Środek Oceanu
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Środek Oceanu
Wielkie fale znane każdemu żeglarzowi oznaczać mogą tylko jedno - Ocean Atlantycki. Na szczęście nie jego środek, a północną część leżącą nieopodal Szkocji. Dostrzeżenie jednak lądu jest niezwykle trudne ze względu na bardzo słabą widoczność, którą ogranicza nieustannie padający deszcz. Na szczęście duże fale i dmący groźnie wiatr rzadko zamieniają się w prawdziwy sztorm, a i wbrew pozorom wcale nie jest stąd daleko do brzegu. Oczywiście, o ile ma się na czym do niego dopłynąć.
W milczeniu poprowadził kobietę do pomieszczenia, które stanowiło kuchnię, ignorując przy tym niechętne spojrzenia co poniektórych marynarzy; jeszcze mu podziękują, gdy dostaną prawdziwy posiłek, nie zaś zwęglone resztki czegoś, co kiedyś można było nazwać jedzeniem. Choć nie padało mu już na głowę, to wciąż potrzebował dłuższej chwili, by odzyskać wewnętrzny spokój. Pocieszał go jedynie fakt, że załatwił na brzegu to, po co tam popłynął, że udało mu się powrócić na pokład swego statku w jednym kawałku, a także - że kobieta nie stawiała oporu. Byłby on daremny, owszem, na pewno jednak skomplikowałby i tak niezbyt przyjemną sytuację.
Zmarszczył brwi, gdy stanęli w drzwiach, a nieznajoma zasugerowała, by pozbył się stojącego przy garach żeglarza. Caelan spojrzał to ku niemu, wyraźnie zdziwionemu widokiem niewiasty stąpającej po uświęconych deskach żaglowca, to ku niej, krótką chwilę rozważając wszelkie za i przeciw. W końcu machnął ręką i wskazał wciąż skonsternowanemu załogantowi korytarz. - Idź, odpocznij - powiedział tylko, nie chcąc tłumaczyć się ze swej decyzji. Tom nie był prawdziwym kukiem, o gotowaniu wiedział niewiele, toteż i niewielki byłby z niego pożytek; poprzedni kucharz zaginął w bliżej nieznanych okolicznościach, od tamtej pory nie udało mu się jeszcze znaleźć na jego miejsce godnego zastępstwa.
Marynarz niechętnie opuścił zajmowane do tej pory pomieszczenie, lecz w końcu zostali sami; Goyle powiódł dookoła wzrokiem, ślizgając się nim po zagraconych blatach, poprzypalanych garnkach. Niewiele trzeba było czasu, by doprowadzić względnie zadbany kącik Loosuma do takiego stanu. Z jego piersi wyrwało się kolejne mimowolnie westchnięcie, był zmęczony. Znów spojrzał ku krzątającej się Gillian, by zdziwić się jej domyślnością - mile zaskoczony sięgnął ku wyciągniętej w jego kierunku szklance, by bez ociągania się wziąć pierwszy łyk alkoholu. Nie dumał nad intencjami kobiety, nie miałaby dość czasu, by dolać do whisky truciznę. Przyjemnie ciepło jęło rozlewać się po jego ciele, nieco ogrzewając zmarznięte członki. Kiwnął krótko głową w odpowiedzi na zadane pytanie. - Na pewno jest tu przyjemniej niż tam na górze - odezwał się po chwili, krzywiąc się na wspomnienie stale zalewanego wodą pokładu. - A poza tym, ktoś musi cię pilnować - dodał powoli, zgodnie z prawdą. Mógłby zabrać jej różdżkę, a następnie zamknąć drzwi i wrócić dopiero za jakiś czas, wolał jednak nie posuwać się do takich rozwiązań. Myślał o tym, by udać się do swojej kajuty po butelkę rumu, lecz skoro i tutaj był alkohol... Upił kolejny łyk whisky, wolną ręką rozpinając przemoczony, ociekający wodą płaszcz; rzucił go na stojącą niedaleko ławę, nie spuszczając wzroku z zagonionej do przyrządzenia posiłku kobiety. Ile mogła mieć lat? I czy naprawdę próbowała się teleportować? Powoli zasiadł na wspomnianej ławie, z ulgą wyciągając przed siebie nogi; wiosłowanie przy takiej pogodzie było dosyć męczące, zasługiwał na chwilę wytchnienia. Odszukał wzrok towarzyszki, gdy nieoczekiwanie wyraziła swe zdziwienie.
- Chcesz powiedzieć, że tak często bywasz w porcie? - Założył, że mówiła o tym w Londynie, choć spotkali się, czy raczej spadła z nieba, kawałek od stolicy. To nie było dobre miejsce dla bezbronnych, niewinnych kobiet. Czym się zajmowała? Może wcale nie była taka bezbronna? Może powinien zabrać jej różdżkę? Nieważne. Był zbyt zmęczony, zbyt leniwy, by naprawić ten błąd. - Dopiero niedawno wróciłem do kraju - dodał, choć przecież nie musiał się jej tłumaczyć. Ponownie wzniósł szkło do ust, nawet nie udając, że delektuje się trunkiem. Pił po to, by się rozgrzać, a także rozluźnić. Mimowolnie śledził jej ruchy, gdy zabrała się za przygotowywanie posiłku. Nie miał zbyt wielu okazji, by obserwować czarownice przy gotowaniu; kuchnię Catriony omijał szerokim łukiem. - Teraz? Do Londynu. Później na północ - odpowiedział powoli, przeciągając kolejne zgłoski. To musiało jej wystarczyć, i tak powinna się cieszyć, że nie wylądowała za burtą. Musiał przyznać, że kiedy już nie panikowała, jej towarzystwo było mniej irytujące, zaś woń powoli gotującego się posiłku rekompensowała wszelkie niewygody wspólnej podróży.
Nie wiedział, ile minęło, nim wygłodniała załoga otrzymała w końcu upragniony posiłek, jednak podróż żaglowcem była znacznie wygodniejsza niż walczenie z potężnymi, nieokiełznanymi falami przy pomocy wioseł, toteż czas ten upłynął mu znacznie przyjemniej - i szybciej. Niewiele później dobili do portu, a Goyle odeskortował Gillian na brzeg, gdzie po niezbyt wylewnym pożegnaniu pozostawił ją samą. Miał jeszcze wiele rzeczy do załatwienia, nim wyruszą w dalszą drogę.
| 2xzt
Zmarszczył brwi, gdy stanęli w drzwiach, a nieznajoma zasugerowała, by pozbył się stojącego przy garach żeglarza. Caelan spojrzał to ku niemu, wyraźnie zdziwionemu widokiem niewiasty stąpającej po uświęconych deskach żaglowca, to ku niej, krótką chwilę rozważając wszelkie za i przeciw. W końcu machnął ręką i wskazał wciąż skonsternowanemu załogantowi korytarz. - Idź, odpocznij - powiedział tylko, nie chcąc tłumaczyć się ze swej decyzji. Tom nie był prawdziwym kukiem, o gotowaniu wiedział niewiele, toteż i niewielki byłby z niego pożytek; poprzedni kucharz zaginął w bliżej nieznanych okolicznościach, od tamtej pory nie udało mu się jeszcze znaleźć na jego miejsce godnego zastępstwa.
Marynarz niechętnie opuścił zajmowane do tej pory pomieszczenie, lecz w końcu zostali sami; Goyle powiódł dookoła wzrokiem, ślizgając się nim po zagraconych blatach, poprzypalanych garnkach. Niewiele trzeba było czasu, by doprowadzić względnie zadbany kącik Loosuma do takiego stanu. Z jego piersi wyrwało się kolejne mimowolnie westchnięcie, był zmęczony. Znów spojrzał ku krzątającej się Gillian, by zdziwić się jej domyślnością - mile zaskoczony sięgnął ku wyciągniętej w jego kierunku szklance, by bez ociągania się wziąć pierwszy łyk alkoholu. Nie dumał nad intencjami kobiety, nie miałaby dość czasu, by dolać do whisky truciznę. Przyjemnie ciepło jęło rozlewać się po jego ciele, nieco ogrzewając zmarznięte członki. Kiwnął krótko głową w odpowiedzi na zadane pytanie. - Na pewno jest tu przyjemniej niż tam na górze - odezwał się po chwili, krzywiąc się na wspomnienie stale zalewanego wodą pokładu. - A poza tym, ktoś musi cię pilnować - dodał powoli, zgodnie z prawdą. Mógłby zabrać jej różdżkę, a następnie zamknąć drzwi i wrócić dopiero za jakiś czas, wolał jednak nie posuwać się do takich rozwiązań. Myślał o tym, by udać się do swojej kajuty po butelkę rumu, lecz skoro i tutaj był alkohol... Upił kolejny łyk whisky, wolną ręką rozpinając przemoczony, ociekający wodą płaszcz; rzucił go na stojącą niedaleko ławę, nie spuszczając wzroku z zagonionej do przyrządzenia posiłku kobiety. Ile mogła mieć lat? I czy naprawdę próbowała się teleportować? Powoli zasiadł na wspomnianej ławie, z ulgą wyciągając przed siebie nogi; wiosłowanie przy takiej pogodzie było dosyć męczące, zasługiwał na chwilę wytchnienia. Odszukał wzrok towarzyszki, gdy nieoczekiwanie wyraziła swe zdziwienie.
- Chcesz powiedzieć, że tak często bywasz w porcie? - Założył, że mówiła o tym w Londynie, choć spotkali się, czy raczej spadła z nieba, kawałek od stolicy. To nie było dobre miejsce dla bezbronnych, niewinnych kobiet. Czym się zajmowała? Może wcale nie była taka bezbronna? Może powinien zabrać jej różdżkę? Nieważne. Był zbyt zmęczony, zbyt leniwy, by naprawić ten błąd. - Dopiero niedawno wróciłem do kraju - dodał, choć przecież nie musiał się jej tłumaczyć. Ponownie wzniósł szkło do ust, nawet nie udając, że delektuje się trunkiem. Pił po to, by się rozgrzać, a także rozluźnić. Mimowolnie śledził jej ruchy, gdy zabrała się za przygotowywanie posiłku. Nie miał zbyt wielu okazji, by obserwować czarownice przy gotowaniu; kuchnię Catriony omijał szerokim łukiem. - Teraz? Do Londynu. Później na północ - odpowiedział powoli, przeciągając kolejne zgłoski. To musiało jej wystarczyć, i tak powinna się cieszyć, że nie wylądowała za burtą. Musiał przyznać, że kiedy już nie panikowała, jej towarzystwo było mniej irytujące, zaś woń powoli gotującego się posiłku rekompensowała wszelkie niewygody wspólnej podróży.
Nie wiedział, ile minęło, nim wygłodniała załoga otrzymała w końcu upragniony posiłek, jednak podróż żaglowcem była znacznie wygodniejsza niż walczenie z potężnymi, nieokiełznanymi falami przy pomocy wioseł, toteż czas ten upłynął mu znacznie przyjemniej - i szybciej. Niewiele później dobili do portu, a Goyle odeskortował Gillian na brzeg, gdzie po niezbyt wylewnym pożegnaniu pozostawił ją samą. Miał jeszcze wiele rzeczy do załatwienia, nim wyruszą w dalszą drogę.
| 2xzt
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
21-23(?) maja
Budzi mnie poczciwa Deliah, delikatnie dotykając mojego ramienia i zsuwając z niego białą pościel. Dokładnie tak, jak przykazałem jej poprzedniego wieczora, a mimo to i tak marudzę, odpędzam od siebie służącą i nakrywam się kołdrą po sam czubek nosa. Nie otwieram oczu, pewny, że wystarczy pięć minut, bym ponownie odpłynął, wczesna pora odbiera mi apetyt na przygodę. Nie sądzę jednak, że Deliah takie sposoby posiada na cwaniaczków. Szurr, miękki materiał okrycia zsuwa się po moim ciele, a ja jak na komendę nagi podrywam się z łóżka, zdjęty niezłym ziąbem. Otwarte przez kobietę okno wpuszcza do mej komnaty powiew zimnego powietrza, który dęba mi stawia włosy na karku, a ja patrzę na nią z wyrzutem. Ona na mnie - ze wstydem, jakby nigdy gołego mężczyzny nie widziała, a ja przecież doskonalę wiem, że puka się z Patem ogrodnikiem. Dzięki, skarbie - mruczę do niej, jak rozleniwiony kot i bez wysiłku odbieram z jej zaskoczonych rąk kołdrę, którą - zamiast się nią owinąć - rzucam z powrotem na łoże. Panna policzki ma zaróżowione jak zorza i kłania się prędko, po czym dosłownie wylatuje z pokoju, gnana szaloną prędkością. Słońce jeszcze nie wstało, zastanawiam się, co o tej porze jest na dworze do roboty, że oni wszyscy - bo przecież na cały zamek nie mamy jednej służki - już się uwijają. Pewnie nigdy się tego nie dowiem, lecz nie szkodzi, czekają na mnie jeszcze inne nauki. Zbieram się więc czym prędzej, dokonuję koniecznych ablucji, odziewam się dla odmiany nie elegancko, a wygodnie. Spodnie z miękkiego materiału, zwykła, lniana koszula, gruba skórzana kurtka, biorąc pod uwagę pogodę - wierzę, że będzie w sam raz. W niewielką torbę pakuję jeszcze dodatkową bieliznę, parę koszul na zmianę i jakieś osobiste drobiazgi w stylu grzebienia czy wypolerowanego kompasu. Czuję, jakbym cofnął się kilkanaście lat wstecz i właśnie zaciągał się na swoją pierwszą wyprawę. Ha! Trzeba odświeżyć wiedzę, zmurszałą już od tej posuchy, ponownie zawierzyć mięśniom i zmusić je do roboty. Mam nadzieję, że odpocznę, tak naprawdę. Teleportuję się do Cromer, wciąż nieco zaspany, ale z oczami błyszczącymi podekscytowaniem, choć opuszczałem już ziemie brytyjskie nieraz. Ta wyprawa zapowiada się jednak inaczej, nie znam jeszcze jej przeznaczenia, Travers zadbał, by sprawić mi niespodziankę. Co prawda, ograniczył się (tylko?) do zachowania w tajemnicy trasy naszej wycieczki, a mógł na przykład upić mnie, zamknąć w skrzyni, a ja na kacu (lub wciąż najebany) obudziłbym się na pełnym morzu. Ubaw po pachy, całkiem w jego stylu. Witam się z nim serdecznie, klepiąc po plecach, jak starego druha.
-Moja stopa od dawna nie stała na pokładzie statku, więc się nie zdziw, jak przy pierwszym kołysaniu zarzygam ci pokład - ostrzegam, obśmiewając własny żołądek. Tamten pierwszy raz łatwy nie był, wciąż liczę, że chrzest bojowy raz na zawsze zmył ze mnie znamiona morskiej choroby.
-Liczę na solidne przeszkolenie. Nie musisz oszczędzać tych delikatnych szlacheckich rączek. Na szczęście nie muszę podczas świąt grywać na fortepianie - pozwalam sobie na autoironię, wdrapując się po trapie na pokład Lucy Lou - czy teraz raczysz mi powiedzieć, dokąd płyniemy? Czy mam zgadnąć, obserwując ptaki? - droczę się z Traversem, znam te podstawy geografii, mam przy sobie kompas, kierunek naszego rejsu określę mniej-więcej. Wolałbym jednak więcej, bo choć Haverlocka darzę sympatią, jego poczucie humoru, cóż, nie zawsze jest mi na rękę.
Budzi mnie poczciwa Deliah, delikatnie dotykając mojego ramienia i zsuwając z niego białą pościel. Dokładnie tak, jak przykazałem jej poprzedniego wieczora, a mimo to i tak marudzę, odpędzam od siebie służącą i nakrywam się kołdrą po sam czubek nosa. Nie otwieram oczu, pewny, że wystarczy pięć minut, bym ponownie odpłynął, wczesna pora odbiera mi apetyt na przygodę. Nie sądzę jednak, że Deliah takie sposoby posiada na cwaniaczków. Szurr, miękki materiał okrycia zsuwa się po moim ciele, a ja jak na komendę nagi podrywam się z łóżka, zdjęty niezłym ziąbem. Otwarte przez kobietę okno wpuszcza do mej komnaty powiew zimnego powietrza, który dęba mi stawia włosy na karku, a ja patrzę na nią z wyrzutem. Ona na mnie - ze wstydem, jakby nigdy gołego mężczyzny nie widziała, a ja przecież doskonalę wiem, że puka się z Patem ogrodnikiem. Dzięki, skarbie - mruczę do niej, jak rozleniwiony kot i bez wysiłku odbieram z jej zaskoczonych rąk kołdrę, którą - zamiast się nią owinąć - rzucam z powrotem na łoże. Panna policzki ma zaróżowione jak zorza i kłania się prędko, po czym dosłownie wylatuje z pokoju, gnana szaloną prędkością. Słońce jeszcze nie wstało, zastanawiam się, co o tej porze jest na dworze do roboty, że oni wszyscy - bo przecież na cały zamek nie mamy jednej służki - już się uwijają. Pewnie nigdy się tego nie dowiem, lecz nie szkodzi, czekają na mnie jeszcze inne nauki. Zbieram się więc czym prędzej, dokonuję koniecznych ablucji, odziewam się dla odmiany nie elegancko, a wygodnie. Spodnie z miękkiego materiału, zwykła, lniana koszula, gruba skórzana kurtka, biorąc pod uwagę pogodę - wierzę, że będzie w sam raz. W niewielką torbę pakuję jeszcze dodatkową bieliznę, parę koszul na zmianę i jakieś osobiste drobiazgi w stylu grzebienia czy wypolerowanego kompasu. Czuję, jakbym cofnął się kilkanaście lat wstecz i właśnie zaciągał się na swoją pierwszą wyprawę. Ha! Trzeba odświeżyć wiedzę, zmurszałą już od tej posuchy, ponownie zawierzyć mięśniom i zmusić je do roboty. Mam nadzieję, że odpocznę, tak naprawdę. Teleportuję się do Cromer, wciąż nieco zaspany, ale z oczami błyszczącymi podekscytowaniem, choć opuszczałem już ziemie brytyjskie nieraz. Ta wyprawa zapowiada się jednak inaczej, nie znam jeszcze jej przeznaczenia, Travers zadbał, by sprawić mi niespodziankę. Co prawda, ograniczył się (tylko?) do zachowania w tajemnicy trasy naszej wycieczki, a mógł na przykład upić mnie, zamknąć w skrzyni, a ja na kacu (lub wciąż najebany) obudziłbym się na pełnym morzu. Ubaw po pachy, całkiem w jego stylu. Witam się z nim serdecznie, klepiąc po plecach, jak starego druha.
-Moja stopa od dawna nie stała na pokładzie statku, więc się nie zdziw, jak przy pierwszym kołysaniu zarzygam ci pokład - ostrzegam, obśmiewając własny żołądek. Tamten pierwszy raz łatwy nie był, wciąż liczę, że chrzest bojowy raz na zawsze zmył ze mnie znamiona morskiej choroby.
-Liczę na solidne przeszkolenie. Nie musisz oszczędzać tych delikatnych szlacheckich rączek. Na szczęście nie muszę podczas świąt grywać na fortepianie - pozwalam sobie na autoironię, wdrapując się po trapie na pokład Lucy Lou - czy teraz raczysz mi powiedzieć, dokąd płyniemy? Czy mam zgadnąć, obserwując ptaki? - droczę się z Traversem, znam te podstawy geografii, mam przy sobie kompas, kierunek naszego rejsu określę mniej-więcej. Wolałbym jednak więcej, bo choć Haverlocka darzę sympatią, jego poczucie humoru, cóż, nie zawsze jest mi na rękę.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Na ten dzień Haverlock Travers czekał od dawna.
Na Merlina już od kilku tygodni odliczał dni, aby móc w końcu wypłynąć gdzieś na dłużej, nawet jeśli miałbyć to wypad niemal weekendowy. Na bezrybiu i rak ryba, czyż nie? W momencie gdy nie mógł spędzać na morzu tyle czasu, co chciał, musiał zadowolić się nawet takimi, krótkimi wypadami.
Na nogach był już jeszcze przed świtem, gdyż na jego barkach - barkach kapitana spoczywało o wiele więcej obowiązków, niż mogłoby się zdawać. Do wyjścia przyszykował się szybko i nader sprawnie, by już po chwili, z wysłużoną torbą, ubrany w jasną koszulę i zwykłe, proste spodnie teleportować się od razu na pokład swojej słodkiej Lucy Lou II.
Prace związane z wypłynięciem rozpoczęły się gdy tylko lord Travers stanął na pokładzie, nawet jeśli mrok nadal zdawał się spowijać świat dookoła. Jedynie wrzucił torbę do swojej kajuty, by już rozpocząć rozstawianie swoich marynarzy po kątach. Rozkazy leciały na prawo i lewo, a marynarze którzy zwykli z nim pływać uwijali się niczym mrówki, wnosząc na pokład ciężkie skrzynie i znosząc je do ładowni, by tam zabezpieczyć je, aby nie uległy zniszczeniu. Załadunek powoli dobiegał końca, a słońce nieśmiało wyłaniało się zza horyzontu, gdy na pokład zaczął wchodzić lord Lestrange. Haverlock zmarszczył brwi. No ta wyprawa z pewnością będzie ciężka, nie tylko dla żołądka jeśli Francis miał mu towarzyszyć. Czego jednak nie robi się dla kumpla? Czuł się ojcem chrzestnym zamiłowania Lestrange do morza i nie miał zamiaru tego od niego zabierać.
- Jeśli zarzygasz mi pokład, będziesz go później czyścił. Szmatą, bez różdżki. - Travers wzruszył ramionami, by chwilę później posłać uśmiech w kierunku swojego druha, a gdy ten wszedł na pokład, odpowiednio się z nim przywitał.
- Nikogo nie oszczędzam na tym pokładzie… - Już miał coś dodać, gdy jego sprawne oko dostrzegło coś, co wywołało wyraz oburzenia na jego twarzy. - Na Merlina Bob! Jeszcze raz upuścisz skrzynię a uduszę Cię własnymi rękami! No już, nie patrzy tak tylko się ruszaj! - Ryknął, odgrażając jednemu z marynarzy. Towar jaki wieźli był cenny i nic, ale to nic nie mogło ulec zniszczeniu. Oparty o poręcz schodów prowadzących na mostek, Haverlock przeniósł niebieskie spojrzenie ponownie na towarzysza, a na jego ustach zagościł cwany uśmiech.
- Vigo, Hiszpania. Dwadzieścia dwa stopnie, błękitne wody i sangria. - Oznajmił, jakby oto przekazywał przyjacielowi arcyważną oraz cenną informację. - Jeśli dobrze pójdzie, zawiniemy tam dziś wieczorem. Jutro mam tam parę spraw do załatwienia… - A jeśli Lestrange będzie chciał, nadarzy mu się jedyna, niepowtarzalna okazja aby zobaczyć, jak ten kapitan załatwia interesy.
- Zabierzemy też inny towar, wypłyniemy stamtąd nad ranem, by przed południem dobić do Brest we Francji. Tam również mam coś do załatwienia, a i muszę kupić parę rzeczy dla mamy oraz Isabelle. - O prezencie dla lady Malfoy nie wspomniał, nadal nie widząc sensu, aby zwozić jej piękne rzeczy z jego wypraw. Mama oraz ukochana kuzynka Carrow to co innego - dla nich, Travers był w stanie przywieźć gwiazdkę z nieba, jeśli tylko by sobie tego zażyczyły.
-Kapitanie! Gotowe!- Głos jednego z marynarzy przerwał im, sprawiając, że uśmiech na ustach kapitana jedynie się poszerzył.
- Wrzuć torbę pod pokład, chyba, że chcesz ją zgubić. - Zaczął, wchodząc w swoje buty kapitana. Niezależnie od łączącej ich przyjaźni teraz to on pozostawał najważniejszy. - A później właź na trumselreję grotmasztu, będziesz rozwijał żagiel. - Był pewien, że Lestrange jest obeznany z podstawowymi pojęciami, związanymi ze statkiem. Nie poświęcił więc ani jednej chwili, by wytłumaczyć mu jego zadanie. - Bob! Trumselreja grotomasztu, pokażesz naszemu gościowi, jak się rozwija żagle! Smith, John, odcumować i wciągnąć trap! Reszta na swoje miejsca i ruszać się panowie! Nie mamy całego dnia! - Donośny głos lorda Traversa rozbrzmiewał, gdy ten wykrzykiwał kolejne komendy, samemu wchodząc po schodkach na mostek, by zająć miejsce przy sterze. Miał w swojej załodze niezłego sternika, całkiem niezłego, daleko było mu jednak do samego lorda. W Akademii Morskiej Durmstrangu nie było lepszego i bardziej szalonego sternika od Haverlocka.
Załoga Lucy Lou II przypominała idealnie ustawiony, naoliwiony zegar - każdy wiedział, co powinien robić oraz gdzie było jego miejsce w tej całej maszynie. Ledwie kilka minut później byli gotowi, aby powoli rozpocząć odbijanie od protu. - Kotwica w górę! - Donośny krzyk Traversa ponownie się rozległ, gdy jego szorstkie dłonie dotknęły steru. Pozostawało mu mieć nadzieję, że Lestrange nie spadnie z rei.
Na Merlina już od kilku tygodni odliczał dni, aby móc w końcu wypłynąć gdzieś na dłużej, nawet jeśli miałbyć to wypad niemal weekendowy. Na bezrybiu i rak ryba, czyż nie? W momencie gdy nie mógł spędzać na morzu tyle czasu, co chciał, musiał zadowolić się nawet takimi, krótkimi wypadami.
Na nogach był już jeszcze przed świtem, gdyż na jego barkach - barkach kapitana spoczywało o wiele więcej obowiązków, niż mogłoby się zdawać. Do wyjścia przyszykował się szybko i nader sprawnie, by już po chwili, z wysłużoną torbą, ubrany w jasną koszulę i zwykłe, proste spodnie teleportować się od razu na pokład swojej słodkiej Lucy Lou II.
Prace związane z wypłynięciem rozpoczęły się gdy tylko lord Travers stanął na pokładzie, nawet jeśli mrok nadal zdawał się spowijać świat dookoła. Jedynie wrzucił torbę do swojej kajuty, by już rozpocząć rozstawianie swoich marynarzy po kątach. Rozkazy leciały na prawo i lewo, a marynarze którzy zwykli z nim pływać uwijali się niczym mrówki, wnosząc na pokład ciężkie skrzynie i znosząc je do ładowni, by tam zabezpieczyć je, aby nie uległy zniszczeniu. Załadunek powoli dobiegał końca, a słońce nieśmiało wyłaniało się zza horyzontu, gdy na pokład zaczął wchodzić lord Lestrange. Haverlock zmarszczył brwi. No ta wyprawa z pewnością będzie ciężka, nie tylko dla żołądka jeśli Francis miał mu towarzyszyć. Czego jednak nie robi się dla kumpla? Czuł się ojcem chrzestnym zamiłowania Lestrange do morza i nie miał zamiaru tego od niego zabierać.
- Jeśli zarzygasz mi pokład, będziesz go później czyścił. Szmatą, bez różdżki. - Travers wzruszył ramionami, by chwilę później posłać uśmiech w kierunku swojego druha, a gdy ten wszedł na pokład, odpowiednio się z nim przywitał.
- Nikogo nie oszczędzam na tym pokładzie… - Już miał coś dodać, gdy jego sprawne oko dostrzegło coś, co wywołało wyraz oburzenia na jego twarzy. - Na Merlina Bob! Jeszcze raz upuścisz skrzynię a uduszę Cię własnymi rękami! No już, nie patrzy tak tylko się ruszaj! - Ryknął, odgrażając jednemu z marynarzy. Towar jaki wieźli był cenny i nic, ale to nic nie mogło ulec zniszczeniu. Oparty o poręcz schodów prowadzących na mostek, Haverlock przeniósł niebieskie spojrzenie ponownie na towarzysza, a na jego ustach zagościł cwany uśmiech.
- Vigo, Hiszpania. Dwadzieścia dwa stopnie, błękitne wody i sangria. - Oznajmił, jakby oto przekazywał przyjacielowi arcyważną oraz cenną informację. - Jeśli dobrze pójdzie, zawiniemy tam dziś wieczorem. Jutro mam tam parę spraw do załatwienia… - A jeśli Lestrange będzie chciał, nadarzy mu się jedyna, niepowtarzalna okazja aby zobaczyć, jak ten kapitan załatwia interesy.
- Zabierzemy też inny towar, wypłyniemy stamtąd nad ranem, by przed południem dobić do Brest we Francji. Tam również mam coś do załatwienia, a i muszę kupić parę rzeczy dla mamy oraz Isabelle. - O prezencie dla lady Malfoy nie wspomniał, nadal nie widząc sensu, aby zwozić jej piękne rzeczy z jego wypraw. Mama oraz ukochana kuzynka Carrow to co innego - dla nich, Travers był w stanie przywieźć gwiazdkę z nieba, jeśli tylko by sobie tego zażyczyły.
-Kapitanie! Gotowe!- Głos jednego z marynarzy przerwał im, sprawiając, że uśmiech na ustach kapitana jedynie się poszerzył.
- Wrzuć torbę pod pokład, chyba, że chcesz ją zgubić. - Zaczął, wchodząc w swoje buty kapitana. Niezależnie od łączącej ich przyjaźni teraz to on pozostawał najważniejszy. - A później właź na trumselreję grotmasztu, będziesz rozwijał żagiel. - Był pewien, że Lestrange jest obeznany z podstawowymi pojęciami, związanymi ze statkiem. Nie poświęcił więc ani jednej chwili, by wytłumaczyć mu jego zadanie. - Bob! Trumselreja grotomasztu, pokażesz naszemu gościowi, jak się rozwija żagle! Smith, John, odcumować i wciągnąć trap! Reszta na swoje miejsca i ruszać się panowie! Nie mamy całego dnia! - Donośny głos lorda Traversa rozbrzmiewał, gdy ten wykrzykiwał kolejne komendy, samemu wchodząc po schodkach na mostek, by zająć miejsce przy sterze. Miał w swojej załodze niezłego sternika, całkiem niezłego, daleko było mu jednak do samego lorda. W Akademii Morskiej Durmstrangu nie było lepszego i bardziej szalonego sternika od Haverlocka.
Załoga Lucy Lou II przypominała idealnie ustawiony, naoliwiony zegar - każdy wiedział, co powinien robić oraz gdzie było jego miejsce w tej całej maszynie. Ledwie kilka minut później byli gotowi, aby powoli rozpocząć odbijanie od protu. - Kotwica w górę! - Donośny krzyk Traversa ponownie się rozległ, gdy jego szorstkie dłonie dotknęły steru. Pozostawało mu mieć nadzieję, że Lestrange nie spadnie z rei.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nie jestem do końca pewny, na ile moje wspomnienia z podroży zostały wygładzone i wyidealizowane przez czas i silną tęsknotę za prawdziwą wolnością, słonym wiatrem targającym włosy i - przede wszystkim - średniej jakości jasnym piwem, lecz powtórka napawa mnie entuzjazmem do tego stopnia, że przebieram nogami ze zniecierpliwienia. To tak, jakbym po dziesięciu latach w końcu witał się z dawno nie widzianym przyjacielem, dużo mamy do obgadania, bo też obaj się zmieniliśmy. W tym konkretnym przypadku, ja straciłem chyżość osiemnastoletniego wyrostka, ale morze jest mi bardziej przychylne. Tak czuję, od zawsze traktuję je przecież dobrze, nie jak element przyrody, a jak dosłowne wcielenie boga. Zapożyczam się u Greków, lecz dostojność morskiej piany i kilkumetrowych fal znacznie przewyższa tych naszych ziemskich włodarzy, obojętnie, czy mowa o ojcu, czy o nestorze. Tu mogą mi co najwyżej naskoczyć, więc zważywszy na ostatnią gorącą atmosferę, na okręt Traversa pakuję się w prawie dosłownych podskokach. Uciekam albo raczej, odwlekam od siebie konieczność zmierzenia się z czymś, co przeraża mnie stokroć bardziej niż sztorm, atak piratów, czy niewolnicza praca do końca życia (raczej krótkiego wówczas). Naturalnie, przesadzam - choć próżno szukać u mnie entuzjazmu zielarstwem, rzadko w ten sposób brudzę ręce - lecz ta wyprawa po prostu zrobi mi dobrze. Praca na pokładzie, słońce grzejące w plecy i słony pot lejący się po twarzy to zero przestrzeni dla myślenia o czymś innym, niż chwila przerwy, mimo, że taka robota leży w mojej gestii. Pogwizdując - tuż przed wejściem na pokład przestaję, bo to przynosi pecha - zmierzam ku Lucy Lou, wyprzedzając uwijających się mężczyzn, dźwigających różnego rodzaju pakunki.
-Czy na tym okręcie obowiązuje jakiż żelazny zakaz używania magii? - pytam drwiąco, raz, w odpowiedzi na groźbę Traversa (nią się nie przejmuję, bo zmywałem już i rzygi i krew, a ta druga schodzi znacznie gorzej), dwa ze względu na tragarzy, po których krzepę widać gołym okiem, lecz to nie powód, by nie ułatwić sobie życia.
-Co właściwie wieziesz? - pytam, przecierając zaspane oczy i tłumiąc ziewnięcie, bo o tak diabelskiej porze nawet kawa nie postawi mnie na nogi. Co innego wrzaski Haverlocka, aż marszczę brwi, lecz w duchu przyznaję, że na Lucy Lou II nie potrzeba okrętowego dzwona, bo głos kapitana całkowicie wystarczy, by zerwać wszystkich do pionu.
-Hmmm - zamyślam się, słysząc o celu wyprawy, a kąciki ust podrywają mi się w górę. Hiszpania oznacza dokładnie raj na ziemi, ekspresywny język, tańce, gorąc pod stopami i znakomite owocowe wino. A gdyby tak... - wierzysz, że kobiety na pokładzie przynoszą pecha? - zagaduję, pozornie bez związku, choć w głowie świta mi już zaproponowanie iberyjskim damom przepustki do nowego-starego świata - czyli wieczorem rzeźnia, a rano umieralnia? Brzmi jak moja rutyna, ale ostatnio pasuję przed ważnymi negocjacjami, dasz wiarę? - mówię, bo to niechybnie oznaka tracenia zmysłów, a przynajmniej pokładów pewnego rodzaju energii. Po trzydziestce imprezuje się inaczej, a kac trzyma dłużej.
-Świetnie. Zabiorę się z tobą, może znajdę coś odpowiedniego dla Evandry i jej synka. I dla mojej kuzynki. I dla Ginnie - przypominam sobie w ostatniej chwili o istnieniu Giovanny, choć sądzę, że ona będzie wystarczająco zadowolona, jeśli przywiozę ze sobą nowe dziewczyny. Jak dbam o biznes, to znaczy, że dbam o nią, ale starannie dobrany podarunek zawsze jest w dobrym guście.
-Ta, jest, kapitanie - salutuję mu niedbale, podnosząc dwa dwa palce do czoła. Zbieram manatki i znoszę je pod pokład w miejscu, gdzie urządzono kajuty dla załogi. Pomieszczenie oczywiście jest magicznie powiększone, więc każdy ma do dyspozycji całkiem wygodną pryczę i miejsce na osobiste rzeczy. Nie goszczę się tam długo, bo roboty jest huk, a sam prosiłem o traktowanie mnie tak, jakbym był członkiem załogi. Ściskam więc spracowaną rękę Boba i przedstawiam się jako Franc, zaniechawszy lordowskiej tytulatury. Na statku Travers też jest kapitanem, a nie dotkniętym palcem łaski arystokratą.
-O kurwa, wysoko - stwierdzam cicho, prawie przez zęby, wpatrując się w maszt. Kilka metrów w górę, muszę nadążać, bo Bob się nie obija. Jestem tuż za nim i jakoś tam sobie radzę, choć mężczyzna musi mi pokazać co najmniej dwa razy na sucho, nim łapię i czuję się gotów wypróbować te nowe praktyczne umiejętności. Razem rozwijamy żagiel, a ja próbuję zagadywać, ale on nie sprawia wrażenia zadowolonego z mojej paplaniny, więc prędko się zamykam. Dwa dni, nawet nie odbiliśmy od brzegu, a już zaczynam czuć dystans. Nie zamierzam jednak wracać do majtkowania, mimo że na dole jest znacznie bezpieczniej niż tutaj i Bob by tak krzywo na mnie nie patrzył. Mimowolnie zerkam w dół i przełykam ślinę, wysoko. Mocniejszy podmuch wiatru i już, jak spanikuję, to różdżka mi nie pomoże. Gdy już uporaliśmy się z robotą, ostrożnie i znacznie wolniej od starego schodzę na dół. Bob jest zwinny jak wiewiórka i skacze po linach, jakby całe życie niczego innego nie robił, a gdy lądujemy na ziemi, od razu powraca do swych obowiązków. Najwyraźniej pełni nadzór nad całym ożaglowaniem, bo podobnie jak Travers zajmuje się wykrzykiwaniem rozkazów. Mnie olał, pewnie uznał, że jego rola tutaj się skończyła. Wzruszam ramionami i przemykam na mostek, żeby pozaczepiać Haverlocka.
-Jak widzisz, nie zabiłem się - mówię z dumą, opierając się bokiem o balustradę okalającą kapitański mostek - to co teraz? - zadaję pytanie z serii tych najbardziej wkurzających. Niebo, choć przed chwilą jeszcze wyglądało całkiem zachęcająco, teraz pokrywa się pierzynką ciemnych chmur, a wiatr, jak na komendę zaczyna wiać mocniej. Teraz, to bym się na tej rei nie utrzymał - chyba mamy problem - mruczę, bo nie muszę posiadać doświadczenia Traversa, by wiedzieć, co to oznacza.
hop, tu mój szczęśliwy rzut pogodowy
-Czy na tym okręcie obowiązuje jakiż żelazny zakaz używania magii? - pytam drwiąco, raz, w odpowiedzi na groźbę Traversa (nią się nie przejmuję, bo zmywałem już i rzygi i krew, a ta druga schodzi znacznie gorzej), dwa ze względu na tragarzy, po których krzepę widać gołym okiem, lecz to nie powód, by nie ułatwić sobie życia.
-Co właściwie wieziesz? - pytam, przecierając zaspane oczy i tłumiąc ziewnięcie, bo o tak diabelskiej porze nawet kawa nie postawi mnie na nogi. Co innego wrzaski Haverlocka, aż marszczę brwi, lecz w duchu przyznaję, że na Lucy Lou II nie potrzeba okrętowego dzwona, bo głos kapitana całkowicie wystarczy, by zerwać wszystkich do pionu.
-Hmmm - zamyślam się, słysząc o celu wyprawy, a kąciki ust podrywają mi się w górę. Hiszpania oznacza dokładnie raj na ziemi, ekspresywny język, tańce, gorąc pod stopami i znakomite owocowe wino. A gdyby tak... - wierzysz, że kobiety na pokładzie przynoszą pecha? - zagaduję, pozornie bez związku, choć w głowie świta mi już zaproponowanie iberyjskim damom przepustki do nowego-starego świata - czyli wieczorem rzeźnia, a rano umieralnia? Brzmi jak moja rutyna, ale ostatnio pasuję przed ważnymi negocjacjami, dasz wiarę? - mówię, bo to niechybnie oznaka tracenia zmysłów, a przynajmniej pokładów pewnego rodzaju energii. Po trzydziestce imprezuje się inaczej, a kac trzyma dłużej.
-Świetnie. Zabiorę się z tobą, może znajdę coś odpowiedniego dla Evandry i jej synka. I dla mojej kuzynki. I dla Ginnie - przypominam sobie w ostatniej chwili o istnieniu Giovanny, choć sądzę, że ona będzie wystarczająco zadowolona, jeśli przywiozę ze sobą nowe dziewczyny. Jak dbam o biznes, to znaczy, że dbam o nią, ale starannie dobrany podarunek zawsze jest w dobrym guście.
-Ta, jest, kapitanie - salutuję mu niedbale, podnosząc dwa dwa palce do czoła. Zbieram manatki i znoszę je pod pokład w miejscu, gdzie urządzono kajuty dla załogi. Pomieszczenie oczywiście jest magicznie powiększone, więc każdy ma do dyspozycji całkiem wygodną pryczę i miejsce na osobiste rzeczy. Nie goszczę się tam długo, bo roboty jest huk, a sam prosiłem o traktowanie mnie tak, jakbym był członkiem załogi. Ściskam więc spracowaną rękę Boba i przedstawiam się jako Franc, zaniechawszy lordowskiej tytulatury. Na statku Travers też jest kapitanem, a nie dotkniętym palcem łaski arystokratą.
-O kurwa, wysoko - stwierdzam cicho, prawie przez zęby, wpatrując się w maszt. Kilka metrów w górę, muszę nadążać, bo Bob się nie obija. Jestem tuż za nim i jakoś tam sobie radzę, choć mężczyzna musi mi pokazać co najmniej dwa razy na sucho, nim łapię i czuję się gotów wypróbować te nowe praktyczne umiejętności. Razem rozwijamy żagiel, a ja próbuję zagadywać, ale on nie sprawia wrażenia zadowolonego z mojej paplaniny, więc prędko się zamykam. Dwa dni, nawet nie odbiliśmy od brzegu, a już zaczynam czuć dystans. Nie zamierzam jednak wracać do majtkowania, mimo że na dole jest znacznie bezpieczniej niż tutaj i Bob by tak krzywo na mnie nie patrzył. Mimowolnie zerkam w dół i przełykam ślinę, wysoko. Mocniejszy podmuch wiatru i już, jak spanikuję, to różdżka mi nie pomoże. Gdy już uporaliśmy się z robotą, ostrożnie i znacznie wolniej od starego schodzę na dół. Bob jest zwinny jak wiewiórka i skacze po linach, jakby całe życie niczego innego nie robił, a gdy lądujemy na ziemi, od razu powraca do swych obowiązków. Najwyraźniej pełni nadzór nad całym ożaglowaniem, bo podobnie jak Travers zajmuje się wykrzykiwaniem rozkazów. Mnie olał, pewnie uznał, że jego rola tutaj się skończyła. Wzruszam ramionami i przemykam na mostek, żeby pozaczepiać Haverlocka.
-Jak widzisz, nie zabiłem się - mówię z dumą, opierając się bokiem o balustradę okalającą kapitański mostek - to co teraz? - zadaję pytanie z serii tych najbardziej wkurzających. Niebo, choć przed chwilą jeszcze wyglądało całkiem zachęcająco, teraz pokrywa się pierzynką ciemnych chmur, a wiatr, jak na komendę zaczyna wiać mocniej. Teraz, to bym się na tej rei nie utrzymał - chyba mamy problem - mruczę, bo nie muszę posiadać doświadczenia Traversa, by wiedzieć, co to oznacza.
hop, tu mój szczęśliwy rzut pogodowy
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
- Jak mnie wkurwisz to obowiązuje, zwłaszcza przy sprzątaniu. A chłopcy… mają wybór. Mogą pomóc sobie magią, ale mogą też nosić je normalnie, przy okazji ćwicząc siłę mięśni. - A ta w ich zawodzie była cholernie ważna. Czasem nawet najlepsi czarodzieje nie potrafili zastąpić siły ramion nawet najznamienitszą magią, zwłaszcza na pokładzie statku gdzie bujało i wiało, a dookoła rozlegały się krzyki… Co prawda głównie jego krzyki, nie sprzyjało to jednak pomyślnemu rzucaniu stabilnych zaklęć.
- Zobaczysz na miejscu. - Rzucił jedynie w kwestii wiezionego towaru. Nigdy nie dzielił się informacją, dotyczącą tego, z czym przychodzi mu płynąć - z przezorności, aby zawartość nikogo nie korciła a głupie pomysły nie przyszły im do głowy. Interesy Traversów pozostawały interesami Traversów, nie zawdzięczali potęgi paplaniem o biznesie na prawo i lewo.
Kolejne słowa, jakie padły z ust lorda Lestrange sprawiły, że Haverlock zmarszczył brwi w wyrazie niezadowolenia. Usta mężczyzny zacisnęły się w wąską linię ostrzegając przed możliwym atakiem gniewu ekscentrycznego lorda. Nie kalał rodowego nazwiska nielegalnymi interesami. Wszak Traversowie zajmowali się handlem morskim a nie byle przemytem. Na ich obecną pozycję pracowało kilka pokoleń, jego własny ojciec spędził prawie całe życie na morzu dbając, aby byli znaczącym graczem na planszy handlu morskiego.
- Jeśli wniesiesz na mój pokład choć jedną, najmniejszą rzecz której przewóz jest nielegalny… - Zaczął, odrobinę zmiejszając między nimi odległość. Niebieskie tęczówki lśniły złowrogo, wszak chodziło o dobre imię jego rodu. -… Zamorduję Cię, Lestrange. - Nic w jego postawie nie wskazywało na to, aby żartował - ani wyraz jego twarzy, ani napięte mięśnie. Również spojrzenie zdradzało, że byłby w stanie to zrobić. Mimo iż nikt o tym nie wiedział, posiadał już jedną duszę na wątpliwym sumieniu. Duszę wuja, którego pozbył się, aby ten nie kalał dobrego imienia rodu Travers. I gdyby musiał, zrobiłby to jeszcze raz.
- Za mało się ruszasz, to dlatego. I na tym pokładzie nie ma czegoś takiego, jak umieralnia. Nawet jak się upodlisz, musisz być w stanie pracować. - Jak gdyby nigdy nic przeszedł do kolejnego tematu, na kolejne słowa Francisa kiwając jedynie głową. Na pogaduszki jeszcze przyjdzie czas gdy wypłyną już na pełnię morza, oczywiście jeśli dopisze im pogoda. Teraz były ważniejsze sprawy, jak odbicie do portu i ruszenie w drogę.
Wszystko przebiegało sprawnie, jak zawsze gdy przyszło mu odbijać od portu. Od dziesięciu lat posiadał dokładnie tę samą załogę wiedząc, że może na nich polegać. Każdy wiedział, gdzie było jego miejsce i chyba tylko lata praktyki tego samego zespołu sprawiały, że potrafili tak mocno się zgrać. Stojący za sterem Haverlock pilnował aby wypłynięcie z portu przepłynęło poprawnie. A gdy już oddalili się z mielizn oraz portowych pomostów, lord wyjął z kieszeni różdżkę.
- Wskaż mi. - Wypowiedział inkantację zaklęcia, stworzonego przez jego przodków. Znał się na używaniu kompasu, nie widział jednak sensu korzystać z niego w czasie, gdy Traversowie stworzyli zaklęcie, mające ułatwić żeglugę. Różdżka wskazała mu północ, sprawiając, że mężczyzna mógł ustawić statek w odpowiedniej pozycji do celu, który objął. Gdy Francis pojawił się na jego mostku, Haverloc Travers schował różdżkę do pokrowca, przymocowanego do jego pasa, mającego sprawić, że ten z pewnością jej nie zgubi. Intensywnie niebieskie spojrzenie przeniosło się na jego towarzysza.
- Gratuluję. - Mruknął jedynie z szerokim uśmiechem na ustach. Dla niego bieganie po wysokich masztach nie było niczym wielkim, w swoim życiu kilka razy miał jednak okazję zauważyć, jak ktoś spada z wysokiej rei. Szczególnie w Akademii Morskiej Durmstrangu zdarzały się takie wypadki, zwłaszcza u nowych, krnąbrnych członków (nie, żeby sam taki nie był). Na chwilę pozwolił sobie zastanowić się nad tym, do czego mógł przydzielić Lestrange. Coś w końcu musiał na jego statku robić lecz spojrzenie, jakie posłał mu Bob podpowiadało, że ten może pamiętać mniej, niż Haverlock zakładał. Było jednak coś, czego mógł go nauczyć jednocześnie zapobiegając niechęci jego marynarzy do lorda, która mogła skończyć się dwojako.
- Miałeś okazję kiedyś sterować? - Spytał, unosząc z zaciekawieniem brew. Był w stanie zrobić mu tę przysługę i przekazać lordowi chociaż odrobinę swojej wiedzy w zakresie faktycznego prowadzenia statku. Niestety możliwą lekcję uniemożliwia pogoda, a przynajmniej tak mogłoby się zdawać. Haverlock uważnie przyjrzał się chmurom próbując oszacować, ile czasu zostało im do wejścia w sam środek sztormu - jedno było pewne, nie uda im się go ominąć. Podekscytowanie oraz adrenalina powoli rozlewało się po żyłach ekscentrycznego lorda. Ach, uwielbiał sztormy! Nawet jeśli czasem bywały zabójcze.
- Zdążymy się przygotować. Znasz się na węzłach? Musisz przynieść nam butelkę Ognistej z mojej kajuty i przywiązać się do statku, żebyś mi nie wypadł za burtę. No już, nie mamy całego dnia! - Rzucił, przenosząc spojrzenie na pokład. Marynarze również widzieli czarne chmury, jakie się nad nimi zebrały. Chwilę później wielkie krople deszczu zaczęły padać na ich głowy. Przy tej pogodzie zanurzenie się pod wodę nie było możliwe, pozostawało im jedynie przetrwać sztorm na pełnym, otwartym morzu.
- Smith! Zabezpieczasz ładownię zaklęciami. John! Każdy ma się przywiązać do statku! Bob dbasz o żagle! - Kolejne rozkazy rozbrzmiały nad statkiem, gdy Haverlock próbował zapanować nad sytuacją, co raz wykrzykując kolejne komendy. Sięgnął również po linę, by zawiązać ją wokół własnego pasa, a później dowiązać ją do podstawy koła sterowego.
Wielkie krople deszczu zaczęły padać na słodką Lucy Lou oraz jej załogę, pokład bujał się coraz mocniej na coraz to wyższych falach zapowiadających porządny sztorm.
Kapitańską intuicją szacuję ile zostało nam do trafienia w środek sztormu?
- Zobaczysz na miejscu. - Rzucił jedynie w kwestii wiezionego towaru. Nigdy nie dzielił się informacją, dotyczącą tego, z czym przychodzi mu płynąć - z przezorności, aby zawartość nikogo nie korciła a głupie pomysły nie przyszły im do głowy. Interesy Traversów pozostawały interesami Traversów, nie zawdzięczali potęgi paplaniem o biznesie na prawo i lewo.
Kolejne słowa, jakie padły z ust lorda Lestrange sprawiły, że Haverlock zmarszczył brwi w wyrazie niezadowolenia. Usta mężczyzny zacisnęły się w wąską linię ostrzegając przed możliwym atakiem gniewu ekscentrycznego lorda. Nie kalał rodowego nazwiska nielegalnymi interesami. Wszak Traversowie zajmowali się handlem morskim a nie byle przemytem. Na ich obecną pozycję pracowało kilka pokoleń, jego własny ojciec spędził prawie całe życie na morzu dbając, aby byli znaczącym graczem na planszy handlu morskiego.
- Jeśli wniesiesz na mój pokład choć jedną, najmniejszą rzecz której przewóz jest nielegalny… - Zaczął, odrobinę zmiejszając między nimi odległość. Niebieskie tęczówki lśniły złowrogo, wszak chodziło o dobre imię jego rodu. -… Zamorduję Cię, Lestrange. - Nic w jego postawie nie wskazywało na to, aby żartował - ani wyraz jego twarzy, ani napięte mięśnie. Również spojrzenie zdradzało, że byłby w stanie to zrobić. Mimo iż nikt o tym nie wiedział, posiadał już jedną duszę na wątpliwym sumieniu. Duszę wuja, którego pozbył się, aby ten nie kalał dobrego imienia rodu Travers. I gdyby musiał, zrobiłby to jeszcze raz.
- Za mało się ruszasz, to dlatego. I na tym pokładzie nie ma czegoś takiego, jak umieralnia. Nawet jak się upodlisz, musisz być w stanie pracować. - Jak gdyby nigdy nic przeszedł do kolejnego tematu, na kolejne słowa Francisa kiwając jedynie głową. Na pogaduszki jeszcze przyjdzie czas gdy wypłyną już na pełnię morza, oczywiście jeśli dopisze im pogoda. Teraz były ważniejsze sprawy, jak odbicie do portu i ruszenie w drogę.
Wszystko przebiegało sprawnie, jak zawsze gdy przyszło mu odbijać od portu. Od dziesięciu lat posiadał dokładnie tę samą załogę wiedząc, że może na nich polegać. Każdy wiedział, gdzie było jego miejsce i chyba tylko lata praktyki tego samego zespołu sprawiały, że potrafili tak mocno się zgrać. Stojący za sterem Haverlock pilnował aby wypłynięcie z portu przepłynęło poprawnie. A gdy już oddalili się z mielizn oraz portowych pomostów, lord wyjął z kieszeni różdżkę.
- Wskaż mi. - Wypowiedział inkantację zaklęcia, stworzonego przez jego przodków. Znał się na używaniu kompasu, nie widział jednak sensu korzystać z niego w czasie, gdy Traversowie stworzyli zaklęcie, mające ułatwić żeglugę. Różdżka wskazała mu północ, sprawiając, że mężczyzna mógł ustawić statek w odpowiedniej pozycji do celu, który objął. Gdy Francis pojawił się na jego mostku, Haverloc Travers schował różdżkę do pokrowca, przymocowanego do jego pasa, mającego sprawić, że ten z pewnością jej nie zgubi. Intensywnie niebieskie spojrzenie przeniosło się na jego towarzysza.
- Gratuluję. - Mruknął jedynie z szerokim uśmiechem na ustach. Dla niego bieganie po wysokich masztach nie było niczym wielkim, w swoim życiu kilka razy miał jednak okazję zauważyć, jak ktoś spada z wysokiej rei. Szczególnie w Akademii Morskiej Durmstrangu zdarzały się takie wypadki, zwłaszcza u nowych, krnąbrnych członków (nie, żeby sam taki nie był). Na chwilę pozwolił sobie zastanowić się nad tym, do czego mógł przydzielić Lestrange. Coś w końcu musiał na jego statku robić lecz spojrzenie, jakie posłał mu Bob podpowiadało, że ten może pamiętać mniej, niż Haverlock zakładał. Było jednak coś, czego mógł go nauczyć jednocześnie zapobiegając niechęci jego marynarzy do lorda, która mogła skończyć się dwojako.
- Miałeś okazję kiedyś sterować? - Spytał, unosząc z zaciekawieniem brew. Był w stanie zrobić mu tę przysługę i przekazać lordowi chociaż odrobinę swojej wiedzy w zakresie faktycznego prowadzenia statku. Niestety możliwą lekcję uniemożliwia pogoda, a przynajmniej tak mogłoby się zdawać. Haverlock uważnie przyjrzał się chmurom próbując oszacować, ile czasu zostało im do wejścia w sam środek sztormu - jedno było pewne, nie uda im się go ominąć. Podekscytowanie oraz adrenalina powoli rozlewało się po żyłach ekscentrycznego lorda. Ach, uwielbiał sztormy! Nawet jeśli czasem bywały zabójcze.
- Zdążymy się przygotować. Znasz się na węzłach? Musisz przynieść nam butelkę Ognistej z mojej kajuty i przywiązać się do statku, żebyś mi nie wypadł za burtę. No już, nie mamy całego dnia! - Rzucił, przenosząc spojrzenie na pokład. Marynarze również widzieli czarne chmury, jakie się nad nimi zebrały. Chwilę później wielkie krople deszczu zaczęły padać na ich głowy. Przy tej pogodzie zanurzenie się pod wodę nie było możliwe, pozostawało im jedynie przetrwać sztorm na pełnym, otwartym morzu.
- Smith! Zabezpieczasz ładownię zaklęciami. John! Każdy ma się przywiązać do statku! Bob dbasz o żagle! - Kolejne rozkazy rozbrzmiały nad statkiem, gdy Haverlock próbował zapanować nad sytuacją, co raz wykrzykując kolejne komendy. Sięgnął również po linę, by zawiązać ją wokół własnego pasa, a później dowiązać ją do podstawy koła sterowego.
Wielkie krople deszczu zaczęły padać na słodką Lucy Lou oraz jej załogę, pokład bujał się coraz mocniej na coraz to wyższych falach zapowiadających porządny sztorm.
Kapitańską intuicją szacuję ile zostało nam do trafienia w środek sztormu?
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Przewracam oczami niezbyt grzecznie i niezbyt rozważnie - jakby nie patrzeć, kapitan na morzu ma władzę absolutną i teoretycznie Haverlock mógłby mi te moje hipotetyczne rzygi kazać zeżreć, dla kaprysu razem z moimi, na przykład, butami. A ja wówczas powinienem to zrobić bez szemrania. Taka etykieta, takie zasady, wbrew pozorom na morzu są równie surowe, jak te panujące na lądzie, może nawet bardziej.
-Dobra, dobra, nie pień się już tak - mówię gładko, bo przecież nie w mej intencji jest szczypać się z Traversem, kiedy ten wspaniałomyślnie zabiera mnie jako swoją maskotkę w weekendowy rejs. Jeszcze bardziej przeszkadzam, niż pomagam, moja służba skończyła się, nim na dobre się zaczęła, a praktyczne umiejętności uleciały pewnie wraz ze szpuntem kolejnej beczki wina, ale na szczęście wytrząsam tę odrobinę czasu na naukę poruszania się po olinowaniu. Rozwijanie żagla wymaga precyzji, skupienia i mięśni ze stali - przynajmniej przez kilkanaście sekund. Na statku się dzieje, marynarze radzą sobie i bez pokrzykiwania Haverlocka, który, jak mi się wydaje, po prostu lubi stać na mostku i wydawać rozkazy. Nie kwestionuję jego umiejętności, bo wie, co robi: ja tylko obserwuję. I widzę, że sprawia mu przyjemność panowanie nad bandą chłopów, krępych, robotnych.
-Od kiedy jesteś taki tajemniczy? - pytam, unosząc brew. Kolejne zaskoczenie, zwykle pytać nie muszę, by Travers zaczął gadać. Cecha nabyta każdego marynarza, moja po części też, po nasiadówkach w dzielnicy portowej jestem skłonny byle komu opowiedzieć historię mego życia a w gratisie garść zwykle dobrze strzeżonych sekretów. W nieco zmienionej oprawie, gdzie złoto i drogie kamienie zamieniam na zwykły tombak i bezwartościowe szkiełka, ale - pointa zostaje ta sama.
-Co? - parskam, mierząc ciskającego się bez powodu Haverlocka identycznym spojrzeniem. Męskość uderza do głowy szybciej niż alkohol, a między nami aż paruje od niezdrowo ukierunkowanego testosteronu - o czym ty pieprzysz? - pytam, gotów już podwijać rękawy i koszuli i prać się po mordach. Częściowo w obronie własnego dobrego imienia, częściowo za Cynthię, częściowo - to prawda, z nudów.
-Jestem zainteresowany ewentualnie dwoma dodatkowymi miejscami dla pasażerów. Nie kupuję dziewczyn, ja je zatrudniam - wyjaśniam, choć niesmak pozostaje. Za kogo on mnie uważa? Za handlarza żywym towarem? Pierdolonego alfonsa, który dysponuje życiem i zdrowiem garnizonu dziweczek porwanych i wywiezionych wbrew ich woli? - a idź się wypchaj, Travers - burczę pod nosem, ale na tyle głośno, by to słyszał. Mam prawo! Akurat nie patrzy, więc kopię ze złością w bakburtę statku, choć oczywiście kończy się to potężnym bólem stopy i zduszonym jękiem. Dupek.
-Jak za mało, co za mało? - pieklę się - ćwiczę sporo. Mam niezłą motywację, zmienienie się w ogrodową rzeźbę za pięć do dziesięciu lat. Uwierz, takie coś bardzo pomaga, gdy planujesz poranne bieganie przełożyć na jutro - mówię, całkiem już poirytowany. Gdyby te fizyczne ćwiczenia zastąpić jakimiś umysłowymi potyczkami, mógłbym już być cholernym geniuszem - wolę jednak tego nie próbować. Lepiej mi się robi bez mroczków przed oczami - mruczę, bo o ile na kacu mogę w Wenus zaszyć się bezpiecznie i wygodnie podrzemać na kanapie zwinięty w kłębek, tak na Lucy Lou zawiany długo bym się nawet na własnych nogach nie utrzymał.
Trzeźwy ledwo daję radę, więc rad jestem, gdy wraz z Bobem z powrotem jesteśmy na dole, a żagle są dumnie rozwinięte. Zaczepia mnie inny marynarz, widząc, że kręcę się bez celu i proponuje krótkie szkolenie, uderza mnie jego szczery ton, więc z entuzjazmem się godzę. Ten tu akurat jest pewnie trochę młodszy ode mnie, ma miłą twarz, choć już spaloną przez słońce i płowe, roztrzepane włosy. Przedstawia się jako Hal i po kolei pokazuje mi różne części omasztowania, z naciskiem na jego ruchome części. Wskazuje na bomy, wytyki, reje, opisuje, do czego dokładnie służą, a potem zadaje mi podchwytliwe pytania, chcąc się upewnić, czy na pewno zrozumiałem. Idzie mi całkiem nieźle, a w głowie grzechoczą jeszcze pozostałości po Caelanie, choć na jego statku moim głównym zadaniem było sprzątanie i pomaganie kucharzowi... Po tej ustnej maturze kiwam Halowi i bogatszy o wiedzę i odciski na dłoniach, zbieram dupę w troki, żeby zameldować się Traversowi.
-Dzięki. Mogę ci pokazać, jak to się robi - odpowiadam, z kołtuńskim uśmiechem, mimo że oczywistym, iż to Haverlock winien postawić się w roli mentora. W wyścigu pływackim miałbym z nim szanse - wspinanie się na linach zaś pozostawiam bez komentarza. Wybieram raczej konkurencje, w których siły są wyrównane. Albo te, w których mam przewagę.
-Nie, nigdy - zaprzeczam, a oczy mi się świecą. Da mi stanąć u steru? Dopiero mi ego podskoczy. Nie wiem, czy zawsze chciałem być żeglarzem, ale teraz chcę. I sterowanie kołem to zdecydowanie dobry początek do spełnienia tego marzenia.
Okazja jednak przechodzi mi koło nosa, niebo się chmurzy, a z ciężkich chmur zaczyna padać deszcz. Jeszcze leniwie, lecz krople są duże i zimne, nie muszę się pytać Traversa, by ocenić, że to źle. Pytanie brzmi, jak bardzo. Chcę pokłócić się o konieczność tej whisky i traktowanie mnie jak kuriera w obliczu tej sytuacji, lecz coś w jego spojrzeniu sprawia, że mykam po nią dosłownie na jednej nodze. O szklankach nic nie wspomniał, więc zakładam, że będziemy trąbić z gwinta - na zdrowie.
-Ja pierdolę - mamroczę do siebie, obwiązując się mocno w pasie i wykonując porządny, podwójny węzeł. Oby to wystarczyło, naprawdę nie mam zamiaru skończyć zmyty przez falę. Za młody jestem, żeby umierać, myślę, desperacko starając się skoncentrować na czymś przyjemnym. Prawie wychodzi, prawie, gdyby nie rosnący szum, coraz większe fale i mocniejsze bujanie, które sprawia, że żołądek podjeżdża mi do gardła. Już sam wiatr mnie przeraża, dmucha tak, że gdyby nie sznur trzymający mnie w pionie, dosłownie zwiałoby mnie z podkładu. W oczach mam drobinki soli, płuca dziwnie zaciśnięte, a fale dopiero zaczynają napierać. No umrzemy, umrzemy na amen.
-Dobra, dobra, nie pień się już tak - mówię gładko, bo przecież nie w mej intencji jest szczypać się z Traversem, kiedy ten wspaniałomyślnie zabiera mnie jako swoją maskotkę w weekendowy rejs. Jeszcze bardziej przeszkadzam, niż pomagam, moja służba skończyła się, nim na dobre się zaczęła, a praktyczne umiejętności uleciały pewnie wraz ze szpuntem kolejnej beczki wina, ale na szczęście wytrząsam tę odrobinę czasu na naukę poruszania się po olinowaniu. Rozwijanie żagla wymaga precyzji, skupienia i mięśni ze stali - przynajmniej przez kilkanaście sekund. Na statku się dzieje, marynarze radzą sobie i bez pokrzykiwania Haverlocka, który, jak mi się wydaje, po prostu lubi stać na mostku i wydawać rozkazy. Nie kwestionuję jego umiejętności, bo wie, co robi: ja tylko obserwuję. I widzę, że sprawia mu przyjemność panowanie nad bandą chłopów, krępych, robotnych.
-Od kiedy jesteś taki tajemniczy? - pytam, unosząc brew. Kolejne zaskoczenie, zwykle pytać nie muszę, by Travers zaczął gadać. Cecha nabyta każdego marynarza, moja po części też, po nasiadówkach w dzielnicy portowej jestem skłonny byle komu opowiedzieć historię mego życia a w gratisie garść zwykle dobrze strzeżonych sekretów. W nieco zmienionej oprawie, gdzie złoto i drogie kamienie zamieniam na zwykły tombak i bezwartościowe szkiełka, ale - pointa zostaje ta sama.
-Co? - parskam, mierząc ciskającego się bez powodu Haverlocka identycznym spojrzeniem. Męskość uderza do głowy szybciej niż alkohol, a między nami aż paruje od niezdrowo ukierunkowanego testosteronu - o czym ty pieprzysz? - pytam, gotów już podwijać rękawy i koszuli i prać się po mordach. Częściowo w obronie własnego dobrego imienia, częściowo za Cynthię, częściowo - to prawda, z nudów.
-Jestem zainteresowany ewentualnie dwoma dodatkowymi miejscami dla pasażerów. Nie kupuję dziewczyn, ja je zatrudniam - wyjaśniam, choć niesmak pozostaje. Za kogo on mnie uważa? Za handlarza żywym towarem? Pierdolonego alfonsa, który dysponuje życiem i zdrowiem garnizonu dziweczek porwanych i wywiezionych wbrew ich woli? - a idź się wypchaj, Travers - burczę pod nosem, ale na tyle głośno, by to słyszał. Mam prawo! Akurat nie patrzy, więc kopię ze złością w bakburtę statku, choć oczywiście kończy się to potężnym bólem stopy i zduszonym jękiem. Dupek.
-Jak za mało, co za mało? - pieklę się - ćwiczę sporo. Mam niezłą motywację, zmienienie się w ogrodową rzeźbę za pięć do dziesięciu lat. Uwierz, takie coś bardzo pomaga, gdy planujesz poranne bieganie przełożyć na jutro - mówię, całkiem już poirytowany. Gdyby te fizyczne ćwiczenia zastąpić jakimiś umysłowymi potyczkami, mógłbym już być cholernym geniuszem - wolę jednak tego nie próbować. Lepiej mi się robi bez mroczków przed oczami - mruczę, bo o ile na kacu mogę w Wenus zaszyć się bezpiecznie i wygodnie podrzemać na kanapie zwinięty w kłębek, tak na Lucy Lou zawiany długo bym się nawet na własnych nogach nie utrzymał.
Trzeźwy ledwo daję radę, więc rad jestem, gdy wraz z Bobem z powrotem jesteśmy na dole, a żagle są dumnie rozwinięte. Zaczepia mnie inny marynarz, widząc, że kręcę się bez celu i proponuje krótkie szkolenie, uderza mnie jego szczery ton, więc z entuzjazmem się godzę. Ten tu akurat jest pewnie trochę młodszy ode mnie, ma miłą twarz, choć już spaloną przez słońce i płowe, roztrzepane włosy. Przedstawia się jako Hal i po kolei pokazuje mi różne części omasztowania, z naciskiem na jego ruchome części. Wskazuje na bomy, wytyki, reje, opisuje, do czego dokładnie służą, a potem zadaje mi podchwytliwe pytania, chcąc się upewnić, czy na pewno zrozumiałem. Idzie mi całkiem nieźle, a w głowie grzechoczą jeszcze pozostałości po Caelanie, choć na jego statku moim głównym zadaniem było sprzątanie i pomaganie kucharzowi... Po tej ustnej maturze kiwam Halowi i bogatszy o wiedzę i odciski na dłoniach, zbieram dupę w troki, żeby zameldować się Traversowi.
-Dzięki. Mogę ci pokazać, jak to się robi - odpowiadam, z kołtuńskim uśmiechem, mimo że oczywistym, iż to Haverlock winien postawić się w roli mentora. W wyścigu pływackim miałbym z nim szanse - wspinanie się na linach zaś pozostawiam bez komentarza. Wybieram raczej konkurencje, w których siły są wyrównane. Albo te, w których mam przewagę.
-Nie, nigdy - zaprzeczam, a oczy mi się świecą. Da mi stanąć u steru? Dopiero mi ego podskoczy. Nie wiem, czy zawsze chciałem być żeglarzem, ale teraz chcę. I sterowanie kołem to zdecydowanie dobry początek do spełnienia tego marzenia.
Okazja jednak przechodzi mi koło nosa, niebo się chmurzy, a z ciężkich chmur zaczyna padać deszcz. Jeszcze leniwie, lecz krople są duże i zimne, nie muszę się pytać Traversa, by ocenić, że to źle. Pytanie brzmi, jak bardzo. Chcę pokłócić się o konieczność tej whisky i traktowanie mnie jak kuriera w obliczu tej sytuacji, lecz coś w jego spojrzeniu sprawia, że mykam po nią dosłownie na jednej nodze. O szklankach nic nie wspomniał, więc zakładam, że będziemy trąbić z gwinta - na zdrowie.
-Ja pierdolę - mamroczę do siebie, obwiązując się mocno w pasie i wykonując porządny, podwójny węzeł. Oby to wystarczyło, naprawdę nie mam zamiaru skończyć zmyty przez falę. Za młody jestem, żeby umierać, myślę, desperacko starając się skoncentrować na czymś przyjemnym. Prawie wychodzi, prawie, gdyby nie rosnący szum, coraz większe fale i mocniejsze bujanie, które sprawia, że żołądek podjeżdża mi do gardła. Już sam wiatr mnie przeraża, dmucha tak, że gdyby nie sznur trzymający mnie w pionie, dosłownie zwiałoby mnie z podkładu. W oczach mam drobinki soli, płuca dziwnie zaciśnięte, a fale dopiero zaczynają napierać. No umrzemy, umrzemy na amen.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Travers parsknął śmiechem na słowa, jakie padły z ust Francisa. Tak, z pewnością ten ten stary, schorowany pijak będzie w stanie pokazać mu, jak lata się po wantach między poszczególnymi rejami. Haverlock miał okazję nauczyć się tej, jakże pięknej umiejętności już jako dziecko - miał lewie pięć, może sześć lat gdy pierwszy raz przyszło mu wspinać się po grubych linach oraz stanąć za kołem sterowym. Żegluga była dla Traversów umiejętnością tak oczywistą, jak chodzenie, czytanie czy pisanie.
- Koniecznie, styl kulawego psidwaka wygląda imponująco z mojego punktu widzenia. - Mruknął, nie mogąc powstrzymać się przed przyjacielskim dogryzieniem Lestrange. Spięcie jeszcze sprzed kilkunastu minut zdawało się rozpłynąć w głowie kapitana. Im dalej w morze tym szczęśliwy zdawał się mężczyzna, którego serce od dawna tęskniło za solą w morskim powietrzu, charakterystycznym bujaniem statku czy złudnym poczuciem wolności.
I już, już mieli rozpocząć jakże cudowną lekcję sterowania gdy pogoda pokrzyżowała im plany… Przynajmniej połowicznie. Kto znał kapitana Traversa ten wiedział, że ten ma skłonności do co najmniej ryzykownych i z pewnością nie logicznych zachowań. I tym razem nie odstawał, nadal mając zamiar przeprowadzić lekcję, lecz w trochę innej formie, w mniej przyjaznym otoczeniu, zapewne dokładniej nie przemyśliwując działań jakie miał zamiar podjąć. Wszak Traversowie są czarodziejami czynu. W myśl tej zasady, Haverlock zwyczajnie działał, nie roztrząsając podejmowanych przez siebie decyzji. Wiedział, co powinno być zrobione aby byli w stanie przejść przez ten sztorm cali i w miarę zdrowi. A do tego potrzebował mocnego alkoholu, będącego głównym składnikiem pomyślnego wyjścia z burzy, coraz mocniej wzbierającej na sile.
A gdy tylko Lestrange wraca z butelczyną Haverlock odbiera ją, aby pociągnąć dwa długie łyki whisky, ponownie wciskając ją w ręce lorda.
- Nie pierdol tylko pij. - Mruknął z dziwnym rozbawieniem. Niebieskie tęczówki błysnęły… Obłędem. Bo chyba tylko obłąkaniec był w stanie pchać się w taki sztorm, zamiast próbować zawrócić do bezpiecznego portu. - W tym wszystkim najważniejszy jest balans. - Ponownie przyjmuje butelkę, wykonując kolejną część tworzącego się rytuału, na którego zakońćzenie butelka ponownie ląduje u Lestrange. Deszcz coraz mocniej pada, fale są coraz wyższe to i statkiem kołysze coraz mocniej. - Bo widzisz, morze w jedną stronę, ty w drugą i bujanie się znosi. - Cenna rada padła z ust kapitana Traversa dumnym tonem, nawet jeśli musiał krzyczeć, aby mieć pewność, że Francis usłyszy jego słowa. Lekcja i tak miała się odbyć, nawet z błyskawicami przecinającymi ciemne niebo i falami próbującymi wywrócić statek.
- Smith! Rusz rzesz dupę i do lin! - Kolejne polecenie przerwało jakże cenną lekcję sprawiając, że kapitan Travers ponownie wyciągnął dłoń po butelczynę, zawsze stosując się do cennej rady czarodzieja, który uczył go sterowania statkiem. Grunt to wiedzieć, że można stać pewnie i nie poddać się bujaniu, które z każdą falą było większe. Gestem zaprasza lorda Lestrange aby podszedł bliżej do steru, w końcu lekcja musiała trwać. - Lewa ręka na jedenastą, prawa na trzecią, w takiej kombinacji najpewniej trzymasz ster… - Głośno wypowiadał kolejne zdania, płynąc wprost w serce sztormu. Z obłędem w oczach i szerokim uśmiechem na twarzy uczył przyjaciela sterować w tej, jakże nieprzyjaznej scenerii. - Przy takiej pogodzie za nic nie możesz puścić steru, rozumiesz? Jak puścisz możesz wywrócić się stępką do góry, a z tego ciężko się podnieść nawet z zaklęciami. - Przerwał, by rzucić kilka komend w kierunku załogi. Jedna z fal przewyższyła okręt zalewając pokład, Haverlocka oraz lorda Lestrange zimną, morską wodą co sprawiło, że Travers… zaczął się śmiać. Jakby świetnie się bawił całą sytuacją kpiąc z zagrożenia, jakie nad nimi wisiało. - Tylko na tyle Cię stać?! - Krzyknął w niebo, ciężko jednak było stwierdzić do kogo kieruje swoje słowa. Kto jednak był w stanie zrozumieć ekscentryka, jakim był Haverlock? Mocno zaciskał dłonie na kole sterowym, nie odrywając spojrzenia od tego, co było przed nimi.
- Musisz trzymać kurs, inaczej może Cię gdzieś wyrzucić. Gdy możesz unikaj tych cholernie wysokich fal, gdy nie, trzymasz ster, żeby się nie wywalić…. Co jeszcze… A! Jak zobaczysz wir wodny, obracasz się do niego burtą i płyniesz jak najdalej w bok, nawet jeśli musisz później nadrabiać… Jak Cię wciągnie… To może przerobimy kiedy indziej. - Uparcie nie przerywał lekcji twierdząc, że w inny sposób Francis z pewnością nie pojąłby tych informacji w tak szybki i jakże przyjemny sposób. - Następny sztorm jest twój. - Dodał jeszcze chwilę po tym jak piorun gniewnie przeciął niebo. No, ale gdzie była ta butelka?
- Koniecznie, styl kulawego psidwaka wygląda imponująco z mojego punktu widzenia. - Mruknął, nie mogąc powstrzymać się przed przyjacielskim dogryzieniem Lestrange. Spięcie jeszcze sprzed kilkunastu minut zdawało się rozpłynąć w głowie kapitana. Im dalej w morze tym szczęśliwy zdawał się mężczyzna, którego serce od dawna tęskniło za solą w morskim powietrzu, charakterystycznym bujaniem statku czy złudnym poczuciem wolności.
I już, już mieli rozpocząć jakże cudowną lekcję sterowania gdy pogoda pokrzyżowała im plany… Przynajmniej połowicznie. Kto znał kapitana Traversa ten wiedział, że ten ma skłonności do co najmniej ryzykownych i z pewnością nie logicznych zachowań. I tym razem nie odstawał, nadal mając zamiar przeprowadzić lekcję, lecz w trochę innej formie, w mniej przyjaznym otoczeniu, zapewne dokładniej nie przemyśliwując działań jakie miał zamiar podjąć. Wszak Traversowie są czarodziejami czynu. W myśl tej zasady, Haverlock zwyczajnie działał, nie roztrząsając podejmowanych przez siebie decyzji. Wiedział, co powinno być zrobione aby byli w stanie przejść przez ten sztorm cali i w miarę zdrowi. A do tego potrzebował mocnego alkoholu, będącego głównym składnikiem pomyślnego wyjścia z burzy, coraz mocniej wzbierającej na sile.
A gdy tylko Lestrange wraca z butelczyną Haverlock odbiera ją, aby pociągnąć dwa długie łyki whisky, ponownie wciskając ją w ręce lorda.
- Nie pierdol tylko pij. - Mruknął z dziwnym rozbawieniem. Niebieskie tęczówki błysnęły… Obłędem. Bo chyba tylko obłąkaniec był w stanie pchać się w taki sztorm, zamiast próbować zawrócić do bezpiecznego portu. - W tym wszystkim najważniejszy jest balans. - Ponownie przyjmuje butelkę, wykonując kolejną część tworzącego się rytuału, na którego zakońćzenie butelka ponownie ląduje u Lestrange. Deszcz coraz mocniej pada, fale są coraz wyższe to i statkiem kołysze coraz mocniej. - Bo widzisz, morze w jedną stronę, ty w drugą i bujanie się znosi. - Cenna rada padła z ust kapitana Traversa dumnym tonem, nawet jeśli musiał krzyczeć, aby mieć pewność, że Francis usłyszy jego słowa. Lekcja i tak miała się odbyć, nawet z błyskawicami przecinającymi ciemne niebo i falami próbującymi wywrócić statek.
- Smith! Rusz rzesz dupę i do lin! - Kolejne polecenie przerwało jakże cenną lekcję sprawiając, że kapitan Travers ponownie wyciągnął dłoń po butelczynę, zawsze stosując się do cennej rady czarodzieja, który uczył go sterowania statkiem. Grunt to wiedzieć, że można stać pewnie i nie poddać się bujaniu, które z każdą falą było większe. Gestem zaprasza lorda Lestrange aby podszedł bliżej do steru, w końcu lekcja musiała trwać. - Lewa ręka na jedenastą, prawa na trzecią, w takiej kombinacji najpewniej trzymasz ster… - Głośno wypowiadał kolejne zdania, płynąc wprost w serce sztormu. Z obłędem w oczach i szerokim uśmiechem na twarzy uczył przyjaciela sterować w tej, jakże nieprzyjaznej scenerii. - Przy takiej pogodzie za nic nie możesz puścić steru, rozumiesz? Jak puścisz możesz wywrócić się stępką do góry, a z tego ciężko się podnieść nawet z zaklęciami. - Przerwał, by rzucić kilka komend w kierunku załogi. Jedna z fal przewyższyła okręt zalewając pokład, Haverlocka oraz lorda Lestrange zimną, morską wodą co sprawiło, że Travers… zaczął się śmiać. Jakby świetnie się bawił całą sytuacją kpiąc z zagrożenia, jakie nad nimi wisiało. - Tylko na tyle Cię stać?! - Krzyknął w niebo, ciężko jednak było stwierdzić do kogo kieruje swoje słowa. Kto jednak był w stanie zrozumieć ekscentryka, jakim był Haverlock? Mocno zaciskał dłonie na kole sterowym, nie odrywając spojrzenia od tego, co było przed nimi.
- Musisz trzymać kurs, inaczej może Cię gdzieś wyrzucić. Gdy możesz unikaj tych cholernie wysokich fal, gdy nie, trzymasz ster, żeby się nie wywalić…. Co jeszcze… A! Jak zobaczysz wir wodny, obracasz się do niego burtą i płyniesz jak najdalej w bok, nawet jeśli musisz później nadrabiać… Jak Cię wciągnie… To może przerobimy kiedy indziej. - Uparcie nie przerywał lekcji twierdząc, że w inny sposób Francis z pewnością nie pojąłby tych informacji w tak szybki i jakże przyjemny sposób. - Następny sztorm jest twój. - Dodał jeszcze chwilę po tym jak piorun gniewnie przeciął niebo. No, ale gdzie była ta butelka?
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Spode łba łypię na Haverlocka, który to kpi sobie ze mnie w najlepsze i na dodatek świetnie się przy tym bawi. Skandal, by tak traktować gościa, myślę. Przy najbliższej okazji odpłacę mu się pięknym za nadobne, niech no tylko poczeka na swoją kolej. Jemu w istocie łatwo mówić, pływać się pewnie nauczył, zanim pojął, jak się chodzi, psioczę sobie bezgłośnie, a wywlekając te wszystkie żale na wierzch robi mi się lżej. Jak ponarzekam i spuszczę parę, wzburzenie zaraz przechodzi, a ja odkrywam, że nie gniewam się wcale. O co? Niech gada se zdrów, choć akurat o brak zręczności posądzać mnie nie może.
-Kulawego? Pff - oburzam się przesadnie i nader teatralnie, choć ze mnie to raczej aktorzyna niż aktor - mógłbym na tych linach odtańczyć baletowy układ, a ty byś mi nie dorównał - puszę się, choć swego wcale pewny nie jestem. Nadrabiam tonem, bo choć zwinność stoi po mojej stronie, to nie wiem, jak to się ma do proporcji doświadczenia, a tym Travers nadrabia i to nadrabia znacząco.
Rywalizacja lepiej mi pachnie na morzu, chociaż i wśród świeżej bryzy, solą czuć też pot, spływający po plecach harujących marynarzy. We wszystkich uderza widmo sztormu, a ja to cykam się konkret, zwłaszcza, że Haverlock zdaje się nic sobie z tego nie robić - nic, poza natężeniem głosu i wykrzyczeniem kilku komend do swych ludzi.
Kurwa.
Czy już mam się bać i wzywać jakiegoś boga odmętów? Wilki morskie zawsze korzystają z tych fantastycznych przekleństw i posiadają je na każdą okazję - czy jest też takie, przydatne podczas podróży z kapitanem niespełna rozumu? Byłbym wdzięczny, i to bardzo. Bo jeśli teraz cokolwiek wyciągnie mnie z tej sytuacji i to przypuszczalnie za uszy, to tylko cud. Pomodlę się bardzo chętnie, naprawdę: tymczasem zamiast tego, przewalam osobiste rzeczy Traversa w poszukiwaniu łychy, to też jakaś metoda? Na stres, na pewno. Jak się najebię, to tak czy siak będę leżeć, nieważne, czy zdmuchnie mnie fala, wiatr, czy też sam się położę i podkulę nogi, skomląc o święty spokój. Wzruszam ramionami i biorę tęgiego łyka. Jeden, drugi, trzeci. Krzywię się, ocieram usta skrajem rękawa i podaję dalej butelkę, nieszczególnie zachwycony wybranym rozwiązaniem. Jeszcze nie kołysze fest, a mi już pokład ucieka spod stóp.
-Poważnie? I to działa? - bełkoczę niewyraźnie, bo wysokość fal sprawia, że mina mi rzednie. Deszcz pada coraz mocniej, wiatr też nieprzerwanie nakurwia, a my urządzamy tu sobie jebaną degustację - bo bardzo nie chciałbym bujnąć się przez burtę - dodaję, pociągając z butelki raz jeszcze. Rozjechana koncentracja to jedno, ale parę kropel płynu na odwagę sprawia, że trzy sekundy później kompletnie nie dbam o te wcześniejsze strachy. Podchodzę do steru i układam ręce według wskazówek Haverlocka, starając się utrzymać koło, które wyczuwając mą niepewność, już-już szykuje się do ucieczki. Na próżno, alternatywa wpadnięcia wprost pod nadciągającą falę magicznie wzmacnia siłę mych mięśni. Nie posądzam siebie o taką krzepę, a tu proszę, ogarniam, nawet wtedy, kiedy pierwsza, naprawdę potężna fala uderza w dziób statku. Pokład zaczyna unosić się pod niebezpiecznie stromym kątem, a ja przerażonym wzrokiem szukam jakiegokolwiek wsparcia u Traversa, który tylko śmieje się jak obłąkaniec. Statek zaś zsuwa się w dół, a po chwili, ostro do tyłu. No ja pierdolę, lepiej niż rollercoaster; grzbiet fali przełamuje się i z góry spada na nas masyw wody, który prawie przygniata statek swym ciężarem, ciska nim jak zabawką i przechyla lewą burtę tak mocno, że mam wrażenie, że już nie zdołamy się wyprostować. Krzyczę głośno, a lodowata, słona woda wdziera mi się do ust i płuc niepowstrzymanym strumieniem. Fala przerzuca mnie na pokład, aż zatrzymuję się na napiętej linie, ale i i wówczas woda dosłownie mną miota. Ustaje to dopiero, gdy cała woda przelewa się przez statek; pełznę na kolanach do steru i chwytam go trwożnie, bo oto znowu zaczynam wspinaczkę po grzbiecie fali, z której zsuwamy się z niesamowitą prędkością. Żołądek podjeżdża mi do gardła i nie jestem w stanie już dłużej go kontrolować; wymiotuję obficie wprost pod własne nogi, piorun strzela w górze, coś trzeszczy, słyszę głuchy świst, w następnej sekundzie czuję tępy ból, a potem - jak na komendę, tracę przytomność.
-Kulawego? Pff - oburzam się przesadnie i nader teatralnie, choć ze mnie to raczej aktorzyna niż aktor - mógłbym na tych linach odtańczyć baletowy układ, a ty byś mi nie dorównał - puszę się, choć swego wcale pewny nie jestem. Nadrabiam tonem, bo choć zwinność stoi po mojej stronie, to nie wiem, jak to się ma do proporcji doświadczenia, a tym Travers nadrabia i to nadrabia znacząco.
Rywalizacja lepiej mi pachnie na morzu, chociaż i wśród świeżej bryzy, solą czuć też pot, spływający po plecach harujących marynarzy. We wszystkich uderza widmo sztormu, a ja to cykam się konkret, zwłaszcza, że Haverlock zdaje się nic sobie z tego nie robić - nic, poza natężeniem głosu i wykrzyczeniem kilku komend do swych ludzi.
Kurwa.
Czy już mam się bać i wzywać jakiegoś boga odmętów? Wilki morskie zawsze korzystają z tych fantastycznych przekleństw i posiadają je na każdą okazję - czy jest też takie, przydatne podczas podróży z kapitanem niespełna rozumu? Byłbym wdzięczny, i to bardzo. Bo jeśli teraz cokolwiek wyciągnie mnie z tej sytuacji i to przypuszczalnie za uszy, to tylko cud. Pomodlę się bardzo chętnie, naprawdę: tymczasem zamiast tego, przewalam osobiste rzeczy Traversa w poszukiwaniu łychy, to też jakaś metoda? Na stres, na pewno. Jak się najebię, to tak czy siak będę leżeć, nieważne, czy zdmuchnie mnie fala, wiatr, czy też sam się położę i podkulę nogi, skomląc o święty spokój. Wzruszam ramionami i biorę tęgiego łyka. Jeden, drugi, trzeci. Krzywię się, ocieram usta skrajem rękawa i podaję dalej butelkę, nieszczególnie zachwycony wybranym rozwiązaniem. Jeszcze nie kołysze fest, a mi już pokład ucieka spod stóp.
-Poważnie? I to działa? - bełkoczę niewyraźnie, bo wysokość fal sprawia, że mina mi rzednie. Deszcz pada coraz mocniej, wiatr też nieprzerwanie nakurwia, a my urządzamy tu sobie jebaną degustację - bo bardzo nie chciałbym bujnąć się przez burtę - dodaję, pociągając z butelki raz jeszcze. Rozjechana koncentracja to jedno, ale parę kropel płynu na odwagę sprawia, że trzy sekundy później kompletnie nie dbam o te wcześniejsze strachy. Podchodzę do steru i układam ręce według wskazówek Haverlocka, starając się utrzymać koło, które wyczuwając mą niepewność, już-już szykuje się do ucieczki. Na próżno, alternatywa wpadnięcia wprost pod nadciągającą falę magicznie wzmacnia siłę mych mięśni. Nie posądzam siebie o taką krzepę, a tu proszę, ogarniam, nawet wtedy, kiedy pierwsza, naprawdę potężna fala uderza w dziób statku. Pokład zaczyna unosić się pod niebezpiecznie stromym kątem, a ja przerażonym wzrokiem szukam jakiegokolwiek wsparcia u Traversa, który tylko śmieje się jak obłąkaniec. Statek zaś zsuwa się w dół, a po chwili, ostro do tyłu. No ja pierdolę, lepiej niż rollercoaster; grzbiet fali przełamuje się i z góry spada na nas masyw wody, który prawie przygniata statek swym ciężarem, ciska nim jak zabawką i przechyla lewą burtę tak mocno, że mam wrażenie, że już nie zdołamy się wyprostować. Krzyczę głośno, a lodowata, słona woda wdziera mi się do ust i płuc niepowstrzymanym strumieniem. Fala przerzuca mnie na pokład, aż zatrzymuję się na napiętej linie, ale i i wówczas woda dosłownie mną miota. Ustaje to dopiero, gdy cała woda przelewa się przez statek; pełznę na kolanach do steru i chwytam go trwożnie, bo oto znowu zaczynam wspinaczkę po grzbiecie fali, z której zsuwamy się z niesamowitą prędkością. Żołądek podjeżdża mi do gardła i nie jestem w stanie już dłużej go kontrolować; wymiotuję obficie wprost pod własne nogi, piorun strzela w górze, coś trzeszczy, słyszę głuchy świst, w następnej sekundzie czuję tępy ból, a potem - jak na komendę, tracę przytomność.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
-Stoi, jak się uspokoi będziemy tańczyć na linach. - Mruknął z błyskiem w oku. Bo czy szkodziło, aby odrobinę się rozerwać małym zakładzikiem, gdy sztorm już przejdzie? Nie, z pewnością nie! Zwłaszcza, że oddałby wiele aby zobaczyć Lestrange tańczącego balet, zwłaszcza na linie. Kto wie, może nawet transmutuje mu ciuchy, na jedną z tych fikuśnych, tiulowych spódniczek? Tak, z pewnością mieliby niezły ubaw!
W przeciwieństwie do Francisa, Haverlock zdawał się być szaleńczo spokojny wobec sztormu z jakim przyszło im się zmierzyć. Nie był to pierwszy, nie był to nawet najgorszy sztorm jaki stanął na jego drodze, a i nawet po najgorszym byłby w stanie zawrócić i jakoś dopłynąć do portu. Lord Travers wierzył w swoje umiejętności, wszak większość swojego życia spędził albo na pokładzie statku w porcie, albo na otwartym morzu.
- Niedługo sprawdzisz, czy działa. - Stwierdził jedynie, większą uwagę przykuwając do butelczyny niż wątpliwości kumpla. Psidwacza mać, nie dość, że był kapitanem tego statku to jeszcze nosił nazwisko Travers - a to oznaczało, że z pewnością nic złego się nie wydarzy.
Bo jak i mogłoby się wydarzyć?
Nie był chętny do oddania steru Lestrange, chociażby przez nienaturalnie jasny odcień jego twarzy. Czyżby naprawdę aż tak przejął się tym sztormem? Dziwne, zwłaszcza gdyż Haverlock nie raz słyszał o szaleństwie, jakie pojawia się w tej rodzinie. Nie odsunął się jednak od steru w pełni. Stał tuż obok, by w razie jakichkolwiek problemów przejąć ster, który w tym momencie był najważniejszy, jeśli nie chcieli wylądować w zimnym morzu. Co jakiś czas służył pomocnym ramieniem pewny, że z pewnością posiadał więcej siły niż trawiony chorobą genetyczną Francis.
I dobrze, że stał obok. Na Merlina kapitańskie przeczucie i tym razem go nie zmyliło. W przeciwieństwie do Lestrange nie poddał się kołysaniu. Kto wie, może przez te wszystkie lata jego błędnik reagował już inaczej, przyzwyczajony do przechyłów? Nie miał większego problemu z utrzymaniem równowagi, co jakiś czas jedynie robiąc kilka kroków to jedną, to w drugą stronę - bo gdy morze szło w prawo, on szedł w ledwo neutralizując bujanie… I co jakiś czas pociągając ze swojej butelczyny. A gdy tylko Francisa poniosło po pokładzie, przyzwyczajony odruchem Haverlock od razu złapał ster w silne ramiona. To, co działo się z Lestrange zeszło na chwilę na boczny plan - wiedział, że jeśli nie zapanuje nad statkiem wszyscy skończą w morzu bądź, co gorsza, statek mógł ulec zupełnemu zniszczeniu. A wtedy wszyscy z pewnością byliby w jeszcze głębszej… sytuacji.
Z zaskoczeniem zauważył, że Francis się nie poddawał, tym samym pozwalając mu ponownie przejąć stery… Co okazało się cholernym błędem. Chwilę później Lestrange rzyga już jak kot, a Havrlock ponownie spieszy w kierunku steru, by przejąć panowanie. Mężczyzna złapał Francisa za kołnierz, by odciągnąć go od steru. - Będziesz to sprzątał. - Mruknął, zupełnie ignorując stan Francisa. W takich sytuacjach i tak niewielka ilość myślenia Haverlocka wyłączała się. Działał zajmując się tym, co było w tym momencie najbardziej istotne - utrzymaniem statku w całości i na powierzchni. Wszak w końcu nastaje taka chwila, gdy mężczyzna musi wybierać między kumplem, a śmiercią kilkudziesięciu ludzi, w tym jego i kumpla… A przynajmniej tak się Haverlockowi wydawało.
Kolejny grzmot rozdarł powietrze, kolejny trzask dotarł do uszu kapitana gdy jedna z rei opadła tuż, tuż, niedaleko, nie porywając jednak w pełni uwagi kapitana. Jedynie na chwilę zerknął w tamtym kierunku… Ech, tak kończą się goście.
- Smith! Zabierz go pod pokład! Wrzuć go tak, żeby bardziej nie oberwał! I poślij do niego uzdrowiciela! - Krótkie, konkretne polecenia wypadły z jego ust, w czasie gdy mięśnie jego rąk mocno zaciskały się na sterze, by utrzymać statek. Co i raz przeszywali kolejne fale, czasem będąc ledwie dwa kroki od utonięcia. Szmaty żagli trzepotały, a donośny głos Boba oznajmił mu, że kilka z nich będzie wymagało naprawy. Travers czuł jednak w kościach, że sztorm powoli dobiega końca… A przynajmniej taką miał nadzieję, gdyż wysokie fale zdążyły mu się znudzić.
W przeciwieństwie do Francisa, Haverlock zdawał się być szaleńczo spokojny wobec sztormu z jakim przyszło im się zmierzyć. Nie był to pierwszy, nie był to nawet najgorszy sztorm jaki stanął na jego drodze, a i nawet po najgorszym byłby w stanie zawrócić i jakoś dopłynąć do portu. Lord Travers wierzył w swoje umiejętności, wszak większość swojego życia spędził albo na pokładzie statku w porcie, albo na otwartym morzu.
- Niedługo sprawdzisz, czy działa. - Stwierdził jedynie, większą uwagę przykuwając do butelczyny niż wątpliwości kumpla. Psidwacza mać, nie dość, że był kapitanem tego statku to jeszcze nosił nazwisko Travers - a to oznaczało, że z pewnością nic złego się nie wydarzy.
Bo jak i mogłoby się wydarzyć?
Nie był chętny do oddania steru Lestrange, chociażby przez nienaturalnie jasny odcień jego twarzy. Czyżby naprawdę aż tak przejął się tym sztormem? Dziwne, zwłaszcza gdyż Haverlock nie raz słyszał o szaleństwie, jakie pojawia się w tej rodzinie. Nie odsunął się jednak od steru w pełni. Stał tuż obok, by w razie jakichkolwiek problemów przejąć ster, który w tym momencie był najważniejszy, jeśli nie chcieli wylądować w zimnym morzu. Co jakiś czas służył pomocnym ramieniem pewny, że z pewnością posiadał więcej siły niż trawiony chorobą genetyczną Francis.
I dobrze, że stał obok. Na Merlina kapitańskie przeczucie i tym razem go nie zmyliło. W przeciwieństwie do Lestrange nie poddał się kołysaniu. Kto wie, może przez te wszystkie lata jego błędnik reagował już inaczej, przyzwyczajony do przechyłów? Nie miał większego problemu z utrzymaniem równowagi, co jakiś czas jedynie robiąc kilka kroków to jedną, to w drugą stronę - bo gdy morze szło w prawo, on szedł w ledwo neutralizując bujanie… I co jakiś czas pociągając ze swojej butelczyny. A gdy tylko Francisa poniosło po pokładzie, przyzwyczajony odruchem Haverlock od razu złapał ster w silne ramiona. To, co działo się z Lestrange zeszło na chwilę na boczny plan - wiedział, że jeśli nie zapanuje nad statkiem wszyscy skończą w morzu bądź, co gorsza, statek mógł ulec zupełnemu zniszczeniu. A wtedy wszyscy z pewnością byliby w jeszcze głębszej… sytuacji.
Z zaskoczeniem zauważył, że Francis się nie poddawał, tym samym pozwalając mu ponownie przejąć stery… Co okazało się cholernym błędem. Chwilę później Lestrange rzyga już jak kot, a Havrlock ponownie spieszy w kierunku steru, by przejąć panowanie. Mężczyzna złapał Francisa za kołnierz, by odciągnąć go od steru. - Będziesz to sprzątał. - Mruknął, zupełnie ignorując stan Francisa. W takich sytuacjach i tak niewielka ilość myślenia Haverlocka wyłączała się. Działał zajmując się tym, co było w tym momencie najbardziej istotne - utrzymaniem statku w całości i na powierzchni. Wszak w końcu nastaje taka chwila, gdy mężczyzna musi wybierać między kumplem, a śmiercią kilkudziesięciu ludzi, w tym jego i kumpla… A przynajmniej tak się Haverlockowi wydawało.
Kolejny grzmot rozdarł powietrze, kolejny trzask dotarł do uszu kapitana gdy jedna z rei opadła tuż, tuż, niedaleko, nie porywając jednak w pełni uwagi kapitana. Jedynie na chwilę zerknął w tamtym kierunku… Ech, tak kończą się goście.
- Smith! Zabierz go pod pokład! Wrzuć go tak, żeby bardziej nie oberwał! I poślij do niego uzdrowiciela! - Krótkie, konkretne polecenia wypadły z jego ust, w czasie gdy mięśnie jego rąk mocno zaciskały się na sterze, by utrzymać statek. Co i raz przeszywali kolejne fale, czasem będąc ledwie dwa kroki od utonięcia. Szmaty żagli trzepotały, a donośny głos Boba oznajmił mu, że kilka z nich będzie wymagało naprawy. Travers czuł jednak w kościach, że sztorm powoli dobiega końca… A przynajmniej taką miał nadzieję, gdyż wysokie fale zdążyły mu się znudzić.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
-No to szykuj się na przegraną - ostrzegam niezwykle lojalnie. Nie spodziewałem się podjęcia wyzwania rzuconego raczej w ramach kpiny, ale niech będzie. Później zaś będziemy pluć na odległość, jeść naleśniki na czas i rozpinać staniki nie używając rąk. Tak to się kończy, chęcią rewanżu i coraz to bardziej absurdalnymi kategoriami. Mi w to graj, ale za punkt honoru stawiam sobie dopieczenie Traversowi w jego kategorii. Temat jeszcze nie wypłynął, ale wciąż pamiętam o Cynthii i o tym, jak ją potraktował. Tego, że kuzyneczka ma na sumieniu sabotaż pod uwagę nie biorę - najlepsze, co mogła zrobić, zrobiła. Do realizacji zakładu jednak mi nie śpieszno, pogoda daje nam popalić, a ja najchętniej katapultowałbym się gdzieś na stały ląd, gdzie nie czuć wiatru, a sól nie wżera się w oczy. Dwa lata hulałem z Goylem, a takich fal nie widziałem, szczęście początkującego, czy jak to zwać.
-Wolałbym nie - mruczę pod nosem, bardziej do siebie, niż do Haverlocka. Kurwa. Na takie warunki się nie pisałem, czy mogę złożyć reklamację? Zażądać zwrotu? Blednę gwałtownie, starając się skupić na trzymaniu steru i tylko na tym. Fizycznemu wyzwaniu sprostam, psychiczne prawdopodobnie położy mnie na łopatki. Fale wyższe niż domy i ta biedna łupina, a na jej pokładzie my. Jeśli jakimś cudem się wykaraskamy, to obiecuję, że się pomodlę. Łycha pomaga, ale tylko na odwagę i tylko na chwilę, bo nie ma siły rozgonić chmur czy powstrzymać wiatru, który dmucha tak, jakby był autentycznie wkurwiony. Żagle wydymają się w złą stronę, kilku chłopa walczy na dole z całym olinowaniem, a moje ręce zaciskają się sztywno na sterze i to tak mocno, że aż knykcie mi pobielały. Jak puszczę, to koniec, możemy się pożegnać z Bożym Narodzeniem spędzonym u boku naszych rodzin. Różnie aspirowałem w swoim żyćku, ale nigdy nie marzyłem, aby zostać pokarmem dla ryb, a w tych okolicach pewnie pływają słuszne okazy, dla których jestem kąskiem na dwa chapsy.
Fale niosą nas w górę, statek zgrabnie mknie po ich grzbiecie, by z niewiarygodną prędkością zjechać gwałtownie w dół i zaraz powtórzyć ten manewr, prowadzony jednak innym bałwanem, znacznie większym od poprzedniego. To dla mnie za dużo, szum w uszach, woda przelewająca się przez pokład; w pewnym momencie już mnie nie ma, gdyby nie lina trzymająca mnie przy jednym z masztów, spektakularnie wyleciałbym za burtę i tyle by mnie widziano. Węzeł jednak trzyma mocno, napina się i zalany masywem wody po prostu włóczy mnie po pokładzie. Płuca pieką mnie żywym ogniem, oczy bolą niemiłosiernie - pełno w nich soli - a kołysanie nadal nie ustaje. Na nogach trzymam się ledwo, a w końcu wymiotuję i myślę, że wypluwam z siebie wszystko, włącznie z wnętrznościami i poprzednim wcieleniem. Nie słyszę w ogóle Haverlocka, choć stoi ledwie kilka stóp ode mnie, a po chwili rozlega się odgłos uderzenia; ból już czuję jak najbardziej fizycznie, chociaż z opóźnieniem.
***
-Sso się dzieje? - pytam, usiłując unieść się na posłaniu, choć rezygnuję w połowie dziwacznego skłonu, gdy dociera do mnie echo niedawnego uderzenia. Pamiętam je jak przez mgłę, ale gdy sięgam ręką do czoła, wyczuwam na nim okazałego guza wielkości sporego jaja. Jakiś głos, którego nie mogę namierzyć, każe mi leżeć, więc stosuję się do tej sugestii, bo jeszcze kręci mi się w głowie - już jesteśmy w Vigo? - pytam, bo przez bulaj dostrzegam zarysy innych statków, co może oznaczać, że zawinęliśmy do miejsca docelowego - chyba że poczynione przez sztorm zniszczenia okazały się za duże, by kontynuować żeglugę.
-Gdzie jest Travers? Czuję się już dobrze, zejdź już ze mnie, chcę stąd wyjść - marudzę, besztając okrętowego uzdrowiciela. Wstaję z pryczy prędko, czego natychmiast żałuję, lecz oczywiście się do tego nie przyznam i wspinam się na górny pokład.
-No, już myślałem, że poszedłeś beze mnie - mówię do Haverlocka, kręcącego się przy ludziach naprawiających ożaglowanie - uwiną się z tym do jutra? - pytam, ciężko mi ocenić powstałe szkody, ale wyglądają raczej na bardziej niż mniej poważne.
-Wolałbym nie - mruczę pod nosem, bardziej do siebie, niż do Haverlocka. Kurwa. Na takie warunki się nie pisałem, czy mogę złożyć reklamację? Zażądać zwrotu? Blednę gwałtownie, starając się skupić na trzymaniu steru i tylko na tym. Fizycznemu wyzwaniu sprostam, psychiczne prawdopodobnie położy mnie na łopatki. Fale wyższe niż domy i ta biedna łupina, a na jej pokładzie my. Jeśli jakimś cudem się wykaraskamy, to obiecuję, że się pomodlę. Łycha pomaga, ale tylko na odwagę i tylko na chwilę, bo nie ma siły rozgonić chmur czy powstrzymać wiatru, który dmucha tak, jakby był autentycznie wkurwiony. Żagle wydymają się w złą stronę, kilku chłopa walczy na dole z całym olinowaniem, a moje ręce zaciskają się sztywno na sterze i to tak mocno, że aż knykcie mi pobielały. Jak puszczę, to koniec, możemy się pożegnać z Bożym Narodzeniem spędzonym u boku naszych rodzin. Różnie aspirowałem w swoim żyćku, ale nigdy nie marzyłem, aby zostać pokarmem dla ryb, a w tych okolicach pewnie pływają słuszne okazy, dla których jestem kąskiem na dwa chapsy.
Fale niosą nas w górę, statek zgrabnie mknie po ich grzbiecie, by z niewiarygodną prędkością zjechać gwałtownie w dół i zaraz powtórzyć ten manewr, prowadzony jednak innym bałwanem, znacznie większym od poprzedniego. To dla mnie za dużo, szum w uszach, woda przelewająca się przez pokład; w pewnym momencie już mnie nie ma, gdyby nie lina trzymająca mnie przy jednym z masztów, spektakularnie wyleciałbym za burtę i tyle by mnie widziano. Węzeł jednak trzyma mocno, napina się i zalany masywem wody po prostu włóczy mnie po pokładzie. Płuca pieką mnie żywym ogniem, oczy bolą niemiłosiernie - pełno w nich soli - a kołysanie nadal nie ustaje. Na nogach trzymam się ledwo, a w końcu wymiotuję i myślę, że wypluwam z siebie wszystko, włącznie z wnętrznościami i poprzednim wcieleniem. Nie słyszę w ogóle Haverlocka, choć stoi ledwie kilka stóp ode mnie, a po chwili rozlega się odgłos uderzenia; ból już czuję jak najbardziej fizycznie, chociaż z opóźnieniem.
***
-Sso się dzieje? - pytam, usiłując unieść się na posłaniu, choć rezygnuję w połowie dziwacznego skłonu, gdy dociera do mnie echo niedawnego uderzenia. Pamiętam je jak przez mgłę, ale gdy sięgam ręką do czoła, wyczuwam na nim okazałego guza wielkości sporego jaja. Jakiś głos, którego nie mogę namierzyć, każe mi leżeć, więc stosuję się do tej sugestii, bo jeszcze kręci mi się w głowie - już jesteśmy w Vigo? - pytam, bo przez bulaj dostrzegam zarysy innych statków, co może oznaczać, że zawinęliśmy do miejsca docelowego - chyba że poczynione przez sztorm zniszczenia okazały się za duże, by kontynuować żeglugę.
-Gdzie jest Travers? Czuję się już dobrze, zejdź już ze mnie, chcę stąd wyjść - marudzę, besztając okrętowego uzdrowiciela. Wstaję z pryczy prędko, czego natychmiast żałuję, lecz oczywiście się do tego nie przyznam i wspinam się na górny pokład.
-No, już myślałem, że poszedłeś beze mnie - mówię do Haverlocka, kręcącego się przy ludziach naprawiających ożaglowanie - uwiną się z tym do jutra? - pytam, ciężko mi ocenić powstałe szkody, ale wyglądają raczej na bardziej niż mniej poważne.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Takie sztormy to było coś!
W takich sztormach Haverlock Travers mógłby się zakochać!
Dawno, w zasadzie od zatonięcia swojej kochanej Lucy Lou I nie pamiętał tak pięknego i złośliwego sztormu! Tym jednak razem, statek był na tyle daleko od linii brzegowej, że nie zdążył wpaść na skały bądź rafy.
Gdy tylko Francis stracił przytomność ekscentryczny kapitan zajął swoje miejsce - przy sterze, zdawając całkiem nieźle się bawić całą sytuacją. Śmiał się, co raz to wyzywając wielkie fale, burzowe chmury i pioruny, jakby chciał zrobić na złość siłom wyższym. Dla jego załogi jednak był to widok całkiem normalny - po tylu długich latach pływania pod banderą Traversów przywykli do ich różnych odchyłów… A Haverlock zdawał się być w pełni szczęśliwy, pierwszy raz od dawna.
Zniszczenia nie zdawały się być wielkie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Gdy morze już ucichło drugi sternik zmienił kapitana słodkiej Lucy Lou II by ten mógł ocenić szkody. Poszło kilka rei, szmaty kilku żagli były porozrywane… Lestrange leżał nieprzytomny pod okiem uzdrowiciela i szczęśliwie, cały ładunek jaki przewozili pozostał w jednym miejscu, nienaruszony. Wspaniale, po prostu wspaniale! Pozostało dopłynąć jakoś do Vigo, naprawić łajbę i wrócić do reszty planu ich małej wycieczki… O ile Lestrange postanowi łaskawie wstać z pryczy.
Reszta rejsu przepłynęła spokojnie. Nie było sztormu, deszczu ani wzburzonych fal co umożliwiło rozpoczęcie prac naprawczych już na morzu - zwłaszcza jeśli chodzi o największy z podartych żagli. Bob wspiął się na reję z dratwą oraz igłą, by przy pomocy magii zszyć szmatę. W tym czasie musieli wspomagać statek zaklęciami aby dopłynęli do celu.
Gdy tylko zacumowali w Vigo, Haverlock udał się do rządcy tamtejszego portu by zgłosić swoje przybycie oraz - co najważniejsze - poinformować o przewożonych towarach, wypełnić dokumenty oraz zlecić poinformowanie handlarza z którym miał dobić targu o swoim przybyciu.
Na pokład wrócił ledwie chwilę przed Francisem.
- Ach jaki piękny to był sztorm! I chyba czoło Ci spuchło. - Mruknął spostrzegawczo, z rozbawieniem wybrzmiewającym w jego głosie. Porządnie Lestrage oberwał tym kawałkiem rei, to musiał przyznać, pierwszy raz od dawna wożenie marynarza który znał magię leczniczą okazało się przydatne.
- Też, zgłosiłem nasze przybycie, teraz pozostaje nam czekać. - Wzruszył ramionami pewien, że zwykłe proste biurowe czynności nie były niczym interesującym. Ot zwykła papierkowa robota.
Travers założył ręce na piersi, spojrzeniem wodząc spojrzeniem po uwiajających się na masztach i rejach marynarzach. - Gdyby mieli to robić ręcznie, z pewnością by się nie uwinęli. - Zaczął, kiwając przy tym głową, jakby chciał potwierdzić swoje własne słowa. - Z magią jest spora szansa, że do jutra się uwiną, jeśli nie będzie padać. - Nie sądził, aby mieli jakieś większe opuszczenia. Godzina, może dwie, na więcej raczej nie liczył a nawet jeśli… Gdy pogoda sprzyjała, naprawy mogły mieć miejsce podczas krótkiego rejsu do Francji.
Intensywnie niebieskie tęczówki z masztu powędrowały w kierunku jego towarzysza.
-Jak się czujesz? Jesteś głodny? - Spytał, samemu czując jak głód powoli zakrada się do jego żołądka. Mieli jeszcze trochę czasu, mogli więc porządnie się najeść oraz doprawić się ognistą.
W takich sztormach Haverlock Travers mógłby się zakochać!
Dawno, w zasadzie od zatonięcia swojej kochanej Lucy Lou I nie pamiętał tak pięknego i złośliwego sztormu! Tym jednak razem, statek był na tyle daleko od linii brzegowej, że nie zdążył wpaść na skały bądź rafy.
Gdy tylko Francis stracił przytomność ekscentryczny kapitan zajął swoje miejsce - przy sterze, zdawając całkiem nieźle się bawić całą sytuacją. Śmiał się, co raz to wyzywając wielkie fale, burzowe chmury i pioruny, jakby chciał zrobić na złość siłom wyższym. Dla jego załogi jednak był to widok całkiem normalny - po tylu długich latach pływania pod banderą Traversów przywykli do ich różnych odchyłów… A Haverlock zdawał się być w pełni szczęśliwy, pierwszy raz od dawna.
Zniszczenia nie zdawały się być wielkie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Gdy morze już ucichło drugi sternik zmienił kapitana słodkiej Lucy Lou II by ten mógł ocenić szkody. Poszło kilka rei, szmaty kilku żagli były porozrywane… Lestrange leżał nieprzytomny pod okiem uzdrowiciela i szczęśliwie, cały ładunek jaki przewozili pozostał w jednym miejscu, nienaruszony. Wspaniale, po prostu wspaniale! Pozostało dopłynąć jakoś do Vigo, naprawić łajbę i wrócić do reszty planu ich małej wycieczki… O ile Lestrange postanowi łaskawie wstać z pryczy.
Reszta rejsu przepłynęła spokojnie. Nie było sztormu, deszczu ani wzburzonych fal co umożliwiło rozpoczęcie prac naprawczych już na morzu - zwłaszcza jeśli chodzi o największy z podartych żagli. Bob wspiął się na reję z dratwą oraz igłą, by przy pomocy magii zszyć szmatę. W tym czasie musieli wspomagać statek zaklęciami aby dopłynęli do celu.
Gdy tylko zacumowali w Vigo, Haverlock udał się do rządcy tamtejszego portu by zgłosić swoje przybycie oraz - co najważniejsze - poinformować o przewożonych towarach, wypełnić dokumenty oraz zlecić poinformowanie handlarza z którym miał dobić targu o swoim przybyciu.
Na pokład wrócił ledwie chwilę przed Francisem.
- Ach jaki piękny to był sztorm! I chyba czoło Ci spuchło. - Mruknął spostrzegawczo, z rozbawieniem wybrzmiewającym w jego głosie. Porządnie Lestrage oberwał tym kawałkiem rei, to musiał przyznać, pierwszy raz od dawna wożenie marynarza który znał magię leczniczą okazało się przydatne.
- Też, zgłosiłem nasze przybycie, teraz pozostaje nam czekać. - Wzruszył ramionami pewien, że zwykłe proste biurowe czynności nie były niczym interesującym. Ot zwykła papierkowa robota.
Travers założył ręce na piersi, spojrzeniem wodząc spojrzeniem po uwiajających się na masztach i rejach marynarzach. - Gdyby mieli to robić ręcznie, z pewnością by się nie uwinęli. - Zaczął, kiwając przy tym głową, jakby chciał potwierdzić swoje własne słowa. - Z magią jest spora szansa, że do jutra się uwiną, jeśli nie będzie padać. - Nie sądził, aby mieli jakieś większe opuszczenia. Godzina, może dwie, na więcej raczej nie liczył a nawet jeśli… Gdy pogoda sprzyjała, naprawy mogły mieć miejsce podczas krótkiego rejsu do Francji.
Intensywnie niebieskie tęczówki z masztu powędrowały w kierunku jego towarzysza.
-Jak się czujesz? Jesteś głodny? - Spytał, samemu czując jak głód powoli zakrada się do jego żołądka. Mieli jeszcze trochę czasu, mogli więc porządnie się najeść oraz doprawić się ognistą.
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Gdy budzę się, mam wrażenie, że umieram. Głowa boli mnie tak, jakby banda meksykańskich dzieci zrobiła sobie z niej piniatę i wyżywała się na niej jeszcze długo po rozpruciu słodkich flaków, a na dodatek mało co pamiętam. We łbie się kręci, mam odruch wymiotny, generalnie, sam syf. Potrzebuję chwili, żeby dojść do siebie i spróbować pozlepiać chaotyczne, wyrwane z kontekstu wspomnienia sprzed kilku godzin. Kojarzę, jak wsiadałem na statku, przed oczami mam nadal gigantyczne fale, ale co dalej... Za Chiny nie mogę do tego dojść i dopiero wymacany przez przypadek guz na głowie zdradza mi hipotetyczne zakończenie. Musiałem się w coś walnąć albo coś musiało mnie walnąć, a sądząc po rozmiarach tej śliwy, przyrżnęło solidnie. Rozcieranie sińca daje efekt odwrotny od spodziewanego, więc syczę z bólu i spoglądam z niesmakiem na własną rękę. Okrętowy uzdrowiciel musi mieć ze mnie niezłą bekę, gdy tak kręcę się niespokojny na posłaniu i próbuję dojść ze sobą do ładu. Na to nic mi nie pomoże, żadne prochy nie poradzą sobie z lekkim zamroczeniem, muszę po prostu to przeczekać. Świetnie, wstaję chwiejąc się widowiskowo, co następuje zawsze, gdy tylko kołysanie ustaje. Prawie padam na kolana, kluczowe jest tu słowo: prawie, bo gdyby to się wydarzyło, to pozostałoby mi już tylko spalić się ze wstydu. I tak już się zbłaźniłem, pół sztormu przelulałem bezpiecznie pod pokładem jak bobas w kołysce - chociaż tu do końca zamierzam się upierać, że to nie była moja wina.
Wychylam się na zewnątrz już w miarę pewnie, odzyskawszy sprawność manualną oraz koordynację mięśniową; panuję zarówno nad nogami, jak i nad żołądkiem, więcej wpadek nie planuję.
Teraz bym nie przeszedł z taryfą ulgową, a że łeb dalej mnie nakurwia, humor mam cokolwiek podły. Travers najwyraźniej wyczuwa moje bad attitude i poczyna sobie kpić, na co tylko zgrzytam zębami, żałując, że nie mogę mu przyrżnąć. Zaraz. Nie mogę?
No, nie powinienem. Dlatego, że typ ma raczej cięższą rękę ode mnie, a zresztą wciąż jeszcze trochę mną kręci.
-Chyba? Czuję się, jakby mi tam wyrastał jakiś nowy archipelag - parskam, jeszcze się w lustrze nie widziałem, aczkolwiek mam podstawy, by przypuszczać, że to będzie dobre. Co najmniej pagór na czole, już mogę robić za skrzywdzonego przez los jednorożca? Ewentualnie upośledzonego garboroga?
-Na co czekać? Nie możemy zejść na ląd? - pytam, bo skoro już przybyliśmy do portu, miło by było rozprostować kości i wybrać się na przechadzkę. Albo lepiej na turnee po okolicznych tawernach i picie sangrii w doborowym towarzystwie lokalsów. Zerkam w niebo, na którym nie ma ani jednej chmurki i uderza we mnie, że wcale nie jest tak późno, jak mi się wydawało - a jednak nie drzemałem tak długo.
-Nie zapowiada się na to. Mieliśmy parszywe szczęście. Sprawdzałeś w ogóle pogodę nim wypłynęliśmy? - pytam, tknięty przeczuciem. Czy Haverlock świadomie zgotowałby mi podobny chrzest?
-W sumie... - teraz, gdy o tym myślę, faktycznie dociera do mnie, że burczy mi w brzuchy. Niedobrze pić na pusty żołądek, zwłaszcza na morzu - chętnie posmakowałbym tutejszej kuchni. Byle nic ciężkiego - zastrzegam od razu, bo nawet nie chcę sobie wyobrazić, co działoby się jutro. Travers może sobie być przyzwyczajony, ale ja wolę nie kusić losu.
Wychylam się na zewnątrz już w miarę pewnie, odzyskawszy sprawność manualną oraz koordynację mięśniową; panuję zarówno nad nogami, jak i nad żołądkiem, więcej wpadek nie planuję.
Teraz bym nie przeszedł z taryfą ulgową, a że łeb dalej mnie nakurwia, humor mam cokolwiek podły. Travers najwyraźniej wyczuwa moje bad attitude i poczyna sobie kpić, na co tylko zgrzytam zębami, żałując, że nie mogę mu przyrżnąć. Zaraz. Nie mogę?
No, nie powinienem. Dlatego, że typ ma raczej cięższą rękę ode mnie, a zresztą wciąż jeszcze trochę mną kręci.
-Chyba? Czuję się, jakby mi tam wyrastał jakiś nowy archipelag - parskam, jeszcze się w lustrze nie widziałem, aczkolwiek mam podstawy, by przypuszczać, że to będzie dobre. Co najmniej pagór na czole, już mogę robić za skrzywdzonego przez los jednorożca? Ewentualnie upośledzonego garboroga?
-Na co czekać? Nie możemy zejść na ląd? - pytam, bo skoro już przybyliśmy do portu, miło by było rozprostować kości i wybrać się na przechadzkę. Albo lepiej na turnee po okolicznych tawernach i picie sangrii w doborowym towarzystwie lokalsów. Zerkam w niebo, na którym nie ma ani jednej chmurki i uderza we mnie, że wcale nie jest tak późno, jak mi się wydawało - a jednak nie drzemałem tak długo.
-Nie zapowiada się na to. Mieliśmy parszywe szczęście. Sprawdzałeś w ogóle pogodę nim wypłynęliśmy? - pytam, tknięty przeczuciem. Czy Haverlock świadomie zgotowałby mi podobny chrzest?
-W sumie... - teraz, gdy o tym myślę, faktycznie dociera do mnie, że burczy mi w brzuchy. Niedobrze pić na pusty żołądek, zwłaszcza na morzu - chętnie posmakowałbym tutejszej kuchni. Byle nic ciężkiego - zastrzegam od razu, bo nawet nie chcę sobie wyobrazić, co działoby się jutro. Travers może sobie być przyzwyczajony, ale ja wolę nie kusić losu.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
W przeciwieństwie do Lestrange, Haverlock Travers zdawał się być w wyśmienitym humorze. Dobry sztorm był dla niego niczym przejażdżka na magicznej karuzeli, w zaczarowanym wesołym miasteczku. Nie rozumiał skąd podła mina i kiepski humor jego towarzysza, miał jednak całkiem śmiałą teorię, że Francis nie widział piękna wydarzenia, jakie ich spotkało. Wszystko jednak jeszcze przed nim, gdyż lord Travers postawił sobie na punkt honoru zrobić z niego najpierw prawdziwego marynarza a później - prawdziwego kapitana! Tak, z pewnością za kilka miesięcy, może lat i Lestrange będzie śmiał się z nim w głos, gdy wysokie fale będą próbowały zmyć ich z powierzchni pokładu! Był pewien, że jeszcze wygrzebie to drzemiące gdzie we Francisie szaleństwo, jakie przypisywało się jego rodzinie. Przynajmniej wtedy, gdy przyjdzie im razem wypływać na dalekie morze.
Słysząc słowa kumpla uważniej przyjrzał się jego parszywej mordzie.
- No, oberwałbyś trochę mocniej i mógłbyś popłynąć na ten archipelag na jakieś egzotyczne wakacje. Kto wie, może jakaś panna na to poleci. - Mruknął, nadal rozbawiony… W zasadzie wszystkim, co do tej pory ich spotkało. Wyjazd zapowiadał się na wyjątkowo ciekawy, jeśli wydarzenia dalej będą tak ekscytujące, jak do tej pory.
- Czekamy, aż handlarz z którym mam dobijać targu pojawi się, aby odebrać towar. - W końcu nie przyjechali tu na zwykłą wycieczkę, czyż nie? Głównym celem tej podróży było sprzedanie tych wszystkich skrzyń, zalegających w ładowni oraz przyjęcie innych skrzyń, które miały powędrować do portu w Cromer. Nic więc też dziwnego, że Travers wpierw pomyślał o tym, dopiero później o tawernach. - Możemy zejść, powinniśmy jednak pozostać w okolicy, muszę tylko ustawić chłopaków. - Wzruszył ramionami. Póki będą w zasięgu słodkiej Lucy Lou mogli pozwiedzać port, Haverlock musiał mieć jednak pewność, że będą w stanie odpowiednio szybko wrócić na statek, w celu dobicia interesów.
Zdziwienie pojawiło się na twarzy ekscentrycznego lorda, gdy Francis zapytał o pogodę, jakby Lestrange zapytał o coś tak abstrakcyjnego, że Haverlock nie był w stanie nijak tego pojąć.
- Pogodę? A czemu miałbym ją sprawdzać? Jeśli trzeba gdzieś płynąć, to się płynie. A ten sztorm był cudowny! Dawno nie widziałem takich pięknych fal! - Zachwyt rozbłysł w jasnoniebieskich tęczówkach na wspomnienie wydarzeń, jakie miały miejsce dzisiejszego dnia. Travers zawsze doceniał potęgę morza jednocześnie zwyzywając ją podczas faktycznych sztormów.
- A mnie na morzu pije się najlepiej. Przygotuję siebie oraz chłopaków i będziemy mogli iść - To powiedziawszy, Haverlock przywołał swojego, najbardziej zaufanego “oficera” by wydać mu odpowiednie rozkazy oraz polecenia. Następnie otworzył drzwi do swojej kajuty, na których znajdowało się lustro i począł zmieniać swoją postać. Ot, dla bezpieczeństwa oraz by móc czuć się swobodniej. Zmienił kości policzkowe, osadzenie oczu oraz brwi, kształt nosa oraz ust i skrócił oraz przyciemnił kolor swoich włosów. W niczym nie przypominał swojej prawdziwej buzi. Tak przygotowany powrócił do swojego towarzysza.
- No i jak? - Mruknął z rozbawieniem, pewien, że Lestrange również nie przywykł do obecności metamorfomagów, jak większość znanych mu czarodziejów. - Możemy iść, byłeś już tu kiedyś? - Zagadnął, schodząc z pokładu.
| Rzucam na metamorfomagię, bonus z biegłości +20
Słysząc słowa kumpla uważniej przyjrzał się jego parszywej mordzie.
- No, oberwałbyś trochę mocniej i mógłbyś popłynąć na ten archipelag na jakieś egzotyczne wakacje. Kto wie, może jakaś panna na to poleci. - Mruknął, nadal rozbawiony… W zasadzie wszystkim, co do tej pory ich spotkało. Wyjazd zapowiadał się na wyjątkowo ciekawy, jeśli wydarzenia dalej będą tak ekscytujące, jak do tej pory.
- Czekamy, aż handlarz z którym mam dobijać targu pojawi się, aby odebrać towar. - W końcu nie przyjechali tu na zwykłą wycieczkę, czyż nie? Głównym celem tej podróży było sprzedanie tych wszystkich skrzyń, zalegających w ładowni oraz przyjęcie innych skrzyń, które miały powędrować do portu w Cromer. Nic więc też dziwnego, że Travers wpierw pomyślał o tym, dopiero później o tawernach. - Możemy zejść, powinniśmy jednak pozostać w okolicy, muszę tylko ustawić chłopaków. - Wzruszył ramionami. Póki będą w zasięgu słodkiej Lucy Lou mogli pozwiedzać port, Haverlock musiał mieć jednak pewność, że będą w stanie odpowiednio szybko wrócić na statek, w celu dobicia interesów.
Zdziwienie pojawiło się na twarzy ekscentrycznego lorda, gdy Francis zapytał o pogodę, jakby Lestrange zapytał o coś tak abstrakcyjnego, że Haverlock nie był w stanie nijak tego pojąć.
- Pogodę? A czemu miałbym ją sprawdzać? Jeśli trzeba gdzieś płynąć, to się płynie. A ten sztorm był cudowny! Dawno nie widziałem takich pięknych fal! - Zachwyt rozbłysł w jasnoniebieskich tęczówkach na wspomnienie wydarzeń, jakie miały miejsce dzisiejszego dnia. Travers zawsze doceniał potęgę morza jednocześnie zwyzywając ją podczas faktycznych sztormów.
- A mnie na morzu pije się najlepiej. Przygotuję siebie oraz chłopaków i będziemy mogli iść - To powiedziawszy, Haverlock przywołał swojego, najbardziej zaufanego “oficera” by wydać mu odpowiednie rozkazy oraz polecenia. Następnie otworzył drzwi do swojej kajuty, na których znajdowało się lustro i począł zmieniać swoją postać. Ot, dla bezpieczeństwa oraz by móc czuć się swobodniej. Zmienił kości policzkowe, osadzenie oczu oraz brwi, kształt nosa oraz ust i skrócił oraz przyciemnił kolor swoich włosów. W niczym nie przypominał swojej prawdziwej buzi. Tak przygotowany powrócił do swojego towarzysza.
- No i jak? - Mruknął z rozbawieniem, pewien, że Lestrange również nie przywykł do obecności metamorfomagów, jak większość znanych mu czarodziejów. - Możemy iść, byłeś już tu kiedyś? - Zagadnął, schodząc z pokładu.
| Rzucam na metamorfomagię, bonus z biegłości +20
I have sea foam in my veins
I understand the language of waves
I understand the language of waves
Haverlock Travers
Zawód : Król portu w Cromer i siedmiu mórz
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Nie da się bowiem konkurować z morzem o serce mężczyzny. Morze jest dla niego matką i kochanką, a kiedy nadejdzie czas, obmyje jego zwłoki i ukryje wśród koralu, kości i pereł.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
The member 'Haverlock Travers' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12
'k100' : 12
Do takich warunków przyzwyczajony nie jestem i raczej wolałbym unikać podobnych pogodowych zawirowań. Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni? Podobno. Znaczy, po tym całym sztormie powinienem już okrzepnąć w doświadczenie i kolejny znieść nieco lepiej, na przykład pomijając rzyganie, tracenie przytomności, a także trzęsące się nogi i zęby dygoczące każdy z osobna, lecz coś czuję, że oswajanie się z tym żywiołem rozłożę na raty. Co za dużo, to nie zdrowo, a choroba morska to nie są przelewki. Studiowanie żeglarstwa z bezpiecznego oraz suchego poziomu - najczęściej - łóżka, ma jednak swoje plusy. Nie sądziłem, że kiedykolwiek docenię teorię, a tu proszę bardzo, niespodzianka. Nie przeczę, że często jestem hop do przodu, ale ostatecznie zależy mi na mojej własnej skórze, tak więc, zobowiązuję się do odrobienia lekcji.
-Tak, bo jednorożce faktycznie cieszą się popularnością. Może jeszcze uda mi się zwabić stado dziewic - prycham, średnio ubawiony tą wizją. Póki Haverlocka nie będzie w pobliżu zamierzam ratować się pompatyczną wymówką napuszonego kogucika: żałuj, że nie widziałaś, jak urządziłem tamtego. Odpowiedni tembr głosu, napięcie nieistniejących mięśni i voila, przepis na krzywy podryw jak znalazł. O ile rzecz jasna z kimś się tu dogadam, żaden ze mnie poliglota, a Hiszpanie z angielskim mają problem - najwyżej coś zamigam, z żywą nadzieją, że nikogo nie obrażę. Tutejsi chicos sprawiają wrażenie rozrośniętych albo to ich kolor skóry optycznie powiększa muskulaturę.
-Co się w ogóle działo, kiedy odpłynąłem? Jak zdołaliśmy utrzymać się na powierzchni? - powracam do morskich opowieści, po pierwsze to wybieg, którym planuję odwrócić uwagę od mego limo, po drugie żywo mnie to ciekawi. Może Travers zna jakieś lajf haki, pomijając ładowanie z gwinta ile wlezie tuż przed pierwszą falą. Interesują mnie faktyczne wskazówki, bo jak dotąd, wiem jedynie, czego nie robić. Ale to już coś?
-Handlujesz z jakimś kmiotem, czy zaopatrujesz lokalnych baronów biznesu? - pytam, bywa różnie, a potentaci zdarzają się upierdliwi. Rynek zbytu, przynajmniej w mym fachu mam spory, więc zdarza się, że wybrzydzam i przebieram i manipuluję podażą; zakładam, że i Travers od tego nie stroni. Ot, tak, dlatego, że może.
-Przecież nie namawiam cię na wycieczkę do Sewilli - odpowiadam lekko, tonem wyzwania. Czemu nie, jesteśmy czarodziejami, możemy się tam przenieść właściwie na życzenie. Nie zależy mi jednak specjalnie, Vigo to malownicza okolica, a my i tak znaleźliśmy się tu przelotem, przebiegiem, przepływem. Na chwilę, idealną na spacer wybrzeżem, zakupy na lokalnym targu i posmakowanie miejscowych specjałów. Bez fajerwerków, przyjemny wieczór niewybijający się z obrazków w tle. Nie możemy rozrabiać.
-Przysięgam, że poza powrotnym rejsem, już nigdy więcej z tobą nie popłynę - cedzę przez zęby, wznosząc oczy ku niebu. On serio jest nienormalny, ale co jest nie tak z jego załogą? Godzą się na to, by dyrygował nimi wariat? Wzruszam ramionami, no niemożliwy typ; wyłapuję za to na pokładzie kręcącego się Hala, a gdy się z nim zrównuję, widzę w jego dłoniach potężną igłę. On raczej dziś nie zaliczy; tłumaczy mi, że trzeba zacerować kilka żagli i pomóc okrętowemu cieśli w naprawie masztów i rei. Snuje całkiem emocjonującą opowieść o tym, jak statek ledwo uniknął pochłonięcia przez masyw wody, gdy jeden z żeglarzy kichnął w nieodpowiednim momencie i przestał napierać wiosłem na falę, gdy z kajuty Traversa wychodzi jakiś typ, który dla mnie wygląda jak ucieleśnienie przeciętności.
-Pięknie. Możesz startować w następnych wyborach mistera Wielkiej Brytanii. A już na pewno w konkursie na Najbardziej Czarujący Uśmiech, ale ta kategoria jest moja - drwię z Haverlocka, po czym macham Halowi i dygam za Traversem, nareszcie na ląd.
-Tutaj nie, ale w Hiszpanii owszem. Chociaż bardziej odpowiada mi klimat Włoch - wyznaję, rozglądając się z ciekawością po porcie. Oczywiście, pełno tu cudzoziemców, nie jesteśmy jedyni, a oprócz oczywistej wrzawy, słyszę też jazgot różnistych języków - poszukajmy jakiegoś targu. Mam chęć wydać trochę złota - pamiątki z podróży rządzą się swoimi prawami i są odstępstwem od nieprzepuszczania hajsu na pierdoły - zamierzasz przywieźć coś Cynthii? - pytam niefrasobliwie, dwie wizyty i to w dodatku w towarzyszeniu starych... Nie, żebym patrzył na to z zachwytem, po prawdzie, sam już bym wolał poślubić kuzynkę.
Co, brzmi źle, ale, serio, nie ją - właściwie nikogo - chcę urazić.
-Tak, bo jednorożce faktycznie cieszą się popularnością. Może jeszcze uda mi się zwabić stado dziewic - prycham, średnio ubawiony tą wizją. Póki Haverlocka nie będzie w pobliżu zamierzam ratować się pompatyczną wymówką napuszonego kogucika: żałuj, że nie widziałaś, jak urządziłem tamtego. Odpowiedni tembr głosu, napięcie nieistniejących mięśni i voila, przepis na krzywy podryw jak znalazł. O ile rzecz jasna z kimś się tu dogadam, żaden ze mnie poliglota, a Hiszpanie z angielskim mają problem - najwyżej coś zamigam, z żywą nadzieją, że nikogo nie obrażę. Tutejsi chicos sprawiają wrażenie rozrośniętych albo to ich kolor skóry optycznie powiększa muskulaturę.
-Co się w ogóle działo, kiedy odpłynąłem? Jak zdołaliśmy utrzymać się na powierzchni? - powracam do morskich opowieści, po pierwsze to wybieg, którym planuję odwrócić uwagę od mego limo, po drugie żywo mnie to ciekawi. Może Travers zna jakieś lajf haki, pomijając ładowanie z gwinta ile wlezie tuż przed pierwszą falą. Interesują mnie faktyczne wskazówki, bo jak dotąd, wiem jedynie, czego nie robić. Ale to już coś?
-Handlujesz z jakimś kmiotem, czy zaopatrujesz lokalnych baronów biznesu? - pytam, bywa różnie, a potentaci zdarzają się upierdliwi. Rynek zbytu, przynajmniej w mym fachu mam spory, więc zdarza się, że wybrzydzam i przebieram i manipuluję podażą; zakładam, że i Travers od tego nie stroni. Ot, tak, dlatego, że może.
-Przecież nie namawiam cię na wycieczkę do Sewilli - odpowiadam lekko, tonem wyzwania. Czemu nie, jesteśmy czarodziejami, możemy się tam przenieść właściwie na życzenie. Nie zależy mi jednak specjalnie, Vigo to malownicza okolica, a my i tak znaleźliśmy się tu przelotem, przebiegiem, przepływem. Na chwilę, idealną na spacer wybrzeżem, zakupy na lokalnym targu i posmakowanie miejscowych specjałów. Bez fajerwerków, przyjemny wieczór niewybijający się z obrazków w tle. Nie możemy rozrabiać.
-Przysięgam, że poza powrotnym rejsem, już nigdy więcej z tobą nie popłynę - cedzę przez zęby, wznosząc oczy ku niebu. On serio jest nienormalny, ale co jest nie tak z jego załogą? Godzą się na to, by dyrygował nimi wariat? Wzruszam ramionami, no niemożliwy typ; wyłapuję za to na pokładzie kręcącego się Hala, a gdy się z nim zrównuję, widzę w jego dłoniach potężną igłę. On raczej dziś nie zaliczy; tłumaczy mi, że trzeba zacerować kilka żagli i pomóc okrętowemu cieśli w naprawie masztów i rei. Snuje całkiem emocjonującą opowieść o tym, jak statek ledwo uniknął pochłonięcia przez masyw wody, gdy jeden z żeglarzy kichnął w nieodpowiednim momencie i przestał napierać wiosłem na falę, gdy z kajuty Traversa wychodzi jakiś typ, który dla mnie wygląda jak ucieleśnienie przeciętności.
-Pięknie. Możesz startować w następnych wyborach mistera Wielkiej Brytanii. A już na pewno w konkursie na Najbardziej Czarujący Uśmiech, ale ta kategoria jest moja - drwię z Haverlocka, po czym macham Halowi i dygam za Traversem, nareszcie na ląd.
-Tutaj nie, ale w Hiszpanii owszem. Chociaż bardziej odpowiada mi klimat Włoch - wyznaję, rozglądając się z ciekawością po porcie. Oczywiście, pełno tu cudzoziemców, nie jesteśmy jedyni, a oprócz oczywistej wrzawy, słyszę też jazgot różnistych języków - poszukajmy jakiegoś targu. Mam chęć wydać trochę złota - pamiątki z podróży rządzą się swoimi prawami i są odstępstwem od nieprzepuszczania hajsu na pierdoły - zamierzasz przywieźć coś Cynthii? - pytam niefrasobliwie, dwie wizyty i to w dodatku w towarzyszeniu starych... Nie, żebym patrzył na to z zachwytem, po prawdzie, sam już bym wolał poślubić kuzynkę.
Co, brzmi źle, ale, serio, nie ją - właściwie nikogo - chcę urazić.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Środek Oceanu
Szybka odpowiedź