Gabriel Tonks
AutorWiadomość
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Głupota - ostatnia cecha, której spodziewasz się po dumnie kroczącym młodzieńcu z niebieskim krawatem zwisającym u szyi i godłem Roweny Ravenclaw na piersi. Lecz, czy głupota nie jest drogą do mądrości? Sposobem nauki i poznaniem; etapem przejściowym pomiędzy dojrzałością i beztroskim dzieciństwem? A przede wszystkim nieodłączną cechą w charakterze dorastającego chłopca? Każdy nastolatek, którego umysł owładnięty był przekonaniem o własnej nieomylności, wykazywał się niczym innym, a właśnie głupotą, którą mylił z odwagą. Gabriel nie był wyjątkiem potwierdzającym regułę. W przypadku tego młodzieńca zgubnym połączeniem wydawała się bystrość przypisywana każdemu reprezentantowi domu Roweny Ravenclaw oraz śmiałość i brawura, których nie powstydziłby się żaden wychowanek Domu Lwa. Co za tym szło? Paradoksalnie, brak świadomości z zaistniałego z zagrożenia pozwalał mu na posunięcie się dalej i jeszcze dalej, kolejny krok do przodu.
Już jako dziecko, chcąc dopiąć swego, kombinował na różne sposoby, przeważnie wybierając ten najbardziej nierozsądny i ryzykowny, czyli krótko mówiąc - głupi. Prawdopodobnie to jego dziecięce wybryki stały się przyczyną większości siwych włosów na głowach jego rodziców, którzy z zatroskaniem i nutką przerażenia patrzyli na ich syna, który z szerokim uśmiechem siedział na najwyższej szafie w domu; nikt nie wie, jakim cudem udało mu się wdrapać na samą górę - zagadka została nadal nierozwiązana.
Pani Tonks modliła się, aby jej syn w końcu spokorniał, upodabniając się do starszego brata. Marne szanse, pomimo jej niemalże błagalnego wzywania imienia Merlina, ten nadal wpadał na coraz to lepsze pomysły, które przeważnie kończyły się stłuczonym kolanem albo wazą, a na twarzy Gabriela pojawiał się niewinny uśmiech, nie pasujący zupełnie do scenerii, w której obecnie znajdował się sam Tonks, niejako demaskującej jego niewinną przykrywkę.
Dzieciństwo i dorastanie to droga bardzo wyboista, która prowadzi właśnie do bolesnych upadków, z których młody człowiek może czerpać mądrość życiową. Źródłem takich pomyłek jest najczęściej życie szkolne. To właśnie tam większość roku spędzają młodzi czarodzieje.
Życie szkolne Gabriela nie było usłane różami, co w sumie nie budzi ogólnego poruszenia, ponieważ przyszło mu żyć w czasie, kiedy pewna część społeczeństwa w sposób krzywdzący odnosiła się do czarodziejów jego pochodzenia. Na całe szczęście Tonks miał dosyć zdrowe podejście do tych, którzy w sposób niewybredny lub bardziej elokwentny próbowali uprzykrzyć mu życie. Znalazł kilku kompanów swojej wędrówki, których mógł nazwać prawdziwymi przyjaciółmi, którzy bez względu na okoliczności, stali u jego boku. Byli to; Anthony Skamander oraz Hancock Rhodes. To oni pomagali mu trzymać nerwy na wodzy, gdy kolejna uszczypliwa odzywka leciała w jego kierunku, tudzież jakiś Ślizgon postanowił rzucić - jego zdaniem - zabawny urok, w stronę Tonka czy jakiegokolwiek innego ucznia, pochodzenia mugolskiego. Jednakże czasem nawet ta dwójka nie znajdowała sił na to, aby pohamować Gabriela. Szczególnie ciężko było okiełznać jego poczucie niesprawiedliwości i chęć wymierzenia sprawiedliwości na szóstym roku w Hogwarcie, kiedy hormony zaczęły buzować, a przez lata tłamszona frustracja musiała znaleźć gdzieś swoje ujście. Gdy patrzył na to co się wtedy wydarzyło z perspektywy czasu i jak wielką cenę przyszło mu zapłacić za ten występek stwierdzał, że nie było warto.
- Dosyć - fuknął, gdy wszedł z impetem do szatni Krukonów, którzy przygotowywali się do treningu. Zrobił wszystko jak należy, upewnił się, że boisko nie jest zarezerwowane przez żadną inną drużynę i to właśnie Krukoni mieli mieć swój trening. Było to istotne, ponieważ czekał ich bardzo ważny mecz o wszystko. Naprawdę był w stanie zrozumieć, że reprezentacje innych domów też chcą wygrać, ale fakt, że to akurat Ślizgoni zajęli ich godzinę spotkania, sprawił, że dosłownie się w nim zagotowało. Było to poniżej wszelkiej godności. Pewien swego, nie miał zamiaru oddać boiska bez żadnego gadania. Edweena, jedna z ich ścigających ściągnęła brwi do środka i podniosła się. Podeszła do Tonksa ostrożnie, jakby bała się, że ten eksploduje zaraz niczym łajnobomba. - Co się stało? - zadała to nieuniknione pytanie, które od dłuższej chwili wisiało w powietrzu. Wypuścił ciężko powietrze z ust i omiótł spojrzeniem twarze zebranych tu zawodników. Buzowało w nim, niczym w rozgrzanym kotle. Blade zwykle policzki przykrywała purpura wściekłości. Potrzebował chwili na opanowanie emocji, uspokojenie oddechu, bo obecnie dyszał ze wściekłości.
- Ślizgoni zajęli boisko - wydusił z siebie w końcu, czerwieniejąc ze złości na policzkach.
- Przecież miało być wolne - zauważył ktoś błyskotliwie z drugiego końca szatni, co wcale nie sprawiło, że Tonks się uspokoił. Rzucił chmurne spojrzenie w stronę ścigającego.
- No właśnie, miało - wycedził przez zaciśnięte zęby Gabriel i nie mogąc znieść kolejnego problemu spowodowanego przez podopiecznych Domu Węża wyszedł z szatni, sprężystym krokiem kierując się w stronę zielonej tafli boiska, nad którą już górowali ubrani w stroje treningowe, zawodnicy drużyny Slytherinu.
- Yaxley! - ryknął, chcąc sprowadzić kapitana na ziemię. Jego szczęka na przemian zaciskała się i rozluźniała, a kłykcie pobielały od mocnego zaciskania pięści. Wbijał wzrok w niebo, czekając aż jaśnie pan łaskawie zleci na dół, aby skonfrontować się z Gabrielem. Jako kapitan powinien zachowywać się rozsądnie i odpuścić, udając się z problemem do któregoś z profesorów; najlepiej do opiekuna domu, ale jako mugolak, od lat znieważany przez "rasę panów" miał już tego powyżej uszu. Gdy kapitan ślizgońskiej drużyny łaskawie zleciał na dół przy akompaniamencie szyderczych śmiechów jego kompanów, krew zagotowała się w Gabrielu jeszcze bardziej, chociaż za wszelką cenę chciał przywołać samego siebie do porządku.
- Czego, szlamo? - parsknął pogardliwie wcześniej wezwany szlachcic, prawdopodobnie i tak wykazując się wielką łaską, że zechciał zlecieć na zawołanie Tonksa.
- Dzisiaj boisko jest nasze, więc zabierzcie wasze gadzie zadki z powrotem do ślizgońskiej wylęgarni, z której wyleźliście - syknął, rzucając przeciwnikowi wyzywające spojrzenie. Prawdę mówiąc, sam nie wiedział co chciał osiągnąć takim zachowaniem, przecież bójka przed samym meczem nie była mu potrzebna, ale w danym momencie na pewno nie myślał w sposób racjonalny.
- Coś powiedział? - widocznie niezbyt subtelna wypowiedź nie przypadła do gustu jaśnie pana, ale sam Gabriel nie przejmował się tym. - Boisko przysługuje nam, więc ty zabierz swoją drużynę oferm i szlamowate cztery litery z powrotem do zamku - wycedził, podchodząc bliżej. Zawtórowały mu szydercze śmiechy kompanów, którzy zbiegli się już dookoła swojego lidera. - Jesteś nikim, nie próbuj zgrywać twardziela Tonks - to i dalsza wypowiedź szanownego mości pana, jakoby Gabriel hańbił imię Roweny i całe społeczeństwo czarodziejów sprawiło, że wybuchnął. Czara się przelała - o jedną obelgę za dużo. Jedna iskra spowodowała wybuch, którego nikt - nawet sam prowokator - się nie spodziewał. Przeważnie potulny, niczym baranek wobec przytyków, Gabriel zareagował i to w sposób gwałtowny. Nim sam się obejrzał, jego pięść lądowała już na idealnie gładkiej żuchwie szlachcica. Od razu podniósł się wielki zgiełk. Ostatni Ślizgoni zlecieli na ziemię, Krukoni wybiegli z szatni, zaalarmowani przez jednego z członków drużyny, który obserwował wszystko z bezpiecznej odległości. Sam Tonks odsunął się na kilka kroków wstecz, strzepując dłoń, która jeszcze nie tak dawno znalazła się na nieskazitelnej twarzy szanownego lorda. Obydwie grupy stanęły na przeciw siebie z różdżkami wycelowanymi w siebie nawzajem. Jedynie sprawcy całego zamieszania przez chwilę w osłupieniu stali, patrząc się na siebie. Poleciały obelgi, niewybredne przekleństwa, a ktoś nawet podjął żałosną próbę rzucenia uroku, którego formuły nie zrozumiał. Na nieszczęście wszystkich - a przynajmniej na nieszczęście Tonksa, w ich stronę mknął profesor prowadzący lekcje dotyczące latania na miotle, który być może już zdążył zostać zaalarmowany przez któregoś ze Ślizgonów. Od razu, jeden z członków Domu Węży podbiegł, opisując żywo całe zdarzenie. Edweena oczywiście podniosła krzyk, przekrzykując się z szukającą węży. A Tonks oblał zimny pot.
- Cisza! Wszyscy wracają do szatni, pan Yaxley, pan Tonks, proszę za mną...
Powłóczył się, jak na skazanie za profesorem. Wtedy jeszcze nie wiedział, jak wielką cenę przyjdzie mu zapłacić za kłótnie wywołaną z młodym arystokratą. To było po prostu żałosne i na dodatek godne pożałowania. Wręcz niemoralne wydawało się to, że nawet w szkole, która miała być pozbawiona czegoś takiego jak segregacja klasowa, to właśnie tym, którzy chwalili się swoim rodowodem, niczym psy na wybiegach, zawsze się upiekło.
Całość zakończyła się w taki sposób, jaki przewidywał sam Tonks - jako inicjator "konfliktu", a raczej sprawdza "uszczerbku na zdrowiu" innego ucznia dostał zakaz występu w następnym meczu swojej drużyny. Była to największa jego porażka, za którą jeszcze długi czas przepraszał swoich współzawodników. Czuł, że wina za ich przegraną w danym meczu spadła na jego barki, chociaż nikt nie mówił o tym głośno, a w następnym roku po raz kolejny został kapitanem drużyny, która dała mu nowy kredyt zaufania, czystą kartkę, którą mógł zapisać podczas prowadzenia ich do zwycięstwa w ostatnim roku swojej edukacji. Na pewno była to lekcja pokory, chociaż nawet wtedy Gabriel odniósł swoje małe zwycięstwo - nie przeprosił Yaxleya za swoje zachowanie, tłumacząc się zajęciem boiska oraz wielokrotnym obrażaniem uczniów mugolskiego pochodzenia. Nauczył się, że w pewnych sytuacja trzeba być ponad prymitywizm tych, którzy żyli jeszcze w innej epoce - epoce panów i poddaństwa, która już dawno minęła. Bolało, gdy siedział na trybunach zamiast śmigać na miotle wraz z kompanami; kiedy szorował puchary w Sali Trofeów, w czasie treningu. Gorycz porażki z tamtego okresu osłodziło zwycięstwo w czterdziestym piątym, którego prawdopodobnie nie zapomni do końca życia. Teraz z rozrzewnieniem i melancholią wracał do tamtych czasów, konfliktów z lat szkolnych, których największą konsekwencją był tydzień spędzony na pomaganiu w porządkach pielęgniarce czy praca jako pomocnik gajowego. Teraz? Każda decyzja zdawała się być tą, która może zaważyć na życiu nie tylko twoim, ale także innych. Czasem, gdy zamykał oczy, naprawdę chciał chociaż na chwilę przenieść się w czasy dzieciństwa. Nawet jeżeli wykazywał się ponad przeciętną głupotą i umiejętnością pakowania się w niepotrzebne kłopoty.
Ostatnio zmieniony przez Gabriel Tonks dnia 04.02.20 15:29, w całości zmieniany 2 razy
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
oznaczenie pozycji odwróconej, jeśli występuje
Mały krok dla człowieka - równie mały dla ludzkości. Pierwszy dzień w Biurze Aurorów. Dla większości tych ludzi, których mijał, idąc w stronę windy był dosłownie nikim, kolejnym młokosem, który pewnie zniknie tak szybko jak się pojawił. Tak przynajmniej mówiono podczas zajęć, że nawet ci "wybrani", którzy ukończyli z powodzeniem kurs, nie wytrzymywali presji związanej z pracą. Czy Tonks był na tyle zdeterminowany, aby już wkrótce przekonać się o własnej niezłomności? A może miał podążyć śladem wszystkich tych, którzy polegli? Ukończył kurs - w końcu mógł nazwać się członkiem elitarnej jednostki, której celem było łapanie czarnoksiężników. Po latach przygotowań, morderczych ćwiczeń i zarwanych nocy w końcu mógł z dumnie wypiętą piersią przestąpić próg ministerstwa, postawić ten symboliczny, pierwszy krok, który miał być początkiem jego dorosłego życia. Nie miał zbyt wiele czasu - zaledwie kilka chwil na zachłyśnięcie się pierwszym, małym sukcesem. I nawet brak entuzjazmu ze strony rodziców nie mógł sprawić, aby zwątpił. Nie był już tym samym, podekscytowanym młodzieńcem, który naiwnie wierzył w to, że praca aurora składa się wyłącznie z chwil, w których możesz celebrować sukces, po kolejnej udanej akcji, którą mimo wysokiego stopnia ryzyka, przeżyli wszyscy. Happy endy zdarzały się jedynie w bajkach, o czym boleśnie przekonał się podczas kursu aurorskiego; Edith Bones. Niechaj nie zwiedzie was sympatyczna otoczka tejże kobiety. Surowa, wymagająca i zdyscyplinowana - trzy przymiotniki, które najtrafniej opisują wykładowczynię.
Winda się zatrzymała - tłum ludzi wysypał się na korytarz, a Gabriel, górując nad większością towarzyszy windowej podróży, dosyć niezgrabnie przecisnął się do wyjścia.
- Przepraszam, najmocniej przepraszam, mógłby się pan przesunąć - mamrotał, w końcu wyciskając się z windy. Wypuścił powietrze z płuc i odgarnął niesforne blond kosmyki z czoła, a następnie energicznym krokiem ruszył przed siebie. Z nadzieją w sercu, podekscytowany tym, co przyniesie mu dzisiejszy dzień. Jak miało się okazać, przynosił nic innego, jak właśnie kubeł zimnej wody, który sprowadzić miał go na ziemię. Owym, metaforycznym kubłem okazał się on; wysoki, barczysty czarodziej o ciemnych, długich włosach związanych w kitkę u nasady głowy, haczykowatym nosie, wąskich ustach i smukłej sylwetce. Jednakże ani wzrost, ani nawet groźby wzrok nie skupiał uwagi postronnego obserwatora jak blizna nad i pod prawym okiem, biegnąca pod ukosem.
Mężczyzna wyrósł przed nim niczym zjawa, wprawiając dopiero co przybyłego Gabriela w osłupienie. Kroku próbowała dotrzymać mu filigranowa czarownica, która co chwilę zakładała niesforne kosmyki włosów za ucho.
- Ty to pewnie Tonks - stwierdził, mierząc - jak się okazuje - nowego podopiecznego wzrokiem i z niezbyt zadowoloną miną powrócił łaskawie wzrokiem do twarzy swojego rozmówcy.
- Nazywam się Robert McCarren, idziesz ze mną - minimum słów, maksimum treści. Ten człowiek nie miał imponującej postury, ale coś w jego sposobie bycia sprawiało, że przerastający go o głowę Gabriel, potulnie poszedł jego śladem. Jeszcze wtedy nie przepuszczał, jak ciężka przeprawa czeka go z tym mężczyzną.
Kolejny dzień, po raz kolejny denerwujący dźwięk budzika wyrywa ze snu Tonksa, który nie pierwszy raz zasnął z głową na stoliku do kawy, na którym leżały rozłożone karty, dokumenty, teczki i odręczne notatki - kolejna praca domowa. McCarren wydawał się być najgorszą z możliwych opcji; nie chodziło o jego wymagające podejście do zawodu, które w stu procentach rozumiał. Minęło pół roku, od kiedy dołączył do Biura, inni młodzi aurorzy pod czujnym okiem swoich opiekunów byli na pierwszych misjach. A Gabriel siedział przy biurku, przewracając kartki, które pod nos podsuwał mu McCarren, ciesząc się z wolności od papierologii, której nie musiał wykonywać osobiście. Dzisiaj wyjątkowe odstępstwo od rutyny - obserwacja. Wychodząc z domu machnął różdżką, zgarniając większość papierów do skórzanej torby. Jeszcze płaszcz zarzucił na ramiona i wyszedł z małego mieszkania, które zajmował - mugolska dzielnica, nie zachwycająca okolicą, czyli nic co byłoby ponad stan.
Szedł ramię w ramię z Robertem McCarrenem, koszmarem dnia codziennego. W duchu błagał, aby ten program opieki już się skończył, a on uwolniłby się od tego gbura. Nie odzywał się zbyt wiele, nie dawał cennych rad, jakby z konieczności tolerując jego obecność. Zwykle się nie odzywał, czasem wydając lakoniczne polecenia. Najbardziej frustrujące było to, że z postawy i zachowań aurora wynikała jego rozległa wiedza, ale przede wszystkim doświadczenie, którym najwyraźniej nie miał zamiaru się dzielić. A Tonks, przekonawszy się o małomówności swego przełożonego, nie miał ochoty na inicjowanie rozmowy; nawet kogoś tak pozytywnie nastawionego do życia i kontaktowego można zgasić. A przynajmniej zniechęcić do rozmowy. Jedyną formą jakiejkolwiek edukacji, były wyrywkowe i niespodziewane odpytywanie.
- Jak przygotowujesz się i postępujesz w czasie akcji? - ostry niczym brzytwa ton, przecina mroźne powietrze wczesnego, londyńskiego poranka.
- Na podstawie informacji obmyślam szczegółowy plan z możliwym opracowaniem jak największej ilości wariantów i...
- Pieprzyć szkoleniowe gadanie młody. Zapamiętaj to na całe życie, są cztery zasady, tylko cztery, które zawsze się sprawdzają; przygotuj plan, wciel plan w życie, spodziewaj się, że coś pójdzie nie tak, olej plan, rozumiesz? - to była prawdopodobnie najdłuższa wypowiedź, jaką udało mu się sklecić w towarzystwie Gabriela. Był naprawdę pod wielkim wrażeniem, a słowa, które skierował do niego mentor wyrył w pamięci. Wtedy pomyślał o nim tak po raz pierwszy - mentor. I chociaż nie odezwał się już tego dnia ani słowem, to w Gabrielu obudziła się pewna nadzieja na polepszenie ich współpracy.
On to wszystko potrafił, pomyślał triumfalnie, kiedy lekko kulejąc i dysząc wchodził do biura. Koszula jeszcze była splamiona śladami walki, ale nie było to istotne. Musiał zdać chociaż słowny raport z tego co się wydarzyło. Dopiero, gdy opadł bezwładnie na fotel przy biurku, miał czas na przemyślenia, na faktyczne z analizowanie ostatniego, dosyć długiego okresu w jego życiu. Ostatnie miesiące spędził na - jak się teraz okazuje - irracjonalnej złości, którą pielęgnował w sobie bez najmniejszego powodu. On to potrafił, wiedział to doskonale po dzisiejszym dniu. Udało mi się, dopiął swego, a to wszystko dzięki niemu. Właśnie teraz, gdy wyfrunął spod skrzydeł kolejnego, wielkiego aurora, dostrzegał jak wiele go nauczył i jak wiele zrobił. Nauczył się więcej - nikt nie podawał mu mądrych rad, jak na tacy. Być może Robert nie miał zamiaru w ten sposób kształcić Tonksa, a może to właśnie był jego klucz do sukcesu? Gabriel, nie dostając cennych wskazówek zbyt często, wytężał umysł, obserwując działanie swego mentora. Dostrzegał detale, mechanizmy pewnych działań i notował je w pamięci, aby stały się dla niego taką rutyną, jak dla McCarrena.
Siedział zamyślony, przeczesując blond włosy, przyprószone kurzem, kiedy dotarło do niego pukanie w ściankę boksu. Uniósł nieco nieobecne spojrzenie i przeniósł je w stronę, z której dobiegał ów dźwięk. Zobaczył swobodnie opartego o ściankę właśnie Roberta McCarrena.
- Gratuluję, młody - dwa słowa, wypowiedziane niezbyt głośno, jakby półgębkiem przez postać, która zniknęła z pola widzenia niemalże tak szybko jak się pojawiła. I chociaż były to najgorsze gratulacje, jakie kiedykolwiek otrzymał to prawdopodobnie miały największe znaczenie. Uśmiechnął się pod nosem, rozglądając się dookoła po czym wstał, wziął swój płaszcz i przewiesił torbę przez ramię. Czas wrócić do domu. I chociaż jego organizm domagał się snu, a powieki prawie same się zamykały to on, czuł coś, czego nie sposób opisać słowami. Najtrafniej można by opisać to jako ulgę i satysfakcję. Postawienie kolejnego czarnoksiężnika przed Wizengamotem mogło sprawić, że ten świat stanie się bezpieczniejszym. A satysfakcja? Po latach szkolenia i przygotowań pod czujnym okiem jednego z najbardziej skutecznych aurorów, w końcu dopiął swego - zrobił to o czym marzył od momentu opuszczenia murów Hogwartu.
1954
Ś.P.
Robert McCarren
Stał i patrzył posępnie na wygrawerowany w nagrobnym kamieniu napis, a irracjonalna złość i uczucie niesprawiedliwości otaczało go, przygniatało, nie pozwalając normalnie funkcjonować. Śmierć zabrała ze sobą jednego z najbardziej wartościowych ludzi - świat długo będzie rozpaczał po śmierci McCarrena. Patrzył, chociaż jego spojrzenie było nieobecne, a sam Tonks wydawał się być w zupełnie innym miejscu, niżeli cmentarz w Dolinie Godryka. Być może obecność tutaj skłoniła go do przemyśleć, na temat kruchości naszego życia? A może odpłynął do krainy wspomnień - do samego początku, który z pewnością nie należał do najłatwiejszych, ale żadne początki nie były łatwe. Teraz? Kiedy patrzył na wygrawerowane litery, składające się w imię i nazwisko mężczyzny, który dołożył niemałą cegiełkę w kształtowaniu go jako aurora, czuł dreszcze na plecach. Jednocześnie miał wrażenie, jakby coś mu zostało zabrane. Jakby Robert pomimo naturalnej rozłąki ze swoim uczniem, zabrał coś ze sobą na drugą stronę, wykazując się przekorą, której wcześniej nie okazywał. Wziął głęboki wdech, czując jak mroźne powietrze zaczyna zaczepnie szczypać jego policzki, a palce od stóp, pomimo zimowego obuwia, zaczynają marznąć. A jednakże nie mógł oderwać ich od pokrytego śniegiem podłoża. Po dłuższej chwili wpatrywania się w kamienną płytę, wyciągnął z kieszeni rękę, w której trzymał różdżkę i skierował ją w stronę nagrobka. Wykonał okrężny ruch nadgarstkiem, mamrocząc słowa zaklęcia pod nosem, a na pomniku pojawił się wieniec, którego kwiaty zaczęły rozwijać swoje płatki, pomimo narastającego mrozu. Robert McCarren
- Gabriel? - usłyszałem delikatny głos przyjaciółki, która pozwoliła mu na chwilę samotności. Potrzebował tego. Chwilę jeszcze stał w bez ruchu, czuł jak ramiona nieprzyjemnie sztywnieją, po czym obejrzał się przez prawe ramię.
- Już idę - odparł, siląc się na uśmiech, który i tak nie był wystarczająco przekonywujący. Odchrząknął, odwracając się na pięcie. Wychodził z cmentarza wciąż zamyślony, jedynie pozornie uczestnicząc w rozmowie z Edweeną. Po raz pierwszy - tak naprawdę - zweryfikował swoje życie. Czy warto je poświęcać? Z pewnością tak, ale śmierć McCarrena pokazała, że nawet najlepsi nie uciekną przed końcem. Pierwsza, ale nie ostatnia strata, z którą miał się zmierzyć na przestrzeni następnych lat.
Ostatnio zmieniony przez Gabriel Tonks dnia 04.02.20 15:35, w całości zmieniany 2 razy
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W ręku trzymałem bukiet stokrotek, tych, które tak bardzo lubiłaś. Kupiłem je w tej kwiaciarni za rogiem koło kawiarni, pamiętasz?
- Gabriel?– wielkie zdziwienie malowało się na twarzy smukłej brunetki, gdy rosły mężczyzna o blond włosach i szerokim, ciepłym uśmiechu wszedł do środka. Herbaciarnia była opustoszała – jedynie właścicielka siedziała znudzona za kontuarem, leniwie przerzucając kolejne strony Proroka Codziennego. A on stał, uparcie trzymając szeroki uśmiech na ustach. Mimo iż cała odwaga opuściła go w momencie, gdy dzwoneczek od drzwi zadzwonił mu w uszach, a on stanął naprzeciwko niej z duszą na ramieniu. Stał, zapatrzony w subtelny uśmiech malinowych warg, roześmiane czekoladowe oczy, w której radośnie tańczyły iskierki. Z rozkoszą patrzył, jak jej policzki oblewają się rumieńcem, a ona w geście zakłopotania zakłada pasmo jasnobrązowych włosów za ucho. Dopiero wtedy ocknął się z amoku, przypominając sobie do czego służy język.
- Edythe, chciałbym… bardzo bym sobie życzył… - zamiast kwiecistych deklaracji, które układał w drodze do herbaciarni, będącej stałym punktem w rozkładzie dnia Edythe, z jego ust wypłynęło coś przypominającego bełkot. Zarost przysłonił czerwieniejące policzki, do których krew uderzyła ze zdwojoną siłą. - Czy byłabyś tak łaskawa i, oszczędzając mi wstydu, pozwoliła się zaprosić na wspólny spacer? Albo wyjście do teatru? - znowu zaczął się miotać, a język wyrzucał na zewnątrz każdą niezweryfikowaną myśl, która mu ślina przyniosła. Kobieta stojąca przed nim uśmiechnęła się delikatnie, zdawała się zawstydzona zaistniałą sytuacją. Rozejrzała się dookoła, ale prócz niezainteresowanej sytuacją właścicielki i dwóch czarownic, które niezbyt dyskretnie spoglądały w ich stronę, nikogo nie interesował ten moment niezręczności, zaistniały pomiędzy tą dwójką, która teraz trwała w chwili milczenia, przypatrując się sobie uważnie. Czuł, jak zaciśnięta na bukiecie ręka zaczyna się pocić. Stokrotki – pomyślał z pogardą, zerknąwszy na białe kwiaty. I chociaż wiedział, że nie było go stać na nic innego to w momencie poczuł się, jak skończony nieudacznik, który Merlin jeden wie czego, szuka u tak uroczej panny, jaką była niewątpliwie Edythe. Co on mógł jej zaoferować?
- Z przyjemnością – odparła delikatnym głosem, wyrywając Gabriela z zamyślenia, który z zaskoczeniem w oczach przypatrywał się urokliwej czarownicy. Dopiero po chwili, ośmielony jej spojrzeniem, podszedł bliżej, a jego blada twarz nabierała żywych kolorów.
- Proszę, to dla ciebie – wydusił z siebie, nie mogąc powstrzymać głupkowato szerokiego uśmiechu, w który właśnie wyginały się jego usta. Dopiero gdy rozprostował palce, przekazując jej skromny bukiet, zorientował się z jaką siłą zaciskał palce na biednych łodygach stokrotek. Edythe zdawała się nie zwracać na to uwagi. Z subtelnym uśmiechem i cichym podziękowaniem wzięła do ręki bukiet, pochylając się delikatnie nad nim, aby móc z pełną swobodą poczuć ich zapach. On stał, zapatrzony w nią zupełnie tak, jakby samym spojrzeniem rzuciła na niego urok. Nieliczne promienie słońca przebiły się przez szklanką powierzchnię okna, muskając jej skórę i pasma brązowych włosów, które teraz okalały jej twarz, tworząc coś w postaci kurtyny, pewnego rodzaju ściany. Cienkie pasma włosów wplątały się nawet w białe płatki.
- Są piękne, dziękuję – odezwała się po dłuższej chwili, unosząc spojrzenie znad kwiatów. Już wtedy wiedział, że właśnie te oczy zniewolą jego duszę i serce.
W wazonie stał bukiet stokrotek, które tak bardzo lubiłaś. Przyniosłem Ci je z samego rana, pamiętasz?
- Dzień dobry – wyszeptał, nachylając się nad zawiniętą w kołdrę brunetką, która teraz leniwie przewracała się na drugi bok, aby spojrzeć na niego. Powoli odkleiła od siebie powieki, chociaż szybko je zamknęła, z powodu napływających promieni słonecznych.
- Dzień dobry – odpowiedziała, rozkosznie się przeciągając. W końcu podniosła się na łokciach, przypatrując mu się uważnie. Dostrzegła to, oznaki zmęczenia, które widocznie były jak na dłoni, wymalowane na twarzy Tonksa. - Dopiero wróciłeś?- spytała, a jej ton z łagodnego i nieco zaspanego stał się ostrzejszy, chociaż nadal było słychać w nim senną chrypę.
- Skąd, wróciłem późno i spałem na kanapie, byłem w piekarni – skłamał gładko i bez zająknięcia. Małe nagięcie prawdy mogło mu przynieść wiele dobrego, a przede wszystkim ochronić przed napływającymi promieniami słonecznymi. Zmarszczyła nos w charakterystycznym dla siebie geście wątpliwości i przez chwilę patrzyła na niego podejrzliwie, jak gdyby chciała prześwietlić Gabriela wzrokiem. Ostatecznie jej twarz złagodniała,a on mógł odetchnąć z ulgą. Pochylił się nad nią i wargami musnął jej czoło.
- Czekam w kuchni – rzucił, podnosząc się z miejsca. Po chwili stał już przy kuchence, a na patelni skwierczały jajka i bekon – prawdziwe, angielskie śniadanie. Chociaż nie był wybitnym kucharzem to w kuchni rzadko posługiwał się magią, prawdopodobnie było to przyzwyczajenie wyniesione z domu. Gdy już wyszło na jaw pochodzenie matki, to ta często używała w domu magii, chociażby do sprawnego poskromienia wszechobecnego bałaganu w domu. Jednakże kuchnię traktowała jak swego rodzaju sanktuarium, w którym magia pojawiała się tylko w przypadku pomywania naczyń. Usłyszał, jak panele zaczynają cichutku trzeszczeć pod wpływem jej kroków, a po chwili dłonie Edythe owinęły się wokół talii Gabriela. Poczuł jej delikatne usta na karku, a następnie policzek, przytulający się do jego pleców. Uśmiechnął się pod nosem, przekładając boczek na drugą stronę.
Cenił sobie takie chwile, spokojne, beztroskie, takie w których nie można było doszukać się drugiego dna, które z żadnej perspektywy nie mogły zwiastować czegoś złego. Moment, w którym czuł jej bliskość,był tym, gdy zdawał sprawę z tego co jest w życiu ważne. Szkoda, że nie pojął tego w pełni zanim nie było za późno,gdy jeszcze miał czas.
Kupiłem kwiaty – stokrotki, takie jak lubiłaś. Tylko, że Ciebie już tam nie było.
Z duszą na ramieniu położył dłoń na gałce od drzwi prowadzących do mieszkania. Czy był gotowy je otworzyć? U jego stóp stały zapakowane kufry, pełne ubrań, notatek i niełatwych doświadczeń, które przywiózł ze sobą z Polski. Przekręcił gałkę i pchnął drzwi, niezdarnie wciskając razem ze sobą bagaże do środka. Niemalże od razu uderzył go chłód angielskiej kamienicy, a do nozdrzy dostał się zapach kurzu i duchoty, spowodowanej brakiem wietrzenia pomieszczeń. Czuł, jak niewidzialna ręka zaciska się na jego gardle. Przez chwilę bał się przestąpić przez próg, jak gdyby dzięki temu miało zmienić się to o czym w głębi duszy wiedział od chwili, gdy zamknął za sobą te drzwi. Przełknął ciężko ślinę i zostawił wszystkie bagaże w przedpokoju. Postawił dwa kroki do przodu, a podłoga pod ciężarem jego butów zawyła. Wydawało mu się, że ma w gardle wielką kluchę, która skutecznie blokowała mu możliwość wydobycia z siebie głosu. Przystanął pod koniec małego korytarza, przed wejściem do salonu. Wahał się, choć racjonalny i irytujący zarazem głosik z tyłu głowy podpowiadał mu w jak idiotyczny sposób się w tym momencie zachowywał.
- Edythe? - wychrypiał, ledwie słyszalnym głosem. - Eddie, jesteś w domu? - powtórzył zdecydowanie mocniejszym tonem, który jednocześnie odbił się echem po mieszkaniu. I nikt się nie odezwał. Już nawarstwiający się na szafce w przedpokoju kurz, powinien mu zasugerować, że nikt nie mieszkał tu od dłuższego czasu. A mimo to nadal tkwiła w nim nadzieja, która umarła, gdy postawił ten jeden krok dalej, a jego oczom ukazał się pusty salon, ogołocony ze wszelkich pamiątek i zdjęć, które postawiła tu Edythe. Zwinął usta w wąską linię, wzrokiem uciekając, chociaż sam nie wiedział właściwie przed czym. Być może był to niedbale rzucony na kanapę koc, a może wazon stojący na stole, w którym jeszcze stał wysuszony już bukiet stokrotek. Oparł się o framugę, w której kiedyś stały drzwi do salonu, obecnie była to jedynie dziura z odpowiednim obudowaniem. Głowę ułożył na chłodnym, malowanym na biało drewnie i chociaż starał się to powstrzymać ze wszystkich sił to poczuł pieczenie, jego błękitne oczy przypominały teraz raczej pochmurne niebo, niżeli skąpane w słońcu morze, stały się mętne, kryjąc się za nawarstwiającymi się łzami, którym za wszelką cenę nie chciał dać spłynąć. Można żyć bez ręki, nogi, palca. Jednakże jak żyć, gdy życie odbierze ci serce? Tak właśnie czuł się Gabriel, jak gdyby zamiast serca miał w piersi czarną dziurę, pochłaniającą wszystko. Wiadomości o tragicznym odejściu matki rozdzierała jego je od środka, ale świadomość, że nie zastanie ukojenia w tych delikatnych ramionach sprawiała, że trudno było mu oddychać. Poddał się chwili słabości, którą nie podzieliłby się z nikim innym. Jednakże zamknięty w czterech ścianach oddał się we władanie wzburzonemu morzu cierpienia i bólu. Matka zabrała wraz z sobą serce, zamykając je w matczynych dłoniach. Edythe, pakując walizki prócz swoich rzeczy zabrała coś jeszcze – jego duszę. W tym jednym momencie, gdy mętnym wzrokiem omiótł pusty salon, a ściskany przez niego bukiet upadł na ziemię, pozwolił sobie na chwilę cierpienia. Zrzucił maskę aurora gotowego stawić czoła śmierci, starszego brata będącego opoką i wsparciem w każdej sytuacji. Zdarł je i z cierpieniem wylewającym się z jego oczu, osunął się na podłogę, siedząc w wejściu do salonu. Nigdy nie bał się pojedynku ze śmiercią, zawsze hardo patrzył jej w oczy z wyzywającym uśmieszkiem przyklejonym do twarzy. To samotności bał się najbardziej, przyszłość jawiąca się w barwach samotności wydawała się smutna i pusta. Gdy przymykał oczy nadal widział przelewające się przez jego palce jasnobrązowe pasma włosów, a pod opuszkami czuł dotyk jej delikatnej skóry. Gdy nabierał powietrza do płuc mógłby przysiąc, że oprócz kurzu czuł jeszcze lawendę, którą tak strasznie uwielbiała Eddie. Ponury uśmiech oszpecił twarz aurora. Nie miał pojęcia ile czasu spędził, siedząc na podłodze, kark powoli zaczynał drętwieć, framuga wbijała się w kręgosłup. A on jedyne czego chciał to zniknąć. Albo chociaż raz poczuć jej dłonie, usłyszeć słodki szept, zapewniający, że wszystko będzie dobrze.
Wróć do mnie...
Nigdy nie wróciła.
Ostatnio zmieniony przez Gabriel Tonks dnia 04.02.20 15:42, w całości zmieniany 2 razy
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Siedział na twardej podłodze w swoim pokoju, mając naprzeciw siebie łóżko. Jednak nie jego się bał, ani potwora, w którego istnienie kiedyś wierzył. Właściwie nie wiedział ile chwil zmarnował na bezsensowne wpatrywanie się w zacienioną przestrzeń rozpościerającą się pod materacem. Ostatecznie wyciągnął rękę przed siebie, a gdy palce napotkały chropowatą powierzchnię kartony, prędko odszukał coś, o co mógłby zahaczyć palce. Jednym sprawnym ruchem wyciągnął go na światło dzienne. Wieko, które zabezpieczało zawartość, było pokryte grubą warstwą kurzu. Drobiny pyłu mimo wszystko dostały się do nozdrzy Gabriela z chwilą, gdy otwartą dłonią przeciągnął po gładkiej powierzchni pokrywy. Zaniósł się krótkim kaszlem, dopóki kurz nie opadł. Przetarł wierzchem dłoni nieco załzawione od pyłu i kaszlu oczy, po czym starannie odłożył wieko na podłodze po swojej prawej stronie. W środku panował przyjemnie znajomy nieład. Albumy oprawione w skórzaną okładkę leżały w sposób nieregularny, jeden na drugim. Gdzieniegdzie, poza nie wychodziły rąbki zdjęć, a papier zdawał się być pogięty i powyginany na wszystkie strony. Oprócz nich znajdowały się w nim też niedokładnie poskładane kartki papieru, prawdopodobnie stare listy. Z nutką nostalgii w spojrzeniu wyciągnął rękę po jeden ze skrawków pergaminu. Wzrokiem uważnie śledził każdą linijkę wyblakłego atramentu.
Kochany Gabrielu,
Niezmiernie cieszę się z Twojego listu. Wiem, że marzyłeś o dołączeniu do Gryffindoru, ale jestem pewna, iż Tiara postąpiła słusznie przydzielając cię właśnie do domu Roweny Ravenclaw. Z pewnością przyniesiesz wszystkim Krukonom chlubę na jaką zasługują.
Jak Hogwart? Zrobił na Tobie wrażenie? Jest piękny, szczególnie błonia otaczające zamek, na których z pewnością spędzisz wiele wspaniałych chwil. Mam nadzieję, że zapoznałeś się już z innymi chłopcami z dormitorium i są dla Ciebie serdeczni. (tu jakieś dwa zdania, które całkiem wyblakły)
Skarbie, pamiętasz naszą rozmowę? Niektórzy uczniowie mogą być dla Ciebie nieuprzejmi, ale Ty mój drogi Gabrysiu musisz pamiętać, że jesteś o wiele lepszy od nich. (Tu z kolei pani Tonks coś namiętnie kreśliła, a na koniec zamazała kleksem). Jesteś wspaniałym chłopcem i śmiem twierdzić, że w przyszłości zostaniesz wybitnym czarodziejem.
Nie chcę zajmować Ci dużo czasu, zapewne masz teraz dużo spraw na głowie mój mały, dzielny mężczyzno! (kolejny fragment, którego nie da się odczytać)
Przesyłam Ci mocne uściski od taty, Just i Leanne, bardzo za Tobą tęsknimy. Już nie możemy doczekać się Waszego powrotu do domu na przerwę świąteczną.
Mama
PS. Pamiętaj, aby ciepło się ubierać i nie spać przy otwartym oknie, idzie zima, a nie chcę abyś się przeziębił. I nie dokazuj zbyt dużo!
Uśmiechnął się pod nosem, odkładając kartkę na bok. Coś złapało go mocno za serce, gdy patrzył na tak bardzo znajomy charakter pisma. Myśl, że już nigdy nie otrzyma podobnej wiadomości, pełnej matczynej troski, sprawiała, że na nowo czuł się tak, jakby dopiero co stał nad grobem matki, a trumna powoli zjeżdżała w dół. W momencie, gdy nie było już odwrotu, a jego umysł musiał przyjąć do wiadomości, że odejście jednej z najważniejszych osób w jego życiu to rzeczywistość, a nie straszliwa i wyimaginowana abstrakcja – projekcja jednego z najczarniejszych scenariuszy, które kiedykolwiek zrodziły się w jego głowie. Zwinął usta w wąską linię, zaciskając zęby. Zaczął żałować tego, że sięgnął po pudło wypełnione pamiątkami po niej. Jednakże skoro sam radził siostrom, aby zmierzyły się ze swoim cierpieniem i żałobą to powinien zastosować się do swojej własnej rady. I tak też zrobił.
Po raz kolejny zajrzał do środka pudła, bystrym wzrokiem lustrując jego zawartość. Między albumami wystawał lśniący materiał. Zmarszczył czoło i palcami sprawnie podważył dwa opasłe, skórzane albumy ze zdjęciami, aby spod ich ciężaru uwolnić – jak się okazało – parę błękitnych rękawiczek. Doskonale pamiętał dzień, w którym matka miała je założone.
Wyszedł wtedy już po raz ostatni z Expressu Hogwart, jako dumny absolwent Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. I chociaż świat zdawał się drżeć u podstaw, to uśmiech matki, której twarz wyłowił spośród tłumu, sprawiał, że chociaż na chwilę zapomniał o wszelkim złu pleniącym się i rozprzestrzeniającym niczym grzyby po deszczu. I on uśmiechnął się szeroko. Znowu urósł, co sprawiło, że w tamtejszej sytuacji górował znacznie nad mamą. Także, gdy pani Tonks próbowała przytulić swego drugiego syna to wyglądało to tak, jakby on przytulał ją. Nie obeszło się bez kilku jakże cennych uwag na temat zmian w wyglądzie świeżo upieczonego absolwenta. Później już tylko szczebiotanie i przywitania z młodszymi siostrami, które przecież także wróciły do domu na letnie wakacje. Ojciec czekał na nich w samochodzie przed Kings Cross, elegancki i mniej rozmowny niż jego żona – czyli nic się nie zmieniło, co Gabriel przyjął z wielką ulgą.
Teraz markotność ojca go martwiła. Pamiętał z jak wielką miłością patrzył na swoją małżonkę, jakby naprawdę z każdym dniem zakochiwał się w niej coraz bardziej. Raz w rozmowie, gdy wraz z Edythe spędzili z nimi popołudnie, nazwał swą żonę cesarzową, bowiem zawładnęła jego całym światem, nie pozostawiając nawet cala wolnej przestrzeni, niewypełnionej jej obecnością. A mimo wszystko mężczyzna nie wydawał się tym faktem szczególnie przygnębiony. Mówił to z czułością w głosie, patrząc jak jego ukochana uwija się w kuchni, a zastawa sama wędruje na stolik do kawy. Czasem zastanawiał się, jak jego ojciec wytrzymuje w domu pełnym magii chociaż on sam nie ma możliwości machnięciem różdżki przywołać do siebie okularów, które nieszczęśliwie zostawił w gabinecie. Z odpowiedzią również przyszła mu matka ; „ Miłość jest największą magią tego świata synu, nie trzeba mieć różdżki, ani być biegłym w zaklęciach czy eliksirach, aby kogoś zauroczyć.”
Do dzisiaj rozpamiętywał te słowa. I nie mógł nie przyznać mamie racji, bowiem z biegiem lat i rosnącym bagażem doświadczeń przekonał się o prawdziwości znaczenia tych słów.
Otrząsnął się z tej spirali wspomnieć, chcąc chyba zanurzyć się w następnej. Ponownie sięgnął do pudła, wyciągając z niego losowo wybrany album z fotografiami. Znajdowały się w nim zarówno te magiczne, ruchome zdjęcia, jak i te wywołane u mugolskiego fotografa, gdzie został uchwycony zaledwie moment, błysk, z życia rodziny Tonks. Znowu zakaszlał, rękawem wycierając skórzaną powierzchnię. Ostrożnie otworzył album, mając wrażenie, jakby zaraz miał się rozpaść w jego dłoniach.
Zatrzymał się od razu na pierwszej stronie. Każde zdjęcie było podpisane miejscem i datą oraz ewentualnie okolicznością, w której było zrobione. To, które akurat teraz zwróciło jego uwagę, było zrobione dokładnie dwudziestego lipca tysiąc dziewięćset trzydziestego trzeciego – pierwsze urodziny Leanne. Słabo pamiętał ten dzień, w końcu miał jedynie pięć lat, a wspomnienia z tamtego okresu przeważnie przypominają raczej rozmyte obrazy o jasnych, wyblakłych barwach niżeli żywe i szczegółowe lustrzane odbicia ówczesnej rzeczywistości. Przefiltrowane przez nieukształtowaną jeszcze świadomość i emocje małego chłopca stanowiły raczej możliwą i subiektywną wizję tego co się wtedy działo. Niemniej jednak, jeden obraz z tamtego dnia był dla niego aż zbyt wyraźny, a przecież nie chodziło o nic szczególnie traumatycznego, czy też przełomowego w jego wtedy jeszcze niezbyt długim życiu. Jednakże szczególnie w jego głowie odbił się obraz maminych pantofli. Mógłby uznać to za wymysł swojej wyobraźni, gdyby nie to, że na wcześniej wspomnianym zdjęciu, pani Tonks miała na stopach właśnie te same pantofle. Delikatne, ale eleganckie, były przeznaczone jedynie na niesamowicie ważne okazje, a taką właśnie uroczystością z pewnością były pierwsze urodziny ostatniej córki. Przez lata dopytywał się z ciekawością matki skąd mogło wziąć się wspomnienie tych butów; przeskrobał coś tamtego dnia i pierwsze co zobaczył leżąc na trawie to jej pantofle? Niezależnie jednak od przyczyny, pozostawały one w jego pamięci jako atrybut elegancji kobiety, którą z dumą nazywał matką. Gdy patrzył na jej uśmiechniętą twarz, która po chwili zwraca się w stronę siedzącej na jej kolanach Leanne, nie mógł powstrzymać cisnących się do oczu łez. W tym niepewnym czasie, gdzie każdy kolejny dzień przynosił im jeszcze większe niebezpieczeństwo, tym bardziej brakowało mu tego spokoju i ciepłego uśmiechu, który w irracjonalny sposób uspokajał go, dając mu wiarę w to, że wszystko będzie dobrze.
Z trzaskiem zamknął album, wrzucając go do środka razem z listem oraz parą rękawiczek, które wcześniej wyciągnął i niedbale rozrzucił wokół siebie na podłodze. Odwrócił twarz w stronę okna, jednocześnie odsuwając ją od drzwi, jakby bał się, że zaraz ktoś wejdzie i nakryje na chwili słabości. Nie chciał, aby którykolwiek z członków rodziny wiedział jak go to boli, jak wielkie wyrzuty sumienia dręczą go każdego dnia. I chociaż bolesne wspomnienia wróciły, a rany, które zaczęły się goić znowu zostały posypane solą to cieszył się, że w końcu podjął męską decyzję i zmierzył się z przeszłością. Zdobył się na odwagę. Wziął głęboki wdech, wypełniając płuca powietrzem, zmieszanym z nadal unoszącym się w powietrzu kurzem. Zakrył pudło wieczkiem, które leżało gdzieś na podłodze i jednym pchnięciem wsunął je pod łóżko. Jeszcze chwilę spędził siedząc na podłodze, pogrążony we własnych myślach. Gdy się podniósł miał wrażenie, jakby cały zdrętwiał. Podszedł do komody, stojącej przy ścianie naprzeciwko łóżka i z wahaniem otworzył jedną z jej szuflad. Na jej dnie znajdowała się ramka, zwrócona zdjęciem do dołu. Doskonale wiedział jakie zdjęcie się tam znajduje. Po chwili niepewności wsunął dłoń do środka i wyciągnął je. Postawił ramkę ze zdjęciem właśnie na komodzie. Było to zdjęcie jego matki, na którym uśmiechała się ciepło do każdego, który na nią spojrzał. Odgarniała włosy z twarzy, stojąc właśnie u jego boku. Zostało zrobione podczas którejś z rodzinnych, małych uroczystości, ale nie pamiętał z której. Wiedział, że od jej śmierci to pełne uczucia i ciepła spojrzenie prześladowało go za każdym razem gdy wszedł do pokoju, czy otworzył rano oczy. Nie mógł spokojnie spać. Teraz chyba w końcu to zaakceptował.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gabriel Tonks
Szybka odpowiedź