowę do boku, jakby rozumiało, o co zapytała, po czym czmychnęło z powrotem do kobyły, skryte za bezpieczeństwem jej kościstych nóg. Celine uśmiechnęła się do siebie nieco szerzej. Krew wciąż ściekała w dół jej dłoni, zastygając w liniach papilarnych, które teraz wydawały się makabrycznym, barokowym obrazem, podczas gdy z boku nadszedł inny testral, zwabiony zapachem, widokiem braci, którzy posilali się płatami mięsa z jej wiaderka. Sięgnęła po kawałek i ostrożnie cisnęła nim w kierunku stworzenia, i robiła to tak długo, aż w naczyniu nie pozostało już nic więcej.
zt
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Hodowla testrali w Dartmoore
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia