Wydarzenia


Ekipa forum
Charlene Leighton
AutorWiadomość
Charlene Leighton [odnośnik]18.11.18 23:48
Talia Tarota




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Charlene Leighton [odnośnik]27.11.18 20:51
Głupiec
Tinworth, Kornwalia, dom rodziny Leighton położony na wybrzeżugrudzień 1939

Grudniowy dzień miał zapach pomarańczy i ciasta pieczonego przez mamę, którego woń unosiła się w całym domu Leightonów. Za oknami było słychać poświstywanie zimowego wiatru wiejącego od wzburzonego morza, którego barwa widziana przez szyby przywodziła na myśl stal. Charlie przez chwilę stała z dłońmi opartymi o chłodny parapet, obserwując spienione bałwany rozbijające się o mokrą plażę. Niewielki, ale bardzo przytulny domek Leightonów był umiejscowiony na niskich klifach, niedaleko zejścia na plażę i było stąd dobrze widać morze. Mała Charlie lubiła na nie patrzeć, zafascynowana jego zmienną naturą w różnych porach roku.
Po chwili jednak odeszła od okna i ułożyła się na uszytym ze skrawków materiału dywaniku przed kominkiem. Naprzeciwko niej leżał duży, rudy i dość gruby kot, który obserwował ją znudzonym, leniwym wzrokiem. Kiedyś Charlie niechcący zmieniła kolor jego futerka na niebieski – był to jej pierwszy przejaw dziecięcej magii. Niestety, nadal nie odkryła w sobie charakterystycznego dla jej matki daru rozumienia kociej mowy i choć wciąż często próbowała do kociska mówić, to od czasu do czasu jedynie miauknęło, jakby naśmiewając się z nieporadnych prób dziewczynki.
- Dzisiaj też nic nie powiesz? – westchnęła, a kot przekrzywił głowę lekko na bok i tylko miauknął. Mogła tylko pozazdrościć mamie tej niezwykłej więzi z kotowatymi. Ona sama mogła do kota przemówić tylko po zażyciu eliksiru giętkiej mowy, ale mama nie dawała jej go tak często, jak by chciała.
Od kominka biło przyjemne ciepło, a płomienie barwiły się na lekko błękitny kolor pod wpływem soli zawartej w wyrzuconym przez morze drewnie. Jednocześnie zapach ciasta stawał się coraz intensywniejszy i Charlie zaczęła wyczuwać w nim woń pierniczków. Kiedy przeszła do kuchni, z tęsknotą zerkając na staroświecki piekarnik, mama powiedziała jednak, że dostanie ciastka dopiero po obiedzie.
Leonia Leighton była naprawdę ciepłą i miłą kobietą, która poświęciła karierę zawodową dla wychowywania wtedy jeszcze trójki dzieci, choć w wolnym czasie warzyła eliksiry na użytek domowy oraz dla przyjaciół, a czasem nawet kilku instytucji zajmujących się magicznymi stworzeniami; zwierzęta były jej pasją zaraz po eliksirach. Równie dobrze jak z eliksirami radziła sobie w kuchni, więc kiedy tylko tata zmęczony wrócił z pracy w ministerstwie, podała obiad, by następnie udać się do swojej alchemicznej pracowni.
Charlie była bardzo ciekawa pasji swojej mamy, więc podążyła za nią. Z trójki dzieci Leonii wykazywała bez wątpienia największe ciągotki do alchemii. Ciekawiło ją wszystko to, co działo się w pracowni mamy, która z niezwykłą starannością siekała składniki i dodawała je do kociołka. Choć zapach pracowni daleki był od woni morza czy pieczonego ciasta, lubiła tu przychodzić, a mama nigdy jej nie wyganiała. Choć Charlie miała ledwie sześć i pół roku, mama cierpliwie odpowiadała na wszystkie jej pytania i wprowadzała ją w tajniki alchemii. Nad wiek bystra dziewczynka rozumiała coraz więcej i nie mogła się doczekać, kiedy sama będzie mogła coś uwarzyć. Eliksiry wydawały się takie fascynujące, że czasem nie potrafiła zrozumieć, czemu Very w ogóle nie interesuje to, co dzieje się w pracowni mamy, jakie cuda wychodzą z jej kociołka – na przykład eliksir umożliwiający rozmawianie ze zwierzętami. Odkąd kilka miesięcy temu mama pierwszy raz dała jej porcję eliksiru giętkiej mowy, była wprost urzeczona i ciekawa, co jeszcze skrywały w zanadrzu stojące na półkach specyfiki. Była jednak dość mądra, by nie próbować żadnego z nich samowolnie i ograniczała się do patrzenia na różnobarwne ciecze zamknięte w fiolkach. Nazwy i działanie niektórych z nich już były jej znane, inne jeszcze nie, ale na pewno kiedyś je pozna.
Pod sufitem zwieszały się pęczki suszonych ziół, a pod ścianami stał regał pełen słoiczków z ingrediencjami oraz fiolek z już uwarzonymi miksturami. Podczas gdy mama zaczęła przygotowywać stanowisko pracy, Charlie przeszła wzdłuż regału, przyglądając się rozmaitym fragmentom zwierząt spoczywającym w słoikach oraz rzędom opisanych nazwami pudełeczek z suszonymi składnikami.
- Podasz mi składniki do wywaru ze szczuroszczeta? – usłyszała prośbę matki. Skład tego eliksiru był jednym z pierwszych, które poznała, bo jej matka warzyła go dość często. Mając pod opieką trójkę bardzo ciekawych świata dzieci zawsze dbała o to, by mieć pod ręką podstawowe specyfiki na drobne urazy, siniaki czy przeziębienia.
Charlene starannie wyrecytowała nazwy niezbędnych ingrediencji i odnalazła je na półkach, po czym podała mamie. Leonia często zlecała jej takie proste zadania, chcąc, by córka nauczyła się rozróżniać składniki i szło jej to coraz lepiej. Niektóre potrafiła już rozpoznawać bez pomocy etykietek, którymi oznaczone były pudełka i słoiki. Nie miała więc problemów z odnalezieniem właściwych składników do wywaru ze szczuroszczeta. Strączki wnykopieńki oraz ogon szczuroszczeta były bardzo łatwe do rozpoznania. Inne składniki dodatkowe również opanowała, więc po chwili na blacie stolika, przy którym jej matka już grzała wodę w kociołku, znalazły się wszystkie niezbędne ingrediencje.
- Bardzo dobrze – rzekła Leonia z aprobatą. – Stań tutaj z boku i obserwuj, co będę po kolei robić – dodała po chwili, a Charlie stanęła w swoim stałym miejscu obserwacji poczynań matki. Warzenie tej mikstury widziała już nie raz, więc wydawało jej się, że doskonale zna wszystkie czynności, choć mama wciąż nie pozwalała jej jeszcze warzyć samodzielnie. Mogła tylko podawać jej składniki i patrzeć.
Mama zabrała się do warzenia eliksiru leczniczego szybko i sprawnie. Jej szczupłe, wprawione w oporządzeniu składników dłonie szybko posiekały strączki wnykopieńki i równie łatwo poradziły sobie z ogonami szczuroszczeta. Ale właśnie wtedy, kiedy matka dodała do kociołka pofragmentowany ogon i zamierzała odczekać dziesięć minut przed dodaniem kolejnego składnika, z góry dobiegł jakiś hałas, zupełnie jakby wywróciło się coś naprawdę dużego, a zaraz potem dobiegło wołanie jej brata.
- Zaczekaj tutaj, zaraz wrócę – powiedziała matka. Nie musiała dodawać, by Charlie nie dotykała kociołka. Była pewna, że dziewczynka nie dotknie go pod jej nieobecność. Ufała jej i jej rozsądkowi; jak na sześciolatkę Charlie była spokojnym i rozważnym dzieckiem, choć miała w sobie także wiele ciekawości otaczającego ją świata i z niezwykłą uwagą chłonęła nowe informacje. Mądra czy nie – nadal pozostawała przede wszystkim dzieckiem, które dopiero uczyło się życia.
Stała więc cierpliwie obok stołu, gdzie na trójnogu ustawionym nad płomykiem warzył się półprodukt, z którego po dodaniu jeszcze paru składników powstanie leczący niegroźne rany eliksir. Charlie z zaciekawieniem obserwowała bulgoczącą leniwie powierzchnię wywaru oraz leżące na blacie ingrediencje czekające na to, aż dłonie mamy wrzucą je do kociołka.
Minuty mijały, zbliżał się czas na dodanie kolejnego składnika, a tymczasem mama wciąż nie wracała. Charlie z niepokojem zerkała w stronę schodów, ale nie słyszała nadchodzących kroków, a jedynie mocno stłumione głosy dobiegające z góry. Dlaczego mama nie wracała? Była rzetelną alchemiczką, nigdy nie zostawiała swoich eliksirów w trakcie robienia na dłużej niż to niezbędne. Zbyt długie odstępy prowadziły do nieudania się eliksiru, wiedziała o tym nawet mała, sześcioletnia pasjonatka marząca o samodzielnym warzeniu mikstur.
A Charlie bardzo nie chciała, żeby wywar się nie udał. Z pewnym wahaniem zbliżyła się do kociołka, spod blatu wyciągając niski stołek, na którym mogła stanąć. Była przekonana, że skoro już kilka razy widziała, jak mama to robi, sama również sobie poradzi. Przecież to nie mogło być trudne; mama zawsze powtarzała, że wywar ze szczuroszczeta jest niezwykle prosty i nie wymaga szczególnych umiejętności. Zwłaszcza, że obok leżała książka z przepisami, wystarczyło znaleźć odpowiednią stronę. Charlie już od dawna potrafiła czytać i nauczyła się też szukać w alchemicznych księgach receptur, więc nie sprawiło jej to żadnego problemu. Jak uda jej się dobrze dokończyć eliksir, mama na pewno się ucieszy i będzie z niej dumna.
Ostrożnie, choć nie bez trudu odkręciła swoimi wciąż małymi rączkami słoiczek z pijawkami i sięgnęła po długą pęsetę, którą wyciągnęła jednego wijącego się obleśnie robala – ale uczyła się, by nie brzydzić się ingrediencji. Nawet robali czy wnętrzności jakichś drobnych zwierząt. Pijawka wylądowała w kotle, w którym Charlie zaczęła gorliwie obracać mieszadłem, tak, jak robiła to mama. Po chwili dodała jeszcze drugą pijawkę. Początkowy niepokój szybko zastąpiła ekscytacja – właśnie pierwszy raz w życiu samodzielnie próbowała zrobić eliksir, a czekała na ten moment od dawna, nawet jeśli mama mówiła, że to jeszcze za wcześnie.
Pozostawało faktem, że musiała wspiąć się na niski stołek, by lepiej widzieć wnętrze kociołka, ale przecież była już na tyle duża, że wrzucenie kilku ingrediencji do kotła nie mogło być trudne. Przecież widziała jak robi to mama, wystarczyło wiernie ją naśladować i zerkać na przepis.
Leonia wciąż nie nadchodziła. Charlie po chwili wrzuciła do kociołka kilka liści moly – dokładnie tyle, ile było opisane w książce. Wróciła do mieszania, starając się to robić w odpowiednim tempie, choć jej małe dłonie nie posiadały jeszcze takiego wyczucia i precyzji, jak dłonie jej matki. Nie posiadała też takiego jak ona wyczucia czasu, chociaż zerkała na zegar. Jeszcze zanim dodała do kociołka pióra memortka, było widać, że jego konsystencja i barwa zaczynają się zmieniać; kolor nie do końca odpowiadał temu, który uzyskiwała mama. Może powinna była dodać jedną pijawkę, a nie dwie? A może między dodaniem ich upłynęło zbyt wiele czasu, lub zbyt szybko dodała później liście?
Zaczęła się niepokoić, zwłaszcza gdy wywar zaczął mocniej bulgotać – a nie potrafiła jeszcze zmniejszyć płomienia, nie posiadała różdżki. Jej matka wpadła do pracowni dokładnie w chwili, kiedy gęsta, brązowo-zielona breja wystrzeliła z kociołka, obryzgując najbliższe otoczenie – stół, podłogę oraz samą Charlie. Dziewczynka krzyknęła, gdy gorący, gęsty eliksir wylądował na jej rękach i ubraniu, powodując, że na skórze zaczęły wykwitać bąble. W tym samym momencie krzyknęła matka, odciągając ją od kociołka. Jednym machnięciem różdżki zlikwidowała jego zawartość – jak się okazało, zupełnie niezdatną do niczego. Drugie machnięcie usunęło resztki eliksiru z ubrań i skóry Charlie, ale nie usunęło śladów poparzeń.
- Mówiłam, że jesteś jeszcze za mała, by samodzielnie warzyć eliksiry – skarciła ją Leonia, choć w jej głosie brzmiała przede wszystkim troska i zaniepokojenie; wydawała się przejęta tym, co tu zaszło, bo była pewna, że Charlie poczeka aż skończy się zajmować jej starszym bratem, który niefortunnie potknął się na schodach o jednego z kręcących się pod nogami kotów i skręcił kostkę, i nie dotknie kociołka. Ale dziecięca ciekawość, ambicja oraz chęć pomocy były silniejsze niż zdrowy rozsądek i wcześniejsze zakazy.
- Ale ja tylko chciałam pomóc! – pisnęła Charlie. Nie wiedziała wciąż, dlaczego mama musiała wyjść i tak długo nie wracała, ale naprawdę chciała tylko pomóc, żeby eliksir się nie zmarnował. Chciała pierwszy raz w życiu uwarzyć coś sama, być dumna z tego, że zrobiła coś tak, jak mama. Ale mimo tak wnikliwych obserwacji, których dokonywała patrząc na pracę matki, nie było to takie proste i niezwykle łatwo było popełnić błąd.
- Wiem – westchnęła Leonia i uśmiechnęła się pocieszająco, już z ulgą, że córce nic poważnego się nie stało.
Szybko jednak zajęła się na szczęście niegroźnymi zranieniami pozostawionymi przez nieudany eliksir. Znała podstawy magii leczniczej, dzięki czemu po chwili po niczym nie było już śladu i skończyło się na strachu, choć w przypadku prób majstrowania przy bardziej zaawansowanej miksturze wszystko mogłoby się skończyć gorzej.
Leonia nie ukarała córki, zamiast tego prowadząc ją z powrotem na górę i dając solidny kawałek ciasta – uznała, że dzisiejsza sytuacja będzie wystarczającą przestrogą i że Charlie nie będzie dotykać kociołka gdy jej nie będzie w pobliżu. Doszła do wniosku, że nauka na błędach dobrze się sprawdzi i nie zamierzała w żaden sposób podcinać córce skrzydeł ani jej zniechęcać – oprócz jej rad i wskazówek musiała w końcu zacząć zbierać własne doświadczenia i przyswajać lekcje, które dawało jej życie. A sama Charlie z pewnością nie zraziła się do eliksirów ani nie rozpamiętywała drobnego „wypadku” zbyt długo – mimo tej „przygody” i niefortunnego finału jej próby dokończenia warzenia eliksiru nadal żywo interesowała się pracą mamy i często towarzyszyła jej w pracowni, a z biegiem czasu doczekała wreszcie chwili, kiedy z pomocą mamy uwarzyła swój pierwszy w pełni udany eliksir. Po latach miała wyprzedzić Leonię umiejętnościami i zostać alchemikiem zawodowym – póki co pozostawała jednak dzieckiem, które alchemiczne sukcesy miało dopiero przed sobą i nabywało pierwsze życiowe doświadczenia – i to nie tylko w dziedzinie eliksirów.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Charlene Leighton [odnośnik]28.03.19 23:04
Mag
Tinworth, a później LondynVIII-IX 1951

VIII 1951

Nie było jej.
Dom w Kornwalii już nie rozbrzmiewał śmiechem Helen ani jej cichymi krokami. Nie przychodziła rankiem do jej pokoju ani nie zakradała się nocą na poddasze, gdzie mozolnie szkicowała mapy nieba, doskonaląc się w sztuce astronomii przed planowanym pójściem na kurs alchemiczny. Atmosfera w małym domku na obrzeżach Tinworth, blisko plaży, nigdy wcześniej za życia Charlie nie była równie grobowa, zupełnie jakby nagła śmierć Helen jakiś tydzień po zakończeniu tegorocznego Festiwalu Lata, na którym jeszcze wszyscy bawili się radośnie, wymiotła stąd wszelkie życie. Ledwie kilka dni temu patrzyli, jak mała trumienka znika w ziemi. Matka pogrążyła się w depresji i to Charlie przypadła konieczność warzenia dla niej eliksiru uspokajającego i mieszanki antydepresyjnej – bo choć sama też czuła smutek, żal i rozpacz, w przeciwieństwie do matki była jeszcze w stanie poradzić sobie z eliksirem. Skupienie się na czynnościach odpędzało od niej emocje.
Ojciec pogrążył się w pracy, matka w oparach eliksirów antydepresyjnych, mających za zadanie utrzymać rozpacz w ryzach. Żadna matka nie powinna tracić dziecka, zwłaszcza takiego, które dopiero wkraczało w życie. Helen miała ledwie dziewięć lat, choroba genetyczna teoretycznie nie powinna przytrafić się dziecku mieszanego pochodzenia, ale z jakiegoś powodu ją spotkała. Życie potrafiło pisać różne, zaskakujące scenariusze, i choć latami życie Leightonów przypominało istną sielankę, przewrotny los najwyraźniej przypomniał sobie o nich i nadrobił z nawiązką to, że do tej pory poważniejsze nieszczęścia zwykły ich omijać.
Charlie przeżywała różne emocje i próbowała jakoś sobie z nimi radzić. Czasem wybierała się na długie spacery po wybrzeżu, a czasem na pobliski mały cmentarz, gdzie pod kamieniem z wyrytym imieniem i nazwiskiem jej siostry oraz datami jej narodzin i śmierci spoczywało jej drobne ciałko. Mogiły jeszcze nie zdążyła porosnąć trawa, ale Charlene czasem przysiadała w pobliżu i czytała bajki, które zwykła czytać siostrze gdy wracała do domu na wakacje i ferie, a także opowiadała jej o nauce animagii. Ciekawe, czy Helen mogła w jakiś sposób ją słyszeć?
Sama była jeszcze bardzo młoda, miała osiemnaście lat, dwa miesiące temu wróciła z Hogwartu. Może gdyby była starsza i bardziej doświadczona życiowo byłoby jej łatwiej, a tymczasem została rzucona na głęboką wodę i próbowała utrzymać się na powierzchni. A może była to kwestia charakteru? Pośród tych wszystkich smutków i żalu poszczególnych członków rodziny istniał przecież stały punkt – Vera. Ledwie półtora roku starsza siostra wydawała się najlepiej z domowników panować nad swoimi emocjami, stanowiąc cichą podporę dla matki i Charlie. Czasem przywodziła na myśl skałę, twardą i niewzruszoną, pod której fasadę niezwykle trudno było zajrzeć, mimo że znały się od lat. Były jednak zupełnie różne i te różnice w charakterach i sposobie przeżywania tragedii stawały się teraz szczególnie widoczne.
Być może to po części dzięki Verze nie podążyła ścieżką matki prowadzącą prosto do depresji, a kurczowo trzymała się rzeczywistości oraz swoich marzeń i ambicji. Chciała być alchemikiem, ale nie mogła pożytkować umiejętności tylko na domowy użytek ani dla małego grona znajomych. Pragnęła pomagać innym, bo choć nie zdążyła ocalić własnej siostry, chciała się nauczyć, jak radzić sobie w takich sytuacjach, jak za pomocą złożonych medykamentów kłaść kres śmierci wyciągającej lodowate dłonie po bliskich innych póki co bezimiennych ludzi. Może jakieś inne Helen miały szanse przeżyć dłużej dzięki specyfikom, które mogłaby warzyć w Mungu? Pod wpływem rozmów z siostrą zaczęła naprawdę poważnie rozważać taką ścieżkę. Kurs w Mungu nadawał się do tego lepiej niż ministerialny, bo mogła uczyć się nie tylko dla siebie, ale też z pożytkiem dla innych.
Stałość Very, która przywodziła na myśl spokojną, niezmąconą niczym taflę jeziora, czasem budziły w niej rozdrażnienie pomieszane z niedowierzaniem, a czasem zazdrość, bo chciałaby samej umieć zachować taki spokój i umieć podchodzić do wszystkiego równie pragmatycznie. Miało minąć jeszcze trochę czasu, zanim odzyska dawną pogodę ducha.
Po naprędce skleconym obiedzie zakończonym wybuchem płaczu matki i koniecznością podania jej kolejnej dawki mieszanki antydepresyjnej udała się na długi spacer wzdłuż wybrzeża, wracając dopiero wtedy, kiedy było już ciemno i od morza zaczął wiać zimniejszy wiatr, kąsający boleśnie mimo materiału szaty narzuconej na skromną sukienkę. Wspięła się po skrzypiących, drewnianych schodkach prowadzących w górę wydm i przemknęła ścieżką, wkradając się do domu. O ile na plaży czuła głęboki spokój, w domu od progu znów zalała ją aura smutku, choć jeszcze kilka tygodni temu wydawało jej się, że to najradośniejsze i najbardziej przepełnione rodzinnym ciepłem miejsce na Ziemi. Przede wszystkim było tu dziwnie cicho i pusto bez Helen oraz odgłosów krzątającej się mamy, która o tej porze pewnie kładłaby przed wszystkimi domownikami kolację, a potem pałaszowaliby ją, rozmawiając i co jakiś czas wypełniając kuchnię wybuchami śmiechu.
Przy drewnianym stole w kuchni mieszczącej się na parterze domku, z oknami wychodzącymi na plażę i morze, siedziała tylko Vera. Nie było rodziców ani ich brata. Nie było Helen, a przy jej stałym miejscu nikt nie miał odwagi usiąść, choć mama czasem z rozpędu kładła tam talerz z ulubionymi potrawami najmłodszej córki, by później zabrać go szybko i wybuchnąć płaczem – tak jak dzisiaj. Po czymś takim następnego dnia zwykle nie miała nawet siły przygotować śniadania, więc robiła to Charlie, wstając wcześnie i przygotowując dla wszystkich herbatę oraz posiłek. Mama zaczęła marnieć, bo miała problem z jedzeniem.
Dzisiaj wieczorem były w tym niegdyś najbardziej głośnym i wesołym pomieszczeniu tylko we dwie, jak często w ostatnich dniach. Nie było już spontanicznej radości i wybuchów śmiechu, a rozmowy o wiele częściej miały poważny wydźwięk. Obie musiały szybko dorosnąć i być silne, by móc stanowić wsparcie dla rodziców, choć każda wspierała ich na swój sposób. Vera pragmatycznie, a Charlie emocjonalnie.
- Gdzie rodzice? – zapytała Charlie. Zdjęła szatę i odwiesiła ją na wieszak, po czy usiadła przy stole na przeciwko siostry, odrzucając na plecy długi, gruby warkocz w pszenicznym kolorze. Za plecami miała kominek, przy którym w dzieciństwie często kładła się na dywaniku z pozszywanych szmatek, próbując mówić do ich starego kota.
Kto by pomyślał, że od tamtych chwil minęły całe lata?
- Ojciec nie wrócił z pracy, mama śpi – padła odpowiedź.
- Jak się czuje? Wypiła eliksir? – zapytała natychmiast, przepełniona troską o samopoczucie rodzicielki.
Potwierdzające skinienie głową.
- Pójdę do niej później, ale teraz... No cóż, muszę się przygotować. Patrzenie na jej ból i tęsknotę jest takie... trudne – westchnęła; kiedy zbyt długo przebywała w pobliżu mamy często udzielał się jej depresyjny nastrój, a przecież nie chciała i nie mogła sobie na to pozwolić. Jej matka zawsze była silną i dzielną kobietą bezgranicznie oddaną rodzinie, prawdziwym Wrightem, ale teraz, po utracie najmłodszej córki, popadła w depresję i wycofała się z większości codziennych aktywności i zainteresowań, spędzając całe dnie w swoim pokoju i wpatrując się pustym, zamglonym od eliksirów wzrokiem w okno. Z Londynu wróciła za to Vera, która od czasu śmierci Helen na powrót zamieszkała w rodzinnym domu, choć zapewne był to stan tymczasowy. Ambitna adeptka sztuki łamania klątw z pewnością nie zamierzała sobie pozwalać na długi okres bezczynności.
Przebywając w pobliżu Very nawet nie musiała mówić. Mogły siedzieć w milczeniu i to często wystarczało. Vera nie musiała się odzywać, żeby emanować wewnętrzną siłą i Charlie mogła tylko się zastanawiać, co kryło się w jej głowie, jakie myśli krążyły pod czupryną równie jasną jak jej własna. Jej siostra rzadko okazywała swoje uczucia na zewnątrz, przeżywając je bardziej do środka, przez co tak trudno było ją rozgryźć, choć czasami próbowała, zwłaszcza ostatnimi czasy, niekiedy w głębi własnego umysłu podając w wątpliwość to, że Vera przeżywa utratę siostry tak samo jak ona, ale zaraz potem ganiła się za podobne myśli i pozwalała siostrze przeżywać żałobę po swojemu, w ciszy i skrytości. Nie miała prawa narzucać jej sposobu przeżywania czegoś tak głębokiego, nie ulegało też wątpliwości, że to Vera trzymała w ryzach pozostałych domowników. Czasem można było odnieść wrażenie, że to ona była w tym domu najstarsza. A może ktoś po prostu musiał zadbać o to, by rodzina Leightonów się nie rozsypała ani nie pogubiła w emocjach i tęsknocie.
Dopiero po chwili to sama Vera przerwała ciszę, mąconą jedynie przez odległy szmer wiatru; prawdopodobnie na zewnątrz zbierało się na burzę.
- Myślałaś może o tym, żeby przenieść się do Londynu? Mogłabyś zamieszkać ze mną, miałabyś bliżej do Munga, dobrze by ci zrobiło wyrwanie się z tej atmosfery.
Charlie znów zwróciła na nią wzrok, a w jej oczach błysnęło niedowierzanie. Vera wypowiedziała na głos coś, o czym Charlie nie miałaby odwagi pomyśleć, nie teraz, nie w takim okresie, nawet jeśli niewątpliwie wyrwanie się stąd wyszłoby jej wyłącznie na zdrowie.
- Mam zostawić mamę? – zapytała głucho.
Owszem, pragnęła iść na kurs, ale czy powinna przenosić się do Very? Miałaby bliżej, niewątpliwie, ale byłaby to swego rodzaju ucieczka, bo przecież ktoś musiał zostać i zaopiekować się mamą, żeby nie zapadła się w sobie zupełnie. Oczywiście był tata, mogła ich też odwiedzać starsza sąsiadka mieszkająca w najbliżej położonym domostwie i zaprzyjaźniona z mamą, ale i tak Charlie czułaby ogromne wyrzuty sumienia, gdyby uciekła. Bo tak to właśnie widziała – jako ucieczkę od problemów własnej matki. I choć w głębi duszy czuła pokusę, by tak zrobić, sumienie nie pozwalało jej przyjąć tej myśli za pewnik. Rodzina zawsze była ważniejsza niż egoistyczne pragnienia czy ambicje.
Ale Vera najwyraźniej sięgała wzrokiem dalej, widziała szerszy kontekst, nawet jeśli nie dzieliła się z siostrą wszystkimi myślami.
- Stojąc w miejscu i zakopując się w poczuciu winy niczego nie zmienisz. Zostaniesz, skupisz się na próbach podnoszenia jej na duchu, spróbujesz dzielić uwagę pomiędzy Mung a myśl, czy za każdym razem, kiedy stąd wychodzisz nie stanie się nic złego? Jeden grób wystarczy, powodowane rozpaczą przerobienie życia na kolejny nie przywróci Helen do życia. Pomyśl czasem o sobie, Charlene. Więcej zdziałasz robiąc to, co potrafisz najlepiej.
Charlie w pierwszej chwili czuła się oburzona tymi słowami, tak charakterystycznymi dla jej starszej siostry. Vera nie załamywała rąk, była silna, uparta i dzielna. Mama też kiedyś była silna, dopóki nie straciła dziecka, bo najwyraźniej było to coś, co nadszarpywało wytrzymałość nawet silnych ludzi. A Charlie w tej chwili pozostawała gdzieś pomiędzy nimi dwoma, radząc sobie lepiej od matki, ale nie aż tak, jak Vera. Więcej było w niej ciepła i troski, podczas gdy Vera odsuwała od siebie emocje, podchodząc do wszystkiego na chłodno – i na dłuższą metę taka strategia chyba się sprawdzała, choć z jakim wewnętrznym kosztem dla samej Very?
- Nie mogę, Vera. Chciałabym, ale nie mogę. To byłaby ucieczka. Powinnam jej pomóc, zostać. Wy już tu nie mieszkacie, tata większość dnia spędza w pracy. Kto z nią zostanie? Przecież mogę na kurs teleportować się stąd lub użyć sieci Fiuu. Nie muszę mieszkać w Londynie.
Dobro matki w tym momencie wydawało jej się ważniejsze niż jej własna wygoda i pragnienia. Była gotowa się poświęcić, byle tylko matka nie była sama, ale zaraz zdała sobie sprawę z tego, że będąc na kursie i tak od rana do wieczora będzie tkwiła w Londynie, do Kornwalii wracając tylko na noc, by wczesnym świtem znów umknąć na kolejny dzień szkolenia. Może więc w słowach Very kryło się wiele racji? Może najpierw powinna pomóc sobie, żeby móc lepiej pomóc innym, w tym mamie? Vera mimo pozorów chłodu i opanowania nie była osobą zupełnie bezduszną, nawet jeśli taka mogłaby się wydawać komuś, kto jej nie znał. Ale Charlene wiedziała, że przyświecały jej dobre chęci, że rodzina zawsze była dla niej najważniejsza i troszczyła się o jej bezpieczeństwo, podchodząc do tego jednak w sposób praktyczny i zdroworozsądkowy, nie emocjonalny. Starsza siostra nie chciała, by młodsza zatopiła się w smutku, kiedy stała u progu dorosłości i niedługo miał zacząć się dla niej bardzo ważny życiowy etap: kurs alchemiczny. Bez względu na przeżywaną przez wszystkich Leightonów żałobę życie toczyło się dalej.
Vera oczywiście miała propozycje kilku rozwiązań, jak choćby zatrudnienie kogoś do pomocy, kto mógłby doglądać Leonii pod nieobecność ojca. W innej sytuacji, gdyby nie śmierć Helen, przeprowadzka do Londynu mimo całej jej miłości do Kornwalii, Tinworth i przede wszystkim rodzinnego domu byłaby oczywistym i praktycznym rozwiązaniem przez wzgląd na kurs oraz obecność w Londynie ważnych miejsc, w których mogła zgłębiać wiedzę. Ale teraz? Odkąd dowiedziała się o tym, że najmłodsza siostra nie żyje, dużo trudniej było sobie wyobrazić, że mogłaby opuścić dom i zostawić rodziców samych. Oboje starszego rodzeństwa mieszkało oddzielnie. Ktoś musiał się poświęcić.
- Daj mi nad tym pomyśleć, dobrze? – odezwała się więc, nagle podnosząc się z krzesła, choć starała się nie patrzeć na miejsce zwykle zajmowane na Helen. Patrzyła prosto na Verę. – Idę do mamy, zobaczyć jak się czuje. A później uwarzę dla niej kolejne porcje eliksirów.
Eliksiry. To było to, co najsilniej poprawiało jej humor i odganiało myśli o Helen oraz życiowej niesprawiedliwości, która zabrała z tego świata dziewięciolatkę, niewinne dziecko, które nawet nie zdążyło pójść do Hogwartu ani poznać smaków życia. Musiała pozostać skupiona, by nie popełnić błędu, który mógłby zaszkodzić matce. Vera miała swoje klątwy i runiczne podręczniki, a Charlie miała eliksiry oraz teleskop pozwalający śledzić zawiłości nocnego nieba. Obie na swój sposób radziły sobie z obecną sytuacją.


IX 1951

Vera jednak postawiła na swoim, pomyślała przelotnie, aportując się przed podlondyńskim domkiem z dwoma sfatygowanymi walizkami, w których upchnęła większość dobytku przeniesionego z domku w Tinworth. Po długich, trwających wiele dni namowach siostry i wspólnej wymianie racjonalnych argumentów, paru kłótniach zakończonych pogodzeniem się, oraz znalezieniem osoby, która będzie doglądać matki pod nieobecność taty, Charlie zgodziła się wreszcie na przenosiny do Londynu po jakichś trzech tygodniach od zaczęcia kursu. Choć dzięki teleportacji i sieci Fiuu mogła przenosić się do Kornwalii szybko, kończyła zajęcia na tyle późno i była na tyle zmęczona, że i tak nie była żadną silną pomocą, zwłaszcza że w tych godzinach ojciec już wracał do domu i mama nie była sama. Miała kogoś, kto wiernie przy niej trwał. Zresztą sama Leonia w chwilach przytomnienia z oparów eliksiru także zachęcała Charlie do tego wyjazdu. Zamieszkaj z Verą, mówiła. Pomyśl o sobie i swojej przyszłości, ja dam sobie radę. Chciała wierzyć, że mama naprawdę sobie poradzi, że odzyska dawny hart ducha. Oprócz Helen miała jeszcze trójkę dzieci. Co prawda już dorosłych i samodzielnych, ale nadal kochających matkę.
W domku odziedziczonym po zmarłej ciotce Vera mieszkała już od dłuższego czasu, Charlie dopiero miała tu zamieszkać. Wtaszczyła walizki do wnętrza. Chociaż domek był przytulny, wiedziała że będzie tęsknić za tym rodzinnym, kornwalijskim – a przynajmniej za tym jaki był i jaka atmosfera panowała tam przed śmiercią Helen. Teraz uciekła stamtąd z pewną ulgą, choć i z wyrzutami sumienia, że posłuchała siostry i jej zdroworozsądkowego podejścia, nawet jeśli dzięki temu szybko wyszła na prostą i przekuła żałobę po siostrze w coś konstruktywnego – pełne uczestnictwo w kursie i naukę eliksirów. Na kursie pracy i nauki było tyle, że nie było czasu na smutki, choć przed snem często myślała o Helen, a także o mamie. Obiecała też sobie i jej, że na każdy weekend będzie wracać do Tinworth, dlatego nie zabrała wszystkich rzeczy ze swojego już byłego pokoju, zamierzając spędzać z rodzicami chociaż część swojego czasu.
Jak się okazało, w nowym miejscu zamieszkania, którego jeszcze nie potrafiła nazwać prawdziwym domem, z Verą często się mijały, bo każda była zajęta własnym kursem. Vera codziennie rano udawała się do ministerstwa, a Charlie do szpitala, gdzie pod okiem pełnoprawnych alchemików warzyła kolejne mikstury oraz zgłębiała teorię, przepisując i zapamiętując kolejne receptury i inne zawiłości. Z biegiem czasu wszystko wychodziło na prostą – Charlie dzieliła czas na kurs, doskonalenie wiedzy poza zajęciami, a także naukę animagii. Vera, nawet jeśli z reguły spędzały ze sobą czas tylko wcześnie rano i wieczorami, wciąż stanowiła pewną, stabilną opokę. Nawet jeśli spędzały ze sobą niewiele czasu w ciągu dnia, wystarczała jej świadomość, że ta druga osoba po prostu jest.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Charlene Leighton [odnośnik]31.05.19 13:44
Kapłanka
Londyn, a później Tinworth w KornwaliiLato 1954 roku

- Gratulacje, panno Leighton – słyszę, gdy tylko przychodzę odebrać wyniki swoich egzaminów kończących kurs alchemiczny. Gabinet głównego koordynatora kursu wita mnie charakterystyczną mieszanką ziołowych zapachów, a starszawy czarodziej siedzi za biurkiem. Podobnie jak w innych pomieszczeniach szpitala jest tu obskurnie, ale przez ostatnie trzy lata zdążyłam przyzwyczaić się na tyle, że nie zwracam już większej uwagi na pękający tynk i zacieki pod sufitem. – Otrzymała panna naprawdę dobre oceny. Będziemy zaszczyceni, jeśli zechce panna pozostać w szpitalu już na stałe, potrzebujemy tak zdolnych alchemików.
Wiem, że bardzo potrzebują pracowników, a nie każdy kursant po skończeniu trzyletniego szkolenia zostaje tu na stałe. Ja jednak zamierzam to zrobić. Przez te trzy lata zdążyłam przywyknąć do Munga, do tworzenia mikstur pod okiem tutejszych alchemików, do obskurnych pracowni i szpitalnej aury, a także do zajęć teoretycznych, choć te miały się już zakończyć. Zaraz odbiorę swoją licencję i będę mogła nazywać się pełnoprawnym alchemikiem. Będę pracować samodzielnie, bez patrzenia mi na ręce, choć przyznaję, że w końcowym okresie kursu i tak patrzono już znacznie mniej. Jestem osobą bardzo rzetelną i solidną, a z ingrediencjami i mapami nieba radzę sobie lepiej niż większość rówieśników którzy kończyli kurs wraz ze mną. Inni alchemicy to widzieli.
Ale nie czuję się jeszcze na siłach, by działać niezależnie od zewnętrznych instytucji, poza tym potrzebuję pieniędzy płynących ze stałego zatrudnienia, a działanie na własną rękę tego nie gwarantowało. Nie, kiedy dopiero co odebrało się licencję i nie miało się w środowisku renomy. Skądś muszę brać środki na ingrediencje, książki i inne niezbędne przedmioty. Poza tym chcę pomagać innym, zwłaszcza odkąd umarła Helen. Jej nie pomogłam, nie miałam wówczas dość wiedzy, by rozpoznać wczesne symptomy choroby, ale innym nadal mogę. Dlatego stoję dziś tu, chociaż w ministerstwie mogłam uzyskać licencję w połowie krótszym czasie. Jednak łatwiejsze ścieżki nie zawsze są tymi lepszymi, więc nie żałuję, że zamiast ministerstwa wybrałam jednak Munga.
- Chcę tu zostać – oznajmiam więc, a w moim głosie brzmi pewność i idący za nią głębszy namysł. Tego właśnie chcę, choć nie wyjaśniam, dlaczego. Ale czy dla innych to ważne? – To praca, o jakiej marzę, odkąd zaczęłam kurs. Pragnę pomagać tym, którzy tego potrzebują.
Starszy alchemik uśmiecha się i przytakuje z zadowoleniem. Wygląda jakby pracował tutaj już co najmniej pięćdziesiąt lat. Pewnie także już dawno mógłby zrobić karierę naukową, a jednak wybrał Munga, poświęcił swoje życie na warzenie mikstur dla całej rzeszy chorych i cierpiących, a potem na szkolenie kolejnych pokoleń młodych alchemików takich jak ja.
Oczywiście że skrycie marzę o zostaniu badaczką, o odkryciu czegoś nowego, co może pomóc wyleczyć obecnie nieuleczalne choroby, ale żeby to zrobić, muszę zdobyć doświadczenie, dlatego potrzebuję tej pracy. Aprobata nadzorujących kurs, a także świetne wyniki to jednak dopiero początek, czeka mnie jeszcze pewnie kilka stresujących rozmów, zanim na dobre zamienię fartuszek kursantki na uniform pełnoprawnego alchemika. Zachowuję jednak opanowanie, uśmiecham się łagodnie i nie odzywam się zbyt wiele, choć moje myśli już krążą wokół tego, co będę robić w nadchodzących tygodniach. Wiem jednak, kiedy należy zachować pewne myśli i odczucia dla siebie, więc milczę i potakuję, kiedy czarodziej do mnie mówi i analizuje wyniki egzaminów praktycznych i teoretycznych, które zdałam w minionych tygodniach, demonstrując że dobrze radzę sobie ze wszystkimi rodzajami leczniczych mikstur i doskonale rozumiem powiązania między alchemią i astronomią. Nadzorujący mnie na kursie alchemicy tak właśnie mogli mnie poznać – jako osobę w pełni oddaną swojej pasji i pracy, wiedzącą czego chce, ale nie sprawiającą przy tym problemów. Zawsze przestrzegałam zasad, a z przeżywanych doświadczeń, nawet z popełnianych błędów, potrafiłam wyciągnąć mądrość.
- Dobrze to słyszeć – mówi czarodziej. – Z pewnością niedługo znowu się spotkamy już jako współpracownicy. Proszę, to należy już do panny – podsuwa mi kopertę, w której znajdują się wyniki egzaminów oraz licencja alchemiczna. Moja nagroda trzech lat wytężonej pracy, niekiedy połączonej z zarywaniem nocy, bo poza tym, czego musiałam nauczyć się w Mungu, dochodziły długie godziny pracy własnej. Obserwowania gwiazd i planet przez teleskop, kreślenia map nieba, analizowania wpływu ciał niebieskich na jakość mikstur, a także nauki poszczególnych receptur, składników oraz ich charakterów, a także podstaw anatomii. Czasem wciąż korzystałam z nieocenionego wsparcia matki oraz innych znajomych alchemików z rodziny i grona znajomych, ale najwięcej było w tym mojej własnej pracy.
- Dziękuję – odpowiadam, zaciskając palce na kopercie. Moja alchemiczna licencja. Czuję tak wielką satysfakcję, że to jest aż nie do opisania. Doczekałam się.
Po krótkiej wymianie zdań opuszczam gabinet, troskliwie chowając kopertę do torby. Idę do najbliższego kominka, skąd przenoszę się siecią Fiuu do domku pod Londynem, w którym mieszkam z Verą.
Ale Very w domu nie ma, jest zajęta własną pracą łamaczki klątw. Po powrocie piszę więc kilka listów do przyjaciół i znajomych, którzy wiedzieli jak ważna jest dla mnie alchemiczna licencja i którym mogę pochwalić się jej pomyślnym uzyskaniem. Do rodziców mam zamiar wpaść osobiście i chyba nawet nie zamierzam czekać na powrót siostry, która pewnie pojawi się późnym wieczorem. W końcu od czego jest teleportacja? Mogę pojawić się w Kornwalii i wrócić jeszcze dzisiaj.

*   *   *

Materializuję się na jednej z wydm kilkadziesiąt metrów od niepozornego nadmorskiego domku położonego na obrzeżach wioski Tinworth i wdycham morskie powietrze, którego tak brakuje mi w Londynie. Minęły już trzy lata odkąd się stąd wyprowadziłam, choć oczywiście, gdy tylko pozwalał mi czas, spędzałam tu weekendy (jeśli nie miałam bardzo dużo nauki) lub przynajmniej wpadałam na niedzielny obiad, opowiadając o szkoleniu oraz innych rzeczach, które robiłam w Londynie. Teraz, gdy skończyłam kurs i nie będę mieć tak dużo nauki, mogłabym tu wrócić i zamieszkać w swoim starym pokoju, kusi mnie to, ale mimo wszystko w Londynie mam dużo bliżej do pracy oraz do innych miejsc, w których mogę poszerzać swoją wiedzę bądź kupować ingrediencje i inne niezbędne rzeczy. Poza tym mama czuje się już lepiej, najgorszy kryzys jest za nią, choć szczególnie na początku kursu często robiłam sobie wyrzuty, że zamiast być przy niej jestem w Londynie. Ale rozumiała to, że w tak ważnym momencie życia musiałam postawić na siebie. Chciała, żebym to zrobiła, ale i tak nadal czuję ukłucia wyrzutów sumienia.
Idę ścieżką w stronę domu, czując jak piaszczysta gleba skrzypi pod moimi stopami, a wydmowa trawa kłuje w łydki omiatane rąbkiem szaroniebieskiej sukienki o dość prostym, nijakim kroju. Po chwili wchodzę do środka, gdzie czuję charakterystyczną woń prawdziwego domu. Ten w Londynie nigdy nim nie był, tam mieszkam jedynie z konieczności i z czystego pragmatyzmu. Tu zaś znajdują się moje wspomnienia – zarówno te dobre, jak i te smutne, i tu nadal żyją moi rodzice. Dlatego słysząc słowo „dom”, taki prawdziwy a nie tylko budynek, w którym pomieszkuję, nie myślę o Londynie, a o Kornwalii. Zawsze.
Taty jeszcze nie ma, ale jest mama. Prawie zawsze tu jest, chyba że akurat idzie do wioski lub wybiera się na spacer po wybrzeżu. Po niemal trzech latach od śmierci Helen jakoś się pozbierała, choć pewien smutek z jej oczu chyba nigdy nie zniknie. Na mój widok uśmiecha się jednak, a wewnętrzne demony czasowo zostają przegnane. Nadal ma trójkę dzieci, które kocha i którym poświęca uwagę. I choć pewnie nadal często opłakuje Helen, stara się, byśmy podczas wizyt w rodzinnym domu tego nie widzieli. W końcu żadne z naszej żyjącej i już dorosłej trójki tutaj nie mieszka, choć każde stara się o nich pamiętać i regularnie zaglądać.
- Och, Charlie! Nie pisałaś, że wpadniesz – odzywa się głosem pełnym matczynego ciepła i radości z mojego widoku. – Ale ugotowałam trochę więcej obiadu, więc siadaj, jak tylko wróci tata to podaję do stołu.
Znowu jest taka jak dawniej. Prawie. Zawsze oddana kapłanka domowego ogniska, kobieta w której oczach ciepło i troska miesza się ze smutkiem i nostalgią, ale zawsze maluje się w nich przenikliwy intelekt i głęboka miłość do rodziny. Czy kiedyś też taka będę, za te dziesięć czy dwadzieścia lat?
Ale nie siadam od razu. Zamiast tego uśmiecham się do matki i sięgam do torby, wyjmując kopertę z insygniami Munga, gdzie znajdują się moje wyniki oraz licencja. Muszę powiedzieć jej o tym osobiście, takie wieści są zbyt ważne, by ograniczyć je do napisania listu. Poza tym każdy pretekst do odwiedzin w rodzinnym domu jest dobry. A ten jest wyjątkowo dobry.
- Mamo, otrzymałam wyniki egzaminów. I licencję alchemiczną – chwalę się od razu, wiedząc, jak bardzo czekała na wieści o pomyślnym finale moich egzaminów. W końcu to właśnie jej zawdzięczam to, kim zostałam. To ona zaraziła mnie pasją do alchemii i nauczyła mnie podstaw gdy jeszcze byłam dzieckiem, cierpliwie dzieląc się ze mną wiedzą, którą gromadziła przez lata. Sama nigdy nie sięgnęła po karierę, ani zawodową ani naukową, bo podporządkowała życie wychowaniu gromadki dzieci, poświęciła się dla nas, by to nam było w życiu jak najlepiej, ale pasja zawsze była obecna w jej życiu. Odkąd pamiętam domowa pracownia alchemiczna była jej królestwem, gdzie znikała po ugotowaniu obiadu dla męża i czwórki dzieci, i tworzyła fascynujące cuda w swoim kociołku. Ich magia zafascynowała i mnie, a w Hogwarcie okazało się, że eliksiry wychodzą mi dużo lepiej niż uroki, moja zmora przez całą edukację. Sięgnęłam po to, czego ona sobie odmówiła i zamierzam zostać zawodowym alchemikiem, a kiedyś, jak się uda, może i naukowcem, który stworzy coś zupełnie nowego, może nawet lek na jakąś nieuleczalną chorobę. O tym marzę, kiedy wertuję kolejne księgi i przyswajam nowe informacje.
Patrzę na jej twarz, na zmieniające się emocje i w końcu czystą, szczerą radość, jakiej nie widziałam u niej odkąd zmarła Helen. Po chwili podchodzimy do siebie i obejmujemy się, a mama gratuluje mi odniesionego sukcesu. Wtedy, kiedy nauczyłam się animagii i pochwaliłam się w domu opanowaniem przemiany w kotkę także mi gratulowała, ale dziś radość jest chyba większa. Postać kotki zbyt mocno kojarzy się z Helen, a alchemia jest czymś moim.
- Wiedziałam, że ci się uda. Zawsze byłaś bardzo zdolnym dzieckiem, a teraz mnie wyprzedziłaś – mówi, a przytulając się do niej czuję zapach mąki, ciasta ale także ziół. Zapachy tak dobrze mi znane z czasów, gdy tuliłam się do niej jako mała dziewczynka. – Jestem z ciebie tak bardzo dumna.
- Dziękuję, mamo – odpowiadam, ale nie dziękuję tylko za te słowa, a za wszystko. Za całokształt tego, co zrobiła, abym mogła dojść do punktu w którym znajduję się dzisiaj. Abym zaszczepioną we mnie przed laty pasję przekuła w zdobycie wykształcenia, a w konsekwencji pracy. Wcale nie musiała posiadać żadnych papierków ani naukowego dorobku, żebym szanowała jej mądrość i czuła wdzięczność za to, jaką była matką.
Wspólnie oglądamy i omawiamy moje wyniki z egzaminów oraz potwierdzenie moich kwalifikacji. Radość mojej mamy wiele dla mnie znaczy. Czuję się jeszcze bardziej szczęśliwa niż byłam, kiedy odbierałam swoje wyniki i licencję.
- Kiedy zaczynasz pracę? – słyszę pytanie; mama spogląda na mnie znad garnka, w którym energicznie miesza drewnianą łyżką. Zapachy rozchodzące się po kuchni są coraz bardziej smakowite, a ja czuję, że robię się naprawdę głodna. Cóż, mama jest cudotwórczynią nie tylko jeśli chodzi o alchemię, ale także gotowanie. Choć tej drugiej umiejętności raczej po niej nie odziedziczyłam – no chyba, że to przychodzi dopiero po urodzeniu dzieci.
- Myślę że w najbliższych dniach. Och, już nie mogę się doczekać, kiedy przekroczę progi mungowej pracowni już jako pełnoprawny alchemik – mówię. Warzyłam tam eliksiry już nie raz, ale wiem, że teraz będzie inaczej, że już nie będą patrzeć na mnie jak na kursantkę. Jestem pewna, że pracując samodzielnie będę mogła nauczyć się jeszcze więcej. Droga do dalszego rozwoju stoi przede mną otworem, zyskanie licencji to tylko początek, bo nigdy nie posunęłabym się do stwierdzenia, że już potrafię wszystko. Nie potrafię i dobrze o tym wiem. Jestem dobra w tym, co robię, uzyskałam bardzo dobre oceny, ale nadchodzące miesiące zweryfikują to wszystko, czego nauczyłam się na kursie. Będę się uczyć całe życie, do końca swoich dni – ale czy to właśnie nie jest cudowne, że człowiek nigdy nie osiągał pełni swych możliwości, a zawsze mógł rozwinąć się jeszcze bardziej? Starość byłaby nudna, gdyby w którymś momencie życia nauczyło się wszystkiego i nie zostałoby już nic – ale to, z racji wciąż dokonywanych nowych odkryć oraz samego ogromu wiedzy, było niemożliwe.
Nigdy nie byłam butna i arogancka. Zawsze podchodziłam do życia z pokorą. W zawodzie alchemika pokora jest bardzo ważna. Tego także nauczyła mnie mama.
Niedługo później przed domem aportuje się zmęczony po całym dniu pracy ojciec i wkracza do domu. Unosi brwi, widząc mnie przy stole a także mamę w wyjątkowo dobrym nastroju. Cóż, wygląda na to, że mój sukces w ukończeniu kursu jest skuteczniejszym lekarstwem na depresję niż nawet najlepszy eliksir. Mama chwali moje dokonanie zanim jeszcze otwieram usta. A później wszyscy świętujemy to wydarzenie jedząc wspólny, pyszny obiad.
Zostaję w Kornwalii do wieczora. Z żalem odmawiam zostania na noc – przecież muszę wrócić do Londynu i przekazać nowinę Verze, która o tej porze powinna już wrócić. Muszę także się przygotować, jutro czeka mnie kolejny emocjonujący dzień, gdy będę starała się o przyjęcie mnie od razu do pracy.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Charlene Leighton [odnośnik]07.07.19 21:28
Cesarzowa
LondynStyczeń 1955

Minęło kilka miesięcy odkąd zostałam przyjęta do pracy w szpitalu świętego Munga. Każdego dnia warzę mikstury dla chorych i rannych przybywających na któryś z oddziałów, a gdy wracam do domu, oddaję się nauce lub zaszywam się we własnej domowej pracowni, gdzie uczę się warzyć także te mikstury, których w Mungu się nie warzy. Dla własnego rozwoju i przyjemności, a także na zamówienia dla przyjaciół i znajomych, którzy czasem potrzebują różnych wywarów od licencjonowanego alchemika. Oczywiście nie trucizny, nie plamię swoich rąk niczym plugawym i nielegalnym – ale eliksiry bojowe, a także inne wydają się również ciekawe, choć jeszcze nie wiem, jak przydatna będzie umiejętność ich wydarzenia w przyszłości, o której póki co nie mam pojęcia.
Tak więc moja alchemiczna praca nie kończy się z chwilą opuszczenia murów szpitala. Jest obecna także w miejscu, w którym mieszkam, gdzie często aż do późnych godzin nocnych pochylam się nad kociołkiem lub książkami lub wchodzę na strych i wpatruję się przez teleskop w nocne niebo, pielęgnując swoją wiedzę z zakresu astronomii, która jest mi niezbędna do warzenia mikstur. Wykreślam mapy nieba, uczę się także zielarstwa i opieki nad magicznymi stworzeniami.
Very jak zwykle nie ma, zastaję jedynie Sorrela, kota który niegdyś należał do Helen, ale po jej śmierci przygarnęłam go i zabrałam ze sobą do Londynu. Przelotnie głaszczę jego bure futerko w ramach przywitania i idę do kuchni, by znaleźć resztki wczorajszego obiadu, który podgrzewam za pomocą magii. Akurat kończę jeść, kiedy słyszę stukanie i dostrzegam, że na parapecie za oknem siedzi sowa trzymająca w dziobie kopertę z listem.
Podchodzę do okna. Przesuwam na bok doniczkę z kocimiętką, a jej zapach przez moment kręci mnie w nosie i wywołuje przyjemny dreszcz, jednak otwieram okno, wpuszczając do środka powiew zimowego powietrza i wyciągam rękę po list. Sowa upuszcza go, ale nie odlatuje, zupełnie jakby przeczuwała, że będę chciała wysłać jakąś odpowiedź, ale w pierwszej chwili zastanawiam się tylko, kto do mnie napisał. Rodzice? Brat? Ktoś ze znajomych?
Okazuje się, że napisała do mnie dawno nie widziana ciotka Artemis, krewna mojego taty, po której zresztą otrzymałam swoje drugie imię, co znaczy że ojciec musiał mieć z nią dobre stosunki. Zdecydowała się podporządkować swoje życie nauce i poznawaniu świata. Od lat podróżuje po świecie razem ze swoim mężem, magizoologiem, przez co nasza relacja ogranicza się głównie do korespondencji, na którą zawsze czekam z zapartym tchem. Ostatni raz widziałyśmy się na pogrzebie Helen – później znowu wyjechała, oddając się swoim pasjom i raz na kilka miesięcy nadsyła długie listy, widząc we mnie pokrewną duszę, kogoś, kto gdzieś głęboko w sercu żywił podobne pragnienia oddania się nauce i swoim pasjom bez reszty, nawet jeśli realizuję je w dużo bezpieczniejszy sposób. Wybrałam stabilną posadę w Mungu, a podróże pozostają w sferze marzeń, których raczej nie spełnię, bo wątpię, by było mnie na nie stać. Poza tym jestem kobietą i brakuje mi odwagi, którą najwyraźniej ma moja ciotka. Jestem o wiele bardziej konformistyczna i delikatna, chociaż gdybym poznała odpowiednią drugą połówkę, kogoś kto napełniłby mnie odwagą i śmiałością do sięgania po marzenia – to kto wie?
Czytam list, z którego dowiaduję się, że ciotka przyjeżdża na pewien czas do Anglii i ma zamiar wygłosić małą prelekcję dla pasjonatów alchemii, astronomii i zielarstwa w Wieży Astrologów, prezentując efekty swoich badań i studiów nad alchemią innych kultur.
Chwytam za pióro i odpisuję z entuzjazmem, że tak, oczywiście będę i że chętnie spotkam się z nią po wykładzie, by nadrobić ten czas rozłąki. Jestem ciekawa, co ciotka ma mi do opowiedzenia. Do tej pory zawsze przywoziła dla mnie, prócz opowieści, także jakieś pamiątki, jak książki, mapy nieba czy egzotyczne ingrediencje. Sowa nadal czeka, więc przywiązuję świstek papieru do jej nóżki i dopiero wtedy odlatuje.

*   *   *

Wykład miał odbyć się w sobotnie popołudnie. Nie spodziewałam się dużej ilości obecnych, choć nawet w „Horyzontach zaklęć” w dziale poświęconym alchemii zamieszczono małą zapowiedź. Weekendy na ogół mam wolne, więc mam czas się wyspać, a także odpowiednio przyszykować, a przed właściwą godziną po prostu aportuję się w okolice dobrze mi znanej Wieży Astrologów, którą podczas kursu odwiedzałam bardzo często, korzystając z tutejszego sprzętu, księgozbioru, a także wiedzy pracujących tu astronomów. Właściwie do tej pory zastanawiam się dlaczego wieża nazywa się Wieżą Astrologów, a nie Astronomów, skoro astrologia tak naprawdę nie jest prawdziwą nauką, a czymś z pogranicza wróżbiarstwa – ale ktoś najwyraźniej tak sobie wymyślił i tak zostało. Gdybym skończyła ministerialny kurs pewnie byłoby to jedno z miejsc branych przeze mnie pod uwagę jako miejsce pracy, ale wybrałam Munga i nie żałuję, bo czuję, że moja praca jest bardziej przydatna dla ogółu. To nie przeszkadza mi nadal tu przychodzić i interesować się badaniami tutejszych specjalistów.
Niemniej jednak naukowe i podróżnicze zacięcie ciotki zawsze podziwiałam. Była jak dawni Leightonowie o których w dzieciństwie opowiadał mi ojciec, snując historie o zdolnych alchemikach, astronomach, zielarzach, magizoologach czy uzdrowicielach, którzy starali się poszerzać horyzonty wiedzy nawet mimo tego, że wiele ich odkryć przywłaszczali sobie inni, zaś nazwisko Leighton ograniczało się do mało znaczących wzmianek w kronikach z wypraw i badań. Nie robili tego jednak dla sławy, a dla wiedzy samej w sobie. Dla poszukiwań i przesuwania granicy poznania coraz dalej. Przecierali szlaki kolejnym pokoleniom, w tym i mnie. Może kiedyś będę mogła z tego skorzystać, kiedy w jakiejś nieokreślonej przyszłości znuży mnie praca w Mungu i zapragnę czegoś innego, czegoś więcej niż tylko ciągłe warzenie maści i wywarów leczniczych według receptur wymyślonych dawno temu przez innych?
Prelekcja ma odbyć się w jednej z sal, gdzie zostało ustawionych kilkanaście krzeseł. Pod ścianami piętrzą się zsunięte na bok stoły oraz różne elementy wyposażenia astronomicznego i alchemicznego zapewne nie będącego w stałym użyciu, bo wyglądały na dość wiekowe. Jestem jedną z pierwszych, przybyłam przed czasem, więc mogę usiąść na przedzie, tak aby dobrze widzieć i słyszeć. Poza mną pojawiają się w większości czarodzieje starsi ode mnie, raczej z pokolenia ciotki niż z mojego. Przeważają tutaj kobiety, zapewne też alchemiczki. Wygląda na to, że jestem najmłodsza, choć oprócz mnie są jeszcze ze dwie czarownice może kilka lat starsze ode mnie, zdaje się że jedną nawet mgliście pamiętam z wieży Ravenclawu w Hogwarcie.
Gdy zjawia się ciotka, zdaję sobie sprawę, że zapomniałam, że oprócz bycia osobą niezwykle inteligentną była także kobietą obdarzoną znaczną urodą. Nie wygląda na swoje czterdzieści kilka lat, które ma, chociaż jako doświadczona alchemiczka z pewnością dobrze radzi sobie ze specyfikami zdolnymi nieco oszukać upływ czasu. Poza tym czarodzieje są długowieczni, więc prawdopodobnie jeszcze długo mogła wyglądać i czuć się dobrze. Podobnie jak ja ma długie blond włosy i zielone oczy, choć nie splotła ich w schludny, praktyczny warkocz jaki noszę przez większość czasu, a fruwają wokół jej twarzy luźno rozpuszczone, przewiązane tylko opaską w kolorze pasującym do szaty. Sama twarz jak na brytyjskie standardy jest nieco zbyt opalona, co pewnie wzbudziłoby kontrowersje, ale ciotka zwiedzając dalekie krainy zapewne widuje słońce o wiele częściej niż my w deszczowej Anglii. Poza tym wygląda na osobę od której wszelkie krytyczne uwagi się odbijają, zna swoją wartość i nikt nie może nią zachwiać, a już na pewno nie osoby, które nigdy nie wyściubiły nosa poza swoją okolicę. Porusza się sprężyście, zupełnie jakby przywykła do dużej ilości chodzenia i źle czuła się w bezruchu. Ma na sobie długą, granatową szatę, a jej asystent przynosi kilka skrzyń, gdzie zapewne znajdują się rzeczy przywiezione z ostatniej wyprawy, którą ponoć odbyła aż w dalekiej Ameryce Południowej. Co tam jest? Rzadkie okazy roślin z tamtejszych lasów? Nakreślone mapy nieba tak odległego od tego, które mogę obejrzeć w Anglii? Nie mam pojęcia, ale gdy tylko ciotka Artemis zaczyna mówić, skupiam się na jej słowach.
Jej głos, tak jak zapamiętałam, jest miękki, ale magnetyzujący, zdolny do porwania słuchaczy i wprowadzenia w jej świat. Czuję się, jakbym naprawdę widziała wszystko to, o czym mówi. Podobnej umiejętności przekazywania innym opowieści mogę jej tylko pozazdrościć, ale słucham z zapartym tchem, chcąc się dowiedzieć, co ciekawego robiła ta utalentowana i bystra czarownica przez ostatnie miesiące, a czym chciała podzielić się z rodakami z deszczowej i mglistej Anglii, najwyraźniej pragnąc tchnąć w ich zastałą rzeczywistość odrobinę odmiany. Wygląda na niezrażoną tym, że gości nie ma zbyt wielu. Jej nazwisko nie jest zbyt sławne, a szkoda. Niestety ludzie wciąż wolą interesować się sukniami szlachcianek czy perypetiami gwiazd quidditcha niż sylwetkami badaczy i odkrywców. Mnie jednak właśnie tacy ludzie inspirują najbardziej, i Artemis oraz jej wiedza zainteresowałyby mnie nawet gdyby nie była powiązana z moją rodziną. Czytam w końcu wszelkie naukowe czasopisma gdzie tylko można znaleźć coś na temat alchemii. Sama nawet w trakcie kursu popełniłam kilka krótkich artykułów do jednego z nich. Jestem spragniona obcowania z ludźmi, którzy już swoje w dziedzinie eliksirów osiągnęli.
Jest jednak inna niż moja matka. Widziałam to od dawna i widzę również teraz, nawet jeśli widziałam ją kilka razy w życiu, bo wyjechała z Anglii gdy byłam kilkuletnią dziewczynką. O ile matka, kobieta o wiele bardziej przyziemna, która przedłożyła wychowywanie dzieci nad karierę i rozwój zawodowy, zaszczepiła we mnie tą najbardziej fundamentalną miłość do alchemii i do rodzinnych wartości, ciotka jest osobą, która zarysowywała istnienie innego świata niż ten reprezentowany przez moją mamę. Świata w którym pasja nie jest tylko dodatkiem do rodzinnych obowiązków, stłamszonym ostatecznie przez prozę życia, a główną jego treścią. Ciotka, choć ma męża, nie posiada dzieci i mogła skupić się na swoich badaniach i podróżach, bo to co oferowała Anglia przestało jej wystarczać. Moja matka wybrała nas, spychając swoją pasję i wielkie marzenia na boczny tor, choć zawsze ją pielęgnowała i starała się, byśmy my mogli osiągnąć coś więcej. Ciotka Artemis wybrała siebie, a także naukę, podróże i przeżywanie niezwykłych przygód. Nie wygląda jakby żałowała.
Zawsze można było jednak wypośrodkować te dwie różne postawy. Znaleźć złoty środek między obowiązkiem i pasją, a ja chciałabym to zrobić, być i kobietą i alchemikiem oraz naukowcem w jednym. Póki co i tak wiem, że to tylko gdybania. Nie ruszę w świat, jestem za młoda i samotna, a samotnym kobietom w szerokim świecie, z dala od rodziny, nie jest łatwo. Nawet ciotce by nie było, choć jest silniejsza ode mnie, a bijąca z niej pasja jest niemal namacalna. Pozostanę w Mungu i będę pomagać chorym, czytać każdą księgę która wpadnie mi w ręce a kiedyś, w przyszłości, odkryję lek na jeszcze nieuleczalną chorobę. Wiem że ciotka Artemis bada różne egzotyczne rośliny pod kątem ich możliwości uzdrowicielskich, w którymś z krajów, którego nazwy już nie pamiętam, stworzyła nawet eliksir łagodzący skutki choroby nieobecnej w Anglii, a nękającej tamtejszych czarodziejów. Opowiada i o tym, a ja słucham z zapartym tchem, zastanawiając się, czy pozostając w Anglii również będę mogła stworzyć coś nowego, przełomowego – ale może któraś z tutejszych roślin także kryje w sobie właściwości które jeszcze nie zostały odkryte? To chyba dobra motywacja, by mocniej zainteresować się zielarstwem. Nie muszę wyjeżdżać daleko, mogę zacząć od tego, co dostępne najbliżej, w zasięgu moich możliwości teleportacyjnych.
Bo ja też mam marzenia. Ale zdaję sobie sprawę, że nie wszystkie są możliwe do realizacji, a na realizację innych będę musiała poczekać, nabrać wiedzy i doświadczeń. Gdy ciotka pokazuje zawartość skrzyń, wychylam się lekko do przodu. Wiem, że kiedy ludzie się rozejdą, będę mogła obejrzeć to wszystko z bliska, wziąć każdy przedmiot do ręki i zadać pytania na ich temat.
Tak też robię gdy tylko wykład dobiega końca, a inni ludzie wychodzą. Ja zostaję najdłużej, a ciotka, choć już wcześniej mrugała do mnie i posyłała uśmiechy, może poświęcić całość uwagi już tylko mnie. Nasze ostatnie spotkanie przebiegało w smutnych okolicznościach, na cmentarzu gdzie spoczęła Helen, więc obie jesteśmy rade, mogąc porozmawiać w zupełnie innym miejscu, w przybytku nauki, który był bliski sercom nas obu.
Wydaje się być ze mnie dumna, gdy słyszy że skończyłam kurs i pracuję jako alchemik w Mungu, choć pewnie z jej punktu widzenia to niezbyt ambitne zajęcie. Przyziemne, pełne rutyny i mało niezwykłe. Ja w porównaniu z nią też jestem przyziemna i nudna. Zwykła wiejska gęś, w przeciwieństwie do tej kobiety, która wyrwała się z tej wsi i ruszyła w świat, by go badać, przez co nie wyglądała już jak pospolita kornwalijska dziewucha, jaką byłam ja. Ale jednak widzę wartość w tym, co robię. Wiem, że to jest ważne, nawet jeśli nie przyniesie mi dużej ilości pieniędzy ale tym bardziej sławy. Jednak nie ich pragnę. Pragnę czynić dobrze, choć gdzieś w środku odzywa się we mnie pewien głód, ciche marzenie by choć raz posmakować życia, jakie wiedzie ona.
Obie jednak wiemy, że najpewniej wybiorę ścieżkę zbliżoną do tej matczynej, choć nie zamierzam rezygnować z pracy i nauki, a także badawczych aspiracji. Jednak zbyt wiele jest we mnie altruizmu, a za mało egoizmu. Rozmowa obfituje w nowe informacje, a ciotka podarowuje mi kilka książek, w tym atlas egzotycznych roślin, zwój z mapą nieba oraz sakwę pełną ingrediencji przywiezionych z tropikalnego lasu. W domu każdą z nich szczegółowo obejrzę, porównując z opisem w atlasie. Przed jej wyjazdem pewnie jeszcze się zobaczymy, tym bardziej że nie wiadomo, kiedy nadejdzie kolejne spotkanie. Wciąż pozostaję niezmiennie zachwycona wykładem, a także prezentami, idziemy też do tutejszej kawiarenki dla gości, by porozmawiać zarówno o nauce, jak i o sprawach rodzinnych.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Charlene Leighton [odnośnik]22.08.19 0:29
Cesarz
LondynPoczątek maja 1956
Pozycja odwrócona


Gdy pierwszego maja budzę się w nocy po wyjątkowo koszmarnych snach już wiem, że stało się coś bardzo, bardzo złego. W moich uszach rozbrzmiewa pisk, więc przytykam do nich ręce, próbując sobie ulżyć, choć nie wiem, co spowodowało to nieprzyjemne doznanie wyrywające mnie ze snu. Mam wrażenie jakby olbrzymie imadło ściskało moją głowę z dwóch stron, próbując ją zgnieść. Z mojego nosa zaczyna sączyć się strużka krwi; ścieram ją bezwiednie, wciąż nie rozumiejąc, co się dzieje i dlaczego. Gdy ból głowy odrobinę słabnie i pozwala mi wstać, czym prędzej podchodzę do okna, a moim oczom ukazuje się niebo rozjarzone błyskawicami. Przez chwilę myślę, że wciąż śnię, więc pocieram oczy, a nawet szczypię się w rękę, jednak przebudzenie nie nadchodzi.
Coś się stało. Jestem tego całkowicie pewna nawet jeśli tego nie rozumiem.
Nieco chwiejnie wypadam z pokoju, idąc boso przez korytarz. Kręci mi się w głowie, więc kilka razy się potykam.
- Vera? – wołam głośno swoją siostrę, idąc do jej sypialni, by sprawdzić co dzieje się z nią. Mam nadzieję że jej nic nie jest, że tylko ja doświadczam tych nieprzyjemności, a ona w tym czasie smacznie śpi. Może zatrułam się oparami eliksirów? W końcu wczoraj długo warzyłam mikstury. Na szczęście moja siostra jest na miejscu, choć również wygląda jakby doświadczyła czegoś wyjątkowo nieprzyjemnego, co znaczy że nie tylko mnie wyrwał ze snu okropny ból i pisk, którego echa wciąż kołatają mi w uszach. Obie jesteśmy zaniepokojone, a po chwili z dołu słyszymy hałas. To nasz kot biega jak oszalały po domu, miaucząc głośno, jakby opętała go jakaś zła siła.
- Jak myślisz, co się dzieje? Nic nie rozumiem... – dopytuję, daremnie próbując ogarnąć obolałym i wystraszonym umysłem to, co się dzieje. Czy tylko my tego doświadczamy? I dlaczego? Może ktoś z naszych czarodziejskich sąsiadów eksperymentował z magią i doprowadził do wybuchu który objął zasięgiem nasz dom? Nie wiem jeszcze, że przyczyna jest dużo bardziej złożona i nie obejmuje tylko naszej ulicy, a cały kraj.
Ale Vera też nie wie. Obie jesteśmy jednak na tyle zaniepokojone że już nie kładziemy się spać i z niepokojem spoglądamy przez okno, a jakąś godzinę później na parapecie ląduje sowa z listem do mnie.
- Mam się natychmiast stawić w Mungu – mówię, kilka razy odczytując wiadomość. – To coś poważnego, w szpitalu pojawia się coraz więcej rannych i pilnie potrzebują eliksirów.
Ubieram się w pośpiechu. Tuż przed wyjściem z pokoju zdaję sobie sprawę, że założyłam szatę na lewą stronę, więc czym prędzej ją poprawiam. Spieszę się. Chcę wypełnić swój obowiązek i pomóc tym, którzy tego potrzebują, ale zarazem liczę na to, że w Mungu dowiem się coś więcej o wydarzeniach dzisiejszej nocy.
Aportuję się w okolicach szpitala i resztę drogi pokonuję pieszo, zdając sobie sprawę, że korytarze i poczekalnie w istocie zatłoczyło mnóstwo ludzi i z każdą chwilą pojawia się ich coraz więcej. Przeciśnięcie się do najbliższej pracowni alchemicznej jest wyjątkowo karkołomnym zadaniem, ale udaje mi się tam dotrzeć.
Razem z kilkoma innymi alchemikami, których w środku nocy wyrwano z domów i ściągnięto do pracy kilka godzin przed początkiem dniówki zabieram się czym prędzej do pracy. Uzdrowiciele wpadają co chwila, zostawiając na blacie listy najpilniejszego zapotrzebowania. Przyczepiam je do półek w widocznym miejscu, widząc że potrzeba dużej ilości eliksirów przeciwbólowych, znieczulających, uspokajających, wiggenowych, a także pasty na oparzenia oraz maści z wodnej gwiazdy. To nic, że sama jestem zmęczona, niewyspana i zestresowana. Muszę odłożyć to na bok i możliwie sprawnie wykonywać swoje obowiązki. Uzdrowiciele wraz z kolejnymi prośbami o eliksiry przynoszą też szczątkowe informacje, które powoli zaczynają budować w mojej głowie obraz sytuacji. Zaczynam się też martwić o swoich rodziców i resztę bliskich, ale póki co nawet nie mam możliwości wysłania sowy. My, alchemicy i uzdrowiciele, musimy teraz w pierwszej kolejności troszczyć się o tych wszystkich obcych ludzi potrzebujących pomocy i nie mamy kiedy zatroszczyć się o siebie i nasze rodziny. Skupiając się na warzeniu mikstur staram się o tym nie myśleć, próbuję zachować optymizm i wierzyć że rodzicom nic nie jest. Wśród uzdrowicieli mam jednak kilka dobrych znajomych dusz, więc liczę, że jeśli ktoś z moich najbliższych trafi na oddział to zostanę o tym poinformowana.
Wygląda na to, że w całym kraju doszło do dziwnego anomalnego wyładowania, które wiele osób obudziło tak jak mnie, a innych teleportowało w różne miejsca, często z mniej lub bardziej poważnymi obrażeniami. Nikt nie potrafi powiedzieć, co mogło je spowodować. Wszyscy uwijają się jak mrówki, a atmosfera jest napięta, nieprzyjemna i pełna presji, jakiej nigdy nie zaznałam podczas kursu ani przez pierwsze dwa lata swojej pracy.
Wracam do domu późnym wieczorem, ledwie trzymając się na nogach ze zmęczenia. Zjadam tylko resztki obiadu zostawione przez Verę, rozbieram się i padam spać. Nawet nie potrzebuję eliksiru słodkiego snu, by natychmiast usnąć.

*   *   *

Kolejny dzień wcale nie jest lepszy. Okazuje się że nie tylko wyładowanie z wczorajszej nocy przyniosło poważne szkody. Również magia szaleje, sprawiając że nawet najbardziej podstawowe zaklęcie domowego użytku może stać się bardzo niebezpieczne. W Mungu pojawiają się więc kolejne osoby poszkodowane w różny sposób, tłocząc się głównie na oddziałach wypadków przedmiotowych oraz urazów pozaklęciowych, ale z racji brakujących miejsc są rozlokowywani i na innych.
O świcie, po złapaniu ledwie kilku godzin snu, znów stawiam się w Mungu i idę do pracowni, a mojej pracy towarzyszy narastająca, niezaznana nigdy wcześniej presja. Alchemicy są rozdrażnieni, uzdrowiciele także. Co chwilę ktoś na kogoś pokrzykuje i ponagla do szybszej i wydajniejszej pracy.
I dziś nie mogę wrócić do domu o normalnej porze. Ani w kolejny dzień. Obowiązków nie widać końca, bo co zrealizuję zamówienie dla jednego uzdrowiciela, przychodzi dwóch kolejnych. Nadal potrzeba wielu fiolek eliksirów, zwłaszcza że magia wariuje, choć podobno budynek Munga został już zabezpieczony przed anomaliami. Nie ma mowy o tym, bym mogła wziąć urlop i odwiedzić rodziców osobiście. Na ten moment muszę zadowolić się tylko listami. Moje własne potrzeby i pragnienia muszą zejść na dalszy plan, moi bliscy też.
Warzę kolejny eliksir, starając się nie myśleć o niczym innym. Tylko ruchy dłoni, poszczególne sekwencje czynności, które muszę wykonać. Dodać ten składnik, zamieszać, odczekać kilka minut, znowu dodać składnik i znowu zamieszać odpowiednią ilość razy. Moja stała rutyna, jednak teraz obarczona dodatkową presją i odpowiedzialnością, jakiej nie czułam nigdy wcześniej, bo wcześniej nie mieliśmy do czynienia z takim nawarstwieniem przypadków potrzebujących pomocy. Za czasów mojej krótkiej przygody z Mungiem, bo trwającej niecałe dwa lata pracy i wcześniej trzy lata kursu, nie pamiętam sytuacji by cały szpital pękał w szwach. Może tak było w czasach poprzedniej wojny, ale byłam wtedy dzieckiem, więc nie wiem jak to wyglądało.
Teraz już nie jestem dzieckiem i wraz z innymi mierzę się z wyzwaniem i presją, dążąc do tego, by wykonać swoje obowiązki jak najlepiej. Jednak nie wszyscy uzdrowiciele są wyrozumiali dla naszej ciężkiej pracy. Akurat kończę warzyć eliksir wiggenowy, gdy drzwi pracowni znowu się otwierają i wchodzi jeden z najmniej lubianych przeze mnie uzdrowicieli, wyjątkowo nieprzyjemny typ patrzący na wszystkich z góry, zwłaszcza na tych, którzy nie mogą poszczycić się czystą krwią. Podobno żyje w dobrej komitywie z dyrektorem, co sprawia, że jest jeszcze bardziej przykry wobec niżej postawionych pracowników.
- Panno Leighton. – Słyszę jego głos tuż za sobą, bo choć po drugiej stronie pracowni jest jeszcze dwóch alchemików, on podchodzi właśnie do mnie, najwyraźniej uznając że jako najmłodsza i w dodatku kobieta będę najbardziej podatna na wywarcie presji. – Czy eliksiry dla moich pacjentów są już gotowe?
Zerkam na poprzyczepiane do stojących obok mnie półek kartki, gdzie wcześniej ktoś z nas zapisywał potrzeby zgłaszane przez każdego przychodzącego uzdrowiciela lub stażystę. Często byli to właśnie stażyści, młodzi i wystraszeni, wykorzystywani przez uzdrowicieli do tych najmniej wdzięcznych zadań. Znajduję wzrokiem tą opatrzoną na górze jego nazwiskiem.
- Tak, kończę już ostatni, eliksir wiggenowy – mówię spokojnie. Nie chcę mu się narażać, więc sprawnie wykonałam większość zamówień dla niego, ale ostatnie dopiero kończę. Jestem też uprzejma i profesjonalna, jednocześnie starając się ukryć pewien lęk, jaki czuję wobec jego osoby. – Proszę chwilę zaczekać, zaraz wszystko panu podam.
Uzdrowiciel syczy coś pod nosem, wyraźnie zniecierpliwiony tym, że każę mu czekać, że nie może już zabrać wszystkich mikstur i wyjść. Jako nadęty czystokrwisty bufon z koneksjami jest zbyt ważny, by tak po prostu czekać, aż byle alchemik wyda mu fiolki. Zapewne jest to poniżej jego godności i dziwię się, że nie wysłał stażysty; może aktualnie są zaangażowani w pracę przez innych uzdrowicieli, albo po prostu chce zademonstrować i nam, jak poważna jest sytuacja. Nie bacząc na to, że do uwarzenia tej zaawansowanej mikstury potrzebuję spokoju i skupienia, by dobrze odmierzyć składniki oraz odpowiednio określić odstępy czasowe i dobrą ilość razy zamieszać, nadal stoi tuż za moimi plecami, dysząc mi w kark, jakby myślał, że intensywnie świdrując mnie wzrokiem przyspieszy moją pracę oraz swoje opuszczenie tego miejsca. Prawdę mówiąc wątpię, by odczuwał jakąkolwiek empatię wobec chorych, ale słyszałam plotki, że aspiruje do awansu, więc z pewnością obecna trudna sytuacja jest dla niego okazją, by się wybić i udowodnić swoją wyższość. A skoro magia szwankuje, do skutecznego leczenia potrzebuje eliksirów, jest więc zależny od nas, alchemików, co chyba niespecjalnie mu odpowiada.
Staram się o nim nie myśleć, puszczam też mimo uszu kilka krytycznych uwag pod adresem mojej pracy i nie odpowiadam na nie, jednak moje ręce drżą. Nie jestem pewna, czy nie pomyliłam się w liczeniu ilości mieszań. Potrafię warzyć ten eliksir, ale zwykle nikt mi wtedy nie dyszy w kark ani nie ponagla mnie do szybszej pracy. Choć patrzę w kociołek i na składniki, potrafię wyobrazić sobie jego wywracanie oczami. Mam ochotę poprosić go, żeby się odsunął, ale brak mi pewności siebie i buty, by to zrobić. Teraz nie czuję się pewnie, bo choć jestem w swoim alchemicznym królestwie, robiąc to, co lubię najbardziej, mój spokój został zakłócony przez jeszcze większą presję, która wcale mi nie pomaga.
Rezultat jest taki, że eliksir wiggenowy w moim kociołku nie wybarwia się na odpowiedni kolor; najwyraźniej rzeczywiście zamieszałam za mało razy lub dodałam trochę za mało utartej kory drzewa Wiggen lub innego składnika. Nie jest to eliksir, który można podać pacjentom. Uzdrowiciel też to zauważa.
- Co to ma być? Widzisz, co narobiłaś? – pyta, stając tuż obok mnie i patrząc z powątpiewaniem na zawartość kociołka. Już nie pozoruje grzeczności, nie nazywa mnie „panną Leighton”. Jest wyraźnie rozeźlony i przez chwilę boję się, że zrzuci kociołek ze stolika. – Nie potrafisz uwarzyć jednego z najbardziej podstawowych eliksirów? Chyba muszę uciąć sobie pogawędkę z twoim przełożonym, by dobrze się zastanowił, czy w czasie panującego kryzysu potrzebuje tak nieudolnych alchemików.
Pod ciężarem krytyki kulę się wewnętrznie i czuję ogromne poczucie winy. Zepsułam eliksir, popełniłam błąd. Wiem, że gdyby nie on dokończyłabym go poprawnie, bo wcześniej wszystko szło mi dobrze, jednak jego osoba tuż za plecami naprawdę nie pomagała. Nie jestem jednak tak pewna siebie i zadziorna, żeby odpowiednio odpowiedzieć na takie zaczepki i postawić się. Zamiast tego kilka razy przepraszam, wiedząc że próby przekazania mu, że to jego wina tylko pogorszą sytuację więc lepiej dać za wygraną, by nie ryzykować żadnym konfliktem, który mógłby mi zaszkodzić, a tego naprawdę nie chcę, zbyt mocno zależy mi na tej pracy. Czyszczę kociołek i obiecuję, że w ciągu godziny przyniosę mu ten eliksir. Na razie nie pozostaje mi nic innego jak wydać mu pozostałe eliksiry z nadzieją, że wreszcie sobie pójdzie i zajmie się chorymi zamiast trwonić cenny czas na strofowanie mnie. Podaję mu fiolki, a on jeszcze raz gromi mnie wzrokiem i wreszcie wychodzi, powiewając połami limonkowego kitla.
Pozostała dwójka alchemików nie reaguje i nie próbuje mi pomóc, udają że nic się nie dzieje i skupiali się na swoich obowiązkach. Jedno z nich jedynie przelotnie odwraca się, gdy uzdrowiciel wychodzi, a potem znów wraca do swojej pracy. Ja szybko znów gotuję wodę, a potem przygotowuję następny eliksir wiggenowy, który tym razem wychodzi poprawnie.

Po kolejnych tygodniach trwających anomalii i stałej pracy pod presją stopniowo się na nią uodparniam i radzę sobie z nią lepiej niż w tych najtrudniejszych, pierwszych dniach po wybuchu magii, które były dla mnie niczym skok na bardzo głęboką i wzburzoną wodę. Coraz mniej rzeczy robi na mnie wrażenie, coraz trudniej mnie rozproszyć i zmącić moje skupienie. Przyzwyczajam się do pokrzykujących uzdrowicieli, z których nie wszyscy są mili i wyrozumiali, a niektórzy wywierają silną presję i myślą, że krzykami i wymaganiami osiągną więcej. Często zostaję po godzinach, by zrobić więcej, daję się poznać jako solidny i rzetelny pracownik, gotów do wielu wyrzeczeń i cechujący się prawdziwym powołaniem do tej pracy. Nawet jeśli nie zawsze jest łatwo, pragnę pomagać, a także rozwijać swoje umiejętności. Mogę zauważyć, że przez okres trwania anomalii rzeczywiście chyba nauczyłam się więcej niż przez cały kurs i pierwsze dwa lata pracy razem wzięte, zaczynam też bardziej wierzyć w swoją wartość i umiejętności bez względu na krytyczne słowa pojedynczych uzdrowicieli. Staję się pewniejsza siebie, wierzę że jestem dobra w tym, co robię i co najważniejsze, robię to z pasji. Moja mrówcza praca jest niezbędna, co komunikują mi ci, którzy potrafią ją docenić.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Charlene Leighton [odnośnik]24.11.19 12:10
Wiara
Hogwart, później Londyn i w końcu TinworthCzerwiec 1951

Nadszedł koniec szkoły.
Tego dnia wstaję wcześnie rano. Otwieram oczy równo z momentem, gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca wdzierają się przez okienko w wieży Ravenclawu położone najbliżej mojego łóżka. Wiem, że to ten dzień – dzień, w którym na zawsze przestanę być uczennicą, a stanę się dorosłą czarownicą. Ta świadomość uderza we mnie ledwie parę sekund po przebudzeniu. Już dzisiaj opuszczę to miejsce i wrócę do domu, do Kornwalii, gdzie powracam na wakacje co roku, ale tym razem już nie opuszczę jej z chwilą nadejścia pierwszego września.
Tylko parę godzin mnie dzieli od momentu, gdy po raz ostatni wsiądę do ekspresu Hogwart-Londyn. Ostatni egzamin już za mną. Po okresie trwającej wiele tygodni mozolnej nauki mogę odetchnąć i w ciągu tych paru minionych dni nie musiałam od rana do nocy ślęczeć nad podręcznikami. W okresie poprzedzającym egzaminy uczyłam się dużo, mając świadomość, że od tego zależy moja przyszłość. Teraz już nie mam na to wpływu, dopiero za miesiąc dowiem się, jakie otrzymam oceny. Po egzaminach starałam się więc nie myśleć o tym zbyt wiele, nie rozkładać na czynniki pierwsze tego, co napisałam i wykorzystać te ostatnie, znacznie spokojniejsze dni, by pożegnać się z zamkiem, a także przygotować psychicznie na powrót do domu, gdzie znajdę się już nie jako uczennica, a dorosła czarownica.
Do śniadania pozostało trochę czasu. Ubieram się i zaplatam schludny warkocz w ciszy, nie budząc innych dziewcząt, których spokojne oddechy dobiegają zza granatowych kotar przy łóżkach. Choć w ostatnich dniach spacerowałam dużo, zwiedzając i korytarze i błonia, chcę przejść się po nich jeszcze ten jeden, ostatni raz. Zapobiegliwie spakowałam kufer już wczoraj, więc nie muszę tracić cennego czasu na zbieranie rozrzuconych rzeczy.
Zamek jest bardzo spokojny, znacznie spokojniejszy niż w środku dnia. Większość uczniów jeszcze śpi i jedynie duchy nigdy nie zaznają odpoczynku. Cicho przemierzam korytarze, korzystając z kilku skrótów, które poznałam w ciągu swojej nauki i w końcu wydostaję się na zewnątrz.
Poranek jest rześki i przyjemny, w powietrzu czuć zapach lata. Jeszcze jest chłodno, ale już niedługo dzień stanie się ciepły, może nawet upalny. Sentymentalnie przechadzam się po miejscach, które były mi drogie przez ostatnich siedem lat. Najpierw wędruję skrajem lasu, by później skręcić w stronę jeziora. Sądząc po tym, że jest coraz widniej, słońce powoli wznosi się coraz wyżej nad horyzontem, choć tutaj, na poziomie gruntu, widok na nie przesłania mi las i góry.
Siadam pod rozłożystym drzewem i przygładzam szatę, czarną, z podszewką w barwach Ravenclawu, którą mam na sobie po raz ostatni, bo jeszcze dziś wieczorem stanie się tylko sentymentalną pamiątką, którą schowam w kufrze i może raz na kilka lat będę oglądać z nostalgią. To któraś z kolei, bo z tej kupionym przed pierwszym rokiem nauki już dawno wyrosłam. Przypominam sobie tamten dzień, kiedy kupowałam pierwszą szatę, a także pierwszy własny kociołek no i różdżkę. Książki miałam po rok starszej Verze, ale doskonale pamiętam zakupy, a także początek września i swoją pierwszą podróż do szkoły.
Och, jak bardzo byłam wtedy pełna dziecinnej wiary i nadziei w to, że czeka mnie wyjątkowy etap w życiu! I nie zawiodłam się, nawet jeśli nie zawsze było tak bajkowo, jak myślałam, jadąc pociągiem i rozmawiając z Verą, a także z kilkoma innymi dziewczynkami, z którymi dzieliłyśmy przedział.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że kiedyś zapragnę zostać alchemikiem, ale teraz już wiem. Byłam dzieckiem, które po nasłuchaniu się opowieści starszego rodzeństwa pragnęło także przeżyć fantastyczne przygody w wielkim, starym zamczysku. Dopiero kolejne dni, tygodnie i lata weryfikowały to, że rzeczywistość często odbiega od marzeń i nie zawsze jest różowo. Stopniowo wyzbywałam się naiwności, przede wszystkim tej dotyczącej ludzi. Nie wszyscy w Hogwarcie byli mili i dobrzy, co na początku było bolesnym zderzeniem, potem zaczęłam się przyzwyczajać do tego, że nie wszyscy byli jak ja i moja rodzina. Mimo to nadal do tej pory wolę widzieć w ludziach przede wszystkim dobre cechy. Może nadal mam w sobie dużo z dziecka, którym byłam te siedem lat temu? Może nadal tak po prostu pragnę wierzyć w dobro i w ludzi.
Przez całą naukę często chodziłam swoimi drogami niczym kot. Tego ostatniego dnia też to robię, i kiedy inni jeszcze śpią i dopiero mają się przebudzić, ja samotnie siedzę w jednym z ulubionych miejsc, rozkoszując się ciszą i rozmyślając, a przed moimi oczami przesuwają się fragmenty wspomnień z ostatnich siedmiu lat. Lubię te momenty, kiedy jestem tylko ja i moje myśli, a dzisiaj tych myśli jest wyjątkowo dużo, a gdzieś w środku towarzyszy mi to charakterystyczne napięcie oczekiwania na coś. Przecież nie codziennie kończę szkołę, i choć od tygodni zastanawiam się nad tym, jak będzie wyglądać ten moment, a także pierwsze dni po opuszczeniu Hogwartu, dziś myślę o tym jeszcze więcej, bo wiem, że to już dziś, a więc stało się to dużo bardziej namacalną perspektywą.
Wracam do zamku dopiero wtedy, kiedy wyraźnie już widzę promienie słońca i wiem, że zbliża się pora śniadania. Udaję się prosto do Wielkiej Sali, gdzie zasiadam po raz ostatni przy stole Ravenclawu, gdzie zbierają się już uczniowie. Nie zastanawiam się nad tym, kto wygrał puchar domów. To jawi mi się jako zupełnie nieważne, nie mające wpływu na moją przyszłość. Spożywam śniadanie i wysłuchuję ostatniej przemowy dyrektora, skupiając się bardziej na chłonięciu tego wszystkiego, co było wokół mnie, bo wiem, że to po raz ostatni i jeszcze dziś skończy się jeden etap życia i zacznie nowy.


Nasze rzeczy mają zostać przetransportowane do pociągu przez skrzaty. Inni uczniowie dojeżdżają do Hogsmeade powozami, ostatni rok ma opuścić tereny zamku łódkami przez jezioro – zupełnie tak, jak siedem lat temu tutaj przybyliśmy. Widzę w tym pewien symbol, klamrę, która spina w całość te siedem lat, choć każde z nas jest już dojrzalsze, każde z nas stało się dorosłym czarodziejem.
Gdy wsiadałam do tej łódki poprzednim razem miałam jedenaście lat i moja ekscytacja była niemal namacalna. Byłam dzieckiem – chociaż nad wiek mądrym, to wciąż z wieloma dziecięcymi przywarami takimi jak naiwna wiara i optymizm, z jakimi wyczekiwałam momentu znalezienia się w szkole i zaczęcia nauki magii. Było to spełnieniem dziecięcych marzeń, ale każdy etap musi się kiedyś skończyć i siedem lat minęło mi bardzo szybko, zwłaszcza ten ostatni rok.
Zajmuję miejsce w drewnianej łupinie, wciąż mając na sobie szkolną szatę. Pszeniczny warkocz opada na moje plecy – to akurat się nie zmieniło, bo pierwszego dnia szkoły też nosiłam warkocz, a pod szatą również miałam na sobie grzeczny sweterek i spódniczkę za kolana, a także lakierki i czyste, schludne podkolanówki.
Wpatruję się w jezioro, a gdy płyniemy odwracam się przez ramię, widząc majestatyczną bryłę Hogwartu, a także jego odbicie w tafli wody, która dziś jest wyjątkowo gładka i spokojna. Pamiętam, och, jak wyraźnie pamiętam tamten pierwszy dzień, choć wtedy był wieczór, nie przedpołudnie. Pamiętam też emocje, które mi towarzyszyły, całą tę radość podpartą wszystkim tym, co opowiadali mi rodzice i rodzeństwo. Aż rwałam się do tego, by przekonać się, ile racji było w ich słowach, choć bezkrytycznie wierzyłam prawie we wszystko, bo przecież bliscy by mnie nie okłamali.
Zmieniło się tylko to, że teraz żegnam szkołę zamiast ją witać, ale w związku z tym, co czeka mnie wkrótce, czuję podobne emocje jak kiedyś względem rozpoczęcia szkoły, mimo że przecież jestem już siedem lat starsza. Nadzieję. Nowe perspektywy, które się przede mną otworzą. Wiarę w to, że wszystko będzie dobrze i czeka mnie piękne, wspaniałe życie. Że niedługo zacznę kurs, nauczę się wielu nowych mikstur, a potem stanę się pełnoprawną alchemiczką. Że będę badać, odkrywać i pewnego dnia stworzę eliksir leczący jakąś do tej pory nieuleczalną przypadłość.
Wierzę w to wszystko gorąco, całym swoim młodym sercem. Nie śnię o tym, co wydarzy się wkrótce, ani tym bardziej o tym, że za kilka lat powróci widmo wojny, a nad światem zalegną czarne chmury. Moje wyobrażenia są jasne i czyste, pomijające wszelkie negatywne sprawy, o których myśleć wcale nie chcę, bo i nie mam ku temu powodów. Czekam z utęsknieniem na moment, kiedy znowu zobaczę rodziców i rodzeństwo. Opowiem Helen o swoim ostatnim roku, a potem będę czekać na wyniki owutemów. A gdy je otrzymam, złożę podanie na kurs alchemiczny. Oczywiście, że tak. Z obecnej perspektywy wszystko wydaje się jasne, proste i ekscytujące, choć już tęsknię za Hogwartem i smutno mi na myśl, że już nigdy tu nie wrócę. Z pewnym żalem wysiadam z łódki, a potem wraz z innymi uczniami siódmego roku podążamy w stronę stacji w Hogsmeade, gdzie młodsi uczniowie już wsiadają do pociągu. Ja też wsiadam, na schodkach zatrzymując się na moment, by jeszcze ostatni raz spojrzeć w kierunku zamku. Gdy odjeżdżamy, zarysy Hogwartu bardzo szybko giną za drzewami Zakazanego Lasu i już go nie widzę.
Wtedy jeszcze silniej uderza we mnie świadomość tego, że to już. Że właśnie skończył się etap uczennicy i jestem już dorosła, choć nadal mam na sobie szatę, a pod moim siedzeniem znajduje się kufer z wytłoczonymi w rogu moimi inicjałami.
Podczas tej ostatniej drogi rozmawiam z kilkoma koleżankami z tego samego roku. Wszystkie mamy świadomość tego, że we wrześniu już nie spotkamy się znowu w tym pociągu ani nie będziemy siedzieć razem na lekcjach, spożywać posiłków w Wielkiej Sali ani uczyć się w bibliotece, choć obiecujemy sobie, że nasz kontakt przetrwa i że będziemy pisać do siebie listy, a od czasu do czasu może uda się spotkać – i wierzę w to, że tak będzie, bo naiwnie wydaje mi się, że szkolne znajomości są zbyt cenne, by chcieć spisać je na straty tylko dlatego, że ten etap się zakończył.


Ani się obejrzę, jak nadchodzi moment, kiedy zdejmujemy szaty i zostajemy w zwykłych ubraniach, a potem pociąg zatrzymuje się ze zgrzytem kół. Na peronie numer dziewięć i trzy czwarte czeka na mnie cała rodzina.
Gdy wysiadam z pociągu, najpierw podbiega do mnie Helen, która pierwsza dostrzega mnie w tłumie uczniów wylewających się z wagonów. Jest wyjątkowo drobna i blada nawet jak na swój wiek, ale jej oczy, równie zielone jak moje, iskrzą entuzjazmem. Mogę też przysiąc, że podrosła od czasu, gdy widziałam ją ostatni raz. Co roku wracając na wakacje zastaję Helen coraz wyższą i coraz bardziej podobną do mnie z czasów, kiedy miałam tyle lat co ona.
- Charlie! Wróciłaś, och, wróciłaś! Tak bardzo na ciebie czekałam! – wyrzuca z siebie moja dziewięcioletnia siostra, obejmując mnie kurczowo swoimi wątłymi ramionkami. Nie wiem jeszcze, nikt z nas nie wie, że za dwa miesiące to szczęśliwe, uśmiechnięte dziecko umrze na niewykrytą chorobę, której nikt nie widzi w jej bladości i lekkich cieniach pod oczami. Witam siostrę, którą ostatni raz widziałam w ferie świąteczne w grudniu, a potem, trzymając ją za rękę, idę ku czekającym kawałek dalej rodzicom, bratu i starszej siostrze. Vera przechodziła przez to samo rok temu, teraz jest obiecującą kandydatką na klątwołamaczkę od prawie roku szkolącą się w ministerstwie. I z tego co wspominała w listach naprawdę dobrze sobie radzi, w co ani przez chwilę nie wątpiłam. Wiem, że Vera jest bardzo zdolna.
Obejmujemy się mocno. Nie potrzebujemy żadnych słów, nasza więź jest tak silna, że potrafimy porozumieć się bez nich, czytamy ze swoich oczu i jestem pewna, że Vera doskonale wie, co czuję i jak przełomowy jest ten dzień, choć niby nic wielkiego się nie dzieje – tylko wracam ze szkoły po raz siódmy i ostatni.
Potem witam rodziców. Mama także promienieje szczęściem i ani trochę nie przypomina tego cienia kobiety, którym stanie się za parę miesięcy. Ona też wierzy, że wszystko będzie dobrze. Wierzy we mnie i w to, że wiele osiągnę i spełnię swoje marzenia. Wierzy, że mam szansę zostać prawdziwą alchemiczką i sięgnąć po coś więcej niż ona, dla której ta pasja była tylko dodatkiem do życia żony i matki czwórki dzieci.
W spojrzeniu taty też to widzę – wiarę w pomyślną przyszłość, która stoi przede mną otworem. Nikt z nich nie wątpi w to, że alchemia jest moim powołaniem, nikt nie neguje tego, że chcę dalej się jej uczyć ani nie próbuje nakłonić mnie do zmiany zdania.
Otoczona bliskimi czuję, że inni, obcy ludzie wokół równie dobrze mogliby nie istnieć. Nie patrzę już na witające swoje rodziny koleżanki, z którymi rozmawiałam w przedziale ani na sam pociąg. Nie słucham pokrzykiwań ani powitań, nie myślę nawet o momencie, kiedy ostatni raz widziałam zarys Hogwartu, zanim pociąg ruszył ze stacji. Widzę swoich bliskich stojących wokół mnie i wiem, że teraz wszystko jest i będzie na swoim miejscu, i to samo poczucie towarzyszy mi, gdy świstoklik zabiera nas wszystkich do Tinworth i po raz pierwszy od miesięcy znajduję się w domu. To napełnia mnie radością, kocham nasz mały, skromny domek na kornwalijskim wybrzeżu, pełny rodzinnego ciepła i miłości. W takim otoczeniu, wśród takiej rodziny naprawdę łatwo jest widzieć przyszłość w jasnych barwach. Nikt ani nic nie podcina moich skrzydeł, a wręcz sprawia, że jestem gotowa pofrunąć naprawdę wysoko.
Letnie dni są długie, więc wciąż jeszcze jest widno. Słońce jednak powoli zachodzi; pomyśleć, że rano obserwowałam jego wschód, i choć minęło tylko kilkanaście godzin, mam wrażenie, jakby upłynęło tego czasu znacznie więcej.
Stojąc w kuchni, podczas gdy mama szykuje kolację podchodzę do okna i widzę, jak słońce barwi wodę morza na lekko różowawy kolor. Helen kręci się wokół mnie, nieustannie paplając i zasypując mnie pytaniami, na które odpowiadam najdokładniej jak potrafię, bo wiem, że tęskniła. I ja też za nią tęskniłam, budzi we mnie wiele opiekuńczych odruchów i naprawdę żałuję, że nie dane nam będzie uczyć się w szkole w jednym czasie, że nie będę mieć baczenia na to, jak sobie radzi w pierwszych dniach i czy nikt jej nie dokucza. Jest przecież tak delikatna!
Vera nie mieszka już w Tinworth, a w Londynie, by mieć bliżej na kurs, ale dziś przybyła tu z nami wszystkimi, by zjeść z nami pierwszą kolację po moim powrocie. Obiecuje nawet, że zostanie na noc i że aportuje się do miasta dopiero rano. Rozmawiamy w trójkę, ja, Vera i Helen, siedząc na dywaniku pod oknem, gdzie towarzyszy nam dodatkowo pięć kotów mamy, którym najwyraźniej mnie brakowało, bo każdy domaga się swojej porcji pieszczot. Trzy jasnowłose i zielonookie siostry Leighton znowu są w komplecie, a ja nie wiem, że za sześć lat będę je obie odwiedzać już tylko na cmentarzu, bo moje wyobrażenie przyszłości w ogóle nie zakłada czegokolwiek tak okropnego. Śmiejemy się i jest nam bardzo wesoło, kiedy opowiadam o swoich ostatnich miesiącach i o przygotowaniach do egzaminów. Vera zapewnia mnie od razu, że na pewno dostanę bardzo dobre oceny i kurs alchemiczny stoi przede mną otworem. Gdy widzę w jej oczach takie niezachwiane przekonanie naprawdę w to wierzę, śladowe ilości obaw od razu mnie opuszczają i mogę oczami wyobraźni zobaczyć siebie na kursie, stojącą nad kociołkiem i warzącą znacznie trudniejsze mikstury niż w szkole. Będę alchemiczką.
Gdy mama podaje kolację siadamy przy stole, ja między Verą i Helen, na przeciwko mnie brat i rodzice. Wszyscy weseli i szczęśliwi, każde z nas świętuje ten dzień na swój sposób i żadne nie musi określać swoich uczuć wprost. Dzisiaj nie potrafię bać się niczego – ani wyników owutemów, ani kursu, ani żadnych innych wyzwań.
Bo całą sobą wierzę, że ten dzień to początek czegoś nowego i niezwykłego i chcę już nadejścia kolejnych dni, czekam na nie z niecierpliwością tak, jak siedem lat temu czekałam na pierwszą podróż do szkoły.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Charlene Leighton [odnośnik]31.01.20 13:18
Kochankowie
Tinworth, Kornwalia27/28 marca 1957

Po pogrzebie Very zostaję jeszcze u rodziców. Nie czuję się na siłach, by wrócić do Londynu, choć wiem, że będę musiała. Choćby po to, by zabrać stamtąd swoje i Very rzeczy i przeprowadzić się tu, do Kornwalii, skoro już wiem, że moja siostra nie wróci i nie muszę na nią czekać w naszym wspólnym domu, który teraz stał się pustą skorupą. Nie mam już żadnego powodu, by pozostawać w starym miejscu zamieszkania, w którym przez ostatnie tygodnie tkwiłam, bo wciąż łudziłam się, że może Vera wróci.
Pilnuję, by mama zażyła eliksir antydepresyjny i uspokajający; bardzo źle zniosła pogrzeb i tata musiał wzywać okolicznego uzdrowiciela, który zalecił jej dużo odpoczynku i te mikstury, które regularnie przyjmowała po śmierci Helen i musiała znowu zacząć gdy zaginęła Vera. Wieść o tym, że i ona umarła, ostatecznie ją załamała i moja matka przypomina teraz wrak dawnej siebie, w którym tliło się niewiele chęci do życia. Boję się, że i ona może mnie niedługo opuścić, że to wszystko jest dla niej zbyt nieznośne.
Siedzę przy niej przez chwilę, trzymając ją za dłoń, gdy otumaniona eliksirami zapada w sen. Patrzę na kobietę, która przed laty wyrzekła się marzeń na rzecz małżeństwa i dzieci, a tymczasem z czwórki siedzi przy niej tylko jedno. Obie moje siostry nie żyją, brat znajduje się za granicą i nie dotarł nawet na pogrzeb Very. Tylko ja czuwam przy mamie, a moje serce wypełniają wyrzuty sumienia, że po śmierci Helen przed ponad pięciu laty uciekłam do Londynu spełniać własne marzenia zamiast być przy niej. Czy byłam egoistką, skoro wybrałam samorealizację i pomaganie obcym w Mungu, zaniedbując własną matkę, która mogła mnie widywać jedynie wtedy, gdy w weekendy wpadałam na obiad lub gdy sama pojawiała się w szpitalu by odwiedzić swojego magipsychiatrę?
Jakby nie wystarczyło, że opłakuję Verę, muszę też zastanawiać się nad sobą i swoimi życiowymi wyborami, które sprawiły, że zaniedbałam rodziców. Muszę uważać, by samej nie rozpaść się na kawałki, bo jeśli się rozpadnę, to mamie nie zostanie już nikt poza tatą. Dla jej dobra muszę odłożyć własną rozpacz na bok i trzymać się w ryzach, by miała we mnie wsparcie w tym bardzo trudnym momencie. Jedyną pocieszającą rzeczą było to, że już wiedzieliśmy, a Vera już nie spoczywa gdzieś w przypadkowym miejscu, gnijąc bez godnego pochówku, jedzona przez owady i dzikie zwierzęta, a leży obok Helen. Zaś my znamy już jej los i nie będziemy czekać długich lat w niepewności. Nawet najgorsze wieści lepsze są niż niepewność i wieczne zastanawianie się, co stało się z bliską osobą, choć wolałabym, by te wieści brzmiały, że Vera żyje. Niestety nie można mieć wszystkiego.
Oddech mamy się uspokaja. Wpatruję się w jej niezdrowo bladą twarz z głębokimi cieniami pod oczami, które dawniej patrzyły na nas z takim ciepłem i miłością. Leonia Leighton miała ogromne serce, a dzieci były sensem jej życia. Kocham ją i żałuję, że więcej uwagi poświęcałam obcym ludziom niż jej, że tchórzliwie uciekłam do miasta, kiedy załamała się po śmierci Helen. Teraz przeżywała to samo piekło po raz drugi. A ja wiem, że muszę wrócić do Kornwalii. Właśnie w tym momencie, patrząc na jej twarz, podejmuję decyzję – wyprowadzę się z Londynu i zamieszkam bliżej nich, by móc być przy matce znacznie częściej niż bywałam mieszkając w mieście, gdzie oprócz pracy ciągle coś mnie absorbowało i koniec końców nie wpadałam tak często jak powinnam, zwłaszcza gdy zepsuła się teleportacja. Wtedy rodzice widywali mnie naprawdę rzadko.
Drzwi cicho skrzypią i uchylają się, a do środka wchodzi mój ojciec. James Leighton także wygląda, jakby w ostatnich miesiącach, a zwłaszcza dniach, przybyło mu lat. Nie był jeszcze stary, parę lat temu przekroczył pięćdziesiątkę, a tymczasem w jego ciemnoblond włosach przybyło siwych kosmyków, zaś oczy też były podkrążone.
- Idź odpocząć, ja z nią zostanę – mówi, zasiadając po drugiej stronie mamy. W jego oczach widzę coś więcej niż tylko zmęczenie i głęboki smutek. To miłość. Mój ojciec zawsze kochał matkę i kocha ją nadal nawet wtedy, kiedy ta znajduje się na dnie rozpaczy. Na dobre i złe, w zdrowiu i chorobie. Zawsze, jak przed laty obiecywał jej podczas ślubu, który znam tylko z opowieści, bo narodziłam się kilka lat później, jako trzecie z kolei dziecko.
Patrząc na nich zawsze widziałam to uczucie, obecne nie tylko w czułych słowach i zapewnieniach, ale przede wszystkim w czynach. Teraz też je widzę i żałuję, że obok mnie nie ma nikogo takiego, kto by mnie objął, chwycił za rękę, ucałował w czoło i powiedział, że będzie lepiej. Kogoś, kto zrozumiałby mój smutek i rozterki, i byłby przy mnie. Ale ja nie mam swojej drugiej połówki. Mam tylko rodziców, brata za granicą, dwie martwe siostry, sowę i stadko kotów. Zasypiając mogę co najwyżej przytulić się do kota lub do poduszki. Gdy będą mnie dręczyć koszmary, nikt mnie nie uspokoi.
- Dobrze, tato – mówię cicho, po czym odchrząkuję; zaschło mi w gardle. – Eliksiry stoją na szafce, fiolki są opisane. – Mówię oczywistość, zaraz jednak przypominając sobie, że przez ostatnie lata nauczył się już rozpoznawać i dawkować te podstawowe eliksiry, które musiała przyjmować mama. – Uwarzę więcej. Zanim wyjadę, zadbam o to, by zostawić mamie jak największy zapas.
Zerkam przez ramię jeszcze raz, patrząc na mamę i na czuwającego przy niej tatę, po czym ruszam w stronę drzwi, zatrzymując się jednak przed wyjściem.
- I... tato? – odzywam się jeszcze, zamierzając zwerbalizować swoją decyzję sprzed chwili, by nadać jej moc i przekonać samą siebie, że właśnie to powinnam uczynić. – Wiesz, chyba jednak nie zostanę w tym Londynie długo. Zabiorę swoje rzeczy i wrócę do Kornwalii, by być bliżej was – obiecuję.
Tata kiwa głową, a ja wychodzę. Wiem że mama jest w dobrych rękach. Zawsze była, nawet wtedy gdy wyjechałam do Londynu i zamieszkałam z Verą. To przez lata pomagało mi zagłuszyć wyrzuty sumienia – myśl że mama miała tatę, a ja i tak, zajęta nauką na kursie, a potem pracą, nie mogłabym siedzieć przy niej za dnia, a jedynie wieczorami.
Idę do swojego malutkiego pokoju, w którym mieszkałam zanim wyprowadziłam się do Londynu, a później sypiałam w nim jedynie wtedy, gdy zostawałam u rodziców na noc. Niewiele się tu przez ostatnie lata zmieniło. Za ścianą znajduje się stary pokój Very; podejrzewam że jest dość mocno zakurzony, bo mama raczej nie potrafi zdobyć się na wejście tam, by nie przywoływać wspomnień i bólu.
Podchodzę do okna, gdzie niebo zaczyna już ciemnieć, ale nadal widzę ciemne wody morza łagodnie obmywające plażę. Znowu myślę o kochających się rodzicach znajdujących się w jednym z pomieszczeń i o własnej samotności. O tym, jak oni mierzą się z rozpaczą wspólnie i o tym, jak ja walczę z nią samotnie. Mam prawie dwadzieścia cztery lata, w tym wieku powinnam mieć już męża i przynajmniej jedno dziecko, ale nie mam. Może to przez skupienie na pracy i nauce? Lub po prostu nie jest mi pisane znalezienie kogoś, kto odwzajemniłby moje uczucia? Nie każdemu jest pisana miłość. Może ja należę właśnie do tych kobiet, które będą szły przez życie samotnie, bo mężczyzny dla mnie zabrakło lub urodził się w jakimś innym kraju, przez co nigdy się nie spotkamy.
Bo choć moje serce od pewnego czasu nie jest puste, dobrze wiem, że mnie i osobie, w której irracjonalnie i wbrew rozsądkowi się zakochałam, nie jest pisany taki scenariusz jak wspólne życie i dzielenie trosk. Nie jesteśmy sobie przeznaczeni, ale moje myśli uciekają do niego. Wczoraj znowu go spotkałam, na jednej z kornwalijskich plaż, gdzie trafiłam, kiedy w ciele kota próbowałam uciec od swojej rozpaczy. Rozmowa z nim pomogła mi zrozumieć, że nie tędy droga, że postąpiłam egoistycznie i że muszę przyjąć swoje problemy, zmierzyć się z nimi, a nie uciekać przed nimi w ciało zwierzęcia, co było pomocne tylko na krótką metę, bo po powrocie do ludzkiego ciała, znowu uderzyły we mnie i to ze zdwojoną mocą.
Tamto spotkanie napełniło mnie wieloma rozterkami, które nie odchodzą mimo faktu, że przeżywam żałobę po siostrze. Gdzieś w tle są też myśli o nim, tęsknota za bliskością, która nie była nam pisana, choć los regularnie przecina nasze ścieżki. Ja kocham jego, on kocha inną – czy to nie pokręcone? Ale podziały społeczne wytworzyły między nami przepaść niemożliwą do przeskoczenia bez wielkich wyrzeczeń z jego strony, a nigdy nie chciałabym, by musiał je ponosić. Nie jestem tego warta.
Próbuję walczyć z pragnieniami mojego serca. Robię to odkąd uświadomiłam sobie, że zaczęłam czuć do niego coś więcej. To nie ma przyszłości, przekonuję się po raz kolejny. On niedługo poślubi swoją ukochaną, mnie czeka samotność. Rola stereotypowej starej panny ze stadem kotów – oto co miało mnie spotkać, jeśli będę mieć szczęście i przeżyję wojnę. To nie jest takie pewne, biorąc pod uwagę, że nawet nie potrafię się bronić i jeśli ktoś mnie zaatakuje, albo uda mi się uciec jako kot, albo zginę i dołączę do Very i Helen na cmentarzu.
Mimo niewesołej sytuacji w kraju i myśli, że na Verze może się nie skończyć lista zmarłych bliskich, że moi rodzice lub ja sama także możemy zginąć, nie potrafię całkowicie zapomnieć o uczuciach, chociaż bardzo chcę. Chciałabym obudzić się rano i stwierdzić, że moje serce znowu jest puste, jeśli nie liczyć rodziny oraz ukochanej alchemii. Nie chcę kochać kogoś, kto nie kocha mnie, ale do serca nie da się przemówić tak, jak do rozumu. Ono nie słucha rozsądku i bije swoim rytmem. Wbrew temu, czego chce mój rozum, pragnący uchronić mnie przed kolejnymi problemami, których nie potrzebuję, bo czy nie wystarczy to, że moja ukochana siostra umarła, a nasz świat pogrąża się w coraz większym chaosie?
W czasie, kiedy snuję te rozważania i wpatruję się pustym wzrokiem w coraz mniej widoczne morze, moi przyjaciele z Zakonu walczą i narażają życie. Ja siedzę bezpiecznie w domowych pieleszach, w swoim starym pokoju, pogrążona we własnych myślach, egoistycznych rozterkach o utraconej siostrze oraz nieodwzajemnionej i nieosiągalnej miłości.
Czy w ogóle jest dla mnie miejsce w Zakonie? Może powinnam odejść, póki jeszcze mogę? Pozwolić wymazać sobie pamięć jak profesor Vane, zapomnieć o tym, że taki epizod miał miejsce i mieć nadzieję, że nikt mogący mi zagrażać się o nim nie dowie, skupić się na pracy w Mungu i pomaganiu potrzebującym bez narażania swojego życia. Choć zaraz zdaję sobie też sprawę, że nie tylko Zakonnicy giną, że zwykłych ludzi też to spotyka. Vera nie zginęła przez Zakon, a przez anomalie i wykonywanie swojej pracy.
A może powinnam uciec za granicę? Wyjechać do Francji czy gdziekolwiek, nauczyć się języka i zatrudnić jako alchemik w tamtejszym czarodziejskim szpitalu?
Ale nie mogę odejść. Muszę pomagać tym, którzy tego potrzebują. Moje życie bez pomagania jest niczym. Straciłam już Verę, nie mogę stracić jeszcze tego, co pozostało mi po jej zniknięciu. Ale czuję, że nadchodzące tygodnie przyniosą moment, kiedy będę musiała podjąć ostateczną decyzję co do swojego zaangażowania. Zostać czy wybrać ucieczkę tchórza? Całe życie byłam asekurantką, a im jestem starsza, tym jestem nią coraz bardziej. Coraz mniej widzę w sobie cech Wrightów, a coraz więcej Leightonów, wiecznych asekurantów trzymających się z boku i żyjących swoim życiem, unikających konfliktów i niepotrzebnych problemów. To Vera była tą dzielniejszą, ale dokąd zaprowadziła ją jej odwaga i umiejętności? Umiała się doskonale bronić, a jednak jest martwa, a ja, tchórzliwa alchemiczka, wciąż żyję.
W co ja się wpakowałam w tym nieszczęsnym kwietniu, dołączając do Zakonu? Wtedy nie spodziewałam się tego, co przyniosą kolejne miesiące. Boję się walki, boję się bólu i śmierci, boję się strat, które mogę ponieść. Boję się nawet miłości, o nią też nie chcę walczyć, a poddaję się na starcie, ustępując pola innej. Z góry skreślam ewentualne szanse, ponieważ jego dobro jest dla mnie ważniejsze niż własne szczęście. Chcę, żeby był szczęśliwy i chcę, by moje serce zapomniało o tym, że pragnie jego bliskości, jego głosu, ciepła jego dłoni i kojarzącej się z nim woni ognistej whisky.
Głupie serce, zapomnij o tym, czego nie możesz mieć. Dlaczego nie zapominasz? Zanurzam dłonie we włosach i szarpię je, rozplatam warkocz i bezwiednie pociągam jasne kosmyki, a z moich ust wyrywa się stłumione sapnięcie.
Chcę zapomnieć. O nim. O naszych spotkaniach. O trumnie z ciałem Very opuszczanej do dołu wykopanego tuż obok nagrobka Helen, na którym wciąż widniały daty osadzone zdecydowanie zbyt blisko siebie. Helen Leighton, 1942-1951. Dziewięć lat, stanowczo zbyt krótko, choć powinno ich być przynajmniej dziewięćdziesiąt, gdyby życie potoczyło się tak, jak powinno. I wiem, że obok jest już podobny kamień z imieniem Very, i datami – siedemnasty stycznia 1932 do piętnastego października 1956. Był to dzień, w którym zaginęła i który z grubsza określono jako dzień śmierci, a nikt tak naprawdę nie wie, ile godzin lub nawet dni umierała ranna i bez pomocy. Może wolimy nie wiedzieć i dla świętego spokoju wierzymy, że zmarła szybko, tego samego dnia, w którym porwała ją anomalia.
Kiedy obok nich pojawi się mój? Czwarty lipca 1933 do... kiedy? Tykanie ściennego zegara, które słyszę w tle, jawi się teraz niczym narzędzie odliczające, ile sekund pozostało mi do końca.
Zbliżam się do rozdroża, a może już na nim stoję, a dalsze drogi okryte są mgłą i nie wiem, dokąd mnie zaprowadzą, kiedy już którąś wybiorę. Na końcu której czeka szczęście, spełnienie i długie życie? Gdzie czeka miłość, gromadka dzieci i koty mruczące na kolanach? Która zaś poprowadzi mnie prosto w ramiona śmierci? Czy gdybym była jasnowidzem, mogłabym to ujrzeć zawczasu, czy i wtedy przyszłość byłaby mglista i niepewna? Nigdy się nie dowiem i jeśli wykonam krok, będzie on krokiem w ciemność, w nieznane. W nieznanym napotkam dalszą drogę lub przepaść, w którą spadnę.
Nie chcę musieć podejmować takich wyborów. Nie chcę, by świat, w którym żyję, wyglądał w ten sposób. Nie chciałabym, by moje ewentualne dzieci, jeśli kiedykolwiek dostąpię szczęścia ich posiadania, musiały podejmować tak trudne decyzje i żyć w rzeczywistości, która jest tak pełna zagrożeń i krzywdzących podziałów.
A czego chcę? Chcę być dobrą osobą, niosącą dobro także dla innych. Chcę pomagać, ale jednocześnie... chcę żyć. Nie chcę, by mój altruizm zaprowadził mnie do grobu przedwcześnie, tak jak Verę.
Wyrywam się z zadumy, odrywam dłonie od głowy, puszczam potargane włosy i trzęsącymi się palcami znowu je zaplatam. Spoglądam na łóżko, ale wcale nie chcę spać, bo wiem, że gdy zamknę oczy, sen nie przyjdzie, a zostaną te wszystkie ponure myśli. A nawet jeśli przyjdzie, to pełen koszmarów. Może więc powinnam przekuć smutki w pracę? Przez ostatnie lata szło mi to coraz lepiej, warzenie eliksirów było najlepszym remedium na własne bolączki.
Wychodzę więc z pokoju, znów mijam drzwi dawnych pokojów Very i Helen, a także sypialnię rodziców, z której nie dobiegają żadne dźwięki; najwyraźniej tata siedzi przy mamie w ciszy. Schodzę na dół, do matczynej piwniczki alchemicznej, w której przed laty uczyłam się warzyć swoje pierwsze eliksiry. Tam znajduję spokój i odsuwam od siebie myśli o Verze, jej pogrzebie, mamie, Zakonie i Anthonym. Jestem tylko ja, kociołek i ingrediencje, nic więcej. Niemal do rana warzę kolejne fiolki eliksirów antydepresyjnych i uspokajających, by mieć pewność, że mamie nie zabraknie ich w potrzebie.
Dopiero gdy jestem tak zmęczona, że oczy same mi się zamykają, wracam na górę do pokoju; przez okno widzę, że niebo jaśnieje i zbliża się świt. Padam na łóżko tak jak stoję i zasypiam.
A przyszłość i tak nadejdzie, kierując mnie na którąś z dróg.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Re: Charlene Leighton [odnośnik]10.02.20 13:46
Rydwan
LondynLato 1944 roku

Gdy pojawiamy się najpierw w Dziurawym Kotle, już wypełnia mnie ekscytacja. Wyskakuję z kominka i otrzepuję grzeczną, niebieską sukienkę w groszki z resztek popiołu; w pubie pierwszy wylądował ojciec, który przejmuje mnie, Verę i naszego brata, a mama pojawia się zaraz za nami. Dwuletnia Helen została pod pieczą babci, jest zbyt mała na taką wyprawę. Jest sierpień, więc podejrzewam, że wiele innych dzieci wybiera się na Pokątną, by kupić rzeczy niezbędne do szkoły.
Szkoła. Już niedługo, naprawdę niedługo czeka mnie pierwsza podróż do Hogwartu. Ale dzisiaj ma miejsce jej przedsmak, coś na co również z niecierpliwością czekałam, zwłaszcza odkąd w dzień jedenastych urodzin, czwartego lipca, otrzymałam swój list. Myślę, że jest już nieco wymięty po tym, ile razy czytałam go na nowo.
Podróż do Londynu także jest czymś wielkim i niecodziennym. Do tej pory byłam w mieście jedynie kilka razy w życiu, zdecydowaną większość swoich dni spędzam w Kornwalii, w rodzinnym domku na obrzeżach wioski Tinworth. Mama czasem zabiera mnie do swojej rodziny, a tata do rozmaitych rezerwatów magicznych stworzeń, i to tyle jeśli chodzi o moje opuszczanie domu. Na Pokątnej nie byłam, ponieważ w zeszłym roku w czasie, kiedy rodzice robili pierwsze zakupy dla rok starszej ode mnie Very, niefortunnie się rozchorowałam po zbyt długim pływaniu w zimnym morzu i musiałam zostać w łóżku. Dlatego wtedy ta wyprawa mnie ominęła i znałam Pokątną tylko z opowieści.
Ciekawe, jakie są miastowe dzieciaki? Te wychowywane w Londynie, na Pokątnej i nie tylko. Czy bardzo różnią się ode mnie, wiejskiej gąski z Kornwalii? Zaczynam trochę się obawiać swojego nieobeznania.
Idziemy na tyły, gdzie znajduje się ceglana ściana. Tata stuka różdżką w kilka cegieł, wykonując określony wzór. Przyglądam mu się z uwagą, a ekscytacja narasta, bo już chcę zobaczyć, co jest po drugiej stronie muru. Vera już wie, to co tam czeka dla niej nie jest żadną niespodzianką. Stoi obok mnie spokojnie, a choć z wyglądu jesteśmy do siebie bardzo podobne i dzieli nas tylko kilka centymetrów wzrostu, ona jest poważna i skupiona, a ja przestępuję z nogi na nogę, drobiąc niespokojnie stopami obutymi w błyszczące lakierki i patrząc jak cegły powoli rozsuwają się na boki, tworząc przejście.
Moim oczom ukazuje się brukowana ulica otoczona po obu stronach sklepami. Ale nie były to skromne sklepiki jak w centrum Tinworth. Choć od urodzenia dorastałam w świecie magii, widok Pokątnej i tak robi na mnie ogromne wrażenie – a co dopiero musiały czuć dzieci z rodzin mugoli! Rozglądam się dookoła zachłannie, nie chcąc niczego przegapić. Był tam między innymi sklep z kociołkami, z miotłami, magiczna menażeria, sklep Madame Malkin oferujący szaty na wszystkie okazje, księgarnia Esy i Floresy... i mnóstwo innych sklepów. Chcę odwiedzić każdy z nich.
- To za chwilę, najpierw musimy wyjąć trochę złota z Banku Gringotta... – mówi mama jakby czytała mi w myślach. Tam też nigdy nie byłam, choć słyszałam sporo opowieści o krętych podziemnych korytarzach, skarbcach pełnych złota, a nawet smokach pilnujących niektórych z nich. Dziadek Thaddeus jest łamaczem klątw i sporo nam opowiadał, choć to Vera zdawała się wykazywać największe zainteresowanie tym tematem. Ale i ja jestem bardzo ciekawa wyprawy w podziemia, gdzie mieściła się skrytka należąca do moich rodziców. I na pewno wiele innych. I może gdzieś nawet były smoki?
Jakiś stary goblin, pomarszczona istota niższa nawet od mnie, pakuje całą naszą piątkę do wagonika i ruszamy w dół z taką prędkością, że pęd powietrza uderza mnie w twarz i niemal zapiera dech. Dobrze, że mam włosy zaplecione w warkocz, bo inaczej miałabym już wszystkie w oczach i buzi i niczego bym nie widziała. W głębi duszy liczę na to, że choćby z daleka zobaczę smoka, ale spotyka mnie rozczarowanie. W końcu wagonik zatrzymuje się i goblin każe nam wysiadać. Wyskakuję na kamienną ścieżkę, kawałek dalej znajduje się rodzinna skrytka. Z pewnością nie jest to żaden wielki skarbiec rodem z opowieści dziadka; moja rodzina żyje raczej skromnie i nie mamy zbyt wiele złota. Tata sam zarabia na utrzymanie naszej rodziny, pracując w Ministerstwie Magii, a mama okazjonalnie dorabia sprzedażą warzonych przez siebie mikstur, więc nie ma tego wiele, ale na nasze szkolne zakupy musi wystarczyć. Książki i tak otrzymam po Verze, ale różdżkę, szaty, kociołek i resztę muszę dostać własne.
Tata zgarnia do sakwy taką sumę monet, jaką uważa za wystarczającą i wracamy na powierzchnię. Teraz czekają największe atrakcje – szkolne zakupy.
Rozdzielamy się. Podczas gdy tata zabiera Verę i mojego brata do Esów i Floresów, by kupić książki dla nich (ja otrzymam te, które moja siostra używała w zeszłym roku i już nie potrzebowała), mama prowadzi mnie w kierunku salonu madame Malkin, gdzie kupimy mi moją pierwszą szatę. Do tej pory zawsze nosiłam zwykłe sukienki, spódniczki i sweterki, ale w szkole obowiązywał inny ubiór, taki sam dla wszystkich.
Gdy wchodzimy do środka, w sklepie już jest jakaś dziewczynka, wokół której uwijają się dwie pracownice sklepu. Dziewczynka jest na pierwszy rzut oka w moim wieku, może trochę starsza. Od razu widzę też, że nie jesteśmy z tego samego świata. Przy jej pięknej sukience moja licha, skromna sukienczyna z taniego materiału (choć to jedna z moich najładniejszych) prezentuje się jeszcze mizerniej. Także lakierki, choć rano starannie wypolerowane, zdają się zniszczone i matowe przy bucikach tamtej panienki o starannie ułożonych blond loczkach i różanych usteczkach. Przy niej wyglądam niczym polna stokrotka obok szklarniowej róży. Dziewczynka, choć piękna, wydaje się jednak nie mieć równie pięknego charakteru. Ciągle grymasi, zachowuje się wyniośle i nieprzyjemnie, tak, jak ja nigdy, przenigdy bym się nie zachowała wobec innych. Z wyższością spogląda także na mnie, a ja peszę się, oblewam rumieńcem i uciekam wzrokiem. Nie jestem tak pewna siebie jak moje kuzynostwo ze strony mamy, wolę unikać wszelkich konfrontacji. A i dziewczynka niespecjalnie się mną interesuje; po obrzuceniu mnie krytycznym spojrzeniem znów pochłaniają ją własne niedogodności, ja najwyraźniej nie jestem godna poświęcania mi większej ilości uwagi. Naprawdę nie trzeba długo mi się przyglądać, od razu widać, że wyglądam tak plebejsko jak tylko jest możliwe.
Inna pracownica każe mi stanąć na innym stołku, więc wskakuję na niego i pozwalam, by czarownica zarzuciła mi na ramiona szatę. Wsuwam dłonie w długie, powłóczyste rękawy i pozwalam, by kobieta zaznaczyła szpilkami właściwą długość rękawów i samej szaty. Jednolicie czarnej; dopiero po przydziale otrzymam godło domu i inne niezbędne dodatki mające mówić innym, w jakim jestem domu. Sama jestem ciekawa, gdzie trafię. Biorąc pod uwagę, że tata był Krukonem, mama Gryfonką, a Vera rok temu została Puchonką, trudno powiedzieć. Gdybym jednak miała typować sama, to powiedziałabym, że na pewno nie pasuję do Gryffindoru, bo nie jestem ani odważna, ani śmiała. Skrycie marzy mi się Ravenclaw, gdzie według opowieści taty i dziadka trafiało najwięcej Leightonów, choć jeśli Tiara umieści mnie w Hufflepuffie, to przynajmniej będę z Verą.
Rozmyślania o domach pochłaniają mi czas tak skutecznie, że nawet nie zauważam, kiedy kobieta skończyła dopasowywać mi szatę i na wzór tej przygotowuje kolejne dwa komplety; według wytycznych z listu muszę mieć trzy, a dzięki magii przycięcie zbyt długich rękawów trwa dosłownie chwilę. Nie zauważam nawet momentu, kiedy tamta niesympatyczna dziewczynka opuściła sklep. Dopiero uprzejmy głos czarownicy sprowadza mnie z powrotem na ziemię. Mama płaci za szaty, które zostają starannie zapakowane, oprócz nich kupujemy jeszcze zimową pelerynę, której będę potrzebować gdy nadejdą chłodne miesiące i po chwili wychodzimy ze sklepu, znów znajdując się na brukowanej ulicy Pokątnej.
- W Hogwarcie na pewno spotkasz wielu milszych znajomych – kwituje mama wspomnienie tamtej zadufanej panienki. – Ale niestety trafisz i na takich jak ta pannica. Lepiej się ich wystrzegać, choć nie wszyscy czystokrwiści czarodzieje tacy są – zastrzega, ucząc mnie, że świat nie jest czarno-biały. Że ludzie są różni i w każdej grupie społecznej można spotkać i tych dobrych i złych.
- Chciałabym, żeby ktoś mnie polubił – mówię. Marzę o przyjaciołach, o tym, by nie być samotnym wyrzutkiem.
Idziemy dalej. Chociaż wiem, że dostanę podręczniki, błagam mamę o wejście do księgarni, chcę chociaż pooglądać zgromadzone tam książki. Mama zgadza się, a w środku napotykamy tatę i Verę; mój brat podobno spotkał swoich kolegów z roku i został z nimi. Ja i Vera rzucamy się między półki, obie musimy koniecznie obejrzeć co tu jest zgromadzone. Koniec końców udaje mi się uprosić rodziców o to, by kupili mi ponadprogramową pozycję o eliksirach, która bardzo mi się spodobała. Po upewnieniu się, że monet wystarczy też na inne potrzebne rzeczy, otrzymuję upatrzoną książkę.
Nie ciągnie mnie do sklepu z miotłami. Choć lubię czasem w ciepłe miesiące polatać z kuzynem Josephem oraz z Hannah, nie marzę o dołączeniu w przyszłości do szkolnej drużyny. Idziemy do sklepu z kociołkami, gdzie kupujemy dla mnie pierwszy własny kociołek, a także ładną mosiężną wagę, zestaw odważników i fiolek. Potem przychodzi kolej na ingrediencje wyszczególnione w liście ze szkoły. Eliksiry są przedmiotem, na który czekam chyba najbardziej, choć dzięki mamie znam już podstawy i prawdopodobnie przyjdę do szkoły wiedząc więcej niż rówieśnicy.
Mama pakuje to wszystko do torby i kupujemy jeszcze teleskop (cieszę się, że wreszcie będę mogła obserwować niebo przez własny sprzęt!), rękawice ze smoczej skóry, które podobno przydadzą mi się na lekcjach zielarstwa, i w końcu przychodzi pora na ten najważniejszy zakup – różdżkę!
Starszy, siwowłosy pan Ollivander zdaje się rozpoznawać moich rodziców i siostrę. Ba, pamięta nawet, jakie mieli różdżki!
- Trzynaście cali, sztywna, dziki bez i łuska smoka? – zwraca się do Very, a potem zajmuje się mną. Daje mi do wypróbowania różne różdżki, ale najwyraźniej żadna nie jest tą właściwą, bo wyrywa mi je z rąk i zaraz podsuwa kolejne.
- Może ta? Dwanaście cali, brzoza i sierść szczuroszczeta? – sugeruje, a ja biorę różdżkę w dłoń i macham nią. Ale to też nie to, więc po chwili otrzymuję następną różdżkę, krótszą i ciemniejszą od tamtej, całkowicie prostą i pozbawioną ozdobników, jeśli nie liczyć cieniutkich żłobień nieco przypominających roślinne ornamenty. – Dziewięć i trzy czwarte cala, buk i róg jednorożca – mówi Ollivander. Zaciskam palce prawej dłoni na trzonku i wtedy czuję coś, czego nie czułam przy poprzednich różdżkach. Drewienko lekko rozgrzewa się pod moimi palcami, a z końca wystrzeliwuje garść niebieskich i srebrnych iskier. Wiem, że to ta właściwa, więc tata płaci za nią, a pan Ollivander pakuje ją z powrotem do długiego pudełka, w którym miała spoczywać aż do pierwszego września.
Po zakupach idziemy do cukierni mieszczącej się na Pokątnej, gdzie rodzice kupują nam desery złożone z lodów i owoców. W domu nie jadam lodów, co najwyżej ciasta pieczone przez mamę, więc niemal rozpływam się z zachwytu, pałaszując zawartość swojego pucharka. Gdy go kończymy dołącza do nas mój brat, który najwyraźniej wyszalał się już z kolegami. Chłopcy mają swój świat, ale ja wcale nie spędziłam tego dnia nudno. Obok na wolnym krześle piętrzą się pakunki ze wszystkimi zakupami, w tym moją różdżką. Od dawna czekałam na tę wyprawę i nie czuję się zawiedziona, wiem, że jeszcze długo będę rozpamiętywać ten dzień spędzony w wielkim mieście, na najbardziej magicznej ulicy w kraju.


Pierwszego września nadchodzi dzień kolejnej długo wyczekiwanej podróży. Może nawet bardziej wyczekiwanej niż wyprawa na Pokątną, choć zarazem czuję pewien stres na myśl o tym, że po raz pierwszy opuszczę rodzinny dom i wioskę na tak długo i ponownie zobaczę bliskich dopiero w drugiej połowie grudnia.
Tata z wyprzedzeniem zamówił świstoklik, który miał nas zabrać bezpośrednio na peron numer dziewięć i trzy czwarte. Pojawiamy się tam – rodzice, ja i moje rodzeństwo, cała nasza trójka ma przy sobie kufry. Ja oprócz tego mam klatkę z kotem; zabrałam jednego z tych, które kręciły się po naszym domu, tego który wydawał się do mnie najbardziej przywiązany.
Nigdy wcześniej nie miałam okazji jechać pociągiem. Jeśli już opuszczałam dom, to zwykle podróżowałam siecią Fiuu. Potrafię też trochę latać na miotle, choć nie na dalekie dystanse. To pierwszy raz, gdy mam wsiąść do takiego środka lokomocji i prawdę mówiąc, jestem jednocześnie zaciekawiona i niepewna tego, jak będzie to wyglądać.
Na peronie jest mnóstwo innych dzieci i nastolatków wraz z rodzicami. W pierwszej chwili czuję się przytłoczona taką ilością ludzi wokół siebie, bo życie w spokojnej, nadmorskiej wiosce nie do tego mnie przyzwyczaiło. Zastanawiam się, z którymi z nich będę razem na roku. Może ktoś z nich zostanie w przyszłości moim przyjacielem? Bardzo bym tego chciała. Marzę o przyjaciółce, nie chcę do końca szkoły wiecznie pałętać się za Verą, tym bardziej, że nie wiadomo czy trafię do tego samego domu.
Nie lubię rozstań i rozłąk, nawet krótkich, ale przecież czekałam na Hogwart odkąd pierwszy raz wyjechał do niego mój starszy brat. Dziś pierwszy raz mam wsiąść do pociągu z bratem i Verą, choć ten pierwszy już pożegnał się z rodzicami i oddalił się ze swoim kufrem, by usiąść ze swoimi kolegami.
- Będę tęsknić. Za wami... i za domem. I kotami. I szumem morza. Za wszystkim – dzielę się swoimi uczuciami, spoglądając to na rodziców, to na pociąg.
- Nic się nie martw, Charlie, twoje rodzeństwo na pewno się tobą zaopiekuje, a my będziemy pisać listy. Tak często, jak tylko zechcesz! Hogwart jest właśnie tak wspaniały, jak zawsze ci mówiliśmy, na pewno spodoba ci się tak szybko, że zaraz zapomnisz o tęsknocie – zapewnia mnie mama, całując mnie w oba policzki. Przytulam się do niej, a potem do taty, który następnie pomaga mi wtaszczyć do wagonu mój ciężki kufer, na którego wieku widnieją moje inicjały: C. L. Sama wnoszę do środka klatkę z kotem, jeszcze raz żegnam rodziców, a potem wraz z Verą zajmujemy jeden z najbliższych przedziałów. Pociąg po chwili odjeżdża, zostawiając gwarną stację za sobą, a ja, nim trafię do Hogwartu, zawieram pierwsze znajomości i razem z paroma innymi pierwszorocznymi, którzy dosiedli się do mnie i Very, snujemy marzenia o tym, jaka będzie przyszła szkoła i co mnie w niej czeka. Zostawiam za sobą dzieciństwo, od jutra będę się uczyć, jak zostać czarownicą. Gdy za siedem lat skończę szkołę, będę już dorosła. Widzę przed sobą jasną, radosną przyszłość i choć stres mnie nie opuścił, patrzę w nią z optymizmem i nadzieją. Choć wiem, że przez najbliższe dni będę bardzo tęsknić za rodzicami i domem, nie mogę się już doczekać przydziału, uczty, zobaczenia swojego pokoju wspólnego, a także pierwszych lekcji.




Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Charlene Leighton
Charlene Leighton
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Chciałoby się uciec,
ale nie przed wszystkim się da.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t5367-charlene-leighton https://www.morsmordre.net/t5375-listy-do-charlie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f376-irlandia-gory-derryveagh https://www.morsmordre.net/t5388-skrytka-bankowa-nr-1338 https://www.morsmordre.net/t5387-charlene-leighton
Charlene Leighton
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach