Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Norwich
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Norwich
Wyjątkowo duże, nowoczesne i pełne ludzi miasto w Norfolk, znajdujące się przy ujściu rzeki Wensum. Kilka kamienic ulokowanych obok siebie jest zamieszkiwanych wyłącznie przez małą wspólnotę czarodziejów, głównie bezdzietne rodziny i starsze pokolenia. Znane jest z malowniczych, średniowiecznych uliczek i monumentalnej Katedry Świętego Jana. Kilka razy do roku, w trakcie pełni księżyca alchemicy i łowcy ingrediencji z całego kraju zjeżdżają się, aby w jej katakumbach zbierać wyjątkowo rzadką odmianę magicznego grzyba, który porasta szczeliny w ścianach podziemi budowli.
Znalezieni przez mugoli Samuel i Sophia, zostali zabrani do małej, lokalnej przychodni, w której jedyny lekarz dość pozornie opatrzył ich rany, a następnie odesłani dziwnym pojazdem do samego szpitala w Norwich. Żadne z nich nie pamiętało ani podróży, ani głosów, które ich otaczały, ale oboje mogli mieć przedziwny sen — zamknięto ich w małym, metalowym pudełku, które wyło i trzęsło.
W szpitalu udzielono im pomocy, ale rany były bardzo rozległe. Lekarze, którzy podjęli się próby przywrócenia czarodziejów do życia nie wiedzieli, jak z takimi obrażeniami wciąż mogli żyć, ale trzymając się nadziei zajęli się ich odratowywaniem. Podczas operacji wyczyszczono im rany i zszyto z niezbyt wielka precyzją, a następnie umieszczono ich jednej sali i podłączono do pikającej aparatury i zestawu kroplówek. Obojgu aurorom świat mugoli nie był zupełnie obcy. Choć z pewnością nie wiedzieli czym była cała ta aparatura i przypięte do rąk rurki, szybko mogli zdać sobie sprawę, że te dziwności są typowe dla mugolskich lecznic. Byli też pod nadzorem pielęgniarki, która rozglądała ich stanu co pół godziny, ale nie była w stanie powiedzieć im nic na temat samego wypadku.
Mugolska pomoc była niewystarczająca, aby przywrócić czarodziejów do właściwego stanu. Zszyte rany się rozłaziły, jad wciąż krążył w ich żyłach, samopoczucie było fatalne. Rekonwalescencja w tym szpitalu, tymi sposobami, jeśli przyniesie jakiekolwiek efekty, potrwa kilka tygodni. Wśród osób, które pomogły dwóm nieznajomym był czarodziej, który zabrał z brzegu Wensum różdżki i przybył do szpitala w Norwich, aby je oddać rannym. Niestety, czarodzieje wtedy wciąż byli nieprzytomni. Zostawił je pod poduszkami i zniknął, nie zostawiając ani nazwiska ani żadnej informacji o tym, co wydarzyło się przy rzece. Uczynił jednak coś innego - wezwał pomoc z Munga, informując personel, że w szpitalu w Norwich znajduje się para ciężko rannych czarodziejów. Uzdrowiciel bez trudu przedostał się za pomocą śwwstoklika do piwnic szpitala. W samym budynku nie było aktualnie żadnego uzdrowiciela, ostatni, który tu pracował zmarł przed dwoma laty, ale Zachary mógł być w tym miejscu wcześniej. Czarodziejowi z łatwością udało się wtopić w tłum lekarzy i dotrzeć do potrzebujących.
Oboje mogli się ocknąć, nie wiedząc, co się wydarzyło po walce, gdzie się znaleźli i jaki był ich właściwy stan. Ubrani byli w szpitalne piżamy. Pod poduszkami ukryte leżały różdżki, na nocnych szafkach wszystkie posiadane przedmioty. Ubrania zostały najprawdopodobniej wyrzucone przez personel, podobnie jak buty. Nigdzie nie było śladu po eliksirach.
| Data wątku do ustalenia; powinno się to odbyć dwa-trzy dni lub więcej po walce. Jeżeli po leczeniu ugryzień węży pozostaną blizny, należy je zgłosić w aktualizacjach, będą dopisane do znaków szczególnych postaci.
Obrażenia:
Samuel - 8/266 (użycia patronusa: 0/5)
kąsane - łydka, pachwina (-140), psychiczne (-58), zatrucia (-60)
Sophia- 8/240
kąsane - łydka, pachwina (-10), psychiczne (-162), zatrucia (-60)
W szpitalu udzielono im pomocy, ale rany były bardzo rozległe. Lekarze, którzy podjęli się próby przywrócenia czarodziejów do życia nie wiedzieli, jak z takimi obrażeniami wciąż mogli żyć, ale trzymając się nadziei zajęli się ich odratowywaniem. Podczas operacji wyczyszczono im rany i zszyto z niezbyt wielka precyzją, a następnie umieszczono ich jednej sali i podłączono do pikającej aparatury i zestawu kroplówek. Obojgu aurorom świat mugoli nie był zupełnie obcy. Choć z pewnością nie wiedzieli czym była cała ta aparatura i przypięte do rąk rurki, szybko mogli zdać sobie sprawę, że te dziwności są typowe dla mugolskich lecznic. Byli też pod nadzorem pielęgniarki, która rozglądała ich stanu co pół godziny, ale nie była w stanie powiedzieć im nic na temat samego wypadku.
Mugolska pomoc była niewystarczająca, aby przywrócić czarodziejów do właściwego stanu. Zszyte rany się rozłaziły, jad wciąż krążył w ich żyłach, samopoczucie było fatalne. Rekonwalescencja w tym szpitalu, tymi sposobami, jeśli przyniesie jakiekolwiek efekty, potrwa kilka tygodni. Wśród osób, które pomogły dwóm nieznajomym był czarodziej, który zabrał z brzegu Wensum różdżki i przybył do szpitala w Norwich, aby je oddać rannym. Niestety, czarodzieje wtedy wciąż byli nieprzytomni. Zostawił je pod poduszkami i zniknął, nie zostawiając ani nazwiska ani żadnej informacji o tym, co wydarzyło się przy rzece. Uczynił jednak coś innego - wezwał pomoc z Munga, informując personel, że w szpitalu w Norwich znajduje się para ciężko rannych czarodziejów. Uzdrowiciel bez trudu przedostał się za pomocą śwwstoklika do piwnic szpitala. W samym budynku nie było aktualnie żadnego uzdrowiciela, ostatni, który tu pracował zmarł przed dwoma laty, ale Zachary mógł być w tym miejscu wcześniej. Czarodziejowi z łatwością udało się wtopić w tłum lekarzy i dotrzeć do potrzebujących.
Oboje mogli się ocknąć, nie wiedząc, co się wydarzyło po walce, gdzie się znaleźli i jaki był ich właściwy stan. Ubrani byli w szpitalne piżamy. Pod poduszkami ukryte leżały różdżki, na nocnych szafkach wszystkie posiadane przedmioty. Ubrania zostały najprawdopodobniej wyrzucone przez personel, podobnie jak buty. Nigdzie nie było śladu po eliksirach.
| Data wątku do ustalenia; powinno się to odbyć dwa-trzy dni lub więcej po walce. Jeżeli po leczeniu ugryzień węży pozostaną blizny, należy je zgłosić w aktualizacjach, będą dopisane do znaków szczególnych postaci.
Obrażenia:
Samuel - 8/266 (użycia patronusa: 0/5)
kąsane - łydka, pachwina (-140), psychiczne (-58), zatrucia (-60)
Sophia- 8/240
kąsane - łydka, pachwina (-10), psychiczne (-162), zatrucia (-60)
| 27 października
Praca w Mungu nieustannie starała się zapewniać mu wrażenia, dzięki którym uzdrowicielskie obowiązki Zachary'ego nie wiały nudną monotonią. Wprawdzie nigdy nie narzekał na to, że każdy dzień zaczynał tak samo, wypełniając punkt po punkcie powinności związane z rozpoczęciem dyżuru. Reszta dnia w zasadzie pozostawała podobna z tym małym wyjątkiem, gdy pojawiał się nagły wypadek bądź wymagana była konsultacja na innym z oddziałów. To jednak stanowiło mniejszość i bywało miłą odmianą; tej zaznał dzisiaj aż zanadto. Informacja, która trafiła do szpitala, a także w dalszym toku bezpośrednio do niego, wywołała w nim niewielki zgrzyt, gdy przygotowywał się do nagłej podróży. Niewiele czasu potrzebował na zebranie odpowiedniego wyposażenia. Jeszcze tego samego wieczora planował powrócić do Londynu i nie sądził, by cała wycieczka zajęła mu więcej czasu. Gdyby wiedział, w jakim był błędzie, z pewnością zabrałby ze sobą coś do jedzenia, a tak wylądował w jakiejś piwnicy. Rozglądając się po niej, potraktował ją jak zbiorowisko starych, nieużywanych rzeczy przez mugoli i w zasadzie niewiele się pomylił, a tym samym zdecydował, że jego uzdrowicielska szata była zdecydowanie nie na miejscu. Ściągnąwszy ją, wepchnął do zabranej ze sobą płóciennej torby, upewnił się, że zabrane eliksiry nadal znajdowały się w kieszeni spodni, po czym opuścił pomieszczenie, chcąc jak najszybciej znaleźć się tam, gdzie został wysłany. Naturalnie dostanie się do sali, w której znajdowali się ranni czarodzieje, zajęło więcej czasu niż oczekiwał, jednak nieznajomość miejsca była oczywista i kierował się w stronę hałasów z nadzieją, że jego ubranie pozbawione uzdrowicielskiej szaty było dostatecznie mugolskie. Samym swoim wyglądał zwracał na siebie uwagę, jednak za wszelką cenę starał się to ukryć, przemierzając kolejne korytarze, unikając kontaktu z mijanymi osobami, aż wreszcie odnalazł właściwą salę szpitalną. Wejście do środka okazało się w skutkach znacznie trudniejsze niż sądził. Niemal od razu rozpoznał twarz mężczyzny, ściągając brwi, starając się mimo wszystko zachować spokój.
— Skamander? — zapytał, przywołując z pamięci jego nazwisko, wyciągając różdżkę oraz podchodząc do pierwszego z łóżek. Nie czekał na odpowiedź, nie licząc na to, że ten pozostawał przytomny bądź do końca świadomy otaczającej go rzeczywistości. Natychmiast przystąpił do oględzin ran, powoli identyfikując je, oceniając ich potencjalne skutki oraz rozległość. Z poważnym wyrazem twarzy przyglądał się czemuś, co wyglądało na ugryzienia węży, z ulgą przyjmując fakt, że zabrał ze sobą odpowiednie eliksiry, choć – sądząc po ich ilości – mogły okazać się niewystarczające i mimo wszystko wymagany był pobyt w Mungu. Z całą resztą zaklęcia powinny sobie poradzić.
Wstępnych oględzin dokonał również u kobiety leżącej na drugim łóżku, zauważając niemal te same rodzaje obrażeń, tym samym wywołując w samym sobie zastanowienie, co też takiego mogło się stać w ostatnim czasie. Myślenie o tym nie miało jednak większego sensu. Jeśli się uda, może później dowie się czegoś od Skamandera i tej kobiety. Teraz najważniejsze pozostawało leczenie ran i z tą myślą chwycił mocniej różdżkę, by przystąpić do pracy.
| Przechodzę do szafki zniknięć
| Zabieram ze sobą dwie fiolki wywaru oczyszczającego z toksyn, obowiązkowo różdżka
Praca w Mungu nieustannie starała się zapewniać mu wrażenia, dzięki którym uzdrowicielskie obowiązki Zachary'ego nie wiały nudną monotonią. Wprawdzie nigdy nie narzekał na to, że każdy dzień zaczynał tak samo, wypełniając punkt po punkcie powinności związane z rozpoczęciem dyżuru. Reszta dnia w zasadzie pozostawała podobna z tym małym wyjątkiem, gdy pojawiał się nagły wypadek bądź wymagana była konsultacja na innym z oddziałów. To jednak stanowiło mniejszość i bywało miłą odmianą; tej zaznał dzisiaj aż zanadto. Informacja, która trafiła do szpitala, a także w dalszym toku bezpośrednio do niego, wywołała w nim niewielki zgrzyt, gdy przygotowywał się do nagłej podróży. Niewiele czasu potrzebował na zebranie odpowiedniego wyposażenia. Jeszcze tego samego wieczora planował powrócić do Londynu i nie sądził, by cała wycieczka zajęła mu więcej czasu. Gdyby wiedział, w jakim był błędzie, z pewnością zabrałby ze sobą coś do jedzenia, a tak wylądował w jakiejś piwnicy. Rozglądając się po niej, potraktował ją jak zbiorowisko starych, nieużywanych rzeczy przez mugoli i w zasadzie niewiele się pomylił, a tym samym zdecydował, że jego uzdrowicielska szata była zdecydowanie nie na miejscu. Ściągnąwszy ją, wepchnął do zabranej ze sobą płóciennej torby, upewnił się, że zabrane eliksiry nadal znajdowały się w kieszeni spodni, po czym opuścił pomieszczenie, chcąc jak najszybciej znaleźć się tam, gdzie został wysłany. Naturalnie dostanie się do sali, w której znajdowali się ranni czarodzieje, zajęło więcej czasu niż oczekiwał, jednak nieznajomość miejsca była oczywista i kierował się w stronę hałasów z nadzieją, że jego ubranie pozbawione uzdrowicielskiej szaty było dostatecznie mugolskie. Samym swoim wyglądał zwracał na siebie uwagę, jednak za wszelką cenę starał się to ukryć, przemierzając kolejne korytarze, unikając kontaktu z mijanymi osobami, aż wreszcie odnalazł właściwą salę szpitalną. Wejście do środka okazało się w skutkach znacznie trudniejsze niż sądził. Niemal od razu rozpoznał twarz mężczyzny, ściągając brwi, starając się mimo wszystko zachować spokój.
— Skamander? — zapytał, przywołując z pamięci jego nazwisko, wyciągając różdżkę oraz podchodząc do pierwszego z łóżek. Nie czekał na odpowiedź, nie licząc na to, że ten pozostawał przytomny bądź do końca świadomy otaczającej go rzeczywistości. Natychmiast przystąpił do oględzin ran, powoli identyfikując je, oceniając ich potencjalne skutki oraz rozległość. Z poważnym wyrazem twarzy przyglądał się czemuś, co wyglądało na ugryzienia węży, z ulgą przyjmując fakt, że zabrał ze sobą odpowiednie eliksiry, choć – sądząc po ich ilości – mogły okazać się niewystarczające i mimo wszystko wymagany był pobyt w Mungu. Z całą resztą zaklęcia powinny sobie poradzić.
Wstępnych oględzin dokonał również u kobiety leżącej na drugim łóżku, zauważając niemal te same rodzaje obrażeń, tym samym wywołując w samym sobie zastanowienie, co też takiego mogło się stać w ostatnim czasie. Myślenie o tym nie miało jednak większego sensu. Jeśli się uda, może później dowie się czegoś od Skamandera i tej kobiety. Teraz najważniejsze pozostawało leczenie ran i z tą myślą chwycił mocniej różdżkę, by przystąpić do pracy.
| Przechodzę do szafki zniknięć
| Zabieram ze sobą dwie fiolki wywaru oczyszczającego z toksyn, obowiązkowo różdżka
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wracam z szafki
|Sophia, obrażenia: zatrucia(60)|uleczone: kąsane(10), psychiczne (162)
PŻ: 180/240
|Samuel, obrażenia: zatrucia(60)|uleczone: psychiczne(58), kąsane (140)
PŻ: 206/266
|Zachary, PŻ: 205/210
Udało się, powtórzył we własnych myślach, odsuwając się od łóżka, by zrobić kilka rozluźniających kroków po pomieszczeniu. Rzadko używał magii w tak ciągły sposób. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz rzucił tyle zaklęć w tak krótkim czasie, po drodze doświadczając niegroźnych anomalii. Wiedział jednak, dlaczego nie robił tego zbyt często. Nieustanne wypowiadanie inkantacje było najzwyczajniej w świecie męczące, o czym świadczyło pulsowanie w skroniach, do których przykładał palce wolnej ręki, masując je kolistymi ruchami. Wiedział, że Skamander i ta kobieta byli już prawie bezpieczni. Niewątpliwie pozostaną im przez jakiś czas blizny po ukąszeniach, lecz tym się nie przejmował. Wciąż wymagali opieki, której tutaj udzielić im nie mógł, choć posiadał ze sobą remedium skracające pobyt w szpitalu.
— Te ukąszenia bez wątpienia były jadowite — odezwał się do nich, sięgając do kieszeni spodni. — Mam dla was po jednej dawce eliksiru oczyszczającego z toksyn, ale to nie załatwi całej sprawy. Tak czy inaczej będziecie musieli spędzić trochę czasu w szpitalu — kontynuował, w międzyczasie wręczając im po fiolce, będąc absolutnie pewnym tego, że spożycie ich zawartości teraz nie przyniesienie niepożądanych skutków ubocznych. Podanie ich w większej ilości byłoby takie, ale nie zamierzał ryzykować. Podejmując się tego zadania, wziął na barki odpowiedzialność sprowadzenia ich z powrotem w możliwie jak najlepszym stanie. Patrząc na nich, był pewien, że czuli się znacznie lepiej i mogli jak najszybciej wracać razem z nim do szpitala na obserwację oraz kontynuację leczenia. Nie zmieniało to jednak tego, że ponownie zaczęły zżerać go myśli, co takiego się stało i dlaczego wylądowali właśnie tutaj.
— Skamander, co się tutaj stało? — zapytał, gdy wreszcie znalazł sobie miejsce pod ściana niedaleko drzwi. Oparł się o nią, spojrzeniem omiatając szpitalną salę, aż wreszcie utkwił je w mężczyźnie, domagając się jakiejkolwiek odpowiedzi. Liczył się z tym, że spotka się z kłamstwem. Był niemal całkowicie pewien, że za chwilę usłyszy wyssaną z palca bajkę, która miała zadowolić jego ciekawość. To spotkanie przypomniało mu poprzednie, lecz wtedy doskonale znał motywy, w jakich mężczyzna się znalazł. Teraz nie miał pewności i jedynie zastanawiał się, czy mogło mieć to jakikolwiek związek ze sprawami, o których zazwyczaj nie myślał. Dziś chyba musiał sobie o nich przypomnieć, starając się nie wspominać skurczu żołądka sprzed chwili ani tego, że jego twarz była bledsza niż zwykle. Choć tą małą zmianą w zasadzie się nie przejmował; powątpiewał w możliwość dostrzeżenia jej przez Skamandera i tę kobietę.
|Sophia, obrażenia: zatrucia(60)|uleczone: kąsane(10), psychiczne (162)
PŻ: 180/240
|Samuel, obrażenia: zatrucia(60)|uleczone: psychiczne(58), kąsane (140)
PŻ: 206/266
|Zachary, PŻ: 205/210
Udało się, powtórzył we własnych myślach, odsuwając się od łóżka, by zrobić kilka rozluźniających kroków po pomieszczeniu. Rzadko używał magii w tak ciągły sposób. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz rzucił tyle zaklęć w tak krótkim czasie, po drodze doświadczając niegroźnych anomalii. Wiedział jednak, dlaczego nie robił tego zbyt często. Nieustanne wypowiadanie inkantacje było najzwyczajniej w świecie męczące, o czym świadczyło pulsowanie w skroniach, do których przykładał palce wolnej ręki, masując je kolistymi ruchami. Wiedział, że Skamander i ta kobieta byli już prawie bezpieczni. Niewątpliwie pozostaną im przez jakiś czas blizny po ukąszeniach, lecz tym się nie przejmował. Wciąż wymagali opieki, której tutaj udzielić im nie mógł, choć posiadał ze sobą remedium skracające pobyt w szpitalu.
— Te ukąszenia bez wątpienia były jadowite — odezwał się do nich, sięgając do kieszeni spodni. — Mam dla was po jednej dawce eliksiru oczyszczającego z toksyn, ale to nie załatwi całej sprawy. Tak czy inaczej będziecie musieli spędzić trochę czasu w szpitalu — kontynuował, w międzyczasie wręczając im po fiolce, będąc absolutnie pewnym tego, że spożycie ich zawartości teraz nie przyniesienie niepożądanych skutków ubocznych. Podanie ich w większej ilości byłoby takie, ale nie zamierzał ryzykować. Podejmując się tego zadania, wziął na barki odpowiedzialność sprowadzenia ich z powrotem w możliwie jak najlepszym stanie. Patrząc na nich, był pewien, że czuli się znacznie lepiej i mogli jak najszybciej wracać razem z nim do szpitala na obserwację oraz kontynuację leczenia. Nie zmieniało to jednak tego, że ponownie zaczęły zżerać go myśli, co takiego się stało i dlaczego wylądowali właśnie tutaj.
— Skamander, co się tutaj stało? — zapytał, gdy wreszcie znalazł sobie miejsce pod ściana niedaleko drzwi. Oparł się o nią, spojrzeniem omiatając szpitalną salę, aż wreszcie utkwił je w mężczyźnie, domagając się jakiejkolwiek odpowiedzi. Liczył się z tym, że spotka się z kłamstwem. Był niemal całkowicie pewien, że za chwilę usłyszy wyssaną z palca bajkę, która miała zadowolić jego ciekawość. To spotkanie przypomniało mu poprzednie, lecz wtedy doskonale znał motywy, w jakich mężczyzna się znalazł. Teraz nie miał pewności i jedynie zastanawiał się, czy mogło mieć to jakikolwiek związek ze sprawami, o których zazwyczaj nie myślał. Dziś chyba musiał sobie o nich przypomnieć, starając się nie wspominać skurczu żołądka sprzed chwili ani tego, że jego twarz była bledsza niż zwykle. Choć tą małą zmianą w zasadzie się nie przejmował; powątpiewał w możliwość dostrzeżenia jej przez Skamandera i tę kobietę.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała na pewno była walka nad brzegiem rzeki i rzucający się w jej kierunku wąż. Później wszystko pogrążyło się w ciemności i nie było już niczego, choć nie do końca. Choć jej pamięć wyraźnie szwankowała, mogła przysiąc, że miała dziwny sen o zamknięciu w metalowym pudełku, które wyło i trzęsło się.
Na początku nie była nawet pewna, czy w ogóle żyje, czy może tak wyglądało umieranie i przechodzenie w zaświaty. Nad rzeką nawet nie podejmowała próby obrony przed wężem, była gotowa zginąć, byle tylko czarnoksiężnicy nie przejęli nad nią kontroli i nie zmusili do czynienia zła. Ale jej kolejne wspomnienia były skąpane w bieli, choć dziwne pikanie nie pasowało do dobrze jej znanych sal Munga, w których regularnie pojawiała się po aurorskich akcjach. Budziła się sporadycznie i na krótko, pozostawała wówczas półprzytomna, niezbyt świadoma tego, co z nią robiono, ale odnotowała, że Samuel znajdował się obok, w tym samym pomieszczeniu – a więc również przeżył. Ta świadomość niewątpliwie przyniosła jej ulgę. Czasem mamrotała jego imię, próbując sprawdzić, czy był przytomny. Przez resztę czasu traciła świadomość, a jej organizm próbował zwalczyć szkodzący mu wężowy jad. Dopiero później, kiedy oprzytomniała na tyle, by zdać sobie z tego sprawę, uświadomiła sobie, że te wszystkie otaczające dziwaczności są charakterystyczne dla mugolskich lecznic, i że to właśnie mugole próbowali ich leczyć.
Wspomnienia wydarzeń znad rzeki wracały do niej stopniowo, choć pozostawała w stanie zdecydowanie kiepskim – mugolskie leczenie nie było zbyt efektywne i mimo wszystkich starań tutejszych medyków nie mogło przynieść takich rezultatów, jak magiczne. Rany wciąż bolały i rozłaziły się, a jako że przez większość czasu pozostawała we śnie, dręczyły ją koszmary pełne martwych ciał i olbrzymich węży. Potrzebowała prawdziwego leczenia wykonanego przez uzdrowicieli.
Nie wiedziała, jak to się stało, że ktoś w końcu powiadomił uzdrowicieli z Munga o ich położeniu i kogoś do nich przysłano. Ocknęła się nagle pod koniec leczenia, które wyglądało o wiele bardziej znajomo dla czarodziejów. Czuła się też zdecydowanie dużo lepiej i po raz pierwszy od czasu pojedynku nad rzeką czuła, że jest w stanie jasno myśleć. Mogła też usiąść bez skutków ubocznych; wcześniej podobne próby kończyły się ponownym osunięciem na łóżko, bo osłabłe niedoleczonymi obrażeniami i zatruciami ciało nie było w stanie podnieść się z łóżka bez względu na tlący się głęboko w umyśle upór.
Przyjęła podaną jej fiolkę z eliksirem i wypiła jej zawartość, choć przeczuwała, że resztki zatrucia nieprędko ustąpią, tak ogromny wąż musiał mieć silny jad. Choć nie od dziś miała do czynienia z czarną magią, nigdy nie widziała tak potężnego efektu zaklęcia Serpensortia.
- Komplikacje podczas aurorskiej akcji – odpowiedziała lakonicznie na pytanie mężczyzny, nie mogli nikomu zdradzać, co naprawdę tam robili, więc najłatwiej było zrzucić winę na aurorskie obowiązki. Ostatecznie przedstawiciele ich zawodu byli stałymi bywalcami uzdrowicieli i nikogo nie dziwili ranni aurorzy – więc to kłamstwo powinno wypaść całkiem wiarygodnie, przynajmniej w jej odczuciu, a bardziej szczegółowe pytania mogli ucinać uwagami o niemożności wgłębiania się w szczegóły aurorskich śledztw. Oby Samuel podchwycił jej małe oszustwo.
- Jest pan uzdrowicielem z Munga? Skąd w ogóle dowiedział się pan, że tu jesteśmy? To mugolski szpital? – zapytała, bo ją to nurtowało, ktoś musiał powiadomić czarodzieja o tym, że tu byli. Zastanawiało ją też, gdzie byli dokładnie, bo nie ulegało wątpliwości, że zabrano ich znad Wensum. Mogła tylko podejrzewać, że trafili do lecznicy w najbliższym dużym mieście. – I czy pobyt w Mungu faktycznie będzie konieczny? Nie zostaliśmy wyleczeni do końca? Nie czuję się źle – w porównaniu z tym, co było wcześniej, poprawa była znacząca, i była osobą na tyle upartą, że uważała, że skoro czuła się lepiej, a jej rany zostały zaleczone, to przenosiny do Munga nie będą niezbędne. Oboje z Samuelem mieli swoje obowiązki, a i uzdrowiciele na pewno mieli poważniejsze przypadki niż oni. Jej wiedza anatomiczna była jednak podstawowa, więc z pewnością nie wiedziała tego, co Zachary, a polegała na tym, co jej się wydawało. – Ale tego już chyba nie potrzebujemy – rzekła po chwili, próbując uwolnić się od poprzyklejanych do rąk rurek, które najwyraźniej umieścili tam mugole, bo uzdrowiciele z Munga nie stosowali podobnych metod, mając do dyspozycji zaklęcia i eliksiry. W zasadzie mogli już opuścić mugolski szpital, niemagiczni i tak nie mogli zrobić dla nich nic więcej. Jak na osobę, która jeszcze godzinę temu była ledwo żywa, teraz zdawała się być zaskakująco zdrowa. Napędzało ją także to, że nadal nie wiedzieli, co stało się nad rzeką po ich utracie przytomności, co stało się z ich przeciwnikami. Musieli się tego jak najszybciej dowiedzieć, dlatego tak nie podobała jej się myśl o utracie cennego czasu, który już stracili i niewątpliwie stracą też w Mungu.
- Którego dziś mamy? – zapytała, zdając sobie sprawę, że nie wiedziała nawet, ile czasu minęło od walki. Ile godzin? Może nawet dni?
Odkryła, że pod poduszką leżała jej różdżka; sięgnęła tam właściwie bezwiednie, bo we własnym domu także często spała z różdżką z boku poduszki, w zasięgu dłoni. Na szafce nocnej znajdowały się przedmioty, które miała przy sobie podczas misji, z wyjątkiem eliksirów, które dostała od Samuela przed akcją. Zapewne wyrzucili je mugole, lub co gorsza, ukradli ich przeciwnicy. Nie było też ubrań, a w takiej lichej koszulinie nie mogli wyjść na zewnątrz, nie budząc sensacji. Zdecydowanie przydałby się sweter, spodnie i buty.
Na początku nie była nawet pewna, czy w ogóle żyje, czy może tak wyglądało umieranie i przechodzenie w zaświaty. Nad rzeką nawet nie podejmowała próby obrony przed wężem, była gotowa zginąć, byle tylko czarnoksiężnicy nie przejęli nad nią kontroli i nie zmusili do czynienia zła. Ale jej kolejne wspomnienia były skąpane w bieli, choć dziwne pikanie nie pasowało do dobrze jej znanych sal Munga, w których regularnie pojawiała się po aurorskich akcjach. Budziła się sporadycznie i na krótko, pozostawała wówczas półprzytomna, niezbyt świadoma tego, co z nią robiono, ale odnotowała, że Samuel znajdował się obok, w tym samym pomieszczeniu – a więc również przeżył. Ta świadomość niewątpliwie przyniosła jej ulgę. Czasem mamrotała jego imię, próbując sprawdzić, czy był przytomny. Przez resztę czasu traciła świadomość, a jej organizm próbował zwalczyć szkodzący mu wężowy jad. Dopiero później, kiedy oprzytomniała na tyle, by zdać sobie z tego sprawę, uświadomiła sobie, że te wszystkie otaczające dziwaczności są charakterystyczne dla mugolskich lecznic, i że to właśnie mugole próbowali ich leczyć.
Wspomnienia wydarzeń znad rzeki wracały do niej stopniowo, choć pozostawała w stanie zdecydowanie kiepskim – mugolskie leczenie nie było zbyt efektywne i mimo wszystkich starań tutejszych medyków nie mogło przynieść takich rezultatów, jak magiczne. Rany wciąż bolały i rozłaziły się, a jako że przez większość czasu pozostawała we śnie, dręczyły ją koszmary pełne martwych ciał i olbrzymich węży. Potrzebowała prawdziwego leczenia wykonanego przez uzdrowicieli.
Nie wiedziała, jak to się stało, że ktoś w końcu powiadomił uzdrowicieli z Munga o ich położeniu i kogoś do nich przysłano. Ocknęła się nagle pod koniec leczenia, które wyglądało o wiele bardziej znajomo dla czarodziejów. Czuła się też zdecydowanie dużo lepiej i po raz pierwszy od czasu pojedynku nad rzeką czuła, że jest w stanie jasno myśleć. Mogła też usiąść bez skutków ubocznych; wcześniej podobne próby kończyły się ponownym osunięciem na łóżko, bo osłabłe niedoleczonymi obrażeniami i zatruciami ciało nie było w stanie podnieść się z łóżka bez względu na tlący się głęboko w umyśle upór.
Przyjęła podaną jej fiolkę z eliksirem i wypiła jej zawartość, choć przeczuwała, że resztki zatrucia nieprędko ustąpią, tak ogromny wąż musiał mieć silny jad. Choć nie od dziś miała do czynienia z czarną magią, nigdy nie widziała tak potężnego efektu zaklęcia Serpensortia.
- Komplikacje podczas aurorskiej akcji – odpowiedziała lakonicznie na pytanie mężczyzny, nie mogli nikomu zdradzać, co naprawdę tam robili, więc najłatwiej było zrzucić winę na aurorskie obowiązki. Ostatecznie przedstawiciele ich zawodu byli stałymi bywalcami uzdrowicieli i nikogo nie dziwili ranni aurorzy – więc to kłamstwo powinno wypaść całkiem wiarygodnie, przynajmniej w jej odczuciu, a bardziej szczegółowe pytania mogli ucinać uwagami o niemożności wgłębiania się w szczegóły aurorskich śledztw. Oby Samuel podchwycił jej małe oszustwo.
- Jest pan uzdrowicielem z Munga? Skąd w ogóle dowiedział się pan, że tu jesteśmy? To mugolski szpital? – zapytała, bo ją to nurtowało, ktoś musiał powiadomić czarodzieja o tym, że tu byli. Zastanawiało ją też, gdzie byli dokładnie, bo nie ulegało wątpliwości, że zabrano ich znad Wensum. Mogła tylko podejrzewać, że trafili do lecznicy w najbliższym dużym mieście. – I czy pobyt w Mungu faktycznie będzie konieczny? Nie zostaliśmy wyleczeni do końca? Nie czuję się źle – w porównaniu z tym, co było wcześniej, poprawa była znacząca, i była osobą na tyle upartą, że uważała, że skoro czuła się lepiej, a jej rany zostały zaleczone, to przenosiny do Munga nie będą niezbędne. Oboje z Samuelem mieli swoje obowiązki, a i uzdrowiciele na pewno mieli poważniejsze przypadki niż oni. Jej wiedza anatomiczna była jednak podstawowa, więc z pewnością nie wiedziała tego, co Zachary, a polegała na tym, co jej się wydawało. – Ale tego już chyba nie potrzebujemy – rzekła po chwili, próbując uwolnić się od poprzyklejanych do rąk rurek, które najwyraźniej umieścili tam mugole, bo uzdrowiciele z Munga nie stosowali podobnych metod, mając do dyspozycji zaklęcia i eliksiry. W zasadzie mogli już opuścić mugolski szpital, niemagiczni i tak nie mogli zrobić dla nich nic więcej. Jak na osobę, która jeszcze godzinę temu była ledwo żywa, teraz zdawała się być zaskakująco zdrowa. Napędzało ją także to, że nadal nie wiedzieli, co stało się nad rzeką po ich utracie przytomności, co stało się z ich przeciwnikami. Musieli się tego jak najszybciej dowiedzieć, dlatego tak nie podobała jej się myśl o utracie cennego czasu, który już stracili i niewątpliwie stracą też w Mungu.
- Którego dziś mamy? – zapytała, zdając sobie sprawę, że nie wiedziała nawet, ile czasu minęło od walki. Ile godzin? Może nawet dni?
Odkryła, że pod poduszką leżała jej różdżka; sięgnęła tam właściwie bezwiednie, bo we własnym domu także często spała z różdżką z boku poduszki, w zasięgu dłoni. Na szafce nocnej znajdowały się przedmioty, które miała przy sobie podczas misji, z wyjątkiem eliksirów, które dostała od Samuela przed akcją. Zapewne wyrzucili je mugole, lub co gorsza, ukradli ich przeciwnicy. Nie było też ubrań, a w takiej lichej koszulinie nie mogli wyjść na zewnątrz, nie budząc sensacji. Zdecydowanie przydałby się sweter, spodnie i buty.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Ilość wrażeń, która potrafiła się ze sobą zmieszać, gdy świadomość w końcu uwalniała umysł z bezkresnej ciemności, potrafiła zaskoczyć. Ogłupiałe zmysły doprowadzały Samuela gdzieś na granicę szaleństwa, tylko po to, by bardzo wyraźnie odtworzyć szereg scen z walk, jaką przed chwilą prowadził. Przed chwilą?... Czyje były głosy, które szumiały mu nad głową? Czyj ciężki krok i dłonie, które szarpały jego płaszcz? A może to nie były dłonie, tylko powykręcane, niby szpony gałęzie drzew? I czym było wijące się u jego stóp stworzenie, którego ślepia migały mu raz zarazem, niby rysowane pod jego własnymi powiekami?
Rozpaczliwe próby powrotu do rzeczywistości rzucały go ledwie na skraj pojmowania. Szmery mieszały się huczącym wiatrem, zawodzącym niby dementor. A jego własne ciało, coraz silniej plątały cienkie więzy, tłoczące do jego krwi światło. I ból, który krążył razem z nim. Wężowy jad, połykający go od środka, pozostawiając tylko wyduszoną skorupę. A może sam miał ją zrzucić? Uwolnić się z błędnego koła umierania, w którym złośliwe bóstwo postanowiło go wrzucić?
Ból był nieznośny. Nie oscylował wokół jednego miejsca, a przeciskał sie przez całe ciało ognistą falą, umierając dopiero wtedy, gdy, zabierała go zbawienna ciemność. I mimo ukojenia, jakie dawała, milczącej obietnicy, że wszystko rzeczywiście się skończy, jeśli tylko zechce, Skamander czuł wewnętrzny opór. Równie nieme co zaproszenie śmierci - nakaz, który dręczył, dopóki nie zmusił potwornie ciężkich powiek do uchylenia. Tyko na chwilę, by chwycić w zamglone spojrzenie rozmazany obraz pochylających się nad nim twarzy. Wciąż nowych, wciąż dręczących jego ciało wbijanymi ostrzami i słabością, która raz za razem pogrążała go w ciemności. Tylko po to, by świadomość wypluła go na nowo w półmroku nieznanego pomieszczenia.
Gdzieś obok słyszał znajomy głos. Głos, który wołał imię. Jego własne. Rozumienie przychodziło ociężale, ale gdy już przychodziło, torpedowało go ilością informacji, która odbierała oddech. Otwierał oczy, próbując zerwać się z miejsca, ale niewidziane więzy wciąż trzymały mocno, ignorując jego wysiłki. Ignorował gwałtowne mdłości i zawroty głowy, które mieszały mu w głowie. Zatopiona w cieniu sala, prawdopodobnie białe, zlewające się ze sobą ściany. Przedmioty, których pochodzenia nie rozumiał, chociaż otępiałe myśli próbowały podsunąć mu najbardziej prawdopodobne odpowiedzi. Łóżko obok i nieruchome ciało wyrwały jedną z dręczących go win, że pozwolił, by i ona umarła. Sophia. Jego kuzynka, za którą odpowiedzialność wziął. Ale oblicze kobiety, chociaż przeraźliwe blade, nie należało do świata martwych. Tak, jak nie należał on.
Ten ostatni zryw świadomości, łączył się z ulgą i bólem jednocześnie, ale nie związanym z ciałem. Żałosne wołanie śmierci zostało zagłuszone. Rozpoznał głos, który przez ostatni czas szeptał nad jego głową - Shafiq - nazwisko zamigotało w umyśle, lokując tożsamość do twarzy, którą już przecież poznał.
Ciało wydawało się wciąż nieprzyjemnie ciężkie, obolałe. Bezsilne. Pozostawiając Skamandera w stanie, którego nienawidził. Podniósł się ostrożnie najpierw do siadu, mając wrażenie, że jego świadomość wywraca właśnie sadzistego orła. Bez sprzeciwu przyjął podaną fiolkę, którą wypił. Smak rozmył się gdzieś pomiędzy goryczą a palącym gardło ogniem. Spojrzał w dół na swoje dłonie i wbity w jego skórę element. Nie rozumiał działania, ani tym bardziej jego znaczenia, ale chwiejnie oderwał przyklejoną rurkę, wyciągając przy okazji igłę i znacząc plamą krwi pościel.
Odwrócił się w stronę kuzynki, z niemą ulgą rejestrując jej głos i obecność. Wrócił jednak spojrzeniem do uzdrowiciela - Walczyliśmy z czarnoksięznikami - w tej materii nie musiał kłamać, ofiarując ciemnookiemu mężczyźnie rzeczywistą odpowiedź. I wpisywało się w zawód, który pełnił. Nikt nigdy nie pytał o szczegóły - bardzo potężnymi - przynajmniej jeden z nich.
Pozostałe pytania, które kołatały mu sie po głowie, zdążyła wypowiedzieć Sophia. Powoli, walcząc ze słabością, która wciąż atakowała ciało, zsunął nogi na ziemię, potem odepchnął się, stając prosto - To musi być mugolski szpital - odpowiedział Sophii na pytanie, które zadała uzdrowicielowi - Ale nie wiem, jak się tu znaleźliśmy - zmarszczył brwi. Wydawało mu się, że w przebłyskach pamięci, widział obce oblicze. Kogoś, kto ich tu zabrał. Nie potrafił jednak wskazać, czy była to tylko senna wizja, czy też prawdziwe wspomnienie. Czy pytanie kogokolwiek z personelu, miało większy sens? - Musimy się stąd zbierać - Skamander pochylił się, zaciskając blade place na poręczy łóżka. Szarpnął poduszką, odsłaniając kilka rzeczy. Niewiele, ale różdżka i splatana na rzemieniu bransoleta i kamień,w ciąż były na miejscu. I ani jednej fiolki z eliksirami. Podniósł głowę, mierząc w ciemne tęczówki arystokraty - Chyba zostaniesz moim ulubionym uzdrowicielem - blady, krzywy uśmiech, który pojawił się na spierzchniętych wargach Samuela, nie miał za wiele z radości. W absurdzie mieszcząc całość opowieści o umieraniu.
Rozpaczliwe próby powrotu do rzeczywistości rzucały go ledwie na skraj pojmowania. Szmery mieszały się huczącym wiatrem, zawodzącym niby dementor. A jego własne ciało, coraz silniej plątały cienkie więzy, tłoczące do jego krwi światło. I ból, który krążył razem z nim. Wężowy jad, połykający go od środka, pozostawiając tylko wyduszoną skorupę. A może sam miał ją zrzucić? Uwolnić się z błędnego koła umierania, w którym złośliwe bóstwo postanowiło go wrzucić?
Ból był nieznośny. Nie oscylował wokół jednego miejsca, a przeciskał sie przez całe ciało ognistą falą, umierając dopiero wtedy, gdy, zabierała go zbawienna ciemność. I mimo ukojenia, jakie dawała, milczącej obietnicy, że wszystko rzeczywiście się skończy, jeśli tylko zechce, Skamander czuł wewnętrzny opór. Równie nieme co zaproszenie śmierci - nakaz, który dręczył, dopóki nie zmusił potwornie ciężkich powiek do uchylenia. Tyko na chwilę, by chwycić w zamglone spojrzenie rozmazany obraz pochylających się nad nim twarzy. Wciąż nowych, wciąż dręczących jego ciało wbijanymi ostrzami i słabością, która raz za razem pogrążała go w ciemności. Tylko po to, by świadomość wypluła go na nowo w półmroku nieznanego pomieszczenia.
Gdzieś obok słyszał znajomy głos. Głos, który wołał imię. Jego własne. Rozumienie przychodziło ociężale, ale gdy już przychodziło, torpedowało go ilością informacji, która odbierała oddech. Otwierał oczy, próbując zerwać się z miejsca, ale niewidziane więzy wciąż trzymały mocno, ignorując jego wysiłki. Ignorował gwałtowne mdłości i zawroty głowy, które mieszały mu w głowie. Zatopiona w cieniu sala, prawdopodobnie białe, zlewające się ze sobą ściany. Przedmioty, których pochodzenia nie rozumiał, chociaż otępiałe myśli próbowały podsunąć mu najbardziej prawdopodobne odpowiedzi. Łóżko obok i nieruchome ciało wyrwały jedną z dręczących go win, że pozwolił, by i ona umarła. Sophia. Jego kuzynka, za którą odpowiedzialność wziął. Ale oblicze kobiety, chociaż przeraźliwe blade, nie należało do świata martwych. Tak, jak nie należał on.
Ten ostatni zryw świadomości, łączył się z ulgą i bólem jednocześnie, ale nie związanym z ciałem. Żałosne wołanie śmierci zostało zagłuszone. Rozpoznał głos, który przez ostatni czas szeptał nad jego głową - Shafiq - nazwisko zamigotało w umyśle, lokując tożsamość do twarzy, którą już przecież poznał.
Ciało wydawało się wciąż nieprzyjemnie ciężkie, obolałe. Bezsilne. Pozostawiając Skamandera w stanie, którego nienawidził. Podniósł się ostrożnie najpierw do siadu, mając wrażenie, że jego świadomość wywraca właśnie sadzistego orła. Bez sprzeciwu przyjął podaną fiolkę, którą wypił. Smak rozmył się gdzieś pomiędzy goryczą a palącym gardło ogniem. Spojrzał w dół na swoje dłonie i wbity w jego skórę element. Nie rozumiał działania, ani tym bardziej jego znaczenia, ale chwiejnie oderwał przyklejoną rurkę, wyciągając przy okazji igłę i znacząc plamą krwi pościel.
Odwrócił się w stronę kuzynki, z niemą ulgą rejestrując jej głos i obecność. Wrócił jednak spojrzeniem do uzdrowiciela - Walczyliśmy z czarnoksięznikami - w tej materii nie musiał kłamać, ofiarując ciemnookiemu mężczyźnie rzeczywistą odpowiedź. I wpisywało się w zawód, który pełnił. Nikt nigdy nie pytał o szczegóły - bardzo potężnymi - przynajmniej jeden z nich.
Pozostałe pytania, które kołatały mu sie po głowie, zdążyła wypowiedzieć Sophia. Powoli, walcząc ze słabością, która wciąż atakowała ciało, zsunął nogi na ziemię, potem odepchnął się, stając prosto - To musi być mugolski szpital - odpowiedział Sophii na pytanie, które zadała uzdrowicielowi - Ale nie wiem, jak się tu znaleźliśmy - zmarszczył brwi. Wydawało mu się, że w przebłyskach pamięci, widział obce oblicze. Kogoś, kto ich tu zabrał. Nie potrafił jednak wskazać, czy była to tylko senna wizja, czy też prawdziwe wspomnienie. Czy pytanie kogokolwiek z personelu, miało większy sens? - Musimy się stąd zbierać - Skamander pochylił się, zaciskając blade place na poręczy łóżka. Szarpnął poduszką, odsłaniając kilka rzeczy. Niewiele, ale różdżka i splatana na rzemieniu bransoleta i kamień,w ciąż były na miejscu. I ani jednej fiolki z eliksirami. Podniósł głowę, mierząc w ciemne tęczówki arystokraty - Chyba zostaniesz moim ulubionym uzdrowicielem - blady, krzywy uśmiech, który pojawił się na spierzchniętych wargach Samuela, nie miał za wiele z radości. W absurdzie mieszcząc całość opowieści o umieraniu.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
|Sophia, obrażenia: zatrucia(50)|uleczone: kąsane(10), psychiczne (162), zatrucia (10)
PŻ: 190/240
|Samuel, obrażenia: zatrucia(50)|uleczone: psychiczne(58), kąsane (140), zatrucia (10)
PŻ: 216/266
|Zachary, PŻ: 205/210
W ciszy obserwował, jak dwaj aurorzy powracali do sił. Choć sam nieznacznie na tym ucierpiał, był dumny ze swoich dokonań i czujnym spojrzeniem napawał się własnym sukcesem. Oczywiście wiedział, że nie wszystko zdołał wyleczyć. Zatrucia, dziedzina i pasja jego uzdrowicielskiej kariery, wciąż oczekiwały na przeprowadzenie dalszych procedur; ale nie tutaj. Nie mógł narazić ich na efekty uboczne usuwania toksyn zbyt dużymi dawkami. W szpitalu miał szansę mieć mężczyznę i kobietę pod stałą obserwacją nie tylko własnych oczu, ale także innych uzdrowicieli, zyskując szansę na przywrócenie im pełnych sił. Nie wyobrażał sobie pozostawienia rannych, choć w znacznie lepszym stanie, samych sobie, gdy przyświecał mu obowiązek ważniejszy od tego, jaki przyjął, podejmując się pracy na rzecz szpitala.
Przytaknął krótko, słysząc wyjaśnienie. W zasadzie nie oczekiwał, że dowie się czegoś konkretnego, skoro cała sprawa zapewne pozostawała utajniona. Jedno słowo utkwiło jednak w jego głowie na dłuższą chwilę. Domyślał się, kim mógł być ten bardzo silny czarnoksiężnik. Ale domysł pozostawał dalece poza sferą rzeczywistości oraz posiadanej przez Zachary'ego wiedzy. Nie czuł potrzeby kontynuowania tematu, uznając go tym samym za zakończony.
— Nie mam pojęcia, co ci mugole wam zrobili ani do czego służy to coś — skomentował krótko, wciąż pozostając opartym o ścianę opodal drzwi. Przy odrobinie szczęścia nie wpadną na nikogo, kto mógłby przeszkodzić im w powrocie. Wyprowadzenie dwóch pacjentów będących jeszcze chwilę wcześniej w opłakanym stanie, ściągnęłoby na nich zupełnie niepotrzebną uwagę. Ale i na to znalazłby się odpowiedni środek zaradczy, gdyby zaszła potrzeba.
— Jesteśmy w Norwich, w szpitalu — potwierdził słowa Samuela. — Niewiele wiadomo. Do Munga przybył ktoś z informacją o dwóch ciężko rannych czarodziejach. Nic więcej. Żadnych nazwisk, szczegółów. Czegokolwiek — uzupełnił, tym samym pozbywając się ewentualnych, dodatkowych pytań. Oficjalne informacje posiadane przez wszystkich uzdrowicieli; zdobycie nowych zapewne wymagałoby odnalezienia tajemniczego informatora. O ile ten pozostawił po sobie jakikolwiek ślad, skoro już zdecydował się udzielić tak intensywnej pomocy i zatarł za sobą trop.
— Zachary Shafiq, Szpital Świętego Munga, oddział zatruć eliksiralnych i roślinnych, panno? — odpowiedział kobiecie, jednocześnie pauzując z wyraźną chęcią poznania jej tożsamości. Mimo wszystko coś musiał wpisać w formularze, kiedy wróci z nimi do Londynu, a kłamanie w tej sprawie chyba nie wchodziło w rachubę, skoro znał Skamandera oraz oboje byli aurorami. Chyba. Lekkie wątpliwości wciąż w nim tkwiły, jednak pozostawały natury czysto filozoficznej, z moralnością mając niewiele wspólnego. A tym bardziej z przestrzeganiem prawa, na straży którego podobno stali aurorzy.
— Niestety, muszę was przyjąć na oddział — odparł krótko. — Po ukąszeniach zostaną ślady i niewątpliwie w waszych żyłach krąży jad, którego jednym eliksirem nie jestem w stanie zneutralizować. To jedna sprawa. Szpital otrzymał oficjalne zgłoszenie, nie jestem tu z prywatnej inicjatywy, wasz stan był bardzo poważny i pozostaję zobligowany postępować zgodnie z procedurami, ale nie martwiłbym się tym zanadto. Przyjmiecie kilka dawek eliksiru oczyszczającego pod okiem uzdrowicieli z oddziału i najprawdopodobniej jutro będziecie wolni. Krótka obserwacja w szpitalu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. — Wyjaśnił znacznie szczegółowiej, powołując się na doskonale znane w szpitalu zasady. Ostoja neutralności, zapewne jedna z niewielu w czarodziejskim świecie, pozostawała bezwzględna i pomagała wszystkim potrzebującym. Dlatego zjawił się pod płonącym Ministerstwem, dlatego też przybył tutaj. Występował jako człowiek na wskroś neutralny i obojętny wobec tego, kim byli i co robili. Czyste, profesjonalne podejście; nic więcej.
— Dwudziesty siódma października. Sądząc po próbach ratowania was przez mugoli, byliście nieprzytomni od dwóch do czterech dni. Prawdopodobnie. — Wzruszył lekko ramionami, odpowiadając bez większego przekonania. Nie miał pewności, gdy tak wiele rzeczy pozostawało w sferze niewiadomych i nieznanych.
— Świstoklik przeniósł mnie do piwnicy pod szpitalem — wtrącił jeszcze, odpychając się od ściany, sygnalizując gotowość doprowadzenia dwójki pacjentów na miejsce.
PŻ: 190/240
|Samuel, obrażenia: zatrucia(50)|uleczone: psychiczne(58), kąsane (140), zatrucia (10)
PŻ: 216/266
|Zachary, PŻ: 205/210
W ciszy obserwował, jak dwaj aurorzy powracali do sił. Choć sam nieznacznie na tym ucierpiał, był dumny ze swoich dokonań i czujnym spojrzeniem napawał się własnym sukcesem. Oczywiście wiedział, że nie wszystko zdołał wyleczyć. Zatrucia, dziedzina i pasja jego uzdrowicielskiej kariery, wciąż oczekiwały na przeprowadzenie dalszych procedur; ale nie tutaj. Nie mógł narazić ich na efekty uboczne usuwania toksyn zbyt dużymi dawkami. W szpitalu miał szansę mieć mężczyznę i kobietę pod stałą obserwacją nie tylko własnych oczu, ale także innych uzdrowicieli, zyskując szansę na przywrócenie im pełnych sił. Nie wyobrażał sobie pozostawienia rannych, choć w znacznie lepszym stanie, samych sobie, gdy przyświecał mu obowiązek ważniejszy od tego, jaki przyjął, podejmując się pracy na rzecz szpitala.
Przytaknął krótko, słysząc wyjaśnienie. W zasadzie nie oczekiwał, że dowie się czegoś konkretnego, skoro cała sprawa zapewne pozostawała utajniona. Jedno słowo utkwiło jednak w jego głowie na dłuższą chwilę. Domyślał się, kim mógł być ten bardzo silny czarnoksiężnik. Ale domysł pozostawał dalece poza sferą rzeczywistości oraz posiadanej przez Zachary'ego wiedzy. Nie czuł potrzeby kontynuowania tematu, uznając go tym samym za zakończony.
— Nie mam pojęcia, co ci mugole wam zrobili ani do czego służy to coś — skomentował krótko, wciąż pozostając opartym o ścianę opodal drzwi. Przy odrobinie szczęścia nie wpadną na nikogo, kto mógłby przeszkodzić im w powrocie. Wyprowadzenie dwóch pacjentów będących jeszcze chwilę wcześniej w opłakanym stanie, ściągnęłoby na nich zupełnie niepotrzebną uwagę. Ale i na to znalazłby się odpowiedni środek zaradczy, gdyby zaszła potrzeba.
— Jesteśmy w Norwich, w szpitalu — potwierdził słowa Samuela. — Niewiele wiadomo. Do Munga przybył ktoś z informacją o dwóch ciężko rannych czarodziejach. Nic więcej. Żadnych nazwisk, szczegółów. Czegokolwiek — uzupełnił, tym samym pozbywając się ewentualnych, dodatkowych pytań. Oficjalne informacje posiadane przez wszystkich uzdrowicieli; zdobycie nowych zapewne wymagałoby odnalezienia tajemniczego informatora. O ile ten pozostawił po sobie jakikolwiek ślad, skoro już zdecydował się udzielić tak intensywnej pomocy i zatarł za sobą trop.
— Zachary Shafiq, Szpital Świętego Munga, oddział zatruć eliksiralnych i roślinnych, panno? — odpowiedział kobiecie, jednocześnie pauzując z wyraźną chęcią poznania jej tożsamości. Mimo wszystko coś musiał wpisać w formularze, kiedy wróci z nimi do Londynu, a kłamanie w tej sprawie chyba nie wchodziło w rachubę, skoro znał Skamandera oraz oboje byli aurorami. Chyba. Lekkie wątpliwości wciąż w nim tkwiły, jednak pozostawały natury czysto filozoficznej, z moralnością mając niewiele wspólnego. A tym bardziej z przestrzeganiem prawa, na straży którego podobno stali aurorzy.
— Niestety, muszę was przyjąć na oddział — odparł krótko. — Po ukąszeniach zostaną ślady i niewątpliwie w waszych żyłach krąży jad, którego jednym eliksirem nie jestem w stanie zneutralizować. To jedna sprawa. Szpital otrzymał oficjalne zgłoszenie, nie jestem tu z prywatnej inicjatywy, wasz stan był bardzo poważny i pozostaję zobligowany postępować zgodnie z procedurami, ale nie martwiłbym się tym zanadto. Przyjmiecie kilka dawek eliksiru oczyszczającego pod okiem uzdrowicieli z oddziału i najprawdopodobniej jutro będziecie wolni. Krótka obserwacja w szpitalu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. — Wyjaśnił znacznie szczegółowiej, powołując się na doskonale znane w szpitalu zasady. Ostoja neutralności, zapewne jedna z niewielu w czarodziejskim świecie, pozostawała bezwzględna i pomagała wszystkim potrzebującym. Dlatego zjawił się pod płonącym Ministerstwem, dlatego też przybył tutaj. Występował jako człowiek na wskroś neutralny i obojętny wobec tego, kim byli i co robili. Czyste, profesjonalne podejście; nic więcej.
— Dwudziesty siódma października. Sądząc po próbach ratowania was przez mugoli, byliście nieprzytomni od dwóch do czterech dni. Prawdopodobnie. — Wzruszył lekko ramionami, odpowiadając bez większego przekonania. Nie miał pewności, gdy tak wiele rzeczy pozostawało w sferze niewiadomych i nieznanych.
— Świstoklik przeniósł mnie do piwnicy pod szpitalem — wtrącił jeszcze, odpychając się od ściany, sygnalizując gotowość doprowadzenia dwójki pacjentów na miejsce.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cudownie było znowu poczuć przypływ sił. Chociaż mugole z pewnością dokładali starań, żeby ich uratować, nie mogli odwrócić spustoszeń poczynionych w ich organizmach przez jad magicznego węża. Wyjątkowo wielkiego i potężnego. Tylko magia mogła temu zaradzić, choć jak się okazało, i ona potrzebowała czasu. Inne obrażenia zostały wyleczone, ale echa jadu wciąż krążyły w żyłach. Choć czuła się prawie zdrowa, dużo zdrowsza niż przed magicznym leczeniem, jej stan nadal nie był idealny i zapewne w codziennym funkcjonowaniu zaczęłaby odczuwać osłabienie.
Ale najważniejsze było to, że ona i Samuel przeżyli. Bardzo ją cieszyło odkrycie, że był obok i także został doprowadzony do stanu używalności. Wtedy, nad rzeką, bała się, że zginął. W momencie ukąszenia sama była pewna, że zaraz umrze, ale jakiś cud uratował ich oboje. Ale co stało się z czarnoksiężnikami? Dokąd poszli, kiedy skończyli z ich dwójką?
Wysłuchała wyjaśnień uzdrowiciela. Shafiqa. To nazwisko kojarzyło się z jednym ze szlacheckich rodów, choć brzmiało obco i obca wydawała się też śniada aparycja mężczyzny, którego na pewno nie pamiętała z Hogwartu. I choć generalnie nie ufała członkom konserwatywnej szlachty, nie mogła nie być wdzięczna za znalezienie ich w mugolskim szpitalu i udzielenie im niezbędnej pomocy, dzięki której mogli stanąć na nogi. Oczywiście mogła się obawiać, że należał do przeciwnej strony barykady – ale czy wtedy nie wykorzystałby okazji, żeby upewnić się, że na pewno nie przeżyją? Póki co nie chciała tego roztrząsać, więc skupiła się na wczuciu się w rolę aurorki poszkodowanej po aurorskiej akcji.
- Dziwne – zastanowiła się. – Tak czy inaczej dziękujemy za pomoc, ktokolwiek powiadomił o naszej obecności tutaj. – Ciekawe, kto to był? Wątpiła, by byli to czarnoksiężnicy. Musiał ich znaleźć ktoś inny. Czarodziej, mugol? A może w szpitalu pracował jakiś czarodziej lub charłak, który zobaczywszy przy nich różdżki zidentyfikował ich jako czarodziejów?
- Carter – odpowiedziała na jego pytanie. – Sophia Carter.
Nie była zadowolona z perspektywy wylądowania na oddziale, spieszyło jej się do pracy oraz do próby rozwikłania tej zagadki, Samuelowi pewnie też. Żadne z nich nie lubiło spoczywać na laurach. Ale niestety niedoleczona mogła zaniemóc w akcji, a na to nie mogła sobie pozwolić. Musiała być pewna, że organizm nie zawiedzie jej w kluczowym momencie.
- No dobrze, skoro to ma nie potrwać długo i jest konieczne. Chcę wrócić do pracy, więc zależy mi na odzyskaniu pełnej sprawności – rzekła. Praca stanowiła główną treść jej życia, tak jak i Zakon, ale ten drugi był tajemnicą. Znajomi wiedzieli jednak o jej pracoholizmie, uzdrowiciele w Mungu też, bo zwykle umykała stamtąd zaraz po wyleczeniu i niełatwo dawała się wepchnąć do łóżka na dłużej.
Gdyby tak rzeczywiście udało im się jutro wyjść, byłoby idealnie. Sophia naprawdę nie chciała wylegiwać się w łóżku, kiedy po świecie grasowali groźni czarnoksiężnicy. Oddanie się pracy zawsze było najlepszą receptą na uporanie się z goryczą porażki. Ale żeby pracować skutecznie nie mogła snuć się po ulicach z krążącym w ciele jadem.
A więc minęło parę dni. Dobrze, że tylko tyle, bo równie dobrze mogło się okazać, że mieli już listopad. Kiedy była nieprzytomna zupełnie straciła poczucie czasu i nie zauważała jego upływu.
- Możemy z niego skorzystać ponownie, żeby tam wrócić? – zapytała odnośnie świstoklika. – Jeśli tak, to chodźmy tam.
Może w piwnicy znajdą też jakieś ubrania na zmianę. Najpierw musieli jednak przejść przez mugolski szpital, nie budząc sensacji i paniki. Mugolom byłoby pewnie trudno wytłumaczyć, dlaczego dwójka pacjentów w półżywym stanie teraz jest prawie zdrowa.
Zsunęła bose nogi z łóżka i pozabierała z szafki wszystkie swoje rzeczy. Lekko kręciło jej się w głowie, ale nie było tragedii. Od mugolskich rurek uwolniła się już wcześniej i chciała opuścić to miejsce jak najszybciej. Z dwojga złego wolała już Munga, choć miała nadzieję, że nie będzie go musiała znosić długo. Z pewnością wypisze się kiedy tylko będzie to możliwe.
Ale najważniejsze było to, że ona i Samuel przeżyli. Bardzo ją cieszyło odkrycie, że był obok i także został doprowadzony do stanu używalności. Wtedy, nad rzeką, bała się, że zginął. W momencie ukąszenia sama była pewna, że zaraz umrze, ale jakiś cud uratował ich oboje. Ale co stało się z czarnoksiężnikami? Dokąd poszli, kiedy skończyli z ich dwójką?
Wysłuchała wyjaśnień uzdrowiciela. Shafiqa. To nazwisko kojarzyło się z jednym ze szlacheckich rodów, choć brzmiało obco i obca wydawała się też śniada aparycja mężczyzny, którego na pewno nie pamiętała z Hogwartu. I choć generalnie nie ufała członkom konserwatywnej szlachty, nie mogła nie być wdzięczna za znalezienie ich w mugolskim szpitalu i udzielenie im niezbędnej pomocy, dzięki której mogli stanąć na nogi. Oczywiście mogła się obawiać, że należał do przeciwnej strony barykady – ale czy wtedy nie wykorzystałby okazji, żeby upewnić się, że na pewno nie przeżyją? Póki co nie chciała tego roztrząsać, więc skupiła się na wczuciu się w rolę aurorki poszkodowanej po aurorskiej akcji.
- Dziwne – zastanowiła się. – Tak czy inaczej dziękujemy za pomoc, ktokolwiek powiadomił o naszej obecności tutaj. – Ciekawe, kto to był? Wątpiła, by byli to czarnoksiężnicy. Musiał ich znaleźć ktoś inny. Czarodziej, mugol? A może w szpitalu pracował jakiś czarodziej lub charłak, który zobaczywszy przy nich różdżki zidentyfikował ich jako czarodziejów?
- Carter – odpowiedziała na jego pytanie. – Sophia Carter.
Nie była zadowolona z perspektywy wylądowania na oddziale, spieszyło jej się do pracy oraz do próby rozwikłania tej zagadki, Samuelowi pewnie też. Żadne z nich nie lubiło spoczywać na laurach. Ale niestety niedoleczona mogła zaniemóc w akcji, a na to nie mogła sobie pozwolić. Musiała być pewna, że organizm nie zawiedzie jej w kluczowym momencie.
- No dobrze, skoro to ma nie potrwać długo i jest konieczne. Chcę wrócić do pracy, więc zależy mi na odzyskaniu pełnej sprawności – rzekła. Praca stanowiła główną treść jej życia, tak jak i Zakon, ale ten drugi był tajemnicą. Znajomi wiedzieli jednak o jej pracoholizmie, uzdrowiciele w Mungu też, bo zwykle umykała stamtąd zaraz po wyleczeniu i niełatwo dawała się wepchnąć do łóżka na dłużej.
Gdyby tak rzeczywiście udało im się jutro wyjść, byłoby idealnie. Sophia naprawdę nie chciała wylegiwać się w łóżku, kiedy po świecie grasowali groźni czarnoksiężnicy. Oddanie się pracy zawsze było najlepszą receptą na uporanie się z goryczą porażki. Ale żeby pracować skutecznie nie mogła snuć się po ulicach z krążącym w ciele jadem.
A więc minęło parę dni. Dobrze, że tylko tyle, bo równie dobrze mogło się okazać, że mieli już listopad. Kiedy była nieprzytomna zupełnie straciła poczucie czasu i nie zauważała jego upływu.
- Możemy z niego skorzystać ponownie, żeby tam wrócić? – zapytała odnośnie świstoklika. – Jeśli tak, to chodźmy tam.
Może w piwnicy znajdą też jakieś ubrania na zmianę. Najpierw musieli jednak przejść przez mugolski szpital, nie budząc sensacji i paniki. Mugolom byłoby pewnie trudno wytłumaczyć, dlaczego dwójka pacjentów w półżywym stanie teraz jest prawie zdrowa.
Zsunęła bose nogi z łóżka i pozabierała z szafki wszystkie swoje rzeczy. Lekko kręciło jej się w głowie, ale nie było tragedii. Od mugolskich rurek uwolniła się już wcześniej i chciała opuścić to miejsce jak najszybciej. Z dwojga złego wolała już Munga, choć miała nadzieję, że nie będzie go musiała znosić długo. Z pewnością wypisze się kiedy tylko będzie to możliwe.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Wraz z przypływem sił, wracała jasność otępiałego umysłu. Wspomnienia z walki składały się w bardziej klarowną całość i tylko zakończenie rozmywało się gdzieś w odmętach niezidentyfikowanych głosów i szarpań. Przychodziła mu do głowy myśl, że powinien zdecydowanie zaopatrzyć się w myślodsiewnię, dopóki wspomnienie nadal żywo układały się w głowie. Nie pamiętał do tej pory, by spotkał czarnoksiężnika o tak dużej mocy, a mogło to zaważyć na późniejszych spotkaniach. Kim był? Mimo, ze z wyglądu wydawał się być młodszy od towarzyszącego mu mężczyzny, to z łatwością radził sobie z dwójką walczących czarodziei. Musiał brać pod uwagę, że mogli używać sztuczek. Bywały umiejętności, które potrafiły wypaczyć obraz, zmienić twarz. Bywały i eliksiry, które to potrafiły. Dopóki jednak nie znał tożsamości wrogów, powinien skupić się na dostępnych faktach.
Był wdzięczny uzdrowicielowi i tajemniczemu wybawcy, który powiadomił służby w Mungu. Mimo faktu, że w pewien sposób fascynowała go kultura? mugolska, to większość technik, jakie używali, przypominała te bardziej prymitywne. Z pomocą ich lekarzy, prawdopodobnie jeszcze długo trwałby nieprzytomny, dochodząc do siebie zbyt długo, niż pozwalały na to aurorskie standardy. Musiał też powiadomić Zakon o niepowodzeniu i tylko przelotne spojrzenie zawieszone na kuzynce mogło o tym przypominać. Najpierw, musieli poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. I własnym zdrowiem.
nadal czuł nieprzyjemna słabość, a słowa o krążącej w żyłach krwi potwierdzały przypuszczenia. Bolesny ucisk żołądka przypomniał mu o gadzich bydlakach, z którymi przyszło im walczyć. Kilkumetrowe kobry? Czarnomagiczny jad? Wyglądało na to, ze niedługo rzeczywiście nabawi się jakiejś fobii. Zacisnął wysuszone wargi, ale krzyżując spojrzenie z Zacharym, rozluźnił się. na analizę przyjdzie czas później. Ponieśli porażkę i nic co miał zrobić, nie mogło tego wymazać. Był winny. Chociaż kto wiedział, jak potoczyłaby się walka, gdyby Sophia poszła z kimś innym? - Może ktoś będzie przynajmniej mógł go opisać - przytrzymał się poręczy, ale nie siadał więcej. Wcisnął posiadane rzeczy w niedużą kieszeń przy pidżamie, którą mu naciągnęli. Nie licząc zawrotów głowy i osłabienia, czuł się dziwnie w przykrótkim odzieniu - Dziękujemy - powtórzył jeszcze, wyciągając do uzdrowiciela dłoń, którą - jeśli ten pozwolił, uścisnął - Pójdziemy z Tobą - potwierdził krótko, wchodząc nieco w słowo kuzynce - ale nie zostaniemy tam długo - dodał jeszcze. Na tyle często bywał w murach św. Munga, ze pamiętał rządzące tam procedury. Ale jeśli auror był już w stanie sam chodzić i brakowało tylko podania eliksirów, nie planował przedłużać na oddziale swojej obecności - Jedna czy dwie blizny więcej, nie zrobiła różnicy - nie widział konieczności specjalnego traktowania tylko ze względu na pozostawione na skórze szramy.
- Trzy dni - wyszeptał bardziej do siebie, mrużąc zmęczone oczy - Tak, chodźmy, prowadź - kiwnął znacząco głową, ruszając do przodu. Najpierw wychylił się na korytarz, zaglądając na pogrążone w półmroku pomieszczenie. O tej porze, większość ludzi, nawet na nocnym dyżurze, raczej kryła się w salach. Mieli szanse przejść mało zauważeni. Zanim jednak na dobre wyszedł z sali, na jednej z chusteczek, nakreślił krótkie Dziękuję. Zostawił notkę na stoliku przy łóżku i dopiero powędrował za uzdrowicielem. nawet jeśli działania mugolskich medyków nie zdały się na wiele, prawdopodobnie, uratowali im życie.
Był wdzięczny uzdrowicielowi i tajemniczemu wybawcy, który powiadomił służby w Mungu. Mimo faktu, że w pewien sposób fascynowała go kultura? mugolska, to większość technik, jakie używali, przypominała te bardziej prymitywne. Z pomocą ich lekarzy, prawdopodobnie jeszcze długo trwałby nieprzytomny, dochodząc do siebie zbyt długo, niż pozwalały na to aurorskie standardy. Musiał też powiadomić Zakon o niepowodzeniu i tylko przelotne spojrzenie zawieszone na kuzynce mogło o tym przypominać. Najpierw, musieli poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. I własnym zdrowiem.
nadal czuł nieprzyjemna słabość, a słowa o krążącej w żyłach krwi potwierdzały przypuszczenia. Bolesny ucisk żołądka przypomniał mu o gadzich bydlakach, z którymi przyszło im walczyć. Kilkumetrowe kobry? Czarnomagiczny jad? Wyglądało na to, ze niedługo rzeczywiście nabawi się jakiejś fobii. Zacisnął wysuszone wargi, ale krzyżując spojrzenie z Zacharym, rozluźnił się. na analizę przyjdzie czas później. Ponieśli porażkę i nic co miał zrobić, nie mogło tego wymazać. Był winny. Chociaż kto wiedział, jak potoczyłaby się walka, gdyby Sophia poszła z kimś innym? - Może ktoś będzie przynajmniej mógł go opisać - przytrzymał się poręczy, ale nie siadał więcej. Wcisnął posiadane rzeczy w niedużą kieszeń przy pidżamie, którą mu naciągnęli. Nie licząc zawrotów głowy i osłabienia, czuł się dziwnie w przykrótkim odzieniu - Dziękujemy - powtórzył jeszcze, wyciągając do uzdrowiciela dłoń, którą - jeśli ten pozwolił, uścisnął - Pójdziemy z Tobą - potwierdził krótko, wchodząc nieco w słowo kuzynce - ale nie zostaniemy tam długo - dodał jeszcze. Na tyle często bywał w murach św. Munga, ze pamiętał rządzące tam procedury. Ale jeśli auror był już w stanie sam chodzić i brakowało tylko podania eliksirów, nie planował przedłużać na oddziale swojej obecności - Jedna czy dwie blizny więcej, nie zrobiła różnicy - nie widział konieczności specjalnego traktowania tylko ze względu na pozostawione na skórze szramy.
- Trzy dni - wyszeptał bardziej do siebie, mrużąc zmęczone oczy - Tak, chodźmy, prowadź - kiwnął znacząco głową, ruszając do przodu. Najpierw wychylił się na korytarz, zaglądając na pogrążone w półmroku pomieszczenie. O tej porze, większość ludzi, nawet na nocnym dyżurze, raczej kryła się w salach. Mieli szanse przejść mało zauważeni. Zanim jednak na dobre wyszedł z sali, na jednej z chusteczek, nakreślił krótkie Dziękuję. Zostawił notkę na stoliku przy łóżku i dopiero powędrował za uzdrowicielem. nawet jeśli działania mugolskich medyków nie zdały się na wiele, prawdopodobnie, uratowali im życie.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Przebywanie w tym dziwnym, mugolskim szpitalu stało się zbędne, a co więcej niepraktyczne. Nic więcej nie mógł wskórać, nie mając dostępu do szafki pełnej odpowiednich eliksirów, wszak już tylko resztki trucizny krążącej w żyłach Skamandera i Carter należało wyeliminować zgodnie ze starą, całkowicie machinalną praktyką. Żadnych inkantacji, żadnych ruchów różdżką – sumienne dawkowanie eliksiru oczyszczającego z toksyn tak, aby żadne z nich nie uległo ubocznym skutkom spożycia tak silnego specyfiku, a na jego barkach nie spoczął dodatkowy ciężar odpowiedzialności w popełnieniu tak trywialnego błędu. Byłoby to nie tyle błędem w sztuce, co osobistą skazą na honorze, której długo nie zniósłby, a jeszcze dłużej nie potrafił zatrzeć swoimi staraniami.
Przytaknął w milczeniu odpowiedzi Samuela, nie czując się zobligowanym do udzielenia własnej. Sprawa została postawiona jasno: zabiera ich do Munga, pozbywa resztek trucizny i wypuszcza. Szybka, sprawna akcja – kolejny krok, który zamierzał podjąć, gdy tylko znajdą się na miejscu. Póki co musiał polegać na odrobinie szczęścia, chcąc doprowadzić Skamandera i Carter do świstoklika, którym tutaj przybył. Miał tylko nadzieję, że wciąż pozostawał aktywny oraz nie uległ naruszeniu; tkwiła w nim pewność, iż nikt o tej porze nie zapuszczał się do szpitalnych piwnic w poszukiwaniu dodatkowych kitli bądź innego oporządzenia. Zerknął jeszcze za siebie, spoglądając na swoich tymczasowych podopiecznych, po czym opuścił szpitalną salę i powiódł korytarzem wolnym krokiem dokładnie w tym samym kierunku, z którego przybył tu wcześniej.
Droga powrotna była łatwiejsza, znacznie prostsza. Pamiętał, odtwarzał kolejno w pamięci każdy krok, który podjął, opuściwszy piwnice, a teraz korzystał z dobrodziejstwa zamkniętego we własnym umyśle oraz nocnej ciszy panującej w budynku. Niewielki ruch był istotnie na rękę; wyprowadzenie dwojga ludzi, którzy raptem przed godziną znajdowali się w krytycznym stanie, a teraz chodzili o własnych siłach i wyglądali zdrowo, mogło ściągnąć na nich absolutnie zbyteczną uwagę bądź w najgorszym wypadku kłopoty, gdyby natknęli się na więcej niż jedną osobę. Nie chciał ryzykować użyciem magii, nie chciał też zmuszać do tego dwójki aurorów, choć podejrzewał, że nie mieliby skrupułów, by dochować tajemnicy tego, co się tutaj działo. A może się mylił i jedynie snuł dysputę własnych myśli, odrywając się od niej, gdy przyszło skontrolować sąsiednią odnogę szpitalnego korytarza. Gestem ręki nakazał im zwolnić, przystanąć, nim nieproszona, nocna przeszkoda nie zniknęła z zasięgu wzroku, po czym Zachary podążył dalej, aż dotarł do klatki schodowej. Ostatni punkt kontrolny przed dotarciem do piwnicy i powrotem do Londynu.
Zejście na dół w jego własnym odczuciu nie należało do najtrudniejszych. Nikt nie kręcił się ani nic podobnego; cisza mącona jedynie nikłymi odgłosami z oddali oraz pogłębiająca się ciemność piwnicy, gdy już się w niej znaleźli.
— Tutaj wyrzucił mnie świstoklik. Leży na podłodze — wymamrotał cicho, podchodząc do przedmiotu leżącego na podłodze. Nie miał pewności, czy jeszcze działał, czy był już tylko wspomnieniem magicznej podróży. Czekał jednak, aż Samuel i Sophia znajdą się przy nim. Wstrzymywał się i łudził, niemal smakując ulgi, że opuszczał to miejsce, lecz wciąż zadawał sobie pytanie, czy rzeczywiście miało się to wydarzyć.
Przytaknął w milczeniu odpowiedzi Samuela, nie czując się zobligowanym do udzielenia własnej. Sprawa została postawiona jasno: zabiera ich do Munga, pozbywa resztek trucizny i wypuszcza. Szybka, sprawna akcja – kolejny krok, który zamierzał podjąć, gdy tylko znajdą się na miejscu. Póki co musiał polegać na odrobinie szczęścia, chcąc doprowadzić Skamandera i Carter do świstoklika, którym tutaj przybył. Miał tylko nadzieję, że wciąż pozostawał aktywny oraz nie uległ naruszeniu; tkwiła w nim pewność, iż nikt o tej porze nie zapuszczał się do szpitalnych piwnic w poszukiwaniu dodatkowych kitli bądź innego oporządzenia. Zerknął jeszcze za siebie, spoglądając na swoich tymczasowych podopiecznych, po czym opuścił szpitalną salę i powiódł korytarzem wolnym krokiem dokładnie w tym samym kierunku, z którego przybył tu wcześniej.
Droga powrotna była łatwiejsza, znacznie prostsza. Pamiętał, odtwarzał kolejno w pamięci każdy krok, który podjął, opuściwszy piwnice, a teraz korzystał z dobrodziejstwa zamkniętego we własnym umyśle oraz nocnej ciszy panującej w budynku. Niewielki ruch był istotnie na rękę; wyprowadzenie dwojga ludzi, którzy raptem przed godziną znajdowali się w krytycznym stanie, a teraz chodzili o własnych siłach i wyglądali zdrowo, mogło ściągnąć na nich absolutnie zbyteczną uwagę bądź w najgorszym wypadku kłopoty, gdyby natknęli się na więcej niż jedną osobę. Nie chciał ryzykować użyciem magii, nie chciał też zmuszać do tego dwójki aurorów, choć podejrzewał, że nie mieliby skrupułów, by dochować tajemnicy tego, co się tutaj działo. A może się mylił i jedynie snuł dysputę własnych myśli, odrywając się od niej, gdy przyszło skontrolować sąsiednią odnogę szpitalnego korytarza. Gestem ręki nakazał im zwolnić, przystanąć, nim nieproszona, nocna przeszkoda nie zniknęła z zasięgu wzroku, po czym Zachary podążył dalej, aż dotarł do klatki schodowej. Ostatni punkt kontrolny przed dotarciem do piwnicy i powrotem do Londynu.
Zejście na dół w jego własnym odczuciu nie należało do najtrudniejszych. Nikt nie kręcił się ani nic podobnego; cisza mącona jedynie nikłymi odgłosami z oddali oraz pogłębiająca się ciemność piwnicy, gdy już się w niej znaleźli.
— Tutaj wyrzucił mnie świstoklik. Leży na podłodze — wymamrotał cicho, podchodząc do przedmiotu leżącego na podłodze. Nie miał pewności, czy jeszcze działał, czy był już tylko wspomnieniem magicznej podróży. Czekał jednak, aż Samuel i Sophia znajdą się przy nim. Wstrzymywał się i łudził, niemal smakując ulgi, że opuszczał to miejsce, lecz wciąż zadawał sobie pytanie, czy rzeczywiście miało się to wydarzyć.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sophia nie miała nic do mugoli, a wręcz była im wdzięczna, że starali się pomóc i prawdopodobnie uratowali im życie, ale też bardzo chciała wrócić do świata magii, gdzie czekało tyle do zrobienia. Nie czekał tam na nią nikt bliski wyglądający z niepokojem jej powrotu, ale czekała praca i obowiązki wobec organizacji, bo to podczas misji Zakonu zostali napadnięci przez bardzo potężnego czarnoksiężnika. Tylko to miała – pracę i Zakon. Ale pocieszająca była myśl, że oboje przeżyli i byli na dobrej drodze do pełnego wyzdrowienia. W jej żyłach wciąż krążyły resztki jadu, więc nie była w pełni formy, ale w porównaniu z tym, co było przed leczeniem, kiedy była w stanie dosłownie ledwo żywym, była to spora, zauważalna różnica. Dobrze było móc stanąć na nogi, a nie tylko leżeć plackiem, przez większość czasu śpiąc i budząc się tylko co jakiś czas nie mając nawet pewności, gdzie była i co się z nią działo. Od momentu zaatakowania przez węża miała problem z odróżnieniem, co było jawą, a co tylko snem, ale teraz jej umysł działał już wystarczająco ostro, by wyrwać się z tego błąkania na pograniczu rzeczywistości i koszmarów.
Pozabierała wszystkie rzeczy, patrząc w ciszy, jak Samuel skrobie krótkie podziękowanie dla mugolskich medyków, którzy z pewnością bardzo się zdziwią, jak wejdą tu za jakiś czas i odkryją brak dwójki pacjentów, którzy jeszcze niedawno byli prawie że umierający. Musieli więc bardzo uważać, by nikt ich nie nakrył, bo widok jej i Sama niemalże zdrowych i samodzielnie się poruszających z pewnością wywołałby wiele pytań, a Sophia naprawdę nie chciałaby musieć uciekać się teraz do magii, bo raz, że nadal nie była w stu procentach pewna, czy tak złożone zaklęcie jak Obliviate wyjdzie jej teraz tak, jak powinno i nie wywoła szkód, a dwa, wciąż działały anomalie.
Razem z Samem ruszyła za uzdrowicielem, rozglądając się po otoczeniu i nasłuchując, ale było dość późno, więc podobnie jak i w Mungu, krzątanina na korytarzach ucichła i mogli w miarę bezproblemowo dotrzeć do piwnicy. To miejsce w gruncie rzeczy prawdopodobnie działało jak Mung, z tą różnicą, że zamiast zaklęć i eliksirów tutejsi medycy używali znacznie mniej skutecznych metod niemagicznych – a przynajmniej nieskutecznych wobec magicznych obrażeń, jakie odnieśli po walce. Tylko raz musieli przystanąć za rogiem korytarza, by przeczekać aż zwolni się droga, a potem kontynuowali chód, aż znaleźli się w piwnicy, gdzie panowała cisza i nikt nie zagrodził im drogi do świstoklika.
- Wracajmy, nie ma na co czekać – odezwała się; chciała jak najszybciej dokończyć leczenie i opuścić szpitalne mury, zarówno te, jak i Munga. Ale może już jutro o tej porze będzie wolna. Takiej nadziei się trzymała, uważając dłuższe pobyty w szpitalu za bezproduktywną stratę czasu.
Chwyciła świstoklika, a gdy znaleźli się w Mungu, ktoś z uzdrowicieli natychmiast zabrał ją do jednej z sal, gdzie miała pozostać do jutra, w odpowiednich odstępach przyjmując resztę wymaganych dawek eliksiru oczyszczającego z toksyn, który miał postawić ją na nogi już w pełni i sprawić, że zatrucie stanie się wspomnieniem i nie będzie stanowić zagrożenia dla jej zdrowia.
| zt. dla Sophii
Pozabierała wszystkie rzeczy, patrząc w ciszy, jak Samuel skrobie krótkie podziękowanie dla mugolskich medyków, którzy z pewnością bardzo się zdziwią, jak wejdą tu za jakiś czas i odkryją brak dwójki pacjentów, którzy jeszcze niedawno byli prawie że umierający. Musieli więc bardzo uważać, by nikt ich nie nakrył, bo widok jej i Sama niemalże zdrowych i samodzielnie się poruszających z pewnością wywołałby wiele pytań, a Sophia naprawdę nie chciałaby musieć uciekać się teraz do magii, bo raz, że nadal nie była w stu procentach pewna, czy tak złożone zaklęcie jak Obliviate wyjdzie jej teraz tak, jak powinno i nie wywoła szkód, a dwa, wciąż działały anomalie.
Razem z Samem ruszyła za uzdrowicielem, rozglądając się po otoczeniu i nasłuchując, ale było dość późno, więc podobnie jak i w Mungu, krzątanina na korytarzach ucichła i mogli w miarę bezproblemowo dotrzeć do piwnicy. To miejsce w gruncie rzeczy prawdopodobnie działało jak Mung, z tą różnicą, że zamiast zaklęć i eliksirów tutejsi medycy używali znacznie mniej skutecznych metod niemagicznych – a przynajmniej nieskutecznych wobec magicznych obrażeń, jakie odnieśli po walce. Tylko raz musieli przystanąć za rogiem korytarza, by przeczekać aż zwolni się droga, a potem kontynuowali chód, aż znaleźli się w piwnicy, gdzie panowała cisza i nikt nie zagrodził im drogi do świstoklika.
- Wracajmy, nie ma na co czekać – odezwała się; chciała jak najszybciej dokończyć leczenie i opuścić szpitalne mury, zarówno te, jak i Munga. Ale może już jutro o tej porze będzie wolna. Takiej nadziei się trzymała, uważając dłuższe pobyty w szpitalu za bezproduktywną stratę czasu.
Chwyciła świstoklika, a gdy znaleźli się w Mungu, ktoś z uzdrowicieli natychmiast zabrał ją do jednej z sal, gdzie miała pozostać do jutra, w odpowiednich odstępach przyjmując resztę wymaganych dawek eliksiru oczyszczającego z toksyn, który miał postawić ją na nogi już w pełni i sprawić, że zatrucie stanie się wspomnieniem i nie będzie stanowić zagrożenia dla jej zdrowia.
| zt. dla Sophii
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Bezpieczne dotarcie do piwnicy, miejsca, w którym zaczęła się ta podróż, uważał za dobry znak powodzenia całego przedsięwzięcia. Nie napotkali żadnych problem czy utrudnień mogących opóźnić powrót do Londynu; najważniejsze zadanie, stanowiące priorytet dla Zachary'ego, musiał wykonać niezwłocznie, choć bez gwałtownego pośpiechu. Trucizna krążąca w żyłach dwojga aurorów musiała zostać zniszczona nim dojdzie do zmian wymagających dużo boleśniejszych, wymagających znacznie dłuższego czasu rekonwalescencji. Doskonale rozumiał ich potrzebę jak najszybszego powrotu do pełnionych obowiązków, wszak sam był od nich oderwany, wybierając się na eskapadę do mieściny znacznie odległej od szpitala korzystającego z jego usług. Jemu samemu także zależało na dopełnieniu procesu leczenia, toteż nie zwlekał, gdy we trójkę znaleźli się przy świstokliku, który pozwolił mu tu przybyć. Gwałtowne pociągnięcie w okolicach pępka następujące tuż po dotknięciu magicznego przedmiotu upewniło go tylko, że ten działał i pozwolił im przenieść się bezpiecznie do jednego z gabinetów, gdzie na straży stał jeden z uzdrowicieli oddelegowany do nadzorowania wyprawy.
Gdy tylko poczuł z powrotem twardy grunt pod nogami, wskazał na Sophię, oddając ją pod opiekę współpracownika, udzieliwszy mu stosownej informacji o dawkowaniu eliksiru, którego należało użyć. Sam podjął się opieki nad Samuelem, pozwalając mu rozgościć się w gabinecie, podczas gdy on zabrał się za przygotowanie odpowiednich dawek eliksiru oczyszczającego z toksyn. Naturalnie nie chciał niczego opóźniać ani spowalniać, jednak nie mógł odpuścić sobie większej precyzji, kreując przez to nieco częstsze zażywanie eliksiru w ciągu całej nocy. Chciał zapewnić mu należyty spokój oraz opiekę, by – mimo narastających niepokojów – nie czuł odstręczony tym, jak swoją rolę pełnili uzdrowiciele Świętego Munga. Być może nie należał w tym czasie do najlepszego towarzystwa, będąc całkowicie skupionym na dopełnieniu podjętego leczenia, to pozostawał z siebie zadowolony, gdy w żyłach Skamandera nie krążyła nawet uncja jadu ani gdy opuścił szpital, ostatecznie zsyłając na samego Zachary'ego powrót do pełnionych obowiązków.
|z/t
Gdy tylko poczuł z powrotem twardy grunt pod nogami, wskazał na Sophię, oddając ją pod opiekę współpracownika, udzieliwszy mu stosownej informacji o dawkowaniu eliksiru, którego należało użyć. Sam podjął się opieki nad Samuelem, pozwalając mu rozgościć się w gabinecie, podczas gdy on zabrał się za przygotowanie odpowiednich dawek eliksiru oczyszczającego z toksyn. Naturalnie nie chciał niczego opóźniać ani spowalniać, jednak nie mógł odpuścić sobie większej precyzji, kreując przez to nieco częstsze zażywanie eliksiru w ciągu całej nocy. Chciał zapewnić mu należyty spokój oraz opiekę, by – mimo narastających niepokojów – nie czuł odstręczony tym, jak swoją rolę pełnili uzdrowiciele Świętego Munga. Być może nie należał w tym czasie do najlepszego towarzystwa, będąc całkowicie skupionym na dopełnieniu podjętego leczenia, to pozostawał z siebie zadowolony, gdy w żyłach Skamandera nie krążyła nawet uncja jadu ani gdy opuścił szpital, ostatecznie zsyłając na samego Zachary'ego powrót do pełnionych obowiązków.
|z/t
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sztuka nakładania klątw nie stanowiła dla szatyna już tylko pasji. Odkąd anomalie zablokowały możliwość teleportacji musiał znaleźć inny sposób na zysk i szybko okazało się, że kupców na zaklęte przedmioty jest o wiele więcej niżeli przypuszczał. Nie analizował powodu, dla którego grono klientów było tak liczne – być może sedno leżało w wojnie, szerzącej się nienawiści lub polityce – najważniejszym było, iż mógł pracować na miejscu bez konieczności wypraw w odległe zakątki. Każdorazowa podróż zajmowałaby mu o wiele więcej czasu lub wymagała dodatkowych funduszy na świstokliki i choć zwykle obarczał nimi zleceniodawców to widać było gołym okiem, że nie wyrażają ku temu większej aprobaty. Marnował zdecydowanie więcej czasu za tą samą ilość galeonów, a nie mógł sobie na to pozwolić, kiedy z Londynem nie łączyło go już tylko miejsce pobytu. Lojalność wobec Rycerzy Walpurgii, a co za tym szło próba udowodnienia swej wartości w szeregach wymagała jego obecności w obrębie miasta, dlatego długie poszukiwania zmuszony był odłożyć na drugi plan – szczególnie teraz kiedy działo się wiele, wróg czaił się za rogiem i wyciszony politycznym poparciem właściwej strony szukał odpowiedniego momentu do otwartej walki. Gdzieś głęboko w sobie czuł, że taka w końcu musiała nastąpić, mimo że chciał jej uniknąć, bowiem wtem ulice zalałby się krwią nie tylko szlam, ale też prawdziwych czarodziejów, którzy dążyli do sprawiedliwości.
Wówczas o wiele prościej było mu powrócić do tropienia artefaktów – teleportacja powróciła, a ponadto on sam posiadł o wiele lepszy środek transportu. Zlecenia na klątwy jednak nie mijały, śmiało mógł stwierdzić, iż było ich zdecydowanie więcej niżeli tych związanych z tajemniczymi przedmiotami, dlatego nie zrezygnował z nasycania run czarną, magiczną mocą.
Rzadko zdarzało się, aby zlecenie otrzymał na papierze. Gdy sowa zastukała w okno i przyniosła mu zapieczętowany list początkowo nie wiedział o co konkretnie chodziło. Z każdym kolejnym wersem rozumiał jednak coraz więcej, a gdy tylko doszedł do końca i rozpoznał charakterystyczny podpis jego wargi wygięły się w kpiącym wyrazie. Znał tego dupka, wyjątkowo parszywy typ, który zwykle wolał oficjalne metody komunikacji niżeli spotkanie twarzą w twarz. Szatyn nigdy nie potrafił zrozumieć jakim cudem nieustannie działał w niszy, szemranych interesach, bowiem wystarczyłoby przejąć jego pocztę, aby mieć niepodważalne dowody. Z jednej strony to szanował, zaś z drugiej uważał za wyjątkowo nieodpowiedzialne i pozbawione wszelkich środków ostrożności, lecz nie mu było oceniać jego zachowanie, a tym bardziej nawoływać do zwiększenia dystansu. Irytował się jedynie wtem, gdy faktycznie sprawę kierował bezpośrednio do niego – dobrze jednak, że nie używał żadnych nazwisk, a tym bardziej nie pisał niczego wprost. Był jego stałym, lojalnym zleceniodawcą; wpierw lokował swe galeony w podróże szatyna, a obecnie głównie płacił za przeklinanie przedmiotów oraz miejsc. Takich należało szczególnie szanować i dawać z siebie wszystko byle tylko nie zamykali nader szybko kieszeni – a ten miał ją wyjątkowo głęboką.
Nie miał wielu wskazówek, co do budynku, które miał objąć klątwą. Najwyraźniej Richard wciąż liczył na jego „szósty zmysł” i zamieszczając tylko wzmianki żywił nadzieję, że Macnair odnajdzie właściwą drogę. Zjawiwszy się w jednej z uliczek naciągnął kaptur na głowę, a następnie zerknął ponownie w manuskrypt, w którym wielokrotnie powtarzał się symbol runiczny Othila. Zdawał sobie sprawę, że miał podążać takowego śladem, ale z uwagi na liczne przecznice nie należało to wcale do prostych zadań. Norwich było rozległym miastem, więc obejście po jego obrzeżach – na co akurat jasno wskazywała jedna ze wskazówek – wymagało sporo cennego czasu. Musiał zdać się na swe czujne oko, wyłapać każdy szczegół i powiązać go ze starannym pismem z listu. Zapewne dla wielu byłoby to monotonne, nader wymagające i absorbujące, jednak szatyn czuł swego rodzaju ekscytację, bowiem podążając za tajemnymi wytycznymi powrócił do korzeni – mógł połączyć obie swe pasje.
Nie trwało długo nim na jednym z drzew dostrzegł charakterystyczny znak. Zbliżywszy się do niego rozejrzał jeszcze na boki nie chcąc wzbudzać swą osobą czyjejkolwiek czujności. Zwykle na podobne misje udawał się w nocy, gdy miasto pogrążone było w błogim śnie, jednak w tym przypadku potrzebował dziennego światła. Cholerny Richard lubił kłaść kłody pod nogi. Obejrzał dokładnie symbol, a następnie przesunął wzdłuż niego wskazującym palcem starając się zrozumieć dlaczego był odwrócony, wyryty w innej płaszczyźnie. Zmrużywszy oczy sięgnął dłonią do wewnętrznej strony płaszcza, z której wyjął piersiówkę i pociągnął z niej spory łyk – zdecydowanie lepiej było mu się wtem skupić. Powróciwszy wzrokiem do treści listu jego uwagę przykuły strzałki wskazujące wszystkie strony świata – jedna z grot również była w pozycji odwróconej, co w połączeniu z często pojawiającą się runą nabierało sensu. Czyżby to właśnie ułożenie znaku miało służyć za drogowskaz? Była to jedna z pierwszych jego myśli, dlatego nie chcąc marnować więcej czasu postanowił zaufać swej intuicji i ruszyć wgłęb lasu, by sprawdzić słuszność swej dedukcji.
Minęło sporo czasu nim natrafił na kolejne, podobne oznaczenie znajdujące się tym razem na kamiennym murze. Przeciągająca się wędrówka zmusiła go do myśli, iż być może się pomylił, być może nie o to w tym wszystkim chodziło, dlatego ów widok wywołał na jego twarzy swego rodzaju podekscytowanie. Znajdował się coraz bliżej celu, coraz bliżej chwili, w której ponownie będzie miał okazję wystawić swój kunszt na próbę i finalnie oczekiwać właściwego, paskudnego w skutkach efektu.
Pchnąwszy zardzewiałą furtkę jego oczom ukazało się stare domostwo, którego mury zapomniały już o latach swej świetności. Niektóre z szyb były wybite, a okiennice okalały liczne pajęczyny usłane kurzem, a ponadto w drewnianym dachu dostrzegalne były wyraźne ubytki. Wizję opuszczonego miejsca podkreślały tylko wysokie trawy i chwasty zajmujące zapewne niegdyś wybitnie piękny oraz wielki ogród. Dlaczego klątwa miała zostać nałożona akurat tu? Nie wiedział, nie rozumiał, jednakże nie zależało mu na owej świadomości – pragnął tylko wykonać swe zadanie i jak najszybciej uzyskać należną zapłatę.
Dwuskrzydłowe drzwi otworzył krótkim Alohomora, a następnie wszedł do środka. Do jego nozdrzy uderzył silny zapach stęchlizny oraz kurzu na co skrzywił się wyraźnie. Paskudna woń miała wcale nie ułatwiać mu pracy, dlatego czym prędzej sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i ponownie upił alkoholu starając się przyzwyczaić do owego miejsca. Potrzebował stu procentowego skupienia, maksymalnej koncentracji na przekleństwie – podobne czynniki znacznie ją zaburzały.
Rozglądnąwszy się po przestronnym korytarzu dostrzegł niewielki stół, do którego podszedł i ułożył na nim skórzaną sakwę. Otworzywszy wieko wyjął kolejno; miksturę o odpowiedniej bazie – szpiku kostnym – oraz dodanej później niezbędnej ingrediencji, a mianowicie cisie pospolitym, długi zwój pergaminu i starą księgę. Zacisnąwszy w dłoni różdżkę odnalazł odpowiednią stronę i przeczytawszy kilka zakreślonych wersów składających się z licznych run uniósł wzrok na pomieszczenie, aby upewnić się, co do umiejscowienia przeklętych znaków. Musiał wyznaczyć odpowiedni krąg, tak by nikt przekraczając progi domostwa nie był w stanie ominąć parszywych konsekwencji – w końcu na tym polegało jego zlecenie. Nie dało się ukryć, że klątwa kręgu była wyjątkowo paskudna i niosła za sobą śmierć, więc jasnym było, iż zleceniodawcy nie zależało na odstraszeniu, lecz ofiarach.
Zamoczywszy kraniec wężowego drewna w czarnej, gęstej miksturze ruszył do pierwszych drzwi i przykucawszy na brudnej, zakurzonej podłodze wyrył runę i podobnie uczynił przed sąsiednimi z lewej strony od wejścia. Pokonując pomieszczenie po skosie, aby dostać się do ostatniego z możliwych wejść jego uszu doszedł nietypowy dźwięk, jakoby dziecięcy śmiech połączony z cichymi krokami. Uniósł głowę w odpowiednim kierunku i rozglądnął się za jego źródłem, bowiem był prawie pewny, iż nie zadziałała tutaj jego wyobraźnia, w końcu takowa rzadko płatała mu figle. Ściągnął brwi i wyciągnął przed siebie różdżkę. Zapewne najrozsądniejszym było wówczas wypowiedzenia zaklęcia odpowiedzialnego za światło, jednak póki nie uzyskał pewności, co do jakiejkolwiek obecności nie chciał ściągnąć na siebie uwagi. Z pewnością wokół nie było żadnych sąsiadów, lecz nie miał wiedzy od kiedy owe miejsce było opuszczone, więc jakikolwiek znak – nawet ten widoczny przez okno – wskazujący na czyjś obecność był zbędnym ryzykiem. Trwał nieruchomo przez chwilę i wytężając słuch starał się cokolwiek zlokalizować, niestety bezskutecznie.
Ostatni raz rozejrzał się po wnętrzu, po czym wolnym, ostrożnym krokiem powrócił do stołu, aby ponownie zamoczyć różdżkę w miksturze. Przedostając się do wcześniej wybranego miejsca nakreślił ostatnią z run, która miała zwieńczyć dzieła i tym samym zamknąć krąg klątwy. Wiedział, że zrobił wszystko zgodnie z planem, pozostało jedynie uaktywnić przekleństwo, jednak to mógł uczynić znajdując się dopiero poza jej obrębem. Szybkim ruchem zebrał swoje rzeczy mając paskudne przeczucie, że ktoś na niego patrzył, ktoś go obserwował – dawno intuicja go nie zawiodła i odnosił wrażenie, iż wówczas było podobnie. Chwila, w której opuszczał progi domostwa tylko go w tym upewniła, bowiem dziecięcy szept rozszedł się echem po stęchłych ścianach. Nie zatrzymywał się, pewnie zamknął front nie zamierzając marnować czasu na rozwikłaniu jakichkolwiek zagadek – a przynajmniej nie zamierzał robić tego teraz. Domostwo skrywało tajemnice, czuł to, w końcu nierzadko odwiedzał podobne miejsca i jeśli miał kiedykolwiek do niego powrócić to z pewnością w innym, indywidualnym celu.
- Ordior.- wypowiedział pewnie i właściwie od razu teleportował się do centrum pobliskiego miasteczka, z którego prościej było dostać się do domu. Pozostało tylko oczekiwać na sowitą zapłatę za dobrze wykonane zlecenie.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
| 13.05
Trzynaście. Tak brzmiał numer jej stolika wydrukowany na bileciku, który trzymała w dłoni okrytej materiałową rękawiczką wygrzebaną z szafy mamy. Musiała go dopiero odnaleźć w tłumie gości szukających swoich miejsc. Nie pojawiała się tutaj jako Jamie McKinnon, dzięki metamorfomagii wcieliła się w postać niższej od siebie, drobnej dziewczyny o wdzięcznie spływających na plecy ciemnych włosach i sarnich oczach, które zachowały jednak kolor oczu Jamie – nie potrafiła zmieniać koloru tęczówek i minie wiele czasu, zanim opanuje tę sztukę. Dobrze, że nie ona jedna w kraju miała jasnozielone oczy. Także ubiór zdecydowanie nie był strojem Jamie McKinnon. Dzisiaj nie mogła założyć spodni ani rozciągniętego swetra, ani wysokich, sznurowanych butów na płaskiej podeszwie, które tak lubiła. Zamiast tego miała na stopach pantofle, a drobniejsze niż zwykle ciało spowijała ciemnozielona sukienka także zabrana z szafy matki, będąca strojem, w jakim pani McKinnon chodziła będąc w wieku Jamie. Przez lata spoczywała bezpiecznie schowana, dzięki czemu czas ją oszczędził. Jednak jako że matka była od niej głowę niższa, Jamie też musiała obniżyć wzrost, choć nie o tyle. Ale może fakt, że sukienka sięgała jej trochę wyżej niż sięgałaby jej matce, nie będzie źle wyglądał. W każdym razie w swojej prawdziwej postaci wyglądałaby w niej śmiesznie, ponieważ była od matki znacznie wyższa i dobrych kilkanaście kilogramów cięższa.
Nie była sobą. Była to najzwyklejsza maskarada, bardzo wstępny etap przygotowania do rekonesansu, jakiego zamierzała się w przyszłości podjąć. Ale żeby móc się go podjąć, musiała najpierw przetestować w zupełnie innym miejscu, czy w ogóle potrafiła udawać gościa tego typu miejsc.
Nie, nie wybrała lokalu dla szlachty. Nie porywała się z motyką na słońce. Nie poszła też do rojącego się od wrogów Londynu, postanawiając poćwiczyć w innym mieście. Byłoby jej bardzo trudno wiarygodnie wypaść w takim miejscu, bo choć w ciągu ostatnich kilku lat często się metamorfowała i odwiedzała różne miejsca w innym wcieleniu, to nigdy nie były to miejsca z najwyższej półki. Choćby stanęła na rzęsach, nie potrafiłaby udawać damy, bo zmiana wyglądu to jedno, a zachowanie i umiejętności – drugie. Raczej już, głodna wrażeń i przygód, zapuszczała się do rozmaitych spelun, czasem nawet udając mężczyznę – choć naturalnie nigdy nie pojawiła się w naprawdę złych miejscach, od Nokturnu i tym podobnych trzymała się z daleka nawet w innym wcieleniu, tyle instynktu samozachowawczego to miała. Łatwiej było udawać prostą czarownicę lub czarodzieja poszukującego niezbyt wyszukanego napitku i odrobiny zabawy niż elegancką kobietę poszukującą artystycznych doznań. Przecież ona nawet nie interesowała się sztuką, żadną. Nigdy. Dlatego nie mogła pakować się do żadnego z miejsc o jakich była mowa na spotkaniu Zakonu, póki nie poćwiczy udawania pasjonatki artystycznych wrażeń i nie poobserwuje bywalców takich miejsc, by wiedzieć, jak tacy ludzie się zachowują, o czym rozmawiają i na co zwracają uwagę. Kilka dni temu, podczas wesela Anthony'ego i Rii już trochę poobserwowała i musiała dziś spożytkować tę wiedzę.
Tego dnia pojawiła się na wieczorku literackim połączonym z muzyką w jednej z eleganckich czarodziejskich kawiarni w Norwich, skupiającej, z tego co zdążyła się zorientować, głównie czystokrwistą, ale nie szlachecką klientelę. Byli to czarodzieje stojący zbyt nisko, by realnie się liczyć, ale zapewne próbujący równać wyżej. Zdecydowanie przeważały tutaj kobiety, być może zupełnie niewinne czarownice, które pragnęły uciec od grozy obecnych czasów w świat sztuki. Były tu zarówno kobiety młode, jak i takie w wieku jej matki, a nawet starsze, wszystkie ubrane ładnie i gustownie, ale nie przesadnie drogo, więc jej stara, ale nadal będąca w dobrym stanie sukienka po matce nie wyróżniała się. Ten lokal nie należał do tych z górnej półki, Jamie zresztą nie byłoby stać na to, by kupić w takim miejscu choćby najtańszy napój, więc musiała wybrać coś na miarę swojej kieszeni. To miejsce wydawało się dobre, by poobserwować ludzi, którzy nawet podczas wojny nadal mieli głowę do myślenia o sztuce.
W końcu zlokalizowała stolik o numerze trzynastym i ruszyła w jego stronę. W sali było ich kilkanaście, każdy otoczony paroma miękkimi krzesłami stylizowanymi na fotele, i z każdego było widać coś w rodzaju sceny. Jamie nigdy dotąd nie była w takim miejscu, eleganckie kawiarnie uważała za nudne. Już Dziurawy Kocioł, Trzy Miotły a nawet Gospoda pod Świńskim Łbem zawsze wydawały się dużo bardziej interesujące. Cóż, miała nadzieję że nie zanudzi się tu dzisiaj na śmierć. Musiała jednak udawać, że jest zainteresowana tym, co się dzieje. I musiała udawać elegancką, grzeczną młódkę, więc nonszalancki siad w rozkroku też odpadał. Usiadła tak, jak wyobrażała sobie grzeczny siad niewinnej panienki, a więc założyła nogę na nogę i poprawiła sukienkę, by nie epatować odsłoniętą łydką, która w takim miejscu pewnie wyglądałaby gorsząco wśród tych wszystkich szepczących z ekscytacją cnotliwych pensjonarek. Ale cóż, w życiu trzeba próbować różnych rzeczy, i jeśli chciała być dobrym metamorfomagiem, umiejącym dopasować się do różnych miejsc, nie mogła wiecznie zakradać się w przebraniu do miejsc pokroju Świńskiego Łba.
Przy jej stoliku już ktoś siedział, inna kobieta, a Jamie nie mogła wiedzieć, że ma do czynienia z innym przebierańcem w rzeczywistości będącym osobą jej znaną.
- Zapowiada się bardzo ciekawy występ, prawda? – zagadała, starając się wysławiać nie jak graczka quidditcha, a ugrzeczniona młoda panna. Splotła okryte rękawiczkami dłonie na kolanach, czując się idiotycznie, ale na swój sposób udawanie kogoś tak odmiennego od siebie było ciekawe. Zawsze to jakieś wyzwanie. – Wie coś pani na temat dzisiejszych artystów?
Trzynaście. Tak brzmiał numer jej stolika wydrukowany na bileciku, który trzymała w dłoni okrytej materiałową rękawiczką wygrzebaną z szafy mamy. Musiała go dopiero odnaleźć w tłumie gości szukających swoich miejsc. Nie pojawiała się tutaj jako Jamie McKinnon, dzięki metamorfomagii wcieliła się w postać niższej od siebie, drobnej dziewczyny o wdzięcznie spływających na plecy ciemnych włosach i sarnich oczach, które zachowały jednak kolor oczu Jamie – nie potrafiła zmieniać koloru tęczówek i minie wiele czasu, zanim opanuje tę sztukę. Dobrze, że nie ona jedna w kraju miała jasnozielone oczy. Także ubiór zdecydowanie nie był strojem Jamie McKinnon. Dzisiaj nie mogła założyć spodni ani rozciągniętego swetra, ani wysokich, sznurowanych butów na płaskiej podeszwie, które tak lubiła. Zamiast tego miała na stopach pantofle, a drobniejsze niż zwykle ciało spowijała ciemnozielona sukienka także zabrana z szafy matki, będąca strojem, w jakim pani McKinnon chodziła będąc w wieku Jamie. Przez lata spoczywała bezpiecznie schowana, dzięki czemu czas ją oszczędził. Jednak jako że matka była od niej głowę niższa, Jamie też musiała obniżyć wzrost, choć nie o tyle. Ale może fakt, że sukienka sięgała jej trochę wyżej niż sięgałaby jej matce, nie będzie źle wyglądał. W każdym razie w swojej prawdziwej postaci wyglądałaby w niej śmiesznie, ponieważ była od matki znacznie wyższa i dobrych kilkanaście kilogramów cięższa.
Nie była sobą. Była to najzwyklejsza maskarada, bardzo wstępny etap przygotowania do rekonesansu, jakiego zamierzała się w przyszłości podjąć. Ale żeby móc się go podjąć, musiała najpierw przetestować w zupełnie innym miejscu, czy w ogóle potrafiła udawać gościa tego typu miejsc.
Nie, nie wybrała lokalu dla szlachty. Nie porywała się z motyką na słońce. Nie poszła też do rojącego się od wrogów Londynu, postanawiając poćwiczyć w innym mieście. Byłoby jej bardzo trudno wiarygodnie wypaść w takim miejscu, bo choć w ciągu ostatnich kilku lat często się metamorfowała i odwiedzała różne miejsca w innym wcieleniu, to nigdy nie były to miejsca z najwyższej półki. Choćby stanęła na rzęsach, nie potrafiłaby udawać damy, bo zmiana wyglądu to jedno, a zachowanie i umiejętności – drugie. Raczej już, głodna wrażeń i przygód, zapuszczała się do rozmaitych spelun, czasem nawet udając mężczyznę – choć naturalnie nigdy nie pojawiła się w naprawdę złych miejscach, od Nokturnu i tym podobnych trzymała się z daleka nawet w innym wcieleniu, tyle instynktu samozachowawczego to miała. Łatwiej było udawać prostą czarownicę lub czarodzieja poszukującego niezbyt wyszukanego napitku i odrobiny zabawy niż elegancką kobietę poszukującą artystycznych doznań. Przecież ona nawet nie interesowała się sztuką, żadną. Nigdy. Dlatego nie mogła pakować się do żadnego z miejsc o jakich była mowa na spotkaniu Zakonu, póki nie poćwiczy udawania pasjonatki artystycznych wrażeń i nie poobserwuje bywalców takich miejsc, by wiedzieć, jak tacy ludzie się zachowują, o czym rozmawiają i na co zwracają uwagę. Kilka dni temu, podczas wesela Anthony'ego i Rii już trochę poobserwowała i musiała dziś spożytkować tę wiedzę.
Tego dnia pojawiła się na wieczorku literackim połączonym z muzyką w jednej z eleganckich czarodziejskich kawiarni w Norwich, skupiającej, z tego co zdążyła się zorientować, głównie czystokrwistą, ale nie szlachecką klientelę. Byli to czarodzieje stojący zbyt nisko, by realnie się liczyć, ale zapewne próbujący równać wyżej. Zdecydowanie przeważały tutaj kobiety, być może zupełnie niewinne czarownice, które pragnęły uciec od grozy obecnych czasów w świat sztuki. Były tu zarówno kobiety młode, jak i takie w wieku jej matki, a nawet starsze, wszystkie ubrane ładnie i gustownie, ale nie przesadnie drogo, więc jej stara, ale nadal będąca w dobrym stanie sukienka po matce nie wyróżniała się. Ten lokal nie należał do tych z górnej półki, Jamie zresztą nie byłoby stać na to, by kupić w takim miejscu choćby najtańszy napój, więc musiała wybrać coś na miarę swojej kieszeni. To miejsce wydawało się dobre, by poobserwować ludzi, którzy nawet podczas wojny nadal mieli głowę do myślenia o sztuce.
W końcu zlokalizowała stolik o numerze trzynastym i ruszyła w jego stronę. W sali było ich kilkanaście, każdy otoczony paroma miękkimi krzesłami stylizowanymi na fotele, i z każdego było widać coś w rodzaju sceny. Jamie nigdy dotąd nie była w takim miejscu, eleganckie kawiarnie uważała za nudne. Już Dziurawy Kocioł, Trzy Miotły a nawet Gospoda pod Świńskim Łbem zawsze wydawały się dużo bardziej interesujące. Cóż, miała nadzieję że nie zanudzi się tu dzisiaj na śmierć. Musiała jednak udawać, że jest zainteresowana tym, co się dzieje. I musiała udawać elegancką, grzeczną młódkę, więc nonszalancki siad w rozkroku też odpadał. Usiadła tak, jak wyobrażała sobie grzeczny siad niewinnej panienki, a więc założyła nogę na nogę i poprawiła sukienkę, by nie epatować odsłoniętą łydką, która w takim miejscu pewnie wyglądałaby gorsząco wśród tych wszystkich szepczących z ekscytacją cnotliwych pensjonarek. Ale cóż, w życiu trzeba próbować różnych rzeczy, i jeśli chciała być dobrym metamorfomagiem, umiejącym dopasować się do różnych miejsc, nie mogła wiecznie zakradać się w przebraniu do miejsc pokroju Świńskiego Łba.
Przy jej stoliku już ktoś siedział, inna kobieta, a Jamie nie mogła wiedzieć, że ma do czynienia z innym przebierańcem w rzeczywistości będącym osobą jej znaną.
- Zapowiada się bardzo ciekawy występ, prawda? – zagadała, starając się wysławiać nie jak graczka quidditcha, a ugrzeczniona młoda panna. Splotła okryte rękawiczkami dłonie na kolanach, czując się idiotycznie, ale na swój sposób udawanie kogoś tak odmiennego od siebie było ciekawe. Zawsze to jakieś wyzwanie. – Wie coś pani na temat dzisiejszych artystów?
Trzynaście miesięcy minęło odkąd Eunice zaczęła stąpać po naprawdę cienkim lodzie. W zaskoczeniu przyjęła do siebie fakt, że w ciągu tego czasu zdołało zmienić się tak wiele - wciąż żyła w przeczuciu, że te wszystkie tygodnie były jedynie mrugnięciem oka. Mimo to ciężar minionych wydarzeń osiadał na barkach ciężkim balastem. Całkowicie antycznym, odwiecznym, łamiącym kości. Pewnego dnia z przerażeniem odkryła, że czuła się staro. Zmęczona, przytłoczona niekończącą się spiralą różnobarwnych emocji, na przemian wybuchających prosto w klatkę piersiową. Czasem wydawało jej się, że zabraknie jej tchu, że nie będzie w stanie na nowo złapać powietrza w płuca - och, ale nadal żyła. Nie powinna marnować cennych, ulotnych chwil na odpoczynek. Marudzenie, zawodzenie; nie taką była. Nigdy nie użalała się nad sobą ani swoim losem, innym jawiącym się jako doskonałym - nie zamierzała robić tego teraz. Wokół panował chaos, wojna oraz zniszczenie, człowiecza egzystencja nie mogłaby być już bardziej krucha niż w tej chwili. Tym bardziej należało korzystać z ofiarowanych przez los minut, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy zechce go odebrać. Z taką właśnie motywacją Nice zajmowała sobie kolejne dni, wypełniała dłużące się godziny, nadawała znaczeniom przeciekającym przez palce sekundom. Niestety bańka emocjonalna rosła, pęczniała, trzeszczała w szwach nie mogąc odnaleźć ujścia. Pęknięcie okazałoby się zbyt niebezpieczne, żeby zignorować niepokojące sygnały. Nie pomagało ani relaksujące czytanie książek ani szaleńcze biegi po włościach Grove Street - czy miała przyglądać się swojemu końcowi? Wodzić wzrokiem za nieuniknionym trzymając pod pachą bezsilność? Och, zdecydowanie nie! Wojownicy walczą do końca, ona też może zostać jednym z nich.
Z pomocą przyszła ukochana Maddie; służka, z którą Greengrass połączyła szczera sympatia. Obie uwielbiały powieści oraz próbować swoich sił w słowie pisanym. Czasem wymieniały się własnymi dziełami, nierzadko dość intymnymi w uzewnętrznianiu duszy. Ufała jej niemal tak jak własnej rodzinie, wiedząc, że nigdy nie wydałaby najpilniej strzeżonych sekretów serca. Nie mogłaby, nie, kiedy spajała je wrażliwość oraz empatia. Nie, kiedy transakcja jest wiązana i nie, kiedy to niepisana zasada. Eunice wolała przy tym nie myśleć o byciu niejako pracodawczynią mającą realny wpływ na istnienie Madison w ich posiadłości. W końcu to takie przyziemne, chłodne oraz krzywdzące, prawda? Przecież zawsze, ale to zawsze wolała wybierać dobro. Nie mam czasu na rzeczy, które nie posiadają duszy.
Przygotowały się na ten dzień skrupulatnie, choć skłamała rodzicom, że planuje odwiedzić kuzynostwo w ich dworze. Wolała nie myśleć o zgrozie w oczach matki, gdy ta miała dowiedzieć się o przebywaniu córki poza bezpieczną strefą szlacheckiego komfortu. To nie tak, że zamierzały z Maddie udać się do speluny - kawiarnia cieszyła się wysoką renomą wśród kulturalnych czarownic, co złego mogło wydarzyć się na wieczorku poetyckim? Absolutnie nic, choć Nice zdecydowanie liczyła na ekscytację prześlizgującą się po kręgosłupie. Oraz karmę dla duchowości!
Obie kobiety wyszły z domu wyglądając całkowicie niewinnie, codziennie wręcz - dopiero po przybyciu do Norfolk odnalazły jeden z zaułków pozbawiony możliwości wścibskiego podglądania. To wtedy Greengrass dokonała swojej transformacji - zaczęła od formowania ciała: wydłużyła znacząco sylwetkę, choć i tak jak na czarownicę była dość wysoka. Zrezygnowała również z drobnej formy zastępując ją znacznymi krągłościami tu i ówdzie. Twarz wydłużyła się, bladą skórę pokryły złociste piegi, niebieskie dotąd oczy poszarzały, nos poszerzył się dość znacznie, usta wydawały się węższe niż dotychczas. Włosy pozostały długie, nieupięte, choć teraz w pszenicznym blondzie - służka wplotła w nie kilka artystycznych stokrotek. Na długiej szyi znalazły się korale, tak samo w formie bransoletek wokół nadgarstków, brzęczały intensywnie. Sukienka idealnie pasowała do mody lat pięćdziesiątych, choć pozbawiona była arystokratycznego konserwatyzmu oraz poczucia absurdalnej drogości. Kolorowa, pstrokata wręcz, uwypuklała artystyczną duszę; wgłębiając się w ducha frywolności sztuki odkrywała ramiona, choć naszyjniki oraz jasne pukle wytłumiały ten efekt. Jeszcze tylko krwistoczerwone usta i była gotowa na wielkie wejście. Próg lokalu przekroczyły ramię w ramię, uśmiechnięte od podekscytowania.
Niestety, wylosowanie numerku stolika okazało się mniej szczęśliwe, ale nie szkodzi. - Do zobaczenia później - wykrzyknęła zmienionym głosem do koleżanki nie przejmując się zgorszonymi spojrzeniami eleganckich, cichych czarownic. Eunice choć raz pragnęła oddechu od tego kulturalnego nadęcia.
Pewnym siebie krokiem usiadła na swoim miejscu i nie musiała długo czekać nim dosiadła się do niej nieznana kobieta. Och, gdyby tylko wiedziała! - W rzeczy samej! Podobno nawet sam Watkins ma się pojawić ze swoim nowym tomikiem! Czyż to nie wspaniałe? - pisnęła z ekscytacją, śmiało dotknąwszy ramienia przemienionej Jamie. To tak z emocji, oczywiście. Wreszcie mogła je bez przeszkód uzewnętrznić, nawet pomimo nieprzychylnego wzroku lądującego na niej od czasu do czasu. - Nie, nie, głównie będziemy czytać swoje utwory - odparła nonszalancko, choć w szarych oczach błysnęło zafascynowanie. - Choć oczywiście odbędzie się również czytanie kilku najnowszych dzieł najbardziej znanych pisarzy magicznego świata. Na przykład Thomasa, Jonesa… jaki jest pani ulubiony autor? - paplała w najlepsze, w końcu wydarzenie nie rozpoczęło się jeszcze. - Przepraszam za moje maniery! Jestem Paulette, a pani? - przedstawiła się wyciągając do rozmówczyni dłoń. Uśmiech nie znikał z piegowatej twarzy.
Z pomocą przyszła ukochana Maddie; służka, z którą Greengrass połączyła szczera sympatia. Obie uwielbiały powieści oraz próbować swoich sił w słowie pisanym. Czasem wymieniały się własnymi dziełami, nierzadko dość intymnymi w uzewnętrznianiu duszy. Ufała jej niemal tak jak własnej rodzinie, wiedząc, że nigdy nie wydałaby najpilniej strzeżonych sekretów serca. Nie mogłaby, nie, kiedy spajała je wrażliwość oraz empatia. Nie, kiedy transakcja jest wiązana i nie, kiedy to niepisana zasada. Eunice wolała przy tym nie myśleć o byciu niejako pracodawczynią mającą realny wpływ na istnienie Madison w ich posiadłości. W końcu to takie przyziemne, chłodne oraz krzywdzące, prawda? Przecież zawsze, ale to zawsze wolała wybierać dobro. Nie mam czasu na rzeczy, które nie posiadają duszy.
Przygotowały się na ten dzień skrupulatnie, choć skłamała rodzicom, że planuje odwiedzić kuzynostwo w ich dworze. Wolała nie myśleć o zgrozie w oczach matki, gdy ta miała dowiedzieć się o przebywaniu córki poza bezpieczną strefą szlacheckiego komfortu. To nie tak, że zamierzały z Maddie udać się do speluny - kawiarnia cieszyła się wysoką renomą wśród kulturalnych czarownic, co złego mogło wydarzyć się na wieczorku poetyckim? Absolutnie nic, choć Nice zdecydowanie liczyła na ekscytację prześlizgującą się po kręgosłupie. Oraz karmę dla duchowości!
Obie kobiety wyszły z domu wyglądając całkowicie niewinnie, codziennie wręcz - dopiero po przybyciu do Norfolk odnalazły jeden z zaułków pozbawiony możliwości wścibskiego podglądania. To wtedy Greengrass dokonała swojej transformacji - zaczęła od formowania ciała: wydłużyła znacząco sylwetkę, choć i tak jak na czarownicę była dość wysoka. Zrezygnowała również z drobnej formy zastępując ją znacznymi krągłościami tu i ówdzie. Twarz wydłużyła się, bladą skórę pokryły złociste piegi, niebieskie dotąd oczy poszarzały, nos poszerzył się dość znacznie, usta wydawały się węższe niż dotychczas. Włosy pozostały długie, nieupięte, choć teraz w pszenicznym blondzie - służka wplotła w nie kilka artystycznych stokrotek. Na długiej szyi znalazły się korale, tak samo w formie bransoletek wokół nadgarstków, brzęczały intensywnie. Sukienka idealnie pasowała do mody lat pięćdziesiątych, choć pozbawiona była arystokratycznego konserwatyzmu oraz poczucia absurdalnej drogości. Kolorowa, pstrokata wręcz, uwypuklała artystyczną duszę; wgłębiając się w ducha frywolności sztuki odkrywała ramiona, choć naszyjniki oraz jasne pukle wytłumiały ten efekt. Jeszcze tylko krwistoczerwone usta i była gotowa na wielkie wejście. Próg lokalu przekroczyły ramię w ramię, uśmiechnięte od podekscytowania.
Niestety, wylosowanie numerku stolika okazało się mniej szczęśliwe, ale nie szkodzi. - Do zobaczenia później - wykrzyknęła zmienionym głosem do koleżanki nie przejmując się zgorszonymi spojrzeniami eleganckich, cichych czarownic. Eunice choć raz pragnęła oddechu od tego kulturalnego nadęcia.
Pewnym siebie krokiem usiadła na swoim miejscu i nie musiała długo czekać nim dosiadła się do niej nieznana kobieta. Och, gdyby tylko wiedziała! - W rzeczy samej! Podobno nawet sam Watkins ma się pojawić ze swoim nowym tomikiem! Czyż to nie wspaniałe? - pisnęła z ekscytacją, śmiało dotknąwszy ramienia przemienionej Jamie. To tak z emocji, oczywiście. Wreszcie mogła je bez przeszkód uzewnętrznić, nawet pomimo nieprzychylnego wzroku lądującego na niej od czasu do czasu. - Nie, nie, głównie będziemy czytać swoje utwory - odparła nonszalancko, choć w szarych oczach błysnęło zafascynowanie. - Choć oczywiście odbędzie się również czytanie kilku najnowszych dzieł najbardziej znanych pisarzy magicznego świata. Na przykład Thomasa, Jonesa… jaki jest pani ulubiony autor? - paplała w najlepsze, w końcu wydarzenie nie rozpoczęło się jeszcze. - Przepraszam za moje maniery! Jestem Paulette, a pani? - przedstawiła się wyciągając do rozmówczyni dłoń. Uśmiech nie znikał z piegowatej twarzy.
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Norwich
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk