Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Norwich
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Norwich
Wyjątkowo duże, nowoczesne i pełne ludzi miasto w Norfolk, znajdujące się przy ujściu rzeki Wensum. Kilka kamienic ulokowanych obok siebie jest zamieszkiwanych wyłącznie przez małą wspólnotę czarodziejów, głównie bezdzietne rodziny i starsze pokolenia. Znane jest z malowniczych, średniowiecznych uliczek i monumentalnej Katedry Świętego Jana. Kilka razy do roku, w trakcie pełni księżyca alchemicy i łowcy ingrediencji z całego kraju zjeżdżają się, aby w jej katakumbach zbierać wyjątkowo rzadką odmianę magicznego grzyba, który porasta szczeliny w ścianach podziemi budowli.
Życie Jamie w ciągu ostatniego roku bardzo się zmieniło. Dwudziestego piątego czerwca miał minąć rok, odkąd zginął jej ojciec, co wyznaczyło nowe priorytety w jej życiu i uzmysłowiło, że kariera sportowa wcale nie jest rzeczą najważniejszą. To wtedy też ograniczyła niemal do zera te swoje metamorfomagiczne przygody i zabawę w przybieranie innych ról, co tak lubiła robić między kolejnymi meczami, kiedy była młodsza. Stała się rozsądniejsza i bardziej skupiona. A w listopadzie dołączyła do Zakonu Feniksa jako sojusznik, by końcem marca dołączyć do organizacji. Ona, niegdyś beztroska zawodniczka quidditcha żyjąca chwilą i nade wszystko ceniąca dobrą zabawę. Nie lubiła odpowiedzialności i zobowiązań, ale czuła, że ojciec nie byłby z niej dumny, gdyby chowała głowę w piasek i ignorowała to, co się dzieje.
Ale dzisiaj i ona nie chciała myśleć o wojnie. Chciała znów przypomnieć sobie, jak to jest bawić się swoim darem metamorfomagii, choć dzisiejsze wyjście nie miało być tylko zabawą, a przygotowaniem. Lekcją. Nie zapominała o tym, idąc do swojego stolika w sukience i pantofelkach, których nie wcisnęłaby na swoje prawdziwe stopy.
Jako że wyglądała inaczej i nikt tutaj nie wiedział, że była Jamie McKinnon, zawodniczką Harpii z Holyhead, mogła czuć się nieco mniej głupio z faktem, że miała na sobie ubiór tak daleki od jej codziennego stylu bycia. Jak niewiele było trzeba, by nowoczesna, postępowa Harpia przypominała grzeczne, potulne dziewczątko. Wystarczyła metamorfoza ciała i odpowiedni strój, by nikt nie rozpoznał w niej ścigającej znanej z prezencji chłopobaba.
Nie zmieniła się w nikogo konkretnego, przybrała przypadkową twarz, zmetamorfowała włosy, wzrost i sylwetkę. Normalnie była wysoka i szczupła, ale umięśniona, teraz zaś była średniego wzrostu i drobnej budowy, a sukienka po matce podkreślała wąską talię, którą stworzyła sobie metamorfomagią. Przy stoliku numer trzynaście uśmiechnęła się do kobiety, która już tam była. Nieznajoma wyglądała na artystyczną duszę. I Jamie nie mogła nawet śnić, że obok siedziała dawna rówieśnica z Hogwartu.
Nie spodziewała się też, że zaraz zostanie przytłoczona potokiem słów.
- Tak, to naprawdę wspaniałe – przytaknęła, choć nie miała pojęcia, kim jest ów Watkins. – Swoje? – zapytała, starając się zamaskować przestrach, który ją wypełnił na myśl, że mogłaby zostać wywołana na środek, a nie znała nawet żadnego cudzego wiersza, nie mówiąc o stworzeniu własnego. Jedyną rzeczą, jaką kiedykolwiek pisała, były szkolne wypracowania (które nigdy nie były w czołówce najlepszych) no i listy. – Dawno nie byłam na żadnym wieczorku poetyckim, a wyjście tutaj było pomysłem bardzo spontanicznym i nie planowanym z wyprzedzeniem, więc nie zdążyłam niczego przygotować. Po prostu zatęskniłam za atmosferą takich miejsc – mówiła, starając się modulować głos tak, by nie mówić jak Jamie McKinnon. A co za tym idzie musiała też uważać na dobór słownictwa. I udawać że naprawdę ją to wszystko interesowało, więc przy okazji doskonaliła umiejętności aktorskie. Starała się opierać na obserwacjach własnej młodszej siostry i jej koleżanek, a także niektórych dziewcząt pamiętanych z Hogwartu. Niektóre jej koleżanki z Hufflepuffu i Ravenclawu były właśnie takie. A ona nie. Jamie McKinnon zawsze była trochę jak chłopak. Jak kolejny syn swoich rodziców, nijak nie chcąca być grzeczną, cichą i spokojną. W końcu zabawy chłopców zawsze były ciekawsze, a bracia jawili się jako znacznie lepsi kompani niż młodsza siostra, delikatna jak kwiat i bojąca się robić tego, co jej starsze rodzeństwo. Także w Hogwarcie psociła z kolegami i ciągle zbierała szlabany.
A kim był jej ulubiony autor? Problem w tym, że nie pamiętała żadnego nazwiska poety. Nie czytała klasyków, nie odróżniała od siebie żadnych nurtów literackich, zawsze mając poezję za straszliwe nudy. Książki przygodowe dało się czytać, nawet je lubiła swego czasu, ale poezja? Nudy! Ale musiała sobie przypomnieć nazwisko z tomiku wierszy, który niedawno widziała w pokoju swojej młodszej, wrażliwszej na piękno siostry. To było chyba jakieś francuskie nazwisko. Perrot? Jakoś tak. Jej siostra kiedyś się rozpływała nad jego poezjami.
- Lubię dzieła różnych autorów, ale swego czasu lubiłam wiersze niejakiego Perrota, to czarodziejski poeta z Francji – skłamała, mając nadzieję, że niczego nie pokręciła i że dobrze pamiętała to francuskie nazwisko z okładki rzewnych, dziewczyńskich wierszydeł. – Ale tak naprawdę moje preferencje zależą od nastroju i ulegają zmianom, więc gdyby zapytała mnie pani za miesiąc, pewnie podałabym innego twórcę.
Niezbyt wygodnie na dłuższą metę się tak siedziało z nogą na nogę, jak się nie było do tego przyzwyczajoną, więc przemieniła nogi i znowu poprawiła sukienkę. Dobrze, że czarodzieje ogólnie byli niemodni i przestarzali, więc jej krój niezbyt się wyróżniał. Tutaj wiele nawet młodych dziewcząt wyglądało jakby wygrzebało z czeluści szaf kreacje po matkach i babkach. Jak kobiety mogły w czymś takim chodzić na co dzień? Ona zdecydowanie wolała coś bardziej swobodnego. Najlepiej spodnie, bo jak w takiej kiecce miałaby wsiąść na miotłę? Jej codzienny ubiór musiał być zarazem dogodny do latania, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy najdzie ją ochota na oderwanie się od ziemi.
Podała dziewczynie dłoń, a na jej twarzy o rysach znacznie delikatniejszych niż te prawdziwe pojawił się uśmiech.
- Jane – przedstawiła się, wybierając pierwsze lepsze imię, brzmiące podobnie do jej własnego, przez co łatwo będzie je zapamiętać. Poza tym wydawało się delikatne i dziewczęce, a taką próbowała tu dziś udawać. Męskawa Jamie z imieniem pasującym zarówno do dziewczyny jak i chłopaka (jakże proroczo matka jej je wybrała!) dziś stała się uroczą Jane w ciemnozielonej sukience, mającą słuchać wierszokletów i dyskretnie przypatrywać się grzecznym panienkom.
- A jakich twórców lubi pani? I czy przygotowała pani własny wiersz? Czy raczej, Paulette, jeśli mogę pozwolić sobie na taką poufałość? – zapytała, nadal próbując utrzymać się w roli, którą dziś przybrała. I chyba za mało się przygotowała, na przyszłość musiała pamiętać, by nie przychodzić do przybytku żadnej sztuki nie dowiedziawszy się wcześniej absolutnie nic na jej temat.
Ale dzisiaj i ona nie chciała myśleć o wojnie. Chciała znów przypomnieć sobie, jak to jest bawić się swoim darem metamorfomagii, choć dzisiejsze wyjście nie miało być tylko zabawą, a przygotowaniem. Lekcją. Nie zapominała o tym, idąc do swojego stolika w sukience i pantofelkach, których nie wcisnęłaby na swoje prawdziwe stopy.
Jako że wyglądała inaczej i nikt tutaj nie wiedział, że była Jamie McKinnon, zawodniczką Harpii z Holyhead, mogła czuć się nieco mniej głupio z faktem, że miała na sobie ubiór tak daleki od jej codziennego stylu bycia. Jak niewiele było trzeba, by nowoczesna, postępowa Harpia przypominała grzeczne, potulne dziewczątko. Wystarczyła metamorfoza ciała i odpowiedni strój, by nikt nie rozpoznał w niej ścigającej znanej z prezencji chłopobaba.
Nie zmieniła się w nikogo konkretnego, przybrała przypadkową twarz, zmetamorfowała włosy, wzrost i sylwetkę. Normalnie była wysoka i szczupła, ale umięśniona, teraz zaś była średniego wzrostu i drobnej budowy, a sukienka po matce podkreślała wąską talię, którą stworzyła sobie metamorfomagią. Przy stoliku numer trzynaście uśmiechnęła się do kobiety, która już tam była. Nieznajoma wyglądała na artystyczną duszę. I Jamie nie mogła nawet śnić, że obok siedziała dawna rówieśnica z Hogwartu.
Nie spodziewała się też, że zaraz zostanie przytłoczona potokiem słów.
- Tak, to naprawdę wspaniałe – przytaknęła, choć nie miała pojęcia, kim jest ów Watkins. – Swoje? – zapytała, starając się zamaskować przestrach, który ją wypełnił na myśl, że mogłaby zostać wywołana na środek, a nie znała nawet żadnego cudzego wiersza, nie mówiąc o stworzeniu własnego. Jedyną rzeczą, jaką kiedykolwiek pisała, były szkolne wypracowania (które nigdy nie były w czołówce najlepszych) no i listy. – Dawno nie byłam na żadnym wieczorku poetyckim, a wyjście tutaj było pomysłem bardzo spontanicznym i nie planowanym z wyprzedzeniem, więc nie zdążyłam niczego przygotować. Po prostu zatęskniłam za atmosferą takich miejsc – mówiła, starając się modulować głos tak, by nie mówić jak Jamie McKinnon. A co za tym idzie musiała też uważać na dobór słownictwa. I udawać że naprawdę ją to wszystko interesowało, więc przy okazji doskonaliła umiejętności aktorskie. Starała się opierać na obserwacjach własnej młodszej siostry i jej koleżanek, a także niektórych dziewcząt pamiętanych z Hogwartu. Niektóre jej koleżanki z Hufflepuffu i Ravenclawu były właśnie takie. A ona nie. Jamie McKinnon zawsze była trochę jak chłopak. Jak kolejny syn swoich rodziców, nijak nie chcąca być grzeczną, cichą i spokojną. W końcu zabawy chłopców zawsze były ciekawsze, a bracia jawili się jako znacznie lepsi kompani niż młodsza siostra, delikatna jak kwiat i bojąca się robić tego, co jej starsze rodzeństwo. Także w Hogwarcie psociła z kolegami i ciągle zbierała szlabany.
A kim był jej ulubiony autor? Problem w tym, że nie pamiętała żadnego nazwiska poety. Nie czytała klasyków, nie odróżniała od siebie żadnych nurtów literackich, zawsze mając poezję za straszliwe nudy. Książki przygodowe dało się czytać, nawet je lubiła swego czasu, ale poezja? Nudy! Ale musiała sobie przypomnieć nazwisko z tomiku wierszy, który niedawno widziała w pokoju swojej młodszej, wrażliwszej na piękno siostry. To było chyba jakieś francuskie nazwisko. Perrot? Jakoś tak. Jej siostra kiedyś się rozpływała nad jego poezjami.
- Lubię dzieła różnych autorów, ale swego czasu lubiłam wiersze niejakiego Perrota, to czarodziejski poeta z Francji – skłamała, mając nadzieję, że niczego nie pokręciła i że dobrze pamiętała to francuskie nazwisko z okładki rzewnych, dziewczyńskich wierszydeł. – Ale tak naprawdę moje preferencje zależą od nastroju i ulegają zmianom, więc gdyby zapytała mnie pani za miesiąc, pewnie podałabym innego twórcę.
Niezbyt wygodnie na dłuższą metę się tak siedziało z nogą na nogę, jak się nie było do tego przyzwyczajoną, więc przemieniła nogi i znowu poprawiła sukienkę. Dobrze, że czarodzieje ogólnie byli niemodni i przestarzali, więc jej krój niezbyt się wyróżniał. Tutaj wiele nawet młodych dziewcząt wyglądało jakby wygrzebało z czeluści szaf kreacje po matkach i babkach. Jak kobiety mogły w czymś takim chodzić na co dzień? Ona zdecydowanie wolała coś bardziej swobodnego. Najlepiej spodnie, bo jak w takiej kiecce miałaby wsiąść na miotłę? Jej codzienny ubiór musiał być zarazem dogodny do latania, bo nigdy nie było wiadomo, kiedy najdzie ją ochota na oderwanie się od ziemi.
Podała dziewczynie dłoń, a na jej twarzy o rysach znacznie delikatniejszych niż te prawdziwe pojawił się uśmiech.
- Jane – przedstawiła się, wybierając pierwsze lepsze imię, brzmiące podobnie do jej własnego, przez co łatwo będzie je zapamiętać. Poza tym wydawało się delikatne i dziewczęce, a taką próbowała tu dziś udawać. Męskawa Jamie z imieniem pasującym zarówno do dziewczyny jak i chłopaka (jakże proroczo matka jej je wybrała!) dziś stała się uroczą Jane w ciemnozielonej sukience, mającą słuchać wierszokletów i dyskretnie przypatrywać się grzecznym panienkom.
- A jakich twórców lubi pani? I czy przygotowała pani własny wiersz? Czy raczej, Paulette, jeśli mogę pozwolić sobie na taką poufałość? – zapytała, nadal próbując utrzymać się w roli, którą dziś przybrała. I chyba za mało się przygotowała, na przyszłość musiała pamiętać, by nie przychodzić do przybytku żadnej sztuki nie dowiedziawszy się wcześniej absolutnie nic na jej temat.
(nie zwracajcie na mnie uwagi, ja tu tylko na chwilę)
| 1 maja
Nigdy wcześniej nie była w Norwich. A gdyby nie to, że w Norfolk znajdowała się Clidona, to Maeve mogłaby powiedzieć nawet, że nigdy nie była w całym tym hrabstwie – jak do tej pory nie przeszkadzało jej to zbytnio, lecz teraz, gdy żyła na wygnaniu i musiała szukać nowych sposobów na zarobek, żałowała, że nigdy wcześniej nie poświęciła więcej czasu na podróże, chociażby te w obrębie granic Anglii. Świat nie kończył się na Londynie, o czym brutalnie przekonała się kilka tygodni temu, zaś by pomagać dotkniętym przez czystkę czarodziejom musiała ruszyć się z domu Vane’ów i – korzystając to z miotły, to z umiejętności teleportacji – wędrować od jednej miejscowości do drugiej. Rozmawiać z kolejnymi osobami, robić notatki, ale też pocieszać, na tyle, na ile była w stanie, na ile potrafiła, samej wciąż nie potrafiąc przystosować się do nowych realiów, zaakceptować diametralnych zmian, które zaszły w jej życiu. Niektórzy pragnęli odnaleźć zaginionych bliskich, z którymi nie mieli kontaktu od tamtej pamiętnej nocy, w trakcie której rozpoczęły się prześladowania, inni – wyprowadzić ich w jednym kawałku z niszczonej przez Malfoya stolicy.
Miasto tętniło życiem, a przynajmniej takie wrażenie odnosiła, ostatnio spędzając większość czasu w głuszy, w odległym zakątku Irlandii, gdzie miała nadzieję pozostać bezpieczną. Nie bez trudu próbowała skierować się do tej części Norwich, którą podobno zamieszkiwała niewielka wspólnota czarodziejów; przez dłuższą chwilę błądziła między wybudowanymi w dawnym stylu budynkami, wodząc wzrokiem między kolejnymi mijanymi wystawami sklepowymi i szyldami, powoli zaczynając denerwować się na nieumiejętność odnalezienia właściwej drogi. W końcu jednak dojrzała odchodzącą w bok uliczkę, przy której wisiał opisany w liście znak – to musiało być tutaj, nie miała żadnych wątpliwości. Odetchnęła z niekłamaną ulgą i, wciąż ściskając w kieszeni różdżkę, ruszyła ku burym, zakurzonym kamienicom, w kółko powtarzając w myślach numer budynku i mieszkania, gdzie miała się zgłosić. Uważnie rozglądała się przy tym dookoła, nie chcąc dać się zaskoczyć; może i Norwich nie było terroryzowanym przez sługusów Malfoya Londynem, lecz oni nie stanowili jedynego zagrożenia – wszak w każdej chwili mogła paść ofiarą napadu rabunkowego, nawet i z rąk mugoli. Wyglądało jednak na to, że nic takiego się nie wydarzy, nie tym razem; w spokoju dotarła do trzeciej klatki schodowej od lewej, by zaraz później zacząć wspinać się po schodach w górę, na najwyższe piętro; jednak zanim zapukała w dębowe, zadbane drzwi z przekrzywioną siódemką, skupiła się na niewerbalnym rzuceniu Carpiene. Po drugiej próbie poczuła znajome mrowienie, magia spłynęła do ściskanego kurczowo drewienka różdżki, lecz przy tym nie ujawniła położenia żadnej pułapki – była strażniczka odetchnęła z namiastką ulgi i mimowolnie poprawiła opadające na twarz włosy, wyprostowała materiał ubranej na tę okazję szaty. Nie powinna tego dłużej przeciągać.
- Pani Lloyd? – zapytała grzecznie, siląc się na spokojny ton głosu, gdy już drzwi stanęły przed nią otworem i ukazała się w nich zgarbiona czarownica o siwych, zebranych w kok włosach. Nie miała pojęcia, z kim dokładnie przyjdzie jej rozmawiać, w jakim wieku będzie szukająca pomocy kobieta; dotychczasowy kontakt ograniczał się do kilku oszczędnych listów, lepiej było załatwiać takie sprawy twarzą w twarz, zwłaszcza w obecnych czasach. – Maeve Clearwater, miło mi panią poznać. Pisałam do pani w sprawie mieszkania... – urwała, z nienachalną uwagą obserwując twarz stojącej przed nią rozmówczyni – trzymającej na widoku różdżkę, niewątpliwie podejrzliwej. Oczywiście, nie przyszła tu w sprawie oglądania nowego lokum, a po to, by zaoferować swe usługi, na taki jednak znak się umówiły – miała więc nadzieję, że staruszka nie spanikuje, zamiast tego pozwoli jej wejść do środka i przejść do rzeczy. Uśmiechnęła się blado, lecz szczerze, a następnie powoli wysunęła dłoń z kieszeni marynarki, tym samym pokazując, że jest bezbronna, dając znak dobrej woli; serce biło jej szybko, podejmowała niemałe ryzyko, lecz coś – może zmysł obserwacji, a może intuicja – podpowiadało przecież, że nie pcha się do paszczy lwa, a ma przed sobą zrozpaczoną, drżącą o życie bliskiej osoby kobietę, która nie miała się już do kogo zwrócić. Po krótkiej, lecz pełnej napięcia chwili wyczekiwania w progu została wpuszczona do środka mieszkania pod numerem siódmym – niewielkiego, pachnącego zastanym powietrzem i kotami, lecz na swój sposób uroczego, pełnego bibelotów i ruchomych zdjęć krewniaków. – Czy możemy tutaj w spokoju porozmawiać? – zapytała miękko, próbując modulować głos tak, by brzmiał mile dla ucha; blada, naznaczona siateczkami zmarszczek twarz staruszki wzbudzała w niej tkliwość. Co robili teraz jej dziadkowie? Czy byli bezpieczni…? Nie mogła teraz o nich myśleć; musiała skupiać się na celu wizyty. Kiedy tylko pani Lloyd ostrożnie przytaknęła, Maeve przypomniała sobie o rzuconym nie tak dawno Carpiene, mieszkanie nie zostało obłożone zabezpieczeniami – no tak, po cóż czarownica miałaby dbać o zaklęcia wygłuszające czy alarmujące, mieszkała wśród swoich. Była strażniczka zaoferowała, że się tym zajmie; nie tylko na potrzeby tego spotkania, ale i na wszelki wypadek. Londyn może i był daleko, lecz nikt nie był w stanie przewidzieć, czy niepokoje nie dotrą i do Norwich. Albo raczej – kiedy to zrobią. Dlatego też nim jeszcze przeszły do meritum, panna Clearwater sięgnęła po różdżkę i zajęła się tkaniem podstawowych pułapek, o których przypomniała sobie w trakcie zabezpieczania domu Vane’ów; po chwili mieszkanie było objęte działaniem Muffliato i Szklanych domów, o resztę będzie mogła zadbać później, o ile tylko właścicielka wyrazi taką chęć. – Dziękuję za herbatę, to naprawdę miłe z pani strony – podjęła, kiedy już przeszły do małego saloniku, zajęły miejsca na przykrytej kraciastym pledem kanapie. Jej spojrzenie mimowolnie podążyło w kierunku wskakującego na kolana staruszki kota, dużego, o rdzawym futrze. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pani pomóc. Niech tylko pani powie, co się stało. – Domyślała się, że chodziło o zdobycie jakichś informacji, odnalezienie kogoś – inaczej przecież nie zostałyby ze sobą skontaktowane. Prawda…? Nie wiedziała jednak, jak trudne mogło być takie zadanie, i czego dokładniej od niej wymagano. – Och, tak, tak, oczywiście. Dziękuję za przybycie, moja droga. Nie wiedziałam już, co robić. Na pewno nie zgłosiłabym się do Ministerstwa, nie teraz… Moja wnuczka, Lavender… – Siwowłosa czarownica umilkła, wpatrując się w ścianę niewidzącym wzrokiem. – Ostatnie, co mi napisała, to że opuści Londyn. Skieruje się do Doliny Godryka – dodała słabym, drżącym od emocji głosem. Maeve zamarła w bezruchu, czując, jak gdyby jej pierś przygniatał ogromny ciężar; powoli wyciągnęła z torby swój nieodłączny notatnik, każda informacja mogła okazać się na wagę złota. – Przestała dawać znaki życia, a moja sowa, Helga, wraca bez dostarczenia listu… Owszem, jest już wiekowa, lecz przecież nigdy, przenigdy się tak nie zachowywała... – Była strażniczka starała się nie wyciągać pochopnych wniosków, niewątpliwie jednak nie brzmiało to dobrze. Potrzebowała więcej szczegółów, by móc spróbować odnaleźć jakikolwiek trop. – Wiem, że łatwo to powiedzieć, lecz proszę być dobrej myśli. Możliwe, że Helga nie jest w stanie dotrzeć do Lavender, bo ta musiała się gdzieś schować, przeczekać kilka dni. Kiedy ostatnio miała pani z nią kontakt? Czym zajmowała się pani wnuczka w Londynie, pani Lloyd? I w jakim jest wieku? To byłaby wielka pomoc, gdybym mogła zobaczyć jej zdjęcie… – Powiodła dookoła wzrokiem; nie wątpiła, że na jednej z półek stoi i podobizna zaginionej Lavender.
Po krótkiej wymianie zdań Maeve dowiedziała się już, że wnuczka pani Lloyd była stażystką w Ministerstwie Magii; że zamierzała uciec z miasta, następnie skierować się do Doliny Godryka – dlaczego tam? – a dopiero później wrócić do Norfolk. Poznała kilka nazwisk współpracowników i najbliższych przyjaciół, niewątpliwie powinna się z nimi skontaktować; możliwe, że będą wiedzieć coś więcej na temat obecnych planów młodziutkiej, bo ledwie dwudziestoletniej dziewczyny. Nim zebrała się do wyjścia, powtórzyła obietnicę, że zrobi wszystko, co w jej mocy, by odnaleźć Lavender całą i zdrową; wtedy też staruszka włożyła jej w dłoń niewielką sakiewkę, jak to nazwała – zaliczkę. Przez krótką chwilę Maeve wahała się; chciałaby pomagać bez myślenia o pieniądzach, z dobroci serca. Przyjmowanie takich datków godziło w jej dumę, a także poczucie przyzwoitości. Wiedziała jednak, że z czegoś musi żyć – a odkąd doszło do rozpadu Ministerstwa, nie mogła już liczyć na strażniczą pensję. – Dziękuję – odpowiedziała cicho, słabo, po czym grzecznie się pożegnała i śpiesznie wyszła na ulicę z zamiarem jak najszybszego powrotu do Irlandii. Nie było czasu do stracenia.
| zt
| 1 maja
Nigdy wcześniej nie była w Norwich. A gdyby nie to, że w Norfolk znajdowała się Clidona, to Maeve mogłaby powiedzieć nawet, że nigdy nie była w całym tym hrabstwie – jak do tej pory nie przeszkadzało jej to zbytnio, lecz teraz, gdy żyła na wygnaniu i musiała szukać nowych sposobów na zarobek, żałowała, że nigdy wcześniej nie poświęciła więcej czasu na podróże, chociażby te w obrębie granic Anglii. Świat nie kończył się na Londynie, o czym brutalnie przekonała się kilka tygodni temu, zaś by pomagać dotkniętym przez czystkę czarodziejom musiała ruszyć się z domu Vane’ów i – korzystając to z miotły, to z umiejętności teleportacji – wędrować od jednej miejscowości do drugiej. Rozmawiać z kolejnymi osobami, robić notatki, ale też pocieszać, na tyle, na ile była w stanie, na ile potrafiła, samej wciąż nie potrafiąc przystosować się do nowych realiów, zaakceptować diametralnych zmian, które zaszły w jej życiu. Niektórzy pragnęli odnaleźć zaginionych bliskich, z którymi nie mieli kontaktu od tamtej pamiętnej nocy, w trakcie której rozpoczęły się prześladowania, inni – wyprowadzić ich w jednym kawałku z niszczonej przez Malfoya stolicy.
Miasto tętniło życiem, a przynajmniej takie wrażenie odnosiła, ostatnio spędzając większość czasu w głuszy, w odległym zakątku Irlandii, gdzie miała nadzieję pozostać bezpieczną. Nie bez trudu próbowała skierować się do tej części Norwich, którą podobno zamieszkiwała niewielka wspólnota czarodziejów; przez dłuższą chwilę błądziła między wybudowanymi w dawnym stylu budynkami, wodząc wzrokiem między kolejnymi mijanymi wystawami sklepowymi i szyldami, powoli zaczynając denerwować się na nieumiejętność odnalezienia właściwej drogi. W końcu jednak dojrzała odchodzącą w bok uliczkę, przy której wisiał opisany w liście znak – to musiało być tutaj, nie miała żadnych wątpliwości. Odetchnęła z niekłamaną ulgą i, wciąż ściskając w kieszeni różdżkę, ruszyła ku burym, zakurzonym kamienicom, w kółko powtarzając w myślach numer budynku i mieszkania, gdzie miała się zgłosić. Uważnie rozglądała się przy tym dookoła, nie chcąc dać się zaskoczyć; może i Norwich nie było terroryzowanym przez sługusów Malfoya Londynem, lecz oni nie stanowili jedynego zagrożenia – wszak w każdej chwili mogła paść ofiarą napadu rabunkowego, nawet i z rąk mugoli. Wyglądało jednak na to, że nic takiego się nie wydarzy, nie tym razem; w spokoju dotarła do trzeciej klatki schodowej od lewej, by zaraz później zacząć wspinać się po schodach w górę, na najwyższe piętro; jednak zanim zapukała w dębowe, zadbane drzwi z przekrzywioną siódemką, skupiła się na niewerbalnym rzuceniu Carpiene. Po drugiej próbie poczuła znajome mrowienie, magia spłynęła do ściskanego kurczowo drewienka różdżki, lecz przy tym nie ujawniła położenia żadnej pułapki – była strażniczka odetchnęła z namiastką ulgi i mimowolnie poprawiła opadające na twarz włosy, wyprostowała materiał ubranej na tę okazję szaty. Nie powinna tego dłużej przeciągać.
- Pani Lloyd? – zapytała grzecznie, siląc się na spokojny ton głosu, gdy już drzwi stanęły przed nią otworem i ukazała się w nich zgarbiona czarownica o siwych, zebranych w kok włosach. Nie miała pojęcia, z kim dokładnie przyjdzie jej rozmawiać, w jakim wieku będzie szukająca pomocy kobieta; dotychczasowy kontakt ograniczał się do kilku oszczędnych listów, lepiej było załatwiać takie sprawy twarzą w twarz, zwłaszcza w obecnych czasach. – Maeve Clearwater, miło mi panią poznać. Pisałam do pani w sprawie mieszkania... – urwała, z nienachalną uwagą obserwując twarz stojącej przed nią rozmówczyni – trzymającej na widoku różdżkę, niewątpliwie podejrzliwej. Oczywiście, nie przyszła tu w sprawie oglądania nowego lokum, a po to, by zaoferować swe usługi, na taki jednak znak się umówiły – miała więc nadzieję, że staruszka nie spanikuje, zamiast tego pozwoli jej wejść do środka i przejść do rzeczy. Uśmiechnęła się blado, lecz szczerze, a następnie powoli wysunęła dłoń z kieszeni marynarki, tym samym pokazując, że jest bezbronna, dając znak dobrej woli; serce biło jej szybko, podejmowała niemałe ryzyko, lecz coś – może zmysł obserwacji, a może intuicja – podpowiadało przecież, że nie pcha się do paszczy lwa, a ma przed sobą zrozpaczoną, drżącą o życie bliskiej osoby kobietę, która nie miała się już do kogo zwrócić. Po krótkiej, lecz pełnej napięcia chwili wyczekiwania w progu została wpuszczona do środka mieszkania pod numerem siódmym – niewielkiego, pachnącego zastanym powietrzem i kotami, lecz na swój sposób uroczego, pełnego bibelotów i ruchomych zdjęć krewniaków. – Czy możemy tutaj w spokoju porozmawiać? – zapytała miękko, próbując modulować głos tak, by brzmiał mile dla ucha; blada, naznaczona siateczkami zmarszczek twarz staruszki wzbudzała w niej tkliwość. Co robili teraz jej dziadkowie? Czy byli bezpieczni…? Nie mogła teraz o nich myśleć; musiała skupiać się na celu wizyty. Kiedy tylko pani Lloyd ostrożnie przytaknęła, Maeve przypomniała sobie o rzuconym nie tak dawno Carpiene, mieszkanie nie zostało obłożone zabezpieczeniami – no tak, po cóż czarownica miałaby dbać o zaklęcia wygłuszające czy alarmujące, mieszkała wśród swoich. Była strażniczka zaoferowała, że się tym zajmie; nie tylko na potrzeby tego spotkania, ale i na wszelki wypadek. Londyn może i był daleko, lecz nikt nie był w stanie przewidzieć, czy niepokoje nie dotrą i do Norwich. Albo raczej – kiedy to zrobią. Dlatego też nim jeszcze przeszły do meritum, panna Clearwater sięgnęła po różdżkę i zajęła się tkaniem podstawowych pułapek, o których przypomniała sobie w trakcie zabezpieczania domu Vane’ów; po chwili mieszkanie było objęte działaniem Muffliato i Szklanych domów, o resztę będzie mogła zadbać później, o ile tylko właścicielka wyrazi taką chęć. – Dziękuję za herbatę, to naprawdę miłe z pani strony – podjęła, kiedy już przeszły do małego saloniku, zajęły miejsca na przykrytej kraciastym pledem kanapie. Jej spojrzenie mimowolnie podążyło w kierunku wskakującego na kolana staruszki kota, dużego, o rdzawym futrze. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pani pomóc. Niech tylko pani powie, co się stało. – Domyślała się, że chodziło o zdobycie jakichś informacji, odnalezienie kogoś – inaczej przecież nie zostałyby ze sobą skontaktowane. Prawda…? Nie wiedziała jednak, jak trudne mogło być takie zadanie, i czego dokładniej od niej wymagano. – Och, tak, tak, oczywiście. Dziękuję za przybycie, moja droga. Nie wiedziałam już, co robić. Na pewno nie zgłosiłabym się do Ministerstwa, nie teraz… Moja wnuczka, Lavender… – Siwowłosa czarownica umilkła, wpatrując się w ścianę niewidzącym wzrokiem. – Ostatnie, co mi napisała, to że opuści Londyn. Skieruje się do Doliny Godryka – dodała słabym, drżącym od emocji głosem. Maeve zamarła w bezruchu, czując, jak gdyby jej pierś przygniatał ogromny ciężar; powoli wyciągnęła z torby swój nieodłączny notatnik, każda informacja mogła okazać się na wagę złota. – Przestała dawać znaki życia, a moja sowa, Helga, wraca bez dostarczenia listu… Owszem, jest już wiekowa, lecz przecież nigdy, przenigdy się tak nie zachowywała... – Była strażniczka starała się nie wyciągać pochopnych wniosków, niewątpliwie jednak nie brzmiało to dobrze. Potrzebowała więcej szczegółów, by móc spróbować odnaleźć jakikolwiek trop. – Wiem, że łatwo to powiedzieć, lecz proszę być dobrej myśli. Możliwe, że Helga nie jest w stanie dotrzeć do Lavender, bo ta musiała się gdzieś schować, przeczekać kilka dni. Kiedy ostatnio miała pani z nią kontakt? Czym zajmowała się pani wnuczka w Londynie, pani Lloyd? I w jakim jest wieku? To byłaby wielka pomoc, gdybym mogła zobaczyć jej zdjęcie… – Powiodła dookoła wzrokiem; nie wątpiła, że na jednej z półek stoi i podobizna zaginionej Lavender.
Po krótkiej wymianie zdań Maeve dowiedziała się już, że wnuczka pani Lloyd była stażystką w Ministerstwie Magii; że zamierzała uciec z miasta, następnie skierować się do Doliny Godryka – dlaczego tam? – a dopiero później wrócić do Norfolk. Poznała kilka nazwisk współpracowników i najbliższych przyjaciół, niewątpliwie powinna się z nimi skontaktować; możliwe, że będą wiedzieć coś więcej na temat obecnych planów młodziutkiej, bo ledwie dwudziestoletniej dziewczyny. Nim zebrała się do wyjścia, powtórzyła obietnicę, że zrobi wszystko, co w jej mocy, by odnaleźć Lavender całą i zdrową; wtedy też staruszka włożyła jej w dłoń niewielką sakiewkę, jak to nazwała – zaliczkę. Przez krótką chwilę Maeve wahała się; chciałaby pomagać bez myślenia o pieniądzach, z dobroci serca. Przyjmowanie takich datków godziło w jej dumę, a także poczucie przyzwoitości. Wiedziała jednak, że z czegoś musi żyć – a odkąd doszło do rozpadu Ministerstwa, nie mogła już liczyć na strażniczą pensję. – Dziękuję – odpowiedziała cicho, słabo, po czym grzecznie się pożegnała i śpiesznie wyszła na ulicę z zamiarem jak najszybszego powrotu do Irlandii. Nie było czasu do stracenia.
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miała beztroskie życie. Nikt nie oczekiwał od niej zaangażowania w wojnę, w jakąkolwiek politykę. Trzymano ją pod kloszem, nie wypuszczając samotnie poza tereny Grove Street 12, zawsze dbano o jej bezpieczeństwo. Właściwie niewiele wiedziała o życiu poza arystokratycznymi kręgami - jedynie z opowieści przyjaciół bądź znajomych, w większości jeszcze za czasów Hogwartu. Jednak pomiędzy teorią, a praktyką, zawsze pozostawała ogromna przepaść, zwłaszcza w przypadku konieczności wydobycia z siebie ogromnych pokładów empatii. Umysł Eunice zawsze pozostawał otwarty na wiedzę oraz nowości, chłonny nieznanych jeszcze informacji, lubował się w szeroko pojętej kreatywności, acz nigdy nie zdołałby całkowicie postawić się w cudzej sytuacji. Butach, które już zawsze miały być zbyt wielkie, mających sobie za nic metamorfomagiczne zdolności szatynki. Ćwiczyła je skrupulatnie nie chcąc zaniedbywać niezwykłego daru, lubiła próbować być kimś innym, choć zwykle pozostawała anonimowa. Miała problem z przejęciem znanej sobie twarzy - musiałaby tym samym uszczknąć dla siebie sporej wielkości kawałek z ichniejszego życia. To brzmiało zbyt intymnie, jak czytanie cudzych myśli; wolała tworzyć od podstaw. Odnajdywać nieodkryte jeszcze kreacje, bawić się przygotowaną rolą bez wyrzutów sumienia. Nie zamierzała nikogo ranić, każda zmiana nosa bądź głosu prowadziła wyłącznie do potrzeb duchowych. Wiecznie głodnych, nieustannie szukających nowych wrażeń - jednak czy było w tym coś złego? Pragnąć przywłaszczyć sobie więcej niż ofiarowywał mało łaskawy los? Mieć ambicje, działać z potrzeby serca? Wydawało jej się, że nie. Posiadała w tym względzie mocno ograniczone zasoby oraz narzędzia, choć wcale nie zazdrościła innym. Nie uważała nikogo za gorszego, mającego mniej wartościowe życie, ale jednocześnie doceniała bogactwo własnego. Wszystko na świecie odznaczało się zaletami oraz wadami, nic nie nosiło znamion perfekcji - a ideały jawiły się Greengrassównie jako nudny pył osiadający rutyną na codzienności. Zwykle mało interesującej; każdy sam nadawał rzeczywistości odpowiedniego znaczenia.
Tak jak ona teraz. Mogła wybrać mało rozwijający sen, oczekiwanie przed oknem na to, aż wydarzy się cud, ale zamiast tego dała porwać się nawoływaniom niespokojnego ducha. Przemiana idealnie odgrywała obecne samopoczucie szlachcianki - chciała dzisiaj taka być. Barwna, głośna, przyjazna i natchniona. W tej formie nikt nie mógł jej tego odebrać. Mogła pozostać sobą nie będąc sobą. Czy to miało jeszcze jakiś sens? - Dokładnie tak! W końcu o to chodzi w sztuce, żeby się rozwijać, prawda? Poszerzać horyzonty oraz w swej kreatywności obsypywać innych inspiracją - przytaknęła żywiołowo, szeroki uśmiech nie schodził z piegowatej twarzy. Właściwie miała już pytać o czym napisała czarownica, pragnąc tym samym otrzymać zapowiedź przed nadchodzącym czytaniem, ale okazało się, że rozmówczyni nie przygotowała niczego na dzisiejszy wieczór. W szarych tęczówkach odbiło się rozczarowanie, ponieważ po tych kilku sekundach znajomości Paulette bardzo chciała poznać twórczość Jane. - Wielka szkoda, aczkolwiek rozumiem potrzebę spontaniczności, w końcu jesteśmy panami własnego życia. Dlaczego mielibyśmy kierować się czymś innym niż własnymi pragnieniami? Niech poniesie nas wiatr! - Bardzo mocno czuła się w rolę, bardzo też podkoloryzowała ewentualne odniesienia do prawdziwej siebie, ale hej, to tylko zabawa. Nie musiała, wręcz nie powinna być sobą, nie tak w stu procentach. - Może następnym razem. - Puściła do nieznajomej oczko. Starała się pozostawać sympatycznie zakręcona, jak ktoś, kto ma dużo myśli na głowie oraz wiele uczuć w sercu; akurat to stwierdzenie zahaczało blisko domu. Podobało jej się to. Balansowanie pomiędzy fikcją i odrobiną prawdy, wyzwalanie ukrytych pragnień oraz tworzenie nowych, będących odległymi orbitami w greengrassowej galaktyce. Niesamowite. Powinna częściej podejmować się podobnych działań, przemieniać się i bawić tym, co otrzymała w genach. Cieszyć się życiem.
Z uwagą słuchała wynurzeń siedzącej obok kobiety, oparła nawet głowę na łokciu oddając zainteresowanie rozpoczętym przez siebie tematem. Wkrótce poczuła skrępowanie zasłyszawszy nazwisko francuskiego poety. Eunice znała ten język, zaczytywała się w prozie oraz poezji w przekładach oryginalnych, ale Perrot... zarumieniła się nieco, nie wiedząc do końca co odpowiedzieć. Wyprostowała się wiercąc na krześle. - Hm… to… dość odważny wybór - odparła cicho, nie chcąc niczego sugerować siedzącym nieopodal czarownicom. - Czy to prawda, że jego wiersze są, tak jak to opisują recenzje…pikantne? - Zadała to pytanie mimo wewnętrznego zawstydzenia. Autorzy spoza Wielkiej Brytanii nierzadko cechowali się większą swobodą w ekspresji, acz tych omijała pozbawiona śmiałości, żeby sięgnąć po niejako zakazany owoc. Tym bardziej poczuła respekt do towarzyszki dzisiejszego wieczoru, musiała być niesamowicie odważna poznając tego typu literaturę. - Doskonale to rozumiem, choć jest coś przyjemnego w powrotach do znanego, prawda? Jakby powracało się do domu - dodała z rozmarzeniem oraz większym animuszem, ostatecznie ignorując temat jaki miał miejsce dosłownie przed momentem. Rumieniec powoli bledł, zwłaszcza, że zakamuflowana Jamie postanowiła przedstawić się podekscytowanej Nice. - Tak, tak, nalegam, mów mi Paulette Jane - przytaknęła radośnie. Kto wie, może ta znajomość przetrwa dzisiejszy wieczór? Tylko… czy byłaby w stanie okłamywać uroczą brunetkę na dłuższą metę? Co za ironia, gdyby tylko wiedziała! - Owszem, przygotowałam nawet kilka. Jednak nie zdradzę ci nic, będziesz musiała posłuchać - uśmiechnęła się zawadiacko, mrugając przy tym znacząco. - Co do twórców, ach, jest tego tyle! Poza tymi, co wymieniłam, absolutnie kocham Baudelaire’a, Larkina, Ginsberga… och a jaka Plath jest genialna! Czytujesz także kobiecą poezję? Co o niej myślisz? - Zaraz zasypała rozmówczynię gradem następnych, z pewnością nie ostatnich pytań. Pragnęła jednak poznać jej opinię, wymienić się spostrzeżeniami mającymi za zadanie wymiany kreatywnych fluidów. Nie zniechęcając się udawaną nadekspresją oraz przesytem, taka miała dzisiaj być. Zapłonąć i spalić do cna.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Tak jak ona teraz. Mogła wybrać mało rozwijający sen, oczekiwanie przed oknem na to, aż wydarzy się cud, ale zamiast tego dała porwać się nawoływaniom niespokojnego ducha. Przemiana idealnie odgrywała obecne samopoczucie szlachcianki - chciała dzisiaj taka być. Barwna, głośna, przyjazna i natchniona. W tej formie nikt nie mógł jej tego odebrać. Mogła pozostać sobą nie będąc sobą. Czy to miało jeszcze jakiś sens? - Dokładnie tak! W końcu o to chodzi w sztuce, żeby się rozwijać, prawda? Poszerzać horyzonty oraz w swej kreatywności obsypywać innych inspiracją - przytaknęła żywiołowo, szeroki uśmiech nie schodził z piegowatej twarzy. Właściwie miała już pytać o czym napisała czarownica, pragnąc tym samym otrzymać zapowiedź przed nadchodzącym czytaniem, ale okazało się, że rozmówczyni nie przygotowała niczego na dzisiejszy wieczór. W szarych tęczówkach odbiło się rozczarowanie, ponieważ po tych kilku sekundach znajomości Paulette bardzo chciała poznać twórczość Jane. - Wielka szkoda, aczkolwiek rozumiem potrzebę spontaniczności, w końcu jesteśmy panami własnego życia. Dlaczego mielibyśmy kierować się czymś innym niż własnymi pragnieniami? Niech poniesie nas wiatr! - Bardzo mocno czuła się w rolę, bardzo też podkoloryzowała ewentualne odniesienia do prawdziwej siebie, ale hej, to tylko zabawa. Nie musiała, wręcz nie powinna być sobą, nie tak w stu procentach. - Może następnym razem. - Puściła do nieznajomej oczko. Starała się pozostawać sympatycznie zakręcona, jak ktoś, kto ma dużo myśli na głowie oraz wiele uczuć w sercu; akurat to stwierdzenie zahaczało blisko domu. Podobało jej się to. Balansowanie pomiędzy fikcją i odrobiną prawdy, wyzwalanie ukrytych pragnień oraz tworzenie nowych, będących odległymi orbitami w greengrassowej galaktyce. Niesamowite. Powinna częściej podejmować się podobnych działań, przemieniać się i bawić tym, co otrzymała w genach. Cieszyć się życiem.
Z uwagą słuchała wynurzeń siedzącej obok kobiety, oparła nawet głowę na łokciu oddając zainteresowanie rozpoczętym przez siebie tematem. Wkrótce poczuła skrępowanie zasłyszawszy nazwisko francuskiego poety. Eunice znała ten język, zaczytywała się w prozie oraz poezji w przekładach oryginalnych, ale Perrot... zarumieniła się nieco, nie wiedząc do końca co odpowiedzieć. Wyprostowała się wiercąc na krześle. - Hm… to… dość odważny wybór - odparła cicho, nie chcąc niczego sugerować siedzącym nieopodal czarownicom. - Czy to prawda, że jego wiersze są, tak jak to opisują recenzje…pikantne? - Zadała to pytanie mimo wewnętrznego zawstydzenia. Autorzy spoza Wielkiej Brytanii nierzadko cechowali się większą swobodą w ekspresji, acz tych omijała pozbawiona śmiałości, żeby sięgnąć po niejako zakazany owoc. Tym bardziej poczuła respekt do towarzyszki dzisiejszego wieczoru, musiała być niesamowicie odważna poznając tego typu literaturę. - Doskonale to rozumiem, choć jest coś przyjemnego w powrotach do znanego, prawda? Jakby powracało się do domu - dodała z rozmarzeniem oraz większym animuszem, ostatecznie ignorując temat jaki miał miejsce dosłownie przed momentem. Rumieniec powoli bledł, zwłaszcza, że zakamuflowana Jamie postanowiła przedstawić się podekscytowanej Nice. - Tak, tak, nalegam, mów mi Paulette Jane - przytaknęła radośnie. Kto wie, może ta znajomość przetrwa dzisiejszy wieczór? Tylko… czy byłaby w stanie okłamywać uroczą brunetkę na dłuższą metę? Co za ironia, gdyby tylko wiedziała! - Owszem, przygotowałam nawet kilka. Jednak nie zdradzę ci nic, będziesz musiała posłuchać - uśmiechnęła się zawadiacko, mrugając przy tym znacząco. - Co do twórców, ach, jest tego tyle! Poza tymi, co wymieniłam, absolutnie kocham Baudelaire’a, Larkina, Ginsberga… och a jaka Plath jest genialna! Czytujesz także kobiecą poezję? Co o niej myślisz? - Zaraz zasypała rozmówczynię gradem następnych, z pewnością nie ostatnich pytań. Pragnęła jednak poznać jej opinię, wymienić się spostrzeżeniami mającymi za zadanie wymiany kreatywnych fluidów. Nie zniechęcając się udawaną nadekspresją oraz przesytem, taka miała dzisiaj być. Zapłonąć i spalić do cna.
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Ostatnio zmieniony przez Eunice Greengrass dnia 28.05.20 18:46, w całości zmieniany 1 raz
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Jamie nigdy nie była trzymana pod kloszem, dorastała w zwykłej rodzinie i miała możliwości, by korzystać z życia, popełniać błędy i uczyć się na nich. Dar metamorfomagii dawał jej zaś do ręki kolejne możliwości, jakich nie miało jej rodzeństwo. Mogła zmieniać się w kogoś innego, najczęściej przybierała formę przypadkowych osób. Przemiana w kogoś konkretnego była trudniejsza, bo pozostawał problem koloru oczu, którego jak dotąd nie udało jej się pokonać. Nie mówiąc o tym, że trzeba było naprawdę dużo wiedzieć o danej osobie, jej zachowaniu, nawykach i umiejętnościach, by skutecznie ją udawać. Dlatego bezpieczniej było nie przybierać tożsamości kogoś konkretnego. Czasem jednak to robiła dla zabawy, często za zgodą danej osoby, ale raczej nie wykorzystywała tego w konkretnych ani tym bardziej złych celach, a raczej po prostu trenowała i szokowała otoczenie, przybierając wygląd na przykład swojej matki czy brata. No i w Hogwarcie mając w perspektywie przyłapanie na nocnych wędrówkach zmieniła się w jednego ze swoich ślizgońskich wrogów, ale była to przemiana na tyle nieudolna, że podstęp się nie udał. Ale była wtedy sporo młodsza i mniej umiała.
Ciekawe, czy potrafiłaby udawać konkretną osobę w sytuacji poważniejszej niż robienie psikusów? Czy potrafiłaby skutecznie naśladować czyjeś zachowanie tak, by nikt się nie zorientował, że nie była tą osobą? Dziś jednak była po prostu Jane, dziewczyną wymyśloną i nieistniejącą tak naprawdę. Może gdzieś w kraju istniała kobieta wyglądająca bardzo podobnie, ale Jamie stojąc przed lustrem po prostu zmieniała poszczególne elementy twarzy i sylwetki tak, żeby stworzyć z tego kogoś niepodobnego do prawdziwej siebie. Każdy poszczególny element jaki stworzyła składał się na wygląd tej ślicznej młódki, jaką teraz była. Ale trudniejszym wyzwaniem niż sama przemiana i przebranie się w kobiecy strój było udawanie artystycznej duszy, kiedy nigdy się nie odczuwało żadnego zainteresowania sztuką w żadnej postaci. Jamie nie czytała klasyków literatury i poezji ani tym bardziej nie tworzyła własnych utworów, nie malowała, nie była też muzykalna i jedyne co umiała zaśpiewać to stadionowe przyśpiewki z boisk quidditcha. To jej siostra miała bardziej artystyczną duszę. Jamie była zbyt niespokojna i energiczna, by w spokoju wysiedzieć nad tego typu zajęciami.
- Dokładnie tak – przytaknęła, kontynuując swoje udawanie młodej artystycznej duszy. – Zbyt późno się dowiedziałam o tym wieczorku, ale mimo braku własnego utworu bardzo chciałam tu przyjść i posłuchać tego, co stworzą inni – ciągnęła dalej swoje kłamstewka, musząc dość spontanicznie reagować na sytuację i przebieg rozmowy, bo tego nie mogła zaplanować wcześniej i musiała myśleć na gorąco. Paulette sprawiała jednak sympatyczne wrażenie, różniła się od ludzi jakimi otaczała się na co dzień. Artyści zdawali się żyć we własnym świecie, zakręceni i oderwani od rzeczywistości. Na co dzień otaczali ją gracze quidditcha i fani tego sportu, to było trochę inne środowisko niż to, w jakim jako Jane znalazła się teraz. I było to w zasadzie jej pierwsze zderzenie ze światem literatów i poetów, którzy w oczekiwaniu na rozpoczęcie wieczorku szeptali z ekscytacją z czarodziejami siedzącymi obok lub ćwiczyli szeptem recytację swoich utworów. Atmosfera ich niecierpliwego i radosnego oczekiwania była niemal namacalna. Było też widać, że ci ludzie różnią się od bywalców boisk quidditcha czy innych lokali o mniej artystycznej duszy. – Następnym razem na pewno coś przygotuję – zapewniła jeszcze, choć nie planowała następnego razu tutaj ani tym bardziej tworzenia czegoś. Dla niej większą zabawą byłoby udanie się do bardziej przyziemnego lokalu, gdzie nie musiałaby silić się na grzeczność i artystyczność. Wolałaby już zmienić się w mężczyznę i ćwiczyć plucie na odległość lub wziąć udział w jakiejś bójce. Ale to, co robiła teraz było wyzwaniem i mogło ją czegoś nauczyć, jeśli chodzi o udawanie kogoś innego.
Widząc, że jej towarzyszka się zarumieniła i nazwała jej wybór odważnym zorientowała się, że Perrot najwyraźniej nie był takim zwykłym poetą. Czyżby jej delikatna siostrzyczka czytała i odważniejsze utwory? Zaskakujące. Chociaż musiała to jakoś dopasować do tej dziewczyny, jaką w jej wyobrażeniu była Jane.
- Czasem warto próbować czegoś świeżego, odmiennego od typowej klasyki, zwłaszcza gdy rozprawia o tym tak wiele moich koleżanek. Musiałam koniecznie sprawdzić, o czym była mowa i było to doświadczenie… zupełnie nowe – rzekła, starając się jakoś wybrnąć. Poprawiła włosy i przygładziła materiał sukienki, tęskniąc za swoimi spodniami. – Rzeczywiście to dość odważne utwory, francuscy autorzy są bardziej wyzwoleni. Piszą o sprawach, które angielscy autorzy często pomijają. – Tak jej się wydawało z tego, co słyszała.
Uśmiechnęła się, przedstawiając się swoją zmyśloną tożsamością. Jane łatwo będzie jej zapamiętać.
- Masz bardzo artystyczne imię. – Paulette tak właśnie jej się kojarzyło. Takie imię mógłby swojemu dziecku nadać tylko jakiś natchniony artysta. – W takim razie nie pozostaje mi nic innego jak czekać, aż je przeczytasz – znowu się uśmiechnęła, po czym rozejrzała się po otoczeniu, by znów wrócić spojrzeniem do Paulette. – O tak, lubię kobiecą poezję, ma pewne wyjątkowe miejsce w moim sercu. Kobiety trochę inaczej patrzą na pewne sprawy. – W rzeczywistości chyba nie czytała żadnego dzieła wymienionych autorów, a przynajmniej tego nie pamiętała. Mogła co najwyżej widzieć te nazwiska na półce swojej siostry czy matki. One na pewno wiedziałyby, co powiedzieć. Jamie nawet nie wiedziała, czym tak naprawdę poezja kobieca różni się od męskiej, musiała improwizować. – Ciekawe, czy i tutaj, w tym pomieszczeniu kryją się talenty na miarę twórców, których wymieniłaś. Ja jestem dopiero początkująca w tej materii, ale po to tu jestem, żeby się czegoś nowego nauczyć. – Bezpieczniej było udawać kogoś, kto nie mógł się popisać dużymi umiejętnościami. I tak musiała się bardzo wytężać, żeby udawać zainteresowaną tematem rozmowy i nie zdradzić się z tym, że w rzeczywistości nic nie wiedziała o poezji, a posiadała jedynie nikłe skrawki zapamiętane z tego, co czasem mówiła jej siostra, a ona zwykle nie słuchała jej wynurzeń o sztuce zbyt uważnie.
Ciekawe, czy potrafiłaby udawać konkretną osobę w sytuacji poważniejszej niż robienie psikusów? Czy potrafiłaby skutecznie naśladować czyjeś zachowanie tak, by nikt się nie zorientował, że nie była tą osobą? Dziś jednak była po prostu Jane, dziewczyną wymyśloną i nieistniejącą tak naprawdę. Może gdzieś w kraju istniała kobieta wyglądająca bardzo podobnie, ale Jamie stojąc przed lustrem po prostu zmieniała poszczególne elementy twarzy i sylwetki tak, żeby stworzyć z tego kogoś niepodobnego do prawdziwej siebie. Każdy poszczególny element jaki stworzyła składał się na wygląd tej ślicznej młódki, jaką teraz była. Ale trudniejszym wyzwaniem niż sama przemiana i przebranie się w kobiecy strój było udawanie artystycznej duszy, kiedy nigdy się nie odczuwało żadnego zainteresowania sztuką w żadnej postaci. Jamie nie czytała klasyków literatury i poezji ani tym bardziej nie tworzyła własnych utworów, nie malowała, nie była też muzykalna i jedyne co umiała zaśpiewać to stadionowe przyśpiewki z boisk quidditcha. To jej siostra miała bardziej artystyczną duszę. Jamie była zbyt niespokojna i energiczna, by w spokoju wysiedzieć nad tego typu zajęciami.
- Dokładnie tak – przytaknęła, kontynuując swoje udawanie młodej artystycznej duszy. – Zbyt późno się dowiedziałam o tym wieczorku, ale mimo braku własnego utworu bardzo chciałam tu przyjść i posłuchać tego, co stworzą inni – ciągnęła dalej swoje kłamstewka, musząc dość spontanicznie reagować na sytuację i przebieg rozmowy, bo tego nie mogła zaplanować wcześniej i musiała myśleć na gorąco. Paulette sprawiała jednak sympatyczne wrażenie, różniła się od ludzi jakimi otaczała się na co dzień. Artyści zdawali się żyć we własnym świecie, zakręceni i oderwani od rzeczywistości. Na co dzień otaczali ją gracze quidditcha i fani tego sportu, to było trochę inne środowisko niż to, w jakim jako Jane znalazła się teraz. I było to w zasadzie jej pierwsze zderzenie ze światem literatów i poetów, którzy w oczekiwaniu na rozpoczęcie wieczorku szeptali z ekscytacją z czarodziejami siedzącymi obok lub ćwiczyli szeptem recytację swoich utworów. Atmosfera ich niecierpliwego i radosnego oczekiwania była niemal namacalna. Było też widać, że ci ludzie różnią się od bywalców boisk quidditcha czy innych lokali o mniej artystycznej duszy. – Następnym razem na pewno coś przygotuję – zapewniła jeszcze, choć nie planowała następnego razu tutaj ani tym bardziej tworzenia czegoś. Dla niej większą zabawą byłoby udanie się do bardziej przyziemnego lokalu, gdzie nie musiałaby silić się na grzeczność i artystyczność. Wolałaby już zmienić się w mężczyznę i ćwiczyć plucie na odległość lub wziąć udział w jakiejś bójce. Ale to, co robiła teraz było wyzwaniem i mogło ją czegoś nauczyć, jeśli chodzi o udawanie kogoś innego.
Widząc, że jej towarzyszka się zarumieniła i nazwała jej wybór odważnym zorientowała się, że Perrot najwyraźniej nie był takim zwykłym poetą. Czyżby jej delikatna siostrzyczka czytała i odważniejsze utwory? Zaskakujące. Chociaż musiała to jakoś dopasować do tej dziewczyny, jaką w jej wyobrażeniu była Jane.
- Czasem warto próbować czegoś świeżego, odmiennego od typowej klasyki, zwłaszcza gdy rozprawia o tym tak wiele moich koleżanek. Musiałam koniecznie sprawdzić, o czym była mowa i było to doświadczenie… zupełnie nowe – rzekła, starając się jakoś wybrnąć. Poprawiła włosy i przygładziła materiał sukienki, tęskniąc za swoimi spodniami. – Rzeczywiście to dość odważne utwory, francuscy autorzy są bardziej wyzwoleni. Piszą o sprawach, które angielscy autorzy często pomijają. – Tak jej się wydawało z tego, co słyszała.
Uśmiechnęła się, przedstawiając się swoją zmyśloną tożsamością. Jane łatwo będzie jej zapamiętać.
- Masz bardzo artystyczne imię. – Paulette tak właśnie jej się kojarzyło. Takie imię mógłby swojemu dziecku nadać tylko jakiś natchniony artysta. – W takim razie nie pozostaje mi nic innego jak czekać, aż je przeczytasz – znowu się uśmiechnęła, po czym rozejrzała się po otoczeniu, by znów wrócić spojrzeniem do Paulette. – O tak, lubię kobiecą poezję, ma pewne wyjątkowe miejsce w moim sercu. Kobiety trochę inaczej patrzą na pewne sprawy. – W rzeczywistości chyba nie czytała żadnego dzieła wymienionych autorów, a przynajmniej tego nie pamiętała. Mogła co najwyżej widzieć te nazwiska na półce swojej siostry czy matki. One na pewno wiedziałyby, co powiedzieć. Jamie nawet nie wiedziała, czym tak naprawdę poezja kobieca różni się od męskiej, musiała improwizować. – Ciekawe, czy i tutaj, w tym pomieszczeniu kryją się talenty na miarę twórców, których wymieniłaś. Ja jestem dopiero początkująca w tej materii, ale po to tu jestem, żeby się czegoś nowego nauczyć. – Bezpieczniej było udawać kogoś, kto nie mógł się popisać dużymi umiejętnościami. I tak musiała się bardzo wytężać, żeby udawać zainteresowaną tematem rozmowy i nie zdradzić się z tym, że w rzeczywistości nic nie wiedziała o poezji, a posiadała jedynie nikłe skrawki zapamiętane z tego, co czasem mówiła jej siostra, a ona zwykle nie słuchała jej wynurzeń o sztuce zbyt uważnie.
Obie nie były już szkolnymi podlotkami, gdzie udawanie innych uczniów mogło być nie tylko świetną zabawą, ale również interesującym treningiem dla otrzymanego daru. Wszystkie tamte działania były ledwie dziecięcymi igraszkami, podstawami na jakich musiały zbudować swe umiejętności - dopiero w dorosłym życiu każda przemiana okazywała się mieć konsekwencje. Dlatego Eunice podchodziła do nich z rozwagą, starając się nie okradać czarodziejów z ich żyć ani osobowości; potrzebowałaby do tego niezwykle dużego dystansu, co brzmiało wyjątkowo skomplikowanie dla kogoś odczuwającego tak głęboko jak ona. Przejmowała się dosłownie wszystkim, choć nie zawsze wywlekała emocje na zewnątrz, czasem woląc zatuszować je w uprzejmym uśmiechu. Niektórzy zwyczajnie pozostawali bierni, pozbawieni spostrzegawczości, gdy znaki ofiarowywane przez szatynkę ledwie muskały rzeczywistość. Niespokojne spojrzenie, ściśnięcie palców, nerwowy ruch nogą - zwykle takie drobiazgi umykają ludziom szukającym szerszego kontekstu bądź żyjących chwilą, niezastanawiających się nad przyszłością czy przyczynowością niektórych zdarzeń. Nie winiła ich za to ani odrobinę, sama Nice nie uważała się za osobę wyjątkowo czujną, choć zazwyczaj z uporem maniaka doszukiwała się detali - musiała, jeśli chciała podziwiać najwspanialsze krajobrazy oraz pisać o najmniejszych, życiowych szczegółach. Wreszcie musiała, jeśli pragnęła od czasu do czasu stawać się kimś innym niż zlepkiem znajomych rysów twarzy. Wbrew pozorom zmiana wyglądu nie przedstawiała się tak trywialnie jak wielu sądziło; wymagała koncentracji, wizualizacji konkretnej części twarzy, nagięcia własnego ciała do zostania tym całkowicie obcym. W końcu, gdyby myślała o nim jak o swoim, to jaki byłby cel tych wszystkich transformacji? Jak musiałaby czuć się z myślą, że posiada tysiące wcieleń będąc każdym z nich? Czy miała w takim razie wiele twarzy? Była nieprawdziwa, fałszywa? Gdzie leżałoby epicentrum świadomości swej własnej tożsamości? Sedno metamorfomagii borykało się z wieloma moralnymi oraz filozoficznymi problemami, choć niewielu dostrzegało podobne zależności. Myśląc właściwie, że to niezwykła umiejętność godna pozazdroszczenia i nic poza tym. Może jednak to ona przesadzała z analizą umysłu oraz serca? Swą nadwrażliwością poruszała niewłaściwe struny, natomiast przewrażliwienie nie pozwalało na spłycenie zagadnienia? W końcu powinna cieszyć się z tego, co posiadała - i tak oczywiście było, jedynie nie brała wszystkich podarunków od losu za pewnik. Za coś, co można bez pomyślunku posiąść i lekkomyślnie eksploatować.
Prawdopodobnie dlatego poczuła zgrzyt w klatce piersiowej na myśl o tym, że miałaby kontynuować kłamstwo jeszcze po zakończeniu poetyckiego wieczorku - bez względu na to jak mocno polubiła odważną Jane, ich znajomość nigdy nie powinna uciec poza ramy jednorazowego wybryku. To smutny wniosek, w końcu Greengrass miała szansę na rozmowę o zainteresowaniach z kimś, kto nie patrzył na nią z góry. Ktoś, kto nie uciekł nauczycielce spod ogona wygłaszając jej opinię zamiast własnej. To było odświeżające, ten powiew swobody. Możliwość wyrzucenia z siebie zbędnych emocji, odnalezienia przyjaznej duszy w świecie, który coraz mniej dbał o sztukę. Nie, nie dziwiła się temu, rozumiała przecież charakterystykę wojny, aczkolwiek nie oznaczało to, że czarownica nie tęskniła za normalnością. Czymkolwiek była, szczególnie w wydaniu zdecydowanie niezwyczajnej arystokratki.
- Niezmiernie mnie to cieszy - przyznała z entuzjazmem klaszcząc w dłonie. Bransoletki owinięte wokół nadgarstków zabrzęczały; kilka zdegustowanych kobiet posłało im niezadowolone spojrzenie, ale po tym, jak Eunice je zignorowała, odwróciły twarze w stronę sceny. Sceny, na której odbywały się przygotowania. - Dobrze jest widzieć swobodne dusze, które karmią się poetyckim pożywieniem w tak niespokojnych czasach - dodała z ciepłym uśmiechem na nieswoich ustach. Całkowicie nieświadoma, że okłamują się obie, że cała ta sytuacja była jedną, wielką fasadą nieprawdy. Skrzętnie wyreżyserowanym przedstawieniem, nawet jeżeli bardzo spontanicznym, z koniecznością wymyślania odpowiedzi na poczekaniu. Jedyne, co szlachcianka zdołała przemyśleć, to swój wygląd oraz imię, nic więcej. Nawet repertuar wybrała dość niedbale pozostawiając przypadkowi pole do popisu. Zamierzała zaskoczyć samą siebie. - Nie mogę się doczekać! A o czym zwykle pani pisze? - spytała zaintrygowana, jeszcze zanim przedstawiły się sobie nawzajem. Skoro nie mogła dziś usłyszeć pięknych wersów ze strony kobiety, to może pozna choćby ogólny zarys jej zainteresowań? Tak, ten plan brzmiał naprawdę dobrze. Choć czegoś poniekąd miała dowiedzieć się już za parę momentów, gdy po bliższym poznaniu Jane wyznała, że lubiła odważniejsze dzieła. Wychowywana w konserwatywnym duchu Greengrass nie pozwalała sobie na podobne nowości, choć te kusiły - nie z powodu treści, a chęci poznawania, nauki, zdobywania informacji jako takich. Skłamałaby jednak, gdyby powiedziała, że nie było w tym pragnieniu ni grama ciekawości co do owianych tajemnicą obowiązków małżeńskich; tak, nawet cielesna bliskość kojarzyła się czarownicy właśnie z zaślubinami, to następna konsekwencja rodzinnego ułożenia. Jakby te dwie rzeczy na zawsze pozostawały nierozłączne. Nie mniej, powieści romantyczne zawsze kończyły się wyłącznie pocałunkami oraz trzymaniem ukochanej w objęciach, więc tym bardziej podsycały zainteresowanie tym, co było dalej. W tym momencie nowa znajoma urosła w oczach Nice do rangi prawdziwej, wyzwolonej kobiety niebojącej się niczego! Przynajmniej w świecie literatury. - Doskonale to rozumiem, także zamierzam sięgnąć po jego dzieła. Domyślam się, że są naprawdę interesujące? - skłamała odrobinę. Nie zamierzała, ale nie do końca miała jak wyjaśnić rozmówczyni, że poniekąd nie powinna zaczytywać się w podobnych lekturach. Musiałaby w tym celu spalić swoją przykrywkę, a i wtedy towarzyszka pewnie nie pojęłaby świata rządzonego przez arystokrację. Tak czy inaczej rumieniec jeszcze dość długo trzymał się na piegowatych policzkach, wkrótce zniekształconych przez serdeczny uśmiech. - Dziękuję. Moja mama nazwała mnie tak po głównej bohaterce jednej z powieści. Kojarzysz może? - zagadnęła. Błysk ciekawości mignął w szarych tęczówkach. - To którą autorkę lubisz najbardziej? - dopytywała nadal, choć wyłącznie z ciekawości oraz sympatii. Nie mogła w końcu wiedzieć, że siedząca obok osoba zupełnie nie znała się na sztuce, prawda? - Oczywiście, ale sama także musisz pracować. Dopóki nie zaczniesz, nic się nie zmieni. Literatura to nie tylko warsztat czy serce, to również umiejętności. Umiejętności zdobywa się poprzez praktykę, wcielanie teorii w gotowy produkt. Nie przejmuj się, jeśli uważasz, że coś jest niedopracowane bądź niedoskonałe, trzeba próbować dalej. Ja również nie mam wielkiego doświadczenia w tej materii, ale staram się je pogłębić. Więc naprawdę mam nadzieję, że niebawem przeczytam coś twojego! - wyrzekła, nie chcąc jej ganić, tylko pomóc. Podzielić się swoimi spostrzeżeniami, udzielić rady. Miała nadzieję, że Jane nie będzie mieć jej tego za złe. Szczególnie, że prowadzący rozpoczynał powoli spotkanie, więc czasu na ewentualne wyjaśnienia bądź dyskusje brakowało.
Prawdopodobnie dlatego poczuła zgrzyt w klatce piersiowej na myśl o tym, że miałaby kontynuować kłamstwo jeszcze po zakończeniu poetyckiego wieczorku - bez względu na to jak mocno polubiła odważną Jane, ich znajomość nigdy nie powinna uciec poza ramy jednorazowego wybryku. To smutny wniosek, w końcu Greengrass miała szansę na rozmowę o zainteresowaniach z kimś, kto nie patrzył na nią z góry. Ktoś, kto nie uciekł nauczycielce spod ogona wygłaszając jej opinię zamiast własnej. To było odświeżające, ten powiew swobody. Możliwość wyrzucenia z siebie zbędnych emocji, odnalezienia przyjaznej duszy w świecie, który coraz mniej dbał o sztukę. Nie, nie dziwiła się temu, rozumiała przecież charakterystykę wojny, aczkolwiek nie oznaczało to, że czarownica nie tęskniła za normalnością. Czymkolwiek była, szczególnie w wydaniu zdecydowanie niezwyczajnej arystokratki.
- Niezmiernie mnie to cieszy - przyznała z entuzjazmem klaszcząc w dłonie. Bransoletki owinięte wokół nadgarstków zabrzęczały; kilka zdegustowanych kobiet posłało im niezadowolone spojrzenie, ale po tym, jak Eunice je zignorowała, odwróciły twarze w stronę sceny. Sceny, na której odbywały się przygotowania. - Dobrze jest widzieć swobodne dusze, które karmią się poetyckim pożywieniem w tak niespokojnych czasach - dodała z ciepłym uśmiechem na nieswoich ustach. Całkowicie nieświadoma, że okłamują się obie, że cała ta sytuacja była jedną, wielką fasadą nieprawdy. Skrzętnie wyreżyserowanym przedstawieniem, nawet jeżeli bardzo spontanicznym, z koniecznością wymyślania odpowiedzi na poczekaniu. Jedyne, co szlachcianka zdołała przemyśleć, to swój wygląd oraz imię, nic więcej. Nawet repertuar wybrała dość niedbale pozostawiając przypadkowi pole do popisu. Zamierzała zaskoczyć samą siebie. - Nie mogę się doczekać! A o czym zwykle pani pisze? - spytała zaintrygowana, jeszcze zanim przedstawiły się sobie nawzajem. Skoro nie mogła dziś usłyszeć pięknych wersów ze strony kobiety, to może pozna choćby ogólny zarys jej zainteresowań? Tak, ten plan brzmiał naprawdę dobrze. Choć czegoś poniekąd miała dowiedzieć się już za parę momentów, gdy po bliższym poznaniu Jane wyznała, że lubiła odważniejsze dzieła. Wychowywana w konserwatywnym duchu Greengrass nie pozwalała sobie na podobne nowości, choć te kusiły - nie z powodu treści, a chęci poznawania, nauki, zdobywania informacji jako takich. Skłamałaby jednak, gdyby powiedziała, że nie było w tym pragnieniu ni grama ciekawości co do owianych tajemnicą obowiązków małżeńskich; tak, nawet cielesna bliskość kojarzyła się czarownicy właśnie z zaślubinami, to następna konsekwencja rodzinnego ułożenia. Jakby te dwie rzeczy na zawsze pozostawały nierozłączne. Nie mniej, powieści romantyczne zawsze kończyły się wyłącznie pocałunkami oraz trzymaniem ukochanej w objęciach, więc tym bardziej podsycały zainteresowanie tym, co było dalej. W tym momencie nowa znajoma urosła w oczach Nice do rangi prawdziwej, wyzwolonej kobiety niebojącej się niczego! Przynajmniej w świecie literatury. - Doskonale to rozumiem, także zamierzam sięgnąć po jego dzieła. Domyślam się, że są naprawdę interesujące? - skłamała odrobinę. Nie zamierzała, ale nie do końca miała jak wyjaśnić rozmówczyni, że poniekąd nie powinna zaczytywać się w podobnych lekturach. Musiałaby w tym celu spalić swoją przykrywkę, a i wtedy towarzyszka pewnie nie pojęłaby świata rządzonego przez arystokrację. Tak czy inaczej rumieniec jeszcze dość długo trzymał się na piegowatych policzkach, wkrótce zniekształconych przez serdeczny uśmiech. - Dziękuję. Moja mama nazwała mnie tak po głównej bohaterce jednej z powieści. Kojarzysz może? - zagadnęła. Błysk ciekawości mignął w szarych tęczówkach. - To którą autorkę lubisz najbardziej? - dopytywała nadal, choć wyłącznie z ciekawości oraz sympatii. Nie mogła w końcu wiedzieć, że siedząca obok osoba zupełnie nie znała się na sztuce, prawda? - Oczywiście, ale sama także musisz pracować. Dopóki nie zaczniesz, nic się nie zmieni. Literatura to nie tylko warsztat czy serce, to również umiejętności. Umiejętności zdobywa się poprzez praktykę, wcielanie teorii w gotowy produkt. Nie przejmuj się, jeśli uważasz, że coś jest niedopracowane bądź niedoskonałe, trzeba próbować dalej. Ja również nie mam wielkiego doświadczenia w tej materii, ale staram się je pogłębić. Więc naprawdę mam nadzieję, że niebawem przeczytam coś twojego! - wyrzekła, nie chcąc jej ganić, tylko pomóc. Podzielić się swoimi spostrzeżeniami, udzielić rady. Miała nadzieję, że Jane nie będzie mieć jej tego za złe. Szczególnie, że prowadzący rozpoczynał powoli spotkanie, więc czasu na ewentualne wyjaśnienia bądź dyskusje brakowało.
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Z biegiem lat wiele się zmieniało, także podejście Jamie do metamorfomagii. Będąc starszą pojmowała, że to nie jest tylko błaha umiejętność przydatna do psikusów, a prawdziwy dar, który można było wykorzystać w bardzo różny sposób. Nie tylko dobry. Zaczęła pojmować, że miała w swoim ręku rzadką i cenną moc i powinna z niej korzystać z rozwagą, nie przywłaszczając bez pomyślunku twarzy konkretnych osób. To mogłoby wyrządzić wiele szkód i to niezamierzenie. Oczywiście zanim dojrzała do tego, by zacząć tak myśleć, zaliczyła całkiem sporo różnych przygód. Kiedy została zawodniczką quidditcha czasem wygodnie było uciec od rozpoznawalności – bo choć nie mogłaby się jeszcze zaliczyć do grona słynnych zawodników, których znał każdy, to fani Harpii na pewno rozpoznawali zawodniczki swojego ulubionego składu. A choć uwielbiała być Harpią, czasem wolała być po prostu anonimową twarzą. Wtedy ewentualne konsekwencje wyskoków spadały na osobę, która nie istniała. To było dość wygodne. Tak jak i dzisiaj była Jane, a później, po powrocie do domu, stanie się znów sobą i Jane przestanie istnieć – przynajmniej dopóki Jamie nie uzna, że znowu chce się nią stać. W przeszłości miała kilka takich ulubionych fikcyjnych alter ego, w które się wcielała w niezobowiązujących okolicznościach, zwykle w rozmaitych pubach i tego typu miejscach. Ale czy potrafiłaby skutecznie udawać kogoś innego, nawet jeśli zmyślonego, przez dłuższy czas? Tak żeby faktycznie wykreować tę osobę w pełni, a nie tylko potrzebne w danej chwili fragmenty? I czy wtedy nie zatraciłaby się w tym i nie utraciłaby granicy między byciem sobą a fikcyjnym alter ego? O tym jeszcze nie miała okazji się przekonać, bo nigdy nie stworzyła sobie takiej równoległej osobowości, której życie mogłaby budować systematycznie i konsekwentnie przez długi czas, tak aby uwierzono że to prawdziwa osoba, a nie wymysł pewnej metamorfomag. Żeby to zrobić pewnie musiałaby być jeszcze lepszą kłamczynią. Póki co była w tej materii przeciętna. Nigdy nie była typem osoby fałszywej i zwodniczej. Była dość prostolinijna i wolna od wyrachowania niezbędnego do sprawnego udawania i oszukiwania.
Naprawdę trudno było przekonująco udawać artystyczną duszę. Widziała już przynajmniej kilka potencjalnych słabych punktów udawania osoby, która powinna mieć jakąkolwiek wiedzę o sztuce. W rozmowie z Paulette próbowała więc kluczyć, lawirować tak, by ukryć swoją ignorancję i to, że w rzeczywistości nie wiedziała absolutnie nic o poezji i klasykach literatury. Ani o żadnej innej dziedzinie sztuki. Starała się wewnętrznie nie gotować, nie plątać i zachowywać opanowany, przyjazny wyraz twarzy młodziutkiej, ślicznej artystki, jaką udawała. Podejrzewała jednak, że gdyby dziewczyna chciała ją przejrzeć zrobiłaby to z łatwością, ale zapewne nie spodziewała się że ma do czynienia z oszustką i kłamczuchą. Wydawała się na wskroś artystyczna, a artyści chyba byli z natury naiwnymi ludźmi oderwanymi od rzeczywistości.
Najwyraźniej też przypadkowo wyszła na kobietę o odważnych upodobaniach, więc niech tak będzie; Jamie zresztą gdyby tak lubiła poezję i nie umierała nad nią z nudów, pewnie też gustowałaby w bardziej postępowych utworach burzących zastałe normy i konwenanse.
Problemy piętrzyły się też w momencie, gdy ze strony rozmówczyni padały coraz bardziej szczegółowe pytania. Bo o ile wcześniej mogła rzucać ogólnikami, tak Paulette, wyraźnie obeznana w temacie i ciekawska, drążyła głębiej, najwyraźniej widząc w Jane ciekawe towarzystwo do pogaduszek. Och, gdyby tylko wiedziała! I gdyby Jamie wiedziała, że padała właśnie ofiarą podobnego podstępu jaki sama przeprowadzała!
- Mnie też to cieszy, że w ogóle odbywają się jeszcze wydarzenia takie jak obecne – powiedziała; z jednej strony rzeczywiście się cieszyła że ludzie próbują chwytać się resztek normalności i po prostu żyć. Z drugiej wiedziała o tych, którzy musieli uciekać i ukrywać się przed wojną. A w Londynie na pewno było dużo gorzej. Tu jeszcze dało się jakoś zostawić wojnę na zewnątrz i na chwilę o niej zapomnieć. Widocznie niektórzy robili to poprzez obcowanie ze sztuką. Tak, jak dla niej ucieczką był quidditch, tak dla Paulette i innych obecnych tu osób była to sztuka. Może więc nie powinna tak surowo oceniać tych oderwanych od rzeczywistości ludzi?
O czym pisała? Musiała gorączkowo myśleć.
- O życiu – odparła może ogólnikowo, ale oby Paulette odebrała to jako chęć budowania aury tajemniczości. Zrobiła więc odpowiednią minę, zupełnie jakby właśnie wyszeptała jakiś sekret, subtelnie odsłaniała kartę zamiast ostentacyjnie rzucić ją na stół. – Życie często samo pisze najlepsze historie.
Trudno było pojąć, co siedziało w głowie prawdziwych poetów. Jej umysł chyba był zbyt prosty, by za nimi nadążyć. Nigdy też nie interesowały ją żadne romantyczne rojenia i chyba musiałaby naprawdę dużo wypić, by umieć udać, że ją to rajcuje. Już w szkole była jak zimna ryba, całkowicie niewzruszona kiedy koleżanki zachwycały się romantycznymi powieściami a także przystojnymi kolegami. Dla niej największą frajdą był wtedy quidditch, a w kolegach widziała wyłącznie kumpli i nie obchodziło ją czy są przystojni czy nie. Miłostki były jej obce, pod wieloma względami była bardziej jak chłopak niż dziewczyna. Próżno szukać w niej egzaltacji i innych cech które zawsze uważała za dziewczyńskie i obciachowe – ale dziś próbowała być właśnie taką dziewczyną, jaką nigdy nie była w swym prawdziwym ciele. To miało być wyzwanie, a co to za wyzwanie gdyby nie postawiła sobie wysokiej poprzeczki?
- Tak, zdecydowanie warto sięgnąć do jego poezji. Jest… inna niż większość. Zapada w pamięć – improwizowała dalej. Niestety jednak nie przychodziło jej do głowy z jakiej powieści może pochodzić imię Paulette. – Niestety nie. Czy to jakieś niszowe dzieło? Brzmienie twego imienia kojarzy mi się nieco z Francją, więc zgaduję że to jakaś francuska powieść? – Cóż, miała nadzieję że się nie ośmieszy, bo Paulette mimo wszystko wydawała jej się sympatyczna. Ciekawe czy znalazłyby wspólny język, gdyby spotkała prawdziwą Jamie? Czy graczka quidditcha i narwana poetka mogłyby zbudować jakąś prawdziwą, nieudawaną relację? Niemniej jednak nawet jeśli się skompromituje, gdyby okazało się że to jakieś bardzo znane dzieło które powinien każdy znać, to przecież i tak nigdy się już nie spotkają. Nie wiadomym było też, czy Jamie jeszcze kiedykolwiek użyje tej postaci. Jeśli tak, to pewnie w jakimś konkretnym celu, bo większy ubaw miała z innego rodzaju rozrywek niż słuchanie wierszydeł. Musiała też uważać na dobór słownictwa, próbowała więc naśladować swoją siostrę i wysławiać się bardziej jak ona.
- Myślę że kiedyś będę się mogła czymś pochwalić. Dziś poprzestanę na słuchaniu i poszukiwaniu inspiracji, może nauczę się od was czegoś nowego – powiedziała, choć nie wiedziała co musiałoby się stać, żeby napisała jakikolwiek wiersz. Chyba musiałaby bardzo mocno oberwać tłuczkiem w głowę, tak aby poprzestawiały jej się wszystkie klepki. – Nie mam jednej ulubionej autorki. Naprawdę trudno byłoby ją wybrać, biorąc pod uwagę ile jest zdolnych twórczyń – znowu uciekła w ogólniki, gdy zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nie zna żadnego nazwiska poetki. – Ale lubię… - szybko musiała wymyślić jakieś nazwisko, nie była nawet pewna czy taka poetka istnieje, ale zawsze mogła powiedzieć potem że to jakaś świeża, niszowa twórczyni. – Spodobały mi się utwory poetki o nazwisku Lyon. Ciekawie i oryginalnie napisane. – Takie nazwisko chyba widziała też na półce siostry, ale nie wiedziała tak naprawdę, czy to był mężczyzna czy kobieta, i czy czasem to nie była jakaś powieść a nie poezja. Kompletnie się nie znała. Równie dobrze mogło się okazać że właśnie podała nazwisko z jakiegoś podręcznika do eliksirów czy czegoś w tym rodzaju.
Spotkanie miało się lada moment rozpocząć, co oznaczało, że nie będzie już musiała wyszukiwać w swojej głowie kolejnych coraz grubszymi nićmi szytych kłamstw mających zatuszować jej ignorancję w kwestii poezji. Z jakim skutkiem? Tego nie wiedziała.
Naprawdę trudno było przekonująco udawać artystyczną duszę. Widziała już przynajmniej kilka potencjalnych słabych punktów udawania osoby, która powinna mieć jakąkolwiek wiedzę o sztuce. W rozmowie z Paulette próbowała więc kluczyć, lawirować tak, by ukryć swoją ignorancję i to, że w rzeczywistości nie wiedziała absolutnie nic o poezji i klasykach literatury. Ani o żadnej innej dziedzinie sztuki. Starała się wewnętrznie nie gotować, nie plątać i zachowywać opanowany, przyjazny wyraz twarzy młodziutkiej, ślicznej artystki, jaką udawała. Podejrzewała jednak, że gdyby dziewczyna chciała ją przejrzeć zrobiłaby to z łatwością, ale zapewne nie spodziewała się że ma do czynienia z oszustką i kłamczuchą. Wydawała się na wskroś artystyczna, a artyści chyba byli z natury naiwnymi ludźmi oderwanymi od rzeczywistości.
Najwyraźniej też przypadkowo wyszła na kobietę o odważnych upodobaniach, więc niech tak będzie; Jamie zresztą gdyby tak lubiła poezję i nie umierała nad nią z nudów, pewnie też gustowałaby w bardziej postępowych utworach burzących zastałe normy i konwenanse.
Problemy piętrzyły się też w momencie, gdy ze strony rozmówczyni padały coraz bardziej szczegółowe pytania. Bo o ile wcześniej mogła rzucać ogólnikami, tak Paulette, wyraźnie obeznana w temacie i ciekawska, drążyła głębiej, najwyraźniej widząc w Jane ciekawe towarzystwo do pogaduszek. Och, gdyby tylko wiedziała! I gdyby Jamie wiedziała, że padała właśnie ofiarą podobnego podstępu jaki sama przeprowadzała!
- Mnie też to cieszy, że w ogóle odbywają się jeszcze wydarzenia takie jak obecne – powiedziała; z jednej strony rzeczywiście się cieszyła że ludzie próbują chwytać się resztek normalności i po prostu żyć. Z drugiej wiedziała o tych, którzy musieli uciekać i ukrywać się przed wojną. A w Londynie na pewno było dużo gorzej. Tu jeszcze dało się jakoś zostawić wojnę na zewnątrz i na chwilę o niej zapomnieć. Widocznie niektórzy robili to poprzez obcowanie ze sztuką. Tak, jak dla niej ucieczką był quidditch, tak dla Paulette i innych obecnych tu osób była to sztuka. Może więc nie powinna tak surowo oceniać tych oderwanych od rzeczywistości ludzi?
O czym pisała? Musiała gorączkowo myśleć.
- O życiu – odparła może ogólnikowo, ale oby Paulette odebrała to jako chęć budowania aury tajemniczości. Zrobiła więc odpowiednią minę, zupełnie jakby właśnie wyszeptała jakiś sekret, subtelnie odsłaniała kartę zamiast ostentacyjnie rzucić ją na stół. – Życie często samo pisze najlepsze historie.
Trudno było pojąć, co siedziało w głowie prawdziwych poetów. Jej umysł chyba był zbyt prosty, by za nimi nadążyć. Nigdy też nie interesowały ją żadne romantyczne rojenia i chyba musiałaby naprawdę dużo wypić, by umieć udać, że ją to rajcuje. Już w szkole była jak zimna ryba, całkowicie niewzruszona kiedy koleżanki zachwycały się romantycznymi powieściami a także przystojnymi kolegami. Dla niej największą frajdą był wtedy quidditch, a w kolegach widziała wyłącznie kumpli i nie obchodziło ją czy są przystojni czy nie. Miłostki były jej obce, pod wieloma względami była bardziej jak chłopak niż dziewczyna. Próżno szukać w niej egzaltacji i innych cech które zawsze uważała za dziewczyńskie i obciachowe – ale dziś próbowała być właśnie taką dziewczyną, jaką nigdy nie była w swym prawdziwym ciele. To miało być wyzwanie, a co to za wyzwanie gdyby nie postawiła sobie wysokiej poprzeczki?
- Tak, zdecydowanie warto sięgnąć do jego poezji. Jest… inna niż większość. Zapada w pamięć – improwizowała dalej. Niestety jednak nie przychodziło jej do głowy z jakiej powieści może pochodzić imię Paulette. – Niestety nie. Czy to jakieś niszowe dzieło? Brzmienie twego imienia kojarzy mi się nieco z Francją, więc zgaduję że to jakaś francuska powieść? – Cóż, miała nadzieję że się nie ośmieszy, bo Paulette mimo wszystko wydawała jej się sympatyczna. Ciekawe czy znalazłyby wspólny język, gdyby spotkała prawdziwą Jamie? Czy graczka quidditcha i narwana poetka mogłyby zbudować jakąś prawdziwą, nieudawaną relację? Niemniej jednak nawet jeśli się skompromituje, gdyby okazało się że to jakieś bardzo znane dzieło które powinien każdy znać, to przecież i tak nigdy się już nie spotkają. Nie wiadomym było też, czy Jamie jeszcze kiedykolwiek użyje tej postaci. Jeśli tak, to pewnie w jakimś konkretnym celu, bo większy ubaw miała z innego rodzaju rozrywek niż słuchanie wierszydeł. Musiała też uważać na dobór słownictwa, próbowała więc naśladować swoją siostrę i wysławiać się bardziej jak ona.
- Myślę że kiedyś będę się mogła czymś pochwalić. Dziś poprzestanę na słuchaniu i poszukiwaniu inspiracji, może nauczę się od was czegoś nowego – powiedziała, choć nie wiedziała co musiałoby się stać, żeby napisała jakikolwiek wiersz. Chyba musiałaby bardzo mocno oberwać tłuczkiem w głowę, tak aby poprzestawiały jej się wszystkie klepki. – Nie mam jednej ulubionej autorki. Naprawdę trudno byłoby ją wybrać, biorąc pod uwagę ile jest zdolnych twórczyń – znowu uciekła w ogólniki, gdy zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nie zna żadnego nazwiska poetki. – Ale lubię… - szybko musiała wymyślić jakieś nazwisko, nie była nawet pewna czy taka poetka istnieje, ale zawsze mogła powiedzieć potem że to jakaś świeża, niszowa twórczyni. – Spodobały mi się utwory poetki o nazwisku Lyon. Ciekawie i oryginalnie napisane. – Takie nazwisko chyba widziała też na półce siostry, ale nie wiedziała tak naprawdę, czy to był mężczyzna czy kobieta, i czy czasem to nie była jakaś powieść a nie poezja. Kompletnie się nie znała. Równie dobrze mogło się okazać że właśnie podała nazwisko z jakiegoś podręcznika do eliksirów czy czegoś w tym rodzaju.
Spotkanie miało się lada moment rozpocząć, co oznaczało, że nie będzie już musiała wyszukiwać w swojej głowie kolejnych coraz grubszymi nićmi szytych kłamstw mających zatuszować jej ignorancję w kwestii poezji. Z jakim skutkiem? Tego nie wiedziała.
Tak naprawdę nigdy nie posiadała konkretnej potrzeby ucieczki w kogoś, kim nie była. Zmiany twarzy, personaliów, charakteru. Nie była nikim sławnym ani osobą mogącą czerpać profity z fałszywej tożsamości. Byłoby jednak niezwykle szkoda, gdyby zmarnowała umiejętność ofiarowaną przez krewną - szczególnie tak interesującą jak metamorfomagia. To dzięki niej mogła odwiedzać miejsca, w których jako lady Greengrass czułaby się nieswojo bądź wyróżniałaby się na tle innych czarodziejów. Co prawda nigdy nie przesadzała z możliwościami, nie naginała rozsądku ani nie podążała brawurowo za niebezpieczeństwem, ale czasem… czasem potrzebowała zmiany scenerii. Ulotnego poczucia, że posiadała kontrolę nad własnym życiem. Będąc sobą, choć jednocześnie kimś całkowicie innym. Podejmować decyzje oraz mierząc się z ich konsekwencjami. Zwykle zmuszona do wypełniania woli rodziny, hamowania się przed wszystkim, co mogłoby zaszkodzić jej imieniu, nie zaznawała zbyt wiele swobody w życiu. Właśnie wtedy na ratunek przybywała możliwość zostania kimś całkowicie anonimowym - wszelkie ewentualne uchybienia lądowały na konto nieistniejącej osoby. Tak było łatwiej mierzyć się z przyszłością jaka na nią czekała. To nic, że ostatnio przestała się na nią godzić, że dążyła do pozostania odrębną jednostką i wyzwolenia się z kajdan arystokratycznych obowiązków; a przynajmniej tego jednego, konkretnego, który od jakiegoś czasu spędzał Eunice sen z powiek. Nigdy wcześniej nie czuła takiego niepokoju jak teraz, buntu wyrywającego się z romantycznego serca i choć doskonale poznała przyczynę kondycji złamanego ducha, tak nie zmieniało to za wiele w ogólnym rozrachunku. Brak jasnych deklaracji pozostawał niepewnym gruntem - natomiast ona bała się zaryzykować dla swoich własnych, chwiejnych imaginacji. Co, jeśli miała się pomylić? Błąd ten rzutowałby na całym przyszłym życiu, do czego nie zamierzała dopuścić. Ani teraz, ani nigdy. Prawdopodobnie dlatego odnajdywała niewysłowioną ulgę w zrzucaniu z siebie nadmiaru emocji. Nadmiaru, który nie byłby mile widziany oczami najbliższych. Z tego też powodu czerpała radość z trwającej chwili konspiracji. To wspaniałe, że mogła zaczerpnąć świeżego powietrza wypełniając nim całe płuca oraz zmęczony umysł i następnie wrócić do poprzedniej rzeczywistości. Nie, nie była gorsza, była inna - i nudna, jeśli poświęcić jej całkowitą uwagę. Nice prezentowała zbyt zmienny charakter, nie do końca poskromioną duszę, niespokojność targającą każdą komórką istnienia: nie potrafiła zatrzymać się na dłużej w tym samym schemacie. Rutyna przerażała, metamorfomagia dostarczała niezbędnych składników do przeżycia. Szczęśliwie, w równowadze jaką musiała prezentować na co dzień. Dziś zadecydowała, że będzie chaosem. Słodkim, uroczym oraz zakręconym, acz nadal niepowstrzymaną falą chaosu. Lubiła ten stan, gdy mogła wyrzucić z siebie nawet te najbardziej personalne uczucia. Nadać im kształt oraz cel. Dzisiaj celem była ulga oraz potrzeba wywołania na nowej towarzyszce uśmiechu. Nie wiedzieć dlaczego lubiła, gdy ludzie byli szczęśliwi. Uwielbiała obserwować rozpogodzone twarze - a najlepiej jeśli to właśnie ona stała za wygiętymi w górę ustami. Dzięki temu czuła się… jakoś lżej na duszy? Nie do końca pojmowała ten stan, choć nie narzekała. Nie przeczuwała tym samym, że obie mają coś do ukrycia - Jamie najwięcej, w końcu próbowała zatuszować swą artystyczną niewiedzę i nieporadność. Entuzjastyczna Paulette nie podejrzewała żadnego fortelu z tej drugiej strony, dlatego pozostawała ślepa oraz głucha na pewne sygnały wysyłane przez kobietę; może nawet usprawiedliwiając każde, w gruncie rzeczy drobne, potknięcie. W końcu posiadały ciąg logiczny, dlaczego miałaby więc wątpić w kobiecą autentyczność?
Uśmiechnęła się zadowolona z opinii Jane, tożsamej z tej należącą do Eunice. Cieszyła się, że trafiła właśnie na nią - pozostałe w lokalu czarownice sprawiały wrażenie mocno spiętych, wrogo nastawionych do swobodnych, entuzjastycznych młódek. Nie przejmowała się cudzą opinią dopóki jej towarzyszka nie wyrażała obaw z tego tytułu. Wręcz przeciwnie, rozmowa płynęła swoim naturalnym rytmem, w ogóle nie zagubiona przez jakąkolwiek niezręczność. Cóż, pomijając wzmianki o odważnych pisarzach oraz równie odważnych tematach jakie poruszali. - Doskonale rozumiem - mrugnęła do tajemniczej znajomej. - Życie rzeczywiście pisze różne scenariusze. Nierzadko te najbardziej zaskakujące jakich nasze umysły nie potrafiłyby wymyślić - przytaknęła z delikatnym zastanowieniem. Ignorując fakt bardzo ogólnikowej odpowiedzi; niekiedy trudno jest opisać krótko tematy poruszane we własnej twórczości. W końcu poezja zwykła wybiegać poza sztywne ramy wszelkich konceptów, dosięgała wielu płaszczyzn, nierzadko bywając prawdziwą abstrakcją. Sama Greengrass nie wiedziałaby czy umiałaby wyjaśnić istotę swej twórczości. Skomplikowanie to wręcz nieporozumienie w określeniu jej dzieł.
- Och, nie, to bardzo popularna seria książek, w istocie z Francji - wyjaśniła naprędce. - Napisane przez hrabinę Mirabeau, znaną bardziej jako Gyp - ciągnęła, choć znacznie ciszej, pogłębiając w ten sposób rumieniec zdobiący piegowatą twarz. - Ona właśnie pisała o sprawach małżeńskich… Paulette natomiast to pewna siebie, bezkompromisowa i odważna kobieta szukająca dla siebie miejsca w życiu. Chcąca być czymś więcej niż ozdobą męża, pragnącą niezależności. Nawet rozwodzi się ze swoim partnerem, choć ostatecznie uświadamia sobie o swej miłości do niego - dodała w ramach uzupełnienia. - Niestety nigdy nie czytałam tych powieści, znam je jedynie z opowiadań matki. Wokół Małżeństwa i Wokół Rozwodu, powinnaś przeczytać jeśli interesują cię te tematy. - Poleciła nowej koleżance, nawet jeśli tylko na dzisiejszy wieczór. Sama Nice słyszała o tych tomach od Maddie, miłośniczki francuskich nowel. Także niewstydzącej się swobodniejszych dzieł; to je od siebie różniło, tak samo zresztą jak pochodzenie. Będące najprawdopodobniej powodem zaistniałych rozbieżności. Jednak w miarę upływu czasu podczas rozmowy wokół aspektów ludzkiej cielesności Eunice coraz bardziej zaczęła pragnąć uzupełnienia literaturowych braków. Czyżby miała zejść na złą drogę?
Konsternacja niewiedzą Jane pogłębiła się, gdy wymieniła nazwisko Lyon. - Hmm, nie kojarzę takiej poetki… - mruknęła zdziwiona Paulette. - Raczej pisarza, napisał powieść o trudnej miłości międzyklasowej - dodała w zastanowieniu. Tak przynajmniej sądziła, w końcu nie znała wszystkich dzieł. - Jak ma na imię? Pamiętasz jakieś tytuły wierszy? - zapytała chcąc może przypomnieć sobie tę autorkę po twórczości. Jako fascynatka poezji rozmówczyni z pewnością będzie w stanie przywołać coś więcej na temat jednej z ulubionych artystek, której dzieła jak sama stwierdziła czytała? Tak nakazywałaby logika. Greengrass nie zdołała zresztą powiedzieć nic więcej nim spotkanie rozpoczęło się, z kolei na scenę weszło kilka czarownic - część z nich odczytywała znane dzieła, część prezentowała owoce własnej pracy; szlachcianka zasłuchiwała się z zainteresowaniem w różne interpretacje oraz dyskusje na ich temat, chwilowo zapominając o dziwacznej rozmowie z towarzyszką.
Uśmiechnęła się zadowolona z opinii Jane, tożsamej z tej należącą do Eunice. Cieszyła się, że trafiła właśnie na nią - pozostałe w lokalu czarownice sprawiały wrażenie mocno spiętych, wrogo nastawionych do swobodnych, entuzjastycznych młódek. Nie przejmowała się cudzą opinią dopóki jej towarzyszka nie wyrażała obaw z tego tytułu. Wręcz przeciwnie, rozmowa płynęła swoim naturalnym rytmem, w ogóle nie zagubiona przez jakąkolwiek niezręczność. Cóż, pomijając wzmianki o odważnych pisarzach oraz równie odważnych tematach jakie poruszali. - Doskonale rozumiem - mrugnęła do tajemniczej znajomej. - Życie rzeczywiście pisze różne scenariusze. Nierzadko te najbardziej zaskakujące jakich nasze umysły nie potrafiłyby wymyślić - przytaknęła z delikatnym zastanowieniem. Ignorując fakt bardzo ogólnikowej odpowiedzi; niekiedy trudno jest opisać krótko tematy poruszane we własnej twórczości. W końcu poezja zwykła wybiegać poza sztywne ramy wszelkich konceptów, dosięgała wielu płaszczyzn, nierzadko bywając prawdziwą abstrakcją. Sama Greengrass nie wiedziałaby czy umiałaby wyjaśnić istotę swej twórczości. Skomplikowanie to wręcz nieporozumienie w określeniu jej dzieł.
- Och, nie, to bardzo popularna seria książek, w istocie z Francji - wyjaśniła naprędce. - Napisane przez hrabinę Mirabeau, znaną bardziej jako Gyp - ciągnęła, choć znacznie ciszej, pogłębiając w ten sposób rumieniec zdobiący piegowatą twarz. - Ona właśnie pisała o sprawach małżeńskich… Paulette natomiast to pewna siebie, bezkompromisowa i odważna kobieta szukająca dla siebie miejsca w życiu. Chcąca być czymś więcej niż ozdobą męża, pragnącą niezależności. Nawet rozwodzi się ze swoim partnerem, choć ostatecznie uświadamia sobie o swej miłości do niego - dodała w ramach uzupełnienia. - Niestety nigdy nie czytałam tych powieści, znam je jedynie z opowiadań matki. Wokół Małżeństwa i Wokół Rozwodu, powinnaś przeczytać jeśli interesują cię te tematy. - Poleciła nowej koleżance, nawet jeśli tylko na dzisiejszy wieczór. Sama Nice słyszała o tych tomach od Maddie, miłośniczki francuskich nowel. Także niewstydzącej się swobodniejszych dzieł; to je od siebie różniło, tak samo zresztą jak pochodzenie. Będące najprawdopodobniej powodem zaistniałych rozbieżności. Jednak w miarę upływu czasu podczas rozmowy wokół aspektów ludzkiej cielesności Eunice coraz bardziej zaczęła pragnąć uzupełnienia literaturowych braków. Czyżby miała zejść na złą drogę?
Konsternacja niewiedzą Jane pogłębiła się, gdy wymieniła nazwisko Lyon. - Hmm, nie kojarzę takiej poetki… - mruknęła zdziwiona Paulette. - Raczej pisarza, napisał powieść o trudnej miłości międzyklasowej - dodała w zastanowieniu. Tak przynajmniej sądziła, w końcu nie znała wszystkich dzieł. - Jak ma na imię? Pamiętasz jakieś tytuły wierszy? - zapytała chcąc może przypomnieć sobie tę autorkę po twórczości. Jako fascynatka poezji rozmówczyni z pewnością będzie w stanie przywołać coś więcej na temat jednej z ulubionych artystek, której dzieła jak sama stwierdziła czytała? Tak nakazywałaby logika. Greengrass nie zdołała zresztą powiedzieć nic więcej nim spotkanie rozpoczęło się, z kolei na scenę weszło kilka czarownic - część z nich odczytywała znane dzieła, część prezentowała owoce własnej pracy; szlachcianka zasłuchiwała się z zainteresowaniem w różne interpretacje oraz dyskusje na ich temat, chwilowo zapominając o dziwacznej rozmowie z towarzyszką.
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nie zawsze i nie wszędzie chciała być rozpoznawana jako Harpia z Holyhead, a metamorfomagia umożliwiała anonimowość, stanie się szarą twarzą z tłumu, której nikt nie rozpozna i nikt nie przypisze kontrowersyjnych wyskoków właśnie jej. Metamorfomagia mogła być szczególnie istotna w Zakonie Feniksa, gdzie łatwiej jej będzie zamaskować swoją prawdziwą tożsamość i tym samym nie ściągnąć kłopotów na głowy rodziny, a na bezpieczeństwie najbliższych zależało jej bardziej niż na własnym. Zawsze była losowi wdzięczna za swój dar, a w obecnych czasach tym bardziej doceniała jego użyteczność i musiała go szlifować, tak by trudniejsze warianty przemian nie sprawiały jej problemu.
Poza tym i ona łaknęła odrobiny odmiany nawet jeśli pochodziła ze zwykłej rodziny i nigdy nie poznała ograniczeń właściwych dziewczętom z wysokich rodów. Rodzina nie wyparłaby się jej za chwilę rozluźnienia i spontaniczności, McKinnonowie byli tolerancyjni – i jedyne co byłoby nieakceptowalne to zboczenie na ścieżkę zła, ale to Jamie nie groziło. Bliscy akceptowali nawet jej zapędy feministyczne i chodzenie w spodniach, a także fakt, że w tym wieku nie miała męża ani nawet narzeczonego; jedynie mama nad tym ubolewała, żałując że Jamie wcale nie planuje podarować jej wnuków. Ale Harpia ani trochę nie widziała siebie w świecie tradycyjnych kobiecych ról, o wiele bardziej ceniąc sobie wolność i swobodę, jaką dawał stan wolny, a także nie uważając się za kobietę potrzebującą opieki. Potrafiła doskonale radzić sobie bez mężczyzny.
Niewykluczone że matka w głębi duszy pragnęłaby zobaczyć córkę w takim wydaniu jak to dzisiejsze. Ubraną w sukienkę i z grzeczną fryzurą, wyglądającą i zachowującą się jak młode dziewczę, a nie chłopobab przez te wszystkie lata dorastania z braćmi nabrały zbyt wielu męskich cech. Ale to dzisiejsze wydanie było kłamstwem i Jamie nie sądziła, by to kiedykolwiek miała być prawdziwa ona. Traktowała Jane jako oddzielny byt, maskę, ale w toku mogła się przekonać, jak niedoskonałym i niedopracowanym tworem była – a w każdym razie w starciu ze zbyt dociekliwymi i szczegółowymi pytaniami. Bo wyglądowi i zachowaniu Jane nie dało się wiele zarzucić. Ale jej wiedza pozostawała sprawą dyskusyjną, zwłaszcza w momentach gdy nie można było jej ukryć za ogólnikami i pozorowaną tajemniczością. To wiedza zawsze była najsłabszym punktem metamorfomagicznych przemian, dlatego ryzykownym było udawanie osoby z zupełnie innego, nieznanego sobie środowiska – a takim było dla niej środowisko artystyczne. Poruszałaby się gorzej i mniej pewnie chyba tylko po świecie wyższych sfer oraz półświatku z Nokturnu, ale jej umysł pracował na najwyższych obrotach, by sklecić jak najzgrabniejsze kłamstwa. Szczęśliwie tu i teraz nic jej nie groziło – co najwyżej zbłaźnienie się poprzez wyjście na osobę która tylko udaje że zna się na poezji i literaturze. Nikt jej za to nie zabije a najwyżej wyśmieje, i to nie ją, a zmyśloną Jane. Mogła przed Paulette wyjść na kłamczuchę, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwą, bo dlaczego niby kobieta miałaby wpaść na to, że jej rozmówczyni nie tylko udaje że zna się na sztuce, ale w ogóle nie jest tym, za kogo się podaje? Starała się nie zachowywać ani nie wypowiadać jak Jamie, a jedynym elementem wyglądu prawdziwej McKinnon były oczy – a przecież wiele kobiet mogło mieć takie same zielone tęczówki. O zamaskowanie tożsamości się w tej chwili nie bała, przecież nieznanie się na sztuce nie równało się byciu Jamie McKinnon. Nic też nie świadczyło o byciu metamorfomagiem, a ta zdolność była na tyle rzadka że raczej nie była czymś, co przyszłoby komuś do głowy od razu.
Ale jednak nie chciała żeby jej kłamstwa tak szybko się wydały z tego względu, że byłaby to w pewnym sensie porażka w wyzwaniu, które sobie postawiła. A jeśli kiedykolwiek chciała udać się na obserwacje do jakiegoś szlacheckiego przybytku sztuki musiała być przygotowana na takie sytuacje. I kłamać lepiej.
- Właśnie dlatego jest najlepszą inspiracją – rzekła. – W takim razie muszę ją przeczytać. Nie wiem jakim cudem na nią nie trafiłam, może to dlatego że dotychczas jednak częściej sięgałam po angielskich twórców. Ale lubię opowieści o silnych kobietach, ich historie są znacznie ciekawsze. – Tu akurat kryła się cząstka prawdy, bo Jamie rzeczywiście uważała silne kobiety za osoby ciekawsze niż słabe, łzawe mimozy. Ale w powieściach przygodowych głównymi bohaterami najczęściej byli mężczyźni, nad czym ubolewała bo nie tylko oni byli silni, kobiety również mogły takie być. Nie rozumiała gloryfikowanego w literaturze (podobno, jak słyszała z opowieści bardziej oczytanych koleżanek) ideału kobiety jako słabej, kochliwej, łzawej istoty czekającej na wybawienie z opałów. Z takimi bohaterkami nie mogłaby się utożsamić, bo gardziła taką postawą. Nic dziwnego że chciała być bardziej jak mężczyzna, skoro kobiece wzory stawiane młodym dziewczętom w większości przypadków były właśnie takie. Choć były i sylwetki kobiet silnych, jak zawodniczki quidditcha, więc to one od dzieciństwa były jej idolkami. Silne i niezależne miotlarki które wiedziały czego chciały i w niczym nie ustępowały mężczyznom.
Gdy temat zszedł na konkretne nazwisko, które podała na chybił trafił, już poczuła że popełniła wpadkę, bo najpewniej Lyon wcale nie była poetką. A może nawet wcale nie była kobietą. Nie pamiętała imienia tamtego autora ani tytułu książki, jedynie nazwisko które akurat rzuciło jej się w oczy na okładce książki siostry i rzuciła je przypadkowo, mając nadzieję że to będzie dobry strzał i zaspokoi ciekawość Paulette, ale tak się nie stało. Straciła też na moment cały rezon, nie wiedząc jak z tego wybrnąć. Nie mogła znać żadnych wierszy poetki o nazwisku Lyon, bo taka najwyraźniej nie istniała – a nawet gdyby istniała to Jamie i tak nie znałaby żadnego jej utworu.
By nie wkopywać się coraz bardziej pokrętnymi tłumaczeniami umilkła, udając że bardzo zainteresowała ją sylwetka kobiety jako pierwszej wstępującej na scenę. Wybawieniem mógł okazać się początek występów i pierwsze recytacje na scenie, przez co musiały zamilknąć, by nie przeszkadzać występującym, i niezręczny temat został na dłuższą chwilę ucięty, bo cała sala zamilkła, by wysłuchać recytacji.
- Och, nie uważasz, że ta w środku wyrecytowała wiersz najładniej? – zmieniła temat, licząc że podekscytowana występem Paulette zapomni o żenującej wpadce Jamie sprzed chwili. Wyglądała na zasłuchaną i zaangażowaną i wydawało się to szczere, podczas gdy Jamie jedynie udawała że ją to interesuje, starając się wypaść bardziej przekonująco niż w rozmowie o ulubionej poetce.
Poza tym i ona łaknęła odrobiny odmiany nawet jeśli pochodziła ze zwykłej rodziny i nigdy nie poznała ograniczeń właściwych dziewczętom z wysokich rodów. Rodzina nie wyparłaby się jej za chwilę rozluźnienia i spontaniczności, McKinnonowie byli tolerancyjni – i jedyne co byłoby nieakceptowalne to zboczenie na ścieżkę zła, ale to Jamie nie groziło. Bliscy akceptowali nawet jej zapędy feministyczne i chodzenie w spodniach, a także fakt, że w tym wieku nie miała męża ani nawet narzeczonego; jedynie mama nad tym ubolewała, żałując że Jamie wcale nie planuje podarować jej wnuków. Ale Harpia ani trochę nie widziała siebie w świecie tradycyjnych kobiecych ról, o wiele bardziej ceniąc sobie wolność i swobodę, jaką dawał stan wolny, a także nie uważając się za kobietę potrzebującą opieki. Potrafiła doskonale radzić sobie bez mężczyzny.
Niewykluczone że matka w głębi duszy pragnęłaby zobaczyć córkę w takim wydaniu jak to dzisiejsze. Ubraną w sukienkę i z grzeczną fryzurą, wyglądającą i zachowującą się jak młode dziewczę, a nie chłopobab przez te wszystkie lata dorastania z braćmi nabrały zbyt wielu męskich cech. Ale to dzisiejsze wydanie było kłamstwem i Jamie nie sądziła, by to kiedykolwiek miała być prawdziwa ona. Traktowała Jane jako oddzielny byt, maskę, ale w toku mogła się przekonać, jak niedoskonałym i niedopracowanym tworem była – a w każdym razie w starciu ze zbyt dociekliwymi i szczegółowymi pytaniami. Bo wyglądowi i zachowaniu Jane nie dało się wiele zarzucić. Ale jej wiedza pozostawała sprawą dyskusyjną, zwłaszcza w momentach gdy nie można było jej ukryć za ogólnikami i pozorowaną tajemniczością. To wiedza zawsze była najsłabszym punktem metamorfomagicznych przemian, dlatego ryzykownym było udawanie osoby z zupełnie innego, nieznanego sobie środowiska – a takim było dla niej środowisko artystyczne. Poruszałaby się gorzej i mniej pewnie chyba tylko po świecie wyższych sfer oraz półświatku z Nokturnu, ale jej umysł pracował na najwyższych obrotach, by sklecić jak najzgrabniejsze kłamstwa. Szczęśliwie tu i teraz nic jej nie groziło – co najwyżej zbłaźnienie się poprzez wyjście na osobę która tylko udaje że zna się na poezji i literaturze. Nikt jej za to nie zabije a najwyżej wyśmieje, i to nie ją, a zmyśloną Jane. Mogła przed Paulette wyjść na kłamczuchę, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwą, bo dlaczego niby kobieta miałaby wpaść na to, że jej rozmówczyni nie tylko udaje że zna się na sztuce, ale w ogóle nie jest tym, za kogo się podaje? Starała się nie zachowywać ani nie wypowiadać jak Jamie, a jedynym elementem wyglądu prawdziwej McKinnon były oczy – a przecież wiele kobiet mogło mieć takie same zielone tęczówki. O zamaskowanie tożsamości się w tej chwili nie bała, przecież nieznanie się na sztuce nie równało się byciu Jamie McKinnon. Nic też nie świadczyło o byciu metamorfomagiem, a ta zdolność była na tyle rzadka że raczej nie była czymś, co przyszłoby komuś do głowy od razu.
Ale jednak nie chciała żeby jej kłamstwa tak szybko się wydały z tego względu, że byłaby to w pewnym sensie porażka w wyzwaniu, które sobie postawiła. A jeśli kiedykolwiek chciała udać się na obserwacje do jakiegoś szlacheckiego przybytku sztuki musiała być przygotowana na takie sytuacje. I kłamać lepiej.
- Właśnie dlatego jest najlepszą inspiracją – rzekła. – W takim razie muszę ją przeczytać. Nie wiem jakim cudem na nią nie trafiłam, może to dlatego że dotychczas jednak częściej sięgałam po angielskich twórców. Ale lubię opowieści o silnych kobietach, ich historie są znacznie ciekawsze. – Tu akurat kryła się cząstka prawdy, bo Jamie rzeczywiście uważała silne kobiety za osoby ciekawsze niż słabe, łzawe mimozy. Ale w powieściach przygodowych głównymi bohaterami najczęściej byli mężczyźni, nad czym ubolewała bo nie tylko oni byli silni, kobiety również mogły takie być. Nie rozumiała gloryfikowanego w literaturze (podobno, jak słyszała z opowieści bardziej oczytanych koleżanek) ideału kobiety jako słabej, kochliwej, łzawej istoty czekającej na wybawienie z opałów. Z takimi bohaterkami nie mogłaby się utożsamić, bo gardziła taką postawą. Nic dziwnego że chciała być bardziej jak mężczyzna, skoro kobiece wzory stawiane młodym dziewczętom w większości przypadków były właśnie takie. Choć były i sylwetki kobiet silnych, jak zawodniczki quidditcha, więc to one od dzieciństwa były jej idolkami. Silne i niezależne miotlarki które wiedziały czego chciały i w niczym nie ustępowały mężczyznom.
Gdy temat zszedł na konkretne nazwisko, które podała na chybił trafił, już poczuła że popełniła wpadkę, bo najpewniej Lyon wcale nie była poetką. A może nawet wcale nie była kobietą. Nie pamiętała imienia tamtego autora ani tytułu książki, jedynie nazwisko które akurat rzuciło jej się w oczy na okładce książki siostry i rzuciła je przypadkowo, mając nadzieję że to będzie dobry strzał i zaspokoi ciekawość Paulette, ale tak się nie stało. Straciła też na moment cały rezon, nie wiedząc jak z tego wybrnąć. Nie mogła znać żadnych wierszy poetki o nazwisku Lyon, bo taka najwyraźniej nie istniała – a nawet gdyby istniała to Jamie i tak nie znałaby żadnego jej utworu.
By nie wkopywać się coraz bardziej pokrętnymi tłumaczeniami umilkła, udając że bardzo zainteresowała ją sylwetka kobiety jako pierwszej wstępującej na scenę. Wybawieniem mógł okazać się początek występów i pierwsze recytacje na scenie, przez co musiały zamilknąć, by nie przeszkadzać występującym, i niezręczny temat został na dłuższą chwilę ucięty, bo cała sala zamilkła, by wysłuchać recytacji.
- Och, nie uważasz, że ta w środku wyrecytowała wiersz najładniej? – zmieniła temat, licząc że podekscytowana występem Paulette zapomni o żenującej wpadce Jamie sprzed chwili. Wyglądała na zasłuchaną i zaangażowaną i wydawało się to szczere, podczas gdy Jamie jedynie udawała że ją to interesuje, starając się wypaść bardziej przekonująco niż w rozmowie o ulubionej poetce.
| 11 lipca
Norwich już zawsze będzie kojarzyło się jej z panią Lloyd i jej zaginioną wnuczką, Lavender. Wnuczką, którą w końcu odnalazła nieopodal Doliny Godryka – martwą, z matowymi, wpatrzonymi w pustkę oczami. Czy mogła temu zapobiec? Wpaść na właściwy trop wcześniej…? Próbowała się tym nie zagnębiać, dla dobra swej kruchej, nadwyrężonej prywatnymi tragediami psychiki, lecz śmierć młodej dziewczyny skutecznie zatruwała myśli, powracała nocą pod postacią wyrzutów sumienia. Wojna zbierała krwawe żniwo; logika podpowiadała, że nie sposób było uniknąć ofiar, gdy świat stawał na głowie, gdy nie tylko ludzie Ministerstwa, ale i rozochocone niepokojami zbiry dybały na uciekających w popłochu czarodziejów, zastraszanych mugoli, mimo to każda taka sytuacja skutecznie podkopywała jej morale. Wciąż cierpiała z powodu straty Caleba, teraz zaś wyglądało na to, że śmierć powszedniała. Coraz więcej osób musiało przechodzić przez to, co ją samą złamało rok temu, zabitych było tak wielu, że stawali się statystyką – to jednak nie sprawiało, że żałoba stawała się mniej bolesna. Czuła się w obowiązku, by odwiedzić pogrążoną w rozpaczy, opłakującą przedwcześnie zmarłą wnuczkę czarownicę; nie wiedziała, jakimi słowami ją pocieszać, najpewniej żadne nie przyniosłyby oczekiwanej ulgi, zamiast tego sprawdziła więc zaklęcia ochronne, którymi obłożyła jeszcze w maju jej mieszkanie, a później upewniła się, czy jest coś, cokolwiek, co mogłaby zrobić, by ułatwić funkcjonowanie w tym ciężkim, naznaczonym cierpieniem czasie. Zakupy? Zabranie kota do magiweterynarza? Nawiązanie kontaktu z innymi członkami rodziny…? Gdzie była jej córka, dlaczego mieszkała tutaj sama? Naprawdę chciała się tego dowiedzieć, lecz pytania grzęzły byłej strażniczce w gardle. Może następnym razem odważy się je zadać.
Była już niemalże czternasta, gdy opuszczała niewielkie mieszkanie pod numerem siódmym; klatka schodowa zapewniała przyjemny chłód, czarownica wiedziała jednak, że kiedy tylko wyjdzie przed kamienicę, od razu zrobi się jej gorąco, za gorąco, ostatnie schodki pokonywała więc w ślimaczym tempie, opóźniając chwilę wyjścia na pełne słońce możliwie jak najbardziej. Nie chciała jeszcze wracać do Lancaster; skoro już zdecydowała się na tę wyprawę, powinna wykorzystać ją możliwie jak najlepiej. Pamiętała, że przez miasteczko przepływa rzeka, w przewieszonej przez ramię torebce miała swój nieodłączny notatnik – może powinna pozwolić sobie na chwilę zapomnienia? Wolała uniknąć pojawiania się w domu w takim stanie; potrzebowała czasu, by dojść do siebie. Opuściła zaułek z budynkami zamieszkiwanymi przez niewielką czarodziejską społeczność, powoli kierując się do głównej, tętniącej życiem ulicy; nie wiedziała jeszcze, gdzie dokładnie będzie musiała odbić, by znaleźć Wensum, to nie powinno jednak okazać się szczególnie trudne. Tak przynajmniej myślała, gdy lawirowała wśród zaskakująco licznych przechodniów. Wyglądało na to, że część uciekinierów z Londynu osiadła w Norwich, szukając w nim spokoju dla siebie i swoich dzieci. W końcu jednak ludzie Malfoya, Rycerze Walpurgii mieli dotrzeć i tutaj; skrzywiła się na tę myśl, przyciskając torebkę bliżej, usilnie unikając wpadania na innych. Zdawało jej się, że w tłumie mignęła znajoma twarz, nim jednak zdołała się przyjrzeć, albo przywołać z otchłani zapomnienia właściwe nazwisko, wspomniana osoba zniknęła wśród masy przelewającej się szeroką, zakurzoną ulicą. Dłużej nie zaprzątała sobie myśli znajomym-nieznajomym czarodziejem, przy pierwszej nadarzającej się okazji odbijając w węższe, spokojniejsze przejście. Westchnęła cicho, korzystając z faktu, że w końcu może zatrzymać się na krótką chwilę. Poprawiła materiał letniej sukienki, upewniła się, że torebka nadal jest na swoim miejscu i ruszyła przed siebie, mając nadzieję, że podąża we właściwym kierunku.
Wszystko mogłoby pójść zgodnie z planem, gdyby nagle jakiś ruch, który dostrzegła kątem oka, nie zwrócił jej uwagi. Lata szkolenia, a także pracy w wiedźmiej straży wyczuliły ją na takie pozornie nieistotne, niewinne drobnostki. Czyżby ktoś ją obserwował? Próbował wychynąć z zaułka, zajść od boku…? Serce przyśpieszyło, a mięśnie spięły, przygotowując ciało do biegu; chciała sięgnąć po różdżkę, wiedziała jednak, że robienie tego tu i teraz, nie było najlepszym pomysłem. Prawdopodobieństwo, że miała do czynienia z innym czarodziejem, było niewielkie. Jeśli więc na cel obrał ją jakiś niemagiczny… Zresztą, czy zdążyłaby sięgnąć po nią na czas? Wolałaby uniknąć niechcianej uwagi Ministerstwa, a rzucanie czarów w towarzystwie mugoli z pewnością mogłoby obrócić się przeciwko niej, nie wiedziała jednak, czy będzie miała jakikolwiek wybór. Przystanęła wpół kroku, marszcząc przy tym brwi, próbując sprawiać wrażenie, jak gdyby nagle sobie o czymś przypomniała; zerknęła do torebki, no tak, jak mogła zapomnieć o tak ważnej rzeczy, po czym na tyle spokojnie, na ile była w stanie, odwróciła się na pięcie i znów zaczęła kierować się ku głównej ulicy. Tam przecież będzie bezpieczna.
Ciążyło jej nachalne spojrzenie idącej jej śladem osoby, to musiał być mężczyzna. Już dawno nie czuła się tak słaba, bezbronna; rozsądek walczył z instynktem, najchętniej rzuciłaby w niego Petryficusa i uciekła, dopóki jednak istniała szansa, że zgubi go w tłumie… Przyśpieszyła, tak samo postąpił on. Mimowolnie ściągnęła usta w wąską kreskę, kurczowo ściskając pasek torebki; panika narastała, lecz jeszcze nie przejmowała nad nią kontroli. Od wylotu dzieliło ją ledwie kilka metrów, gwar dobiegający z głównej alei stawał się coraz wyraźniejszy, gdyby zaczęła krzyczeć, ktoś musiałby ją usłyszeć. Prawda…? Mimo to nie krzyczała. Już niemalże biegła; bezzwłocznie włączyła się do przelewających się ulicą mieszkańców Norwich, a strach zmobilizował umysł do szukania coraz to kolejnych rozwiązań tego problemu, przypomniał o istnieniu znajomej, niedookreślonej twarzy. Czy ten ktoś, kto mignął jej w tłumie, wciąż tu był…? Dopóki była sama nie potrafiła poczuć się bezpiecznie. Nawet wśród hałasujących, robiących zakupy osób, biegających między nogami dzieci. Kontynuowała więc swe nerwowe, naiwne poszukiwania, rozważając nawet, czy nie powinna próbować wrócić do pani Lloyd – wtedy jednak dostrzegła go, stojącego z boku, jak gdyby nigdy nic, i bez zawahania ruszyła w jego stronę. Normalnie pewnie by się na to nie odważyła, po co miałaby zawracać mu głowę, narzucać się ze swoim towarzystwem, narażać na zdziwione spojrzenie i niepochlebne słowa, teraz jednak sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Wolała wyjść na idiotkę niż dać się złapać.
- To ty. Co za spotkanie – zaczęła niezbyt odkrywczo, próbując robić dobrą minę do złej gry. Pamiętała ich marcową potyczkę w klubie pojedynków, od tamtego czasu zyskała o nim nieco więcej informacji, jak chociażby potwierdzenie, że jest synem Kierana i Kai pamięta go z czasów szkoły, lecz to tyle. Tylko tyle. Byli dla siebie obcymi ludźmi, a jednak stała przed nim – blada, spięta – w duchu dziękując za to, że znalazł się tutaj akurat tego dnia, o tej porze.
Norwich już zawsze będzie kojarzyło się jej z panią Lloyd i jej zaginioną wnuczką, Lavender. Wnuczką, którą w końcu odnalazła nieopodal Doliny Godryka – martwą, z matowymi, wpatrzonymi w pustkę oczami. Czy mogła temu zapobiec? Wpaść na właściwy trop wcześniej…? Próbowała się tym nie zagnębiać, dla dobra swej kruchej, nadwyrężonej prywatnymi tragediami psychiki, lecz śmierć młodej dziewczyny skutecznie zatruwała myśli, powracała nocą pod postacią wyrzutów sumienia. Wojna zbierała krwawe żniwo; logika podpowiadała, że nie sposób było uniknąć ofiar, gdy świat stawał na głowie, gdy nie tylko ludzie Ministerstwa, ale i rozochocone niepokojami zbiry dybały na uciekających w popłochu czarodziejów, zastraszanych mugoli, mimo to każda taka sytuacja skutecznie podkopywała jej morale. Wciąż cierpiała z powodu straty Caleba, teraz zaś wyglądało na to, że śmierć powszedniała. Coraz więcej osób musiało przechodzić przez to, co ją samą złamało rok temu, zabitych było tak wielu, że stawali się statystyką – to jednak nie sprawiało, że żałoba stawała się mniej bolesna. Czuła się w obowiązku, by odwiedzić pogrążoną w rozpaczy, opłakującą przedwcześnie zmarłą wnuczkę czarownicę; nie wiedziała, jakimi słowami ją pocieszać, najpewniej żadne nie przyniosłyby oczekiwanej ulgi, zamiast tego sprawdziła więc zaklęcia ochronne, którymi obłożyła jeszcze w maju jej mieszkanie, a później upewniła się, czy jest coś, cokolwiek, co mogłaby zrobić, by ułatwić funkcjonowanie w tym ciężkim, naznaczonym cierpieniem czasie. Zakupy? Zabranie kota do magiweterynarza? Nawiązanie kontaktu z innymi członkami rodziny…? Gdzie była jej córka, dlaczego mieszkała tutaj sama? Naprawdę chciała się tego dowiedzieć, lecz pytania grzęzły byłej strażniczce w gardle. Może następnym razem odważy się je zadać.
Była już niemalże czternasta, gdy opuszczała niewielkie mieszkanie pod numerem siódmym; klatka schodowa zapewniała przyjemny chłód, czarownica wiedziała jednak, że kiedy tylko wyjdzie przed kamienicę, od razu zrobi się jej gorąco, za gorąco, ostatnie schodki pokonywała więc w ślimaczym tempie, opóźniając chwilę wyjścia na pełne słońce możliwie jak najbardziej. Nie chciała jeszcze wracać do Lancaster; skoro już zdecydowała się na tę wyprawę, powinna wykorzystać ją możliwie jak najlepiej. Pamiętała, że przez miasteczko przepływa rzeka, w przewieszonej przez ramię torebce miała swój nieodłączny notatnik – może powinna pozwolić sobie na chwilę zapomnienia? Wolała uniknąć pojawiania się w domu w takim stanie; potrzebowała czasu, by dojść do siebie. Opuściła zaułek z budynkami zamieszkiwanymi przez niewielką czarodziejską społeczność, powoli kierując się do głównej, tętniącej życiem ulicy; nie wiedziała jeszcze, gdzie dokładnie będzie musiała odbić, by znaleźć Wensum, to nie powinno jednak okazać się szczególnie trudne. Tak przynajmniej myślała, gdy lawirowała wśród zaskakująco licznych przechodniów. Wyglądało na to, że część uciekinierów z Londynu osiadła w Norwich, szukając w nim spokoju dla siebie i swoich dzieci. W końcu jednak ludzie Malfoya, Rycerze Walpurgii mieli dotrzeć i tutaj; skrzywiła się na tę myśl, przyciskając torebkę bliżej, usilnie unikając wpadania na innych. Zdawało jej się, że w tłumie mignęła znajoma twarz, nim jednak zdołała się przyjrzeć, albo przywołać z otchłani zapomnienia właściwe nazwisko, wspomniana osoba zniknęła wśród masy przelewającej się szeroką, zakurzoną ulicą. Dłużej nie zaprzątała sobie myśli znajomym-nieznajomym czarodziejem, przy pierwszej nadarzającej się okazji odbijając w węższe, spokojniejsze przejście. Westchnęła cicho, korzystając z faktu, że w końcu może zatrzymać się na krótką chwilę. Poprawiła materiał letniej sukienki, upewniła się, że torebka nadal jest na swoim miejscu i ruszyła przed siebie, mając nadzieję, że podąża we właściwym kierunku.
Wszystko mogłoby pójść zgodnie z planem, gdyby nagle jakiś ruch, który dostrzegła kątem oka, nie zwrócił jej uwagi. Lata szkolenia, a także pracy w wiedźmiej straży wyczuliły ją na takie pozornie nieistotne, niewinne drobnostki. Czyżby ktoś ją obserwował? Próbował wychynąć z zaułka, zajść od boku…? Serce przyśpieszyło, a mięśnie spięły, przygotowując ciało do biegu; chciała sięgnąć po różdżkę, wiedziała jednak, że robienie tego tu i teraz, nie było najlepszym pomysłem. Prawdopodobieństwo, że miała do czynienia z innym czarodziejem, było niewielkie. Jeśli więc na cel obrał ją jakiś niemagiczny… Zresztą, czy zdążyłaby sięgnąć po nią na czas? Wolałaby uniknąć niechcianej uwagi Ministerstwa, a rzucanie czarów w towarzystwie mugoli z pewnością mogłoby obrócić się przeciwko niej, nie wiedziała jednak, czy będzie miała jakikolwiek wybór. Przystanęła wpół kroku, marszcząc przy tym brwi, próbując sprawiać wrażenie, jak gdyby nagle sobie o czymś przypomniała; zerknęła do torebki, no tak, jak mogła zapomnieć o tak ważnej rzeczy, po czym na tyle spokojnie, na ile była w stanie, odwróciła się na pięcie i znów zaczęła kierować się ku głównej ulicy. Tam przecież będzie bezpieczna.
Ciążyło jej nachalne spojrzenie idącej jej śladem osoby, to musiał być mężczyzna. Już dawno nie czuła się tak słaba, bezbronna; rozsądek walczył z instynktem, najchętniej rzuciłaby w niego Petryficusa i uciekła, dopóki jednak istniała szansa, że zgubi go w tłumie… Przyśpieszyła, tak samo postąpił on. Mimowolnie ściągnęła usta w wąską kreskę, kurczowo ściskając pasek torebki; panika narastała, lecz jeszcze nie przejmowała nad nią kontroli. Od wylotu dzieliło ją ledwie kilka metrów, gwar dobiegający z głównej alei stawał się coraz wyraźniejszy, gdyby zaczęła krzyczeć, ktoś musiałby ją usłyszeć. Prawda…? Mimo to nie krzyczała. Już niemalże biegła; bezzwłocznie włączyła się do przelewających się ulicą mieszkańców Norwich, a strach zmobilizował umysł do szukania coraz to kolejnych rozwiązań tego problemu, przypomniał o istnieniu znajomej, niedookreślonej twarzy. Czy ten ktoś, kto mignął jej w tłumie, wciąż tu był…? Dopóki była sama nie potrafiła poczuć się bezpiecznie. Nawet wśród hałasujących, robiących zakupy osób, biegających między nogami dzieci. Kontynuowała więc swe nerwowe, naiwne poszukiwania, rozważając nawet, czy nie powinna próbować wrócić do pani Lloyd – wtedy jednak dostrzegła go, stojącego z boku, jak gdyby nigdy nic, i bez zawahania ruszyła w jego stronę. Normalnie pewnie by się na to nie odważyła, po co miałaby zawracać mu głowę, narzucać się ze swoim towarzystwem, narażać na zdziwione spojrzenie i niepochlebne słowa, teraz jednak sytuacja wyglądała zgoła inaczej. Wolała wyjść na idiotkę niż dać się złapać.
- To ty. Co za spotkanie – zaczęła niezbyt odkrywczo, próbując robić dobrą minę do złej gry. Pamiętała ich marcową potyczkę w klubie pojedynków, od tamtego czasu zyskała o nim nieco więcej informacji, jak chociażby potwierdzenie, że jest synem Kierana i Kai pamięta go z czasów szkoły, lecz to tyle. Tylko tyle. Byli dla siebie obcymi ludźmi, a jednak stała przed nim – blada, spięta – w duchu dziękując za to, że znalazł się tutaj akurat tego dnia, o tej porze.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Na wojnę patrzył z zupełnie innej perspektywy. Był niczym bierny obserwator wrzucony w sam środek krwawych i okrutnych zamieszek. Przez pierwsze miesiące była jedynie tłem. Utrudniała adaptację na opuszczonym przed laty, macierzystym terenie. Ograniczała kontakty, trakt handlowy oraz potencjalnych klientów, którzy z panicznym strachem obserwowali ich własne, sponiewierane, wyniszczone walką miejsce zamieszkania. Absorbowała niewłaściwych ludzi zmieniając dotychczasowe życia, zabierając krewnych, kształtując samozwańczą rebelię, którą natychmiast okrzyknięto niebezpieczną, niewłaściwą, siejącą pustoszący terror. Ograniczała postęp, wstrzymywała rozwój, burzyła uznawaną i poważaną stolicę.
Dystansował się, zbierał podstawowe informacje, wyrabiał pogląd traktujący całą, otaczającą doczesność. Wielu rzeczy nie rozumiał. Część z nich wydawała się absurdalna, niedorzeczna, wygłaszana przez samozwańczych możnowładców podupadającej ziemi. Wypowiadali górnolotne cytaty, wyraźną propagandę mamiącą nieświadomych obywateli pozbawionych ostatnich kropel wyzwalającej nadziei. Podawali nieprawdziwe hasła, wywieszali plakaty, szczuli, zastraszali mordowali z zimną krwią. Czy tak powinien wyglądać ten kraj? Czy taka kreacja rzeczywistości była dla nich wystarczająca? Czym tłumaczyli martwe, porzucone ciała? Dla kogo kreowali te zmiany, starania oczyszczenie? Nie wiedział.
Z każdym dniem coraz bardziej przekonywał się do angażu. Rodzina, przyjaciele, bliscy znajomi oddali codzienność w ręce zagrożenia, niepewności, możliwości utraty młodego żywota. Ryzykowali każdego dnia, próbując przywrócić porządek, uratować niewinnych - tych najbardziej bezbronnych. Przejmowali się obcą jednostką, podczas gdy ich potrzeby schodziły na drugi plan. W tamtej chwili były przecież nieważne, nieistotne. Prawdziwy bohater nie martwi się przyszłością, kolejnym zadrapaniem, złamaniem, otarciem o śmierć. On też nie zamierzał, chciał przejąć odpowiedzialność za nich. Stanąć do walki jak równy z równym. Ograniczyć wrogie wpływy, zakończyć bestialskie postępowanie. Przywrócić stabilizację oraz ład. Wtłoczyć w serca odrobinę wiary. Nie miał nic do stracenia. Nie był przecież istotny, pogodzony z odejściem. Nie nazwałaby się bohaterem, lecz mógł walczyć w imię bohaterskiego poświęcenia; prawdziwych herosów.
Od samego rana organizował komponenty pracy. Jasne promienie letniego słońca przenikały przez zakurzoną szybę. Ciepło otulało niewielkie pomieszczenie, zwiastując kolejny, upalny dzień. Charakterystyczne dla tego regionu, częste opady zdawały się odpuścić, odejść w zapomnienie, odciążyć biednych mieszkańców, powoli zapominających o ostrych skutkach tegorocznej zimy. W ostatnim czasie miał sporo obowiązków. Zlecenia choć niewielkie, wpadały w ręce niemalże codziennie. Pozostawał mobilny, mogąc przemieszczać się między stolicą, a pobliskimi miasteczkami, malowniczymi wioskami. Był to wyznacznik częstego kontaktu, napływu coraz bardziej wymagających zainteresowanych. Lubił ten stan. Każdy dzień zwiastował nowe wyzwanie. Mógł planować, zapisywać, ogarniać natężone sprawunki. Wykazać wiedzą, pokazać umiejętności kształcone przez ostatnie lata. Uczył się, uzupełniał kwalifikacje, ślęczał nad książkami, aby rozwiązać najbardziej skomplikowany przypadek, zrozumieć naturę rośliny, czy niewyraźnej runy. Zaangażował w fascynujące badania naukowe, których szczegóły miał poznać wkrótce. Powoli budził się z zamrożonego letargu, wracał do siebie, odżywał. Wysokie pokłady motywacji krążyły w cienkich żyłach, dobre samopoczucie nie odpuszczało.Tak mogło już zostać.
Dopinając skórzaną torbę, przewiesił ją przez ramię, rozglądając za pozostawionymi bibelotami. Upewniając się, że wszystko jest na swoim miejscu, wyszedł z mieszkania odpalając ostatniego papierosa. Dawno nie praktykował ów nałogu, jednakże potrzebował pobudzenia. Około południa miał znaleźć się w Norwich. Ciekawie jak bardzo się zmieniło?
Znalezienie odpowiedniego domostwa okazało się zdecydowanym utrudnieniem. Przedziwny układ tutejszych budynków sprawił, iż mężczyzna spóźnił się dobre kilkanaście minut. Zdenerwował się, nie praktykował takiego zachowania. Temperatura wzrastała z każdą godziną. Docierając do odpowiednich drzwi, dyszał niesamowicie czekając aż Pan Flitwick zaprosi go do środka. Poprzedniego wieczoru zabezpieczył wszystkie rośliny, aby zgubne warunki atmosferyczne nie wpłynęły na ich jakość, wygląd, a przede wszystkim właściwości. Zmuszony do kłopotliwej pogawędki, został odrobinę dłużej. W ostatniej chwili wydostał się ze szpon gadatliwego staruszka. Wrodzona uprzejmość nie pozwalała na gwałtowność, dbał przecież o każdego klienta. Westchnął ciężko podążając boczną, mniej uczęszczaną uliczką. Miasto tętniło życiem. Ludzie krzątali się po brukowych alejkach, pochłonięci codziennymi zadaniami. Poczuli namiastkę normalności, utraconych miesięcy. Odnaleźli azyl, który dawał imitację schronienia. Na jak długo? Czy wróg szykował się na kolejne, strategiczne lokacje? Pokręcił głową niezadowolony. Myśli schodziły na niewłaściwy tor. Zmarszczył brwi wpatrzony w kamienne kształty. Chciał jak najszybciej opuścić teren, schować się odpocząć, napić kilka łyków lodowatej wody.
Skręcił ku głównej ulicy przepychając się przez rozpędzone jednostki. Dłoń przyłożył do czoła, przecierając przemęczoną twarz, odgarniając mokre kosmyki. Pragnienie nie dawało za wygraną objawione w spierzchniętych ustach, lekko drapiącym gardle. Odchrząknął nieznacznie. Rozejrzał się po przeciwległych skrajach ulicy. Nurkując w kieszeni wyczuł samotne galeony. Musiał jedynie dostać się do odpowiedniego sklepu. Odszedł na bok, aby nie torować przejścia. Wyciągnął monety, przeliczając ich sumę kiedy mocny krok, wyrwał go z zamyślenia. Uniósł głowę. Niebieskie tęczówki zawiesiły się na niewyraźnym profilu. Zmrużył oczy, oślepiające słońce zniekształcało rysy. Pieniądze wsypał do kieszeni, po czym ulokował tam obie ręce. Brew powędrowała do góry w wyraźnym zaciekawieniu, kiedy drobne wyróżniki nabierały kształtu oraz mocy. Pamiętał ją. Kilka miesięcy temu rozłożyła go podczas wyrównanej walki w klubie pojedynków. Przez długi czas nie mógł przełknąć porażki oraz własnej dekoncentracji. Okazała się również siostrą dawnego, szkolnego nieprzyjaciela, który zapewne bardzo dobrze go zareklamował. Wspaniale prawda? Przyglądał się uważnie, wyłapując niepokój, zniecierpliwienie, może strach. Zareagował od razu. – Maeve, coś się stało? – zapytał łagodnie, po czym rozejrzał się za plecami dziewczyny. Była niespokojna, czyżby groziło jej niebezpieczeństwo? Zmrużył oczy jeszcze bardziej. Wyszedł z cienia i równając sylwetki zaproponował: – Chodźmy stąd lepiej. Opowiesz mi wszystko w drodze. – dodał narzucając tempo. Nie miała się czego obawiać.
Dystansował się, zbierał podstawowe informacje, wyrabiał pogląd traktujący całą, otaczającą doczesność. Wielu rzeczy nie rozumiał. Część z nich wydawała się absurdalna, niedorzeczna, wygłaszana przez samozwańczych możnowładców podupadającej ziemi. Wypowiadali górnolotne cytaty, wyraźną propagandę mamiącą nieświadomych obywateli pozbawionych ostatnich kropel wyzwalającej nadziei. Podawali nieprawdziwe hasła, wywieszali plakaty, szczuli, zastraszali mordowali z zimną krwią. Czy tak powinien wyglądać ten kraj? Czy taka kreacja rzeczywistości była dla nich wystarczająca? Czym tłumaczyli martwe, porzucone ciała? Dla kogo kreowali te zmiany, starania oczyszczenie? Nie wiedział.
Z każdym dniem coraz bardziej przekonywał się do angażu. Rodzina, przyjaciele, bliscy znajomi oddali codzienność w ręce zagrożenia, niepewności, możliwości utraty młodego żywota. Ryzykowali każdego dnia, próbując przywrócić porządek, uratować niewinnych - tych najbardziej bezbronnych. Przejmowali się obcą jednostką, podczas gdy ich potrzeby schodziły na drugi plan. W tamtej chwili były przecież nieważne, nieistotne. Prawdziwy bohater nie martwi się przyszłością, kolejnym zadrapaniem, złamaniem, otarciem o śmierć. On też nie zamierzał, chciał przejąć odpowiedzialność za nich. Stanąć do walki jak równy z równym. Ograniczyć wrogie wpływy, zakończyć bestialskie postępowanie. Przywrócić stabilizację oraz ład. Wtłoczyć w serca odrobinę wiary. Nie miał nic do stracenia. Nie był przecież istotny, pogodzony z odejściem. Nie nazwałaby się bohaterem, lecz mógł walczyć w imię bohaterskiego poświęcenia; prawdziwych herosów.
Od samego rana organizował komponenty pracy. Jasne promienie letniego słońca przenikały przez zakurzoną szybę. Ciepło otulało niewielkie pomieszczenie, zwiastując kolejny, upalny dzień. Charakterystyczne dla tego regionu, częste opady zdawały się odpuścić, odejść w zapomnienie, odciążyć biednych mieszkańców, powoli zapominających o ostrych skutkach tegorocznej zimy. W ostatnim czasie miał sporo obowiązków. Zlecenia choć niewielkie, wpadały w ręce niemalże codziennie. Pozostawał mobilny, mogąc przemieszczać się między stolicą, a pobliskimi miasteczkami, malowniczymi wioskami. Był to wyznacznik częstego kontaktu, napływu coraz bardziej wymagających zainteresowanych. Lubił ten stan. Każdy dzień zwiastował nowe wyzwanie. Mógł planować, zapisywać, ogarniać natężone sprawunki. Wykazać wiedzą, pokazać umiejętności kształcone przez ostatnie lata. Uczył się, uzupełniał kwalifikacje, ślęczał nad książkami, aby rozwiązać najbardziej skomplikowany przypadek, zrozumieć naturę rośliny, czy niewyraźnej runy. Zaangażował w fascynujące badania naukowe, których szczegóły miał poznać wkrótce. Powoli budził się z zamrożonego letargu, wracał do siebie, odżywał. Wysokie pokłady motywacji krążyły w cienkich żyłach, dobre samopoczucie nie odpuszczało.Tak mogło już zostać.
Dopinając skórzaną torbę, przewiesił ją przez ramię, rozglądając za pozostawionymi bibelotami. Upewniając się, że wszystko jest na swoim miejscu, wyszedł z mieszkania odpalając ostatniego papierosa. Dawno nie praktykował ów nałogu, jednakże potrzebował pobudzenia. Około południa miał znaleźć się w Norwich. Ciekawie jak bardzo się zmieniło?
Znalezienie odpowiedniego domostwa okazało się zdecydowanym utrudnieniem. Przedziwny układ tutejszych budynków sprawił, iż mężczyzna spóźnił się dobre kilkanaście minut. Zdenerwował się, nie praktykował takiego zachowania. Temperatura wzrastała z każdą godziną. Docierając do odpowiednich drzwi, dyszał niesamowicie czekając aż Pan Flitwick zaprosi go do środka. Poprzedniego wieczoru zabezpieczył wszystkie rośliny, aby zgubne warunki atmosferyczne nie wpłynęły na ich jakość, wygląd, a przede wszystkim właściwości. Zmuszony do kłopotliwej pogawędki, został odrobinę dłużej. W ostatniej chwili wydostał się ze szpon gadatliwego staruszka. Wrodzona uprzejmość nie pozwalała na gwałtowność, dbał przecież o każdego klienta. Westchnął ciężko podążając boczną, mniej uczęszczaną uliczką. Miasto tętniło życiem. Ludzie krzątali się po brukowych alejkach, pochłonięci codziennymi zadaniami. Poczuli namiastkę normalności, utraconych miesięcy. Odnaleźli azyl, który dawał imitację schronienia. Na jak długo? Czy wróg szykował się na kolejne, strategiczne lokacje? Pokręcił głową niezadowolony. Myśli schodziły na niewłaściwy tor. Zmarszczył brwi wpatrzony w kamienne kształty. Chciał jak najszybciej opuścić teren, schować się odpocząć, napić kilka łyków lodowatej wody.
Skręcił ku głównej ulicy przepychając się przez rozpędzone jednostki. Dłoń przyłożył do czoła, przecierając przemęczoną twarz, odgarniając mokre kosmyki. Pragnienie nie dawało za wygraną objawione w spierzchniętych ustach, lekko drapiącym gardle. Odchrząknął nieznacznie. Rozejrzał się po przeciwległych skrajach ulicy. Nurkując w kieszeni wyczuł samotne galeony. Musiał jedynie dostać się do odpowiedniego sklepu. Odszedł na bok, aby nie torować przejścia. Wyciągnął monety, przeliczając ich sumę kiedy mocny krok, wyrwał go z zamyślenia. Uniósł głowę. Niebieskie tęczówki zawiesiły się na niewyraźnym profilu. Zmrużył oczy, oślepiające słońce zniekształcało rysy. Pieniądze wsypał do kieszeni, po czym ulokował tam obie ręce. Brew powędrowała do góry w wyraźnym zaciekawieniu, kiedy drobne wyróżniki nabierały kształtu oraz mocy. Pamiętał ją. Kilka miesięcy temu rozłożyła go podczas wyrównanej walki w klubie pojedynków. Przez długi czas nie mógł przełknąć porażki oraz własnej dekoncentracji. Okazała się również siostrą dawnego, szkolnego nieprzyjaciela, który zapewne bardzo dobrze go zareklamował. Wspaniale prawda? Przyglądał się uważnie, wyłapując niepokój, zniecierpliwienie, może strach. Zareagował od razu. – Maeve, coś się stało? – zapytał łagodnie, po czym rozejrzał się za plecami dziewczyny. Była niespokojna, czyżby groziło jej niebezpieczeństwo? Zmrużył oczy jeszcze bardziej. Wyszedł z cienia i równając sylwetki zaproponował: – Chodźmy stąd lepiej. Opowiesz mi wszystko w drodze. – dodał narzucając tempo. Nie miała się czego obawiać.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przez krótką chwilę trwała tak w dojmującym napięciu – nie tylko spowodowanym poczuciem, że ktoś ją śledzi, że najpewniej chce ją skrzywdzić, ale i oczekiwaniem na reakcję zaczepionego Rinehearta. Mrużył oczy; to słońce utrudniało dojrzenie rysów twarzy, czy zwyczajnie wyparł ją z pamięci? Uniósł wyżej brew – w wyrazie uprzejmego zdziwienia…? Uparcie powtarzała sobie, że nie powinna oglądać się przez ramię, że najważniejsze to sprawiać pozory, mimo to w końcu nie wytrzymała, nerwowo spojrzała za siebie, próbując odnaleźć wśród tłumu sylwetkę mężczyzny, który mógł przybyć tu jej śladem. Ciągle czuła na sobie jego wzrok, lepki i wszędobylski. Zadrżała – wbrew wysokiej temperaturze, wbrew prażącemu słońcu. – Vincent – odpowiedziała cicho, siląc się na blady uśmiech. A więc przypomniał sobie jej imię, nie wziął jej za całkowicie obcą osobę. To dobrze. Może nie wymówi się obowiązkami, nie zostawi na pastwę losu. Otworzyła usta, jak gdyby chciała przerwać względną ciszę, ciszę, która między nimi zapadła, lecz nie wydobyło się z nich żadne słowo. Czy coś się stało? Coś tak, coś na pewno. Nie wiedziała tylko, czy i jak powinna mu o tym opowiedzieć. Może to tylko wyobraźnia płatała jej figla, może weźmie ją za przewrażliwioną idiotkę. Ale może nie. – Tak, chodźmy – natychmiast przystała na tę propozycję, próbując uspokoić skołatane nerwy, szukać pocieszenia w towarzystwie rosłego, odpowiednio zbudowanego mężczyzny. Miała nadzieję, że na jego widok napastnik zrezygnuje. Nie mogła przy tym pozbyć się niewygodnej, uwierającej przyzwoitość myśli, że przecież było w tym coś z tchórzostwa; uciekała, zamiast stawić mu czoło, unieszkodliwić, upewnić się, że nie skrzywdzi kogokolwiek innego. Lecz jak miałaby tego dokonać? W mieścinie pełnej mugoli? – Wiem, że to niecodzienna prośba, ale czy mogę złapać cię pod ramię? – odezwała się cicho, siląc się na spokój, mimo to w jej głosie wybrzmiała niepewność. Nie była sobą. Przekraczała granicę dobrego smaku, łudząc się, że to dodatkowo zniechęci wciąż obserwującego ich natręta. Nawet tak niewinna sugestia zażyłości mogła wystarczyć, by podkreślić siłę przekazu. – Dziękuję – dodała po krótkiej chwili, dopasowując się do narzuconego przez Rinehearta tempa; naprawdę była mu wdzięczna za okazane wsparcie, za to, że nie skrzywił się na jej widok, nie wyśmiał, nie wystawił. Jeszcze. – Myślę, że… Ktoś mnie śledzi. Chyba mugol – podjęła znowu, przemawiając w kierunku jego ucha, korzystając z faktu, że gwar zagłuszał jej słowa, nie powinny one dotrzeć do kogokolwiek poza znajdującym się tuż obok Vincentem. Oby w lot zrozumiał jej opory przed czarowaniem tutaj, w centrum Norwich. Czasy były wystarczająco niebezpieczne i bez ściągania na siebie ministerialnych funkcjonariuszy. Albo proszenia się o lincz ze strony niemagicznych. – Jeśli to nie problem, chciałabym ci przez chwilę towarzyszyć. Z tego powodu – zakończyła kulawo, spoglądając przy tym w górę, ku twarzy towarzysza. Normalnie nigdy by mu się tak nie narzucała, nie sprawdzała, jak wiele cierpliwości i życzliwości ma w sobie syn szefa biura aurorów, antagonizowany przez Kaia krukon, lecz to nie była normalna sytuacja. Nie miała również pojęcia, dlaczego przebywał w Norwich – prowadził interesy? Mieszkał tutaj? A może właśnie planował je opuścić?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Miasto, w którym dzisiejszego dnia załatwiał roślinne interesy nie należało przecież do niebezpiecznych i nieżyczliwych. Przynajmniej tak mu się wydawało sadząc po przyjaznym usposobieniu tutejszych mieszkańców oraz widocznej, bardzo spokojnej, a wręcz leniwej formie wczesnego, letniego popołudnia. Akty publicznej agresji pojawiały się dość znikomo; uliczne jednostki przemierzały zakurzony bruk w celu jak najszybszego załatwienia nurtujących sprawunków. Nie wzbudzały podejrzeń, dlatego też wzmożona ostrożność, a nawet czujność spadała do niebezpiecznego minimum. Schowany w nikłej tafli cienia uspokajał przemęczony oddech. Gorące promienie opadały na powierzchnię nie dając ani odrobiny wytchnienia. Uważnie przyglądał się zaniepokojonej, kobiecej aparycji. Oglądała się za siebie szukając w tłumie nieznajomej sylwetki. Podążył za nią wzrokiem widząc jedynie zwykłą, miastową krzątaninę. Coś musiało być na rzeczy. Rozpoznał ją, po krótkiej chwili. Takich osób się nie zapomina. Nie mieli jeszcze okazji do wspólnej rozmowy, lecz za żadne skarby świata nie odmówiłby aktu bezinteresownej pomocy. Skinął głową gdy cichy szept wydusił jego imię. Mogła odetchnąć z ulgą, nie była już sama. Zażegnają wszelkie akty nadchodzącego zagrożenia. Krótka cisza zawisła między postaciami, gdy powolnym krokiem ruszyli wzdłuż wyłożonego kamiennymi płytami chodnika. Ciemnowłosy przerwał ją po chwili proponując: – Choć, wstąpimy jeszcze po wodę. Przyda ci się. – powiedział krótko skręcając do pobliskiego sklepu. Wysypał na blat odpowiednią ilość monet i otrzymując dwie butelki chłodnego płynu, jedną z nich podał Maeve. Upił kilka pokaźnych łyków czując nieprzyjemne drapanie w okolicy gardła oraz krtani. Czy to możliwe, aby w pół roku odzwyczaił się od normalnego funkcjonowania w zbyt wysokich temperaturach? Podciągnął pasek opadającej torby i kątem oka przyjrzał się kobiecie. Wydawało mu się, że nie zyskała wewnętrznego spokoju. Biła się z myślami analizując coś bardzo wewnętrznego. – Jasne, oczywiście. – odpowiedział szybko, lekko zaskoczony, przekładając butelkę do lewej ręki i ofiarując jej zgięty łokieć. – Na pewno wszystko w porządku? – zapytał jeszcze raz lustrując ją ciepłym błękitem rozświetlonych tęczówek. Martwił się, nie wiedział z czym mieli do czynienia. Wolał być całkowicie przygotowany.
Przyspieszył korku, aby jak najszybciej zejść z centralnej części miastowego rynku. Szedł pewnie, podtrzymując ramię towarzyszki. Spoglądał na każdego, mijanego przechodnia z pewną dozą nieufności. Gwar oraz pulsujący tembr miejscowości przycichł. Oddalali się od najpopularniejszych terenów. Gdy skręcili w boczną, mniejszą uliczkę, brunetka wyrzuciła na powierzchnię kilka słów. Co za niewdzięczna kreatura! Śledzić prawie bezbronną, przerażoną kobietę w środku dnia? Naruszać jej przestrzeń, deptać po piętach? Zmarszczył brwi w niezadowoleniu. Jakim cudem tak parszywe jednostki kręciły się po alejkach? – Wiem jak wydostać się stąd bokiem. Podejrzewam, że tak jak ja nie masz tu już żadnych spraw, także odprowadzę cię jak najdalej będzie trzeba. – wyjaśnił siląc się na lekki, pokrzepiający uśmiech. Poklepał ją po przedramieniu i ruszył przed siebie w głębokim zamyśleniu. Zmiętą butelkę po wodzie wyrzucił do pobliskiego kosza. Nie mógł przetworzyć faktu, iż w tym momencie ten nieznany zbir czyha na kolejną ofiarę. – Jesteś pewna, że nie chcesz tego zgłosić? Może pamiętasz jak wygląda? – zagaił troskliwe podsyłając pewien pomysł. W każdej chwili mogli po prostu zawrócić składając zeznania tutejszemu wymiarowi sprawiedliwości. Wyczekiwał reakcji zbliżając się do wylotu miasta. Pozostawało kilka możliwości przemieszczenia się dalej: – To jak, dokąd cię odprowadzić? – zapytał krótko, aby w tym samym momencie wysnuć spontaniczną propozycję: – Chyba, że masz czas i ochotę na krótki spacer? Chętnie usłyszałbym o strategii rozłożenia mnie na łopatki podczas naszej klubowej walki. – zaśmiał się pod nosem wspominając to emocjonujące zdarzenie. Przez większość czasu szli łeb w łeb. Niestety, jeden błąd przechylił szalę zwycięstwa na korzyść walecznej absolwentki domu kruka.
Przyspieszył korku, aby jak najszybciej zejść z centralnej części miastowego rynku. Szedł pewnie, podtrzymując ramię towarzyszki. Spoglądał na każdego, mijanego przechodnia z pewną dozą nieufności. Gwar oraz pulsujący tembr miejscowości przycichł. Oddalali się od najpopularniejszych terenów. Gdy skręcili w boczną, mniejszą uliczkę, brunetka wyrzuciła na powierzchnię kilka słów. Co za niewdzięczna kreatura! Śledzić prawie bezbronną, przerażoną kobietę w środku dnia? Naruszać jej przestrzeń, deptać po piętach? Zmarszczył brwi w niezadowoleniu. Jakim cudem tak parszywe jednostki kręciły się po alejkach? – Wiem jak wydostać się stąd bokiem. Podejrzewam, że tak jak ja nie masz tu już żadnych spraw, także odprowadzę cię jak najdalej będzie trzeba. – wyjaśnił siląc się na lekki, pokrzepiający uśmiech. Poklepał ją po przedramieniu i ruszył przed siebie w głębokim zamyśleniu. Zmiętą butelkę po wodzie wyrzucił do pobliskiego kosza. Nie mógł przetworzyć faktu, iż w tym momencie ten nieznany zbir czyha na kolejną ofiarę. – Jesteś pewna, że nie chcesz tego zgłosić? Może pamiętasz jak wygląda? – zagaił troskliwe podsyłając pewien pomysł. W każdej chwili mogli po prostu zawrócić składając zeznania tutejszemu wymiarowi sprawiedliwości. Wyczekiwał reakcji zbliżając się do wylotu miasta. Pozostawało kilka możliwości przemieszczenia się dalej: – To jak, dokąd cię odprowadzić? – zapytał krótko, aby w tym samym momencie wysnuć spontaniczną propozycję: – Chyba, że masz czas i ochotę na krótki spacer? Chętnie usłyszałbym o strategii rozłożenia mnie na łopatki podczas naszej klubowej walki. – zaśmiał się pod nosem wspominając to emocjonujące zdarzenie. Przez większość czasu szli łeb w łeb. Niestety, jeden błąd przechylił szalę zwycięstwa na korzyść walecznej absolwentki domu kruka.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ona również, jeszcze do niedawna, uważała Norwich za względnie bezpieczne miejsce. Wiedziała przecież o istnieniu niewielkiej czarodziejskiej społeczności, która tu pomieszkiwała i która koegzystowała z mugolami od wielu długich lat – dopóki postanowienia kodeksu tajności trwały, wszystko było pod względną kontrolą. Jednak po przetoczeniu się przez Wyspy anomalii, a także niedawnej tragedii, w wyniku której Londyn spłynął krwią niewinnych, równowaga sił została brutalnie naruszona. Wszyscy przypomnieli sobie o istnieniu mocy, których nie rozumieli, a które mieli nadzieję wyplenić kilka wieków temu, układając kolejne stosy, posyłając w świat kolejnych łowców czarownic. Bała się o swe zdrowie i życie, nerwowo oglądając się przez ramię, pamięcią wracając do czytanej wieczorami księgi o historii magii. Nie bez powodu podjęto decyzję, że muszą zacząć się ukrywać – dla własnego dobra. Co zrobiłby z nią tłum, którego teraz była częścią, gdyby zobaczyli w jej ręku różdżkę? Choćby zaczęli podejrzewać, że mają do czynienia z wiedźmą?
Pokiwała krótko głową, bezwiednie pocierając pokryte gęsią skórką ramiona. Nie miała zamiaru oponować, była wdzięczna za okazaną troskę, nawet jeśli czuła się z nią nieswojo, nawet jeśli nie potrafiła tego okazać. Wciąż spięta ruszyła za Vincentem w stronę wybranego przez niego sklepu, siląc się na sprawianie pozorów. Oby ten, którego spotkała w jednej z bocznych uliczek, już sobie odpuścił. Jakikolwiek był jego cel, cokolwiek chciał osiągnąć, niech zniknie i nigdy więcej nie staje jej na drodze. Nieobecnym wzrokiem spoglądała na towarzysza dokonującego zakupów, odpowiednio przygotowanego do handlowania z niemagicznymi sprzedawcami. Co by się stało, gdyby nie było go tutaj akurat tego dnia, o tej porze? Gdyby nie zechciał jej pomóc? – Dziękuję – odpowiedziała cicho, odbierając od niego przyjemnie chłodną butelkę z wodą, próbując wygiąć usta w bladym, wdzięcznym uśmiechu. Niewiele później wrócili na rozgrzaną, zalewaną słońcem ulicę, a ona ostrożnie złapała go pod ramię, nie chcąc naruszać jego przestrzeni osobistej bardziej niż to konieczne. Wierzyła, że dzięki temu – jeśli nieznajomy wciąż ich obserwował – wydadzą się sobie bliżsi, to zaś powinno zniechęcić go do kontynuowania polowania. Posłusznie przyśpieszyła kroku, lustrując twarze kolejnych mijanych przechodniów przepełnionym nieufnością wzrokiem. W tej chwili nie widziała w nich ofiar, w tej chwili po prostu się ich bała. – Nie… Nie mam tu już nic do załatwienia, chciałabym jak najszybciej zniknąć z tego przeklętego miasta – odpowiedziała Rineheartowi, a choć starała się zachować spokój, to w jej głosie wybrzmiała nerwowa nuta. Gdy czarodziej poklepał ją po ramieniu, odruchowo podchwyciła jego spojrzenie, zaskoczona otwartością, bezinteresowną dobrocią. Sytuacja była jednak wyjątkowa, czasy trudne, zaś ona nie była mu całkiem obca. Dopijała akurat wodę, kiedy zadał swe pytanie. Westchnęła mimowolnie, ciężko, przygryzając przy tym wargę; nie czuła się dobrze z faktem, że dba jedynie o własną skórę, że ratując się przed natrętem zapewne skazuje kogoś innego na los ofiary. – Nie przyjrzałam mu się dobrze. Poza tym… Nie ufam im. Tym bardziej ich wymiarowi sprawiedliwości. – Miała nadzieję, że zrozumie, albo chociaż nie będzie oceniać tej decyzji zbyt surowo. – Moja nieumiejętność obcowania z… z nimi mogłaby sprawić, że zrozumieją, że jestem obca. A chyba nie chcę testować ich cierpliwości, nie po tym, do czego ostatnio doszło – dodała, wznosząc wzrok do góry, lokując go na twarzy Vincenta. Mówiła posługując się ogólnikami, wciąż przebywali wśród niemagicznych, nie chciałaby, by ktokolwiek ich podsłuchał. Wierzyła jednak, że mężczyzna zrozumie ją w lot, z łatwością łącząc jedno z drugim. – Spacer brzmi dobrze – odpowiedziała nieco zdziwiona, gdy już znaleźli się przy wylocie z miasta, a towarzysz postanowił zmienić temat, odwrócić uwagę od niedawnego, napawającego przerażeniem wydarzenia. Rozluźniła się nieco na wspomnienie ich klubowej potyczki. Nie należała ona do najłatwiejszych, wciąż uważała, że miała wtedy sporo szczęścia, fakt pozostawał jednak faktem, wygrała. – Nie wiedziałam, jakie są twoje mocne strony, nie mogłam więc przygotować żadnej konkretnej strategii przed rozpoczęciem starcia… Uważam jednak, że zamienienie cię w królika było dość istotnym elementem mojej wygranej – dodała, posyłając mu naturalniejszy już uśmiech, dając prowadzić się przed siebie, z dala od zabudowań. Wróciła pamięcią do wybieranych wtedy zaklęć, przypominając sobie, z czym musieli sobie wtedy poradzić. – Teraz mam już świadomość, że walczysz do samego końca i niełatwo przełamać twoją obronę. A także, że z jakiegoś powodu bardzo chciałeś mnie przewrócić... Czyżbyś myślał o rewanżu? – Uniosła wyżej brwi, wolną ręką poprawiając zsuwającą się z ramienia torbę. Dawno nie miała już okazji do treningu, nie odkąd spotkania klubu zostały zawieszone.
Pokiwała krótko głową, bezwiednie pocierając pokryte gęsią skórką ramiona. Nie miała zamiaru oponować, była wdzięczna za okazaną troskę, nawet jeśli czuła się z nią nieswojo, nawet jeśli nie potrafiła tego okazać. Wciąż spięta ruszyła za Vincentem w stronę wybranego przez niego sklepu, siląc się na sprawianie pozorów. Oby ten, którego spotkała w jednej z bocznych uliczek, już sobie odpuścił. Jakikolwiek był jego cel, cokolwiek chciał osiągnąć, niech zniknie i nigdy więcej nie staje jej na drodze. Nieobecnym wzrokiem spoglądała na towarzysza dokonującego zakupów, odpowiednio przygotowanego do handlowania z niemagicznymi sprzedawcami. Co by się stało, gdyby nie było go tutaj akurat tego dnia, o tej porze? Gdyby nie zechciał jej pomóc? – Dziękuję – odpowiedziała cicho, odbierając od niego przyjemnie chłodną butelkę z wodą, próbując wygiąć usta w bladym, wdzięcznym uśmiechu. Niewiele później wrócili na rozgrzaną, zalewaną słońcem ulicę, a ona ostrożnie złapała go pod ramię, nie chcąc naruszać jego przestrzeni osobistej bardziej niż to konieczne. Wierzyła, że dzięki temu – jeśli nieznajomy wciąż ich obserwował – wydadzą się sobie bliżsi, to zaś powinno zniechęcić go do kontynuowania polowania. Posłusznie przyśpieszyła kroku, lustrując twarze kolejnych mijanych przechodniów przepełnionym nieufnością wzrokiem. W tej chwili nie widziała w nich ofiar, w tej chwili po prostu się ich bała. – Nie… Nie mam tu już nic do załatwienia, chciałabym jak najszybciej zniknąć z tego przeklętego miasta – odpowiedziała Rineheartowi, a choć starała się zachować spokój, to w jej głosie wybrzmiała nerwowa nuta. Gdy czarodziej poklepał ją po ramieniu, odruchowo podchwyciła jego spojrzenie, zaskoczona otwartością, bezinteresowną dobrocią. Sytuacja była jednak wyjątkowa, czasy trudne, zaś ona nie była mu całkiem obca. Dopijała akurat wodę, kiedy zadał swe pytanie. Westchnęła mimowolnie, ciężko, przygryzając przy tym wargę; nie czuła się dobrze z faktem, że dba jedynie o własną skórę, że ratując się przed natrętem zapewne skazuje kogoś innego na los ofiary. – Nie przyjrzałam mu się dobrze. Poza tym… Nie ufam im. Tym bardziej ich wymiarowi sprawiedliwości. – Miała nadzieję, że zrozumie, albo chociaż nie będzie oceniać tej decyzji zbyt surowo. – Moja nieumiejętność obcowania z… z nimi mogłaby sprawić, że zrozumieją, że jestem obca. A chyba nie chcę testować ich cierpliwości, nie po tym, do czego ostatnio doszło – dodała, wznosząc wzrok do góry, lokując go na twarzy Vincenta. Mówiła posługując się ogólnikami, wciąż przebywali wśród niemagicznych, nie chciałaby, by ktokolwiek ich podsłuchał. Wierzyła jednak, że mężczyzna zrozumie ją w lot, z łatwością łącząc jedno z drugim. – Spacer brzmi dobrze – odpowiedziała nieco zdziwiona, gdy już znaleźli się przy wylocie z miasta, a towarzysz postanowił zmienić temat, odwrócić uwagę od niedawnego, napawającego przerażeniem wydarzenia. Rozluźniła się nieco na wspomnienie ich klubowej potyczki. Nie należała ona do najłatwiejszych, wciąż uważała, że miała wtedy sporo szczęścia, fakt pozostawał jednak faktem, wygrała. – Nie wiedziałam, jakie są twoje mocne strony, nie mogłam więc przygotować żadnej konkretnej strategii przed rozpoczęciem starcia… Uważam jednak, że zamienienie cię w królika było dość istotnym elementem mojej wygranej – dodała, posyłając mu naturalniejszy już uśmiech, dając prowadzić się przed siebie, z dala od zabudowań. Wróciła pamięcią do wybieranych wtedy zaklęć, przypominając sobie, z czym musieli sobie wtedy poradzić. – Teraz mam już świadomość, że walczysz do samego końca i niełatwo przełamać twoją obronę. A także, że z jakiegoś powodu bardzo chciałeś mnie przewrócić... Czyżbyś myślał o rewanżu? – Uniosła wyżej brwi, wolną ręką poprawiając zsuwającą się z ramienia torbę. Dawno nie miała już okazji do treningu, nie odkąd spotkania klubu zostały zawieszone.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Krwawa wojna trawiąca rozległe tereny angielskiej stolicy, zdawała się nieść spustoszenie jedynie w wąskim, wybiórczym obszarze. Owszem, cały kraj odczuwał skutki magicznych potyczek, złamano nierozerwalny kodeks tajności, jednakże rządowa propaganda tuszowała głosy z zewnątrz. Miasto odcięte od prawdziwych informacji dryfowało zatopione w nieprzepuszczalnej, szczelnej bańce. Zapomniano o nieco dalszych, sąsiednich aglomeracjach. Pominięto zatrwożonych uciekinierów ewakuujących cały dobytek doczesnego życia. Istotne informacje rozchodziły się momentalnie, niemagiczni krewni kreowali w swych głowach własną wizję niebezpiecznych, niepoczytalnych jednostek z charakterystycznym patykiem wciśniętym między palce. Zapominali, że magiczni, tak jak oni byli jedynie zwykłymi, potrzebującymi spokoju i pokoju ludźmi. Obezwładniały ich straszliwe emocje, walczyli na pierwszej linii frontu, obcowali z tragedią. Byli tak samo delikatni, wrażliwi, a przede wszystkim przestraszeni. Oni nic nie rozumieli obwiniając rozproszoną mniejszość. Byli wyczuleni, potrafili rozpoznać niepasującego, często odizolowanego mieszkańca. Wymierzali samoistny, niesprawiedliwy osąd na tych, którzy chcieli przecież pomóc, wyzwolić, ocalić. Dopiero teraz, powoli uświadamiał sobie o powadze, istocie problemu. Widząc przerażenie w oczach niespodziewanej towarzyszki zrozumiał, jak bardzo muszą być ostrożni, wyczuleni, coraz mniej ufni. Trzymać na baczności często wyuczone, podstawowe czynności. Samotne spacery nieznanymi ulicami niektórych miejscowości mogły skończyć się tragedią, a tego przecież nie chcieli. Świat w tak krótkim czasie zmienił się nie do poznana, jak to w ogóle możliwe?
Od razu wziął za nią odpowiedzialność. Bardzo szybko wczuł się w rolę okazyjnego wybawiciela niosącego bezinteresowną pomoc. Taki już był; dobro i komfort drugiej, a w tym przypadku znanej mu jednostki było w tym momencie najważniejsze, ponad wszystko. Nie oczekiwał gromkich aktów wdzięczności, górnolotnych gestów, chciał aby poczuła się swobodnie, bezpiecznie, swojsko. Postarał się o niewymuszony, pokrzepiający uśmiech ruszając w stronę centrum miasta. Może doda jej odrobinę otuchy, uwolni spięte, zestresowane mięśnie? Był uważny, czujny, prześlizgiwał tęczówki po obojętnych, nieznajomych twarzach. Kto wie, może tajemniczy jegomość nie działał sam? Miał wspólników napędzanych tą samą nienawiścią, strachem zamienionym w zemstę? Stojąc przy ladzie, kątem oka zerkał na dziewczynę. Długimi palcami bębnił w drewniany element pospieszając sprzedawcę. Ten łypnął na niego spode łba i bez słowa wydał dwie szklane butelki wypełnione wodą. Całe szczęście, że wiedział co nieco o mugolskich pieniądzach, posiadając kilka w swym skromnym zanadrzu. Wychodząc na powietrze zanurzyli usta w przyjemnej cieczy. Brunetka odezwała się w momencie, w którym jednym ciągiem wypijał serię spragnionych łyków. Rozszerzył źrenice, przerwał czynność i ocierając wargi wyrzucił na wdechu: – To drobiazg. - miał na myśli przysługę, jak i poczęstunek ratującym od upału trunkiem. Ostrożnie podciągnął jej ramię, pewnie ruszając przed siebie. Nie mieli tu nic do załatwienia, należało jak najszybciej wydostać się z tej parszywej mieściny. Pokiwał głową w zrozumieniu: – To dobrze, bo ja też. Idziemy prosto do wyjścia. – odpowiedział utrzymując spokojny, ciepły ton głosu. Złapał spojrzenie szarawych tęczówek, unosząc kącik ust do góry. Nie był typem optymisty, jednakże wierzył, że do każdej sytuacji można dopasować jakieś rozwiązanie. Będąc za granicą wychodził z niejednej opresji; nauczył się podchodzić do tego z nieco większą swobodą. Miał nadzieję, że nie odbierze go jako lekkomyślnego lekkoducha. Pytanie samo nasunęło mu się na myśl. Świadomość, iż tak przebrzydła kreatura samowolnie poruszała się po ciasnych alejkach, powodowała dreszcze oraz wzburzenie. – Rozumiem doskonale. – wyrzucił, nie dziwiąc się wystosowanej odpowiedzi. Do niego też docierały najróżniejsze plotki. Tamtejsza milicja miesiącami, a wręcz latami rozwiązywała pewne sprawy. Niektóre z nich ignorowała, umarzała po wstępnym przesłuchaniu. Czy na pewno przejęliby się przestraszoną kobietą, która ledwo pamięta charakterystyczne rysy napastującego oprawcy? Westchnął ciężko kontynuując: – Chciałem się tylko upewnić. – dodał gdy zbliżali się do wylotu. Ucieszył się ze zgody na przechadzkę. Poza murami miasta mogła się rozluźnić, odpuścić, być po prostu sobą. Szybko zmienił temat, aby odciągnąć niedawne, bardzo złe wspomnienia. Nadal prowadził ją pod rękę bez żadnego skrępowania. Uśmiechnął się pod nosem: – Ja miałem to samo. To jest właśnie psikus Klubu Pojedynków, nie wiemy przed jakim przeciwnikiem tak naprawdę stajemy. – wzruszył ramieniem obojętnie. Element zaskoczenia urozmaicał rywalizację: – Hmm, chyba nigdy nie czułem się tak puchaty? I chyba w tamtym momencie myślałem jedynie o marchewce. – zaśmiał się naturalnie pokazując drobne dołeczki w zarośniętych policzkach. – Musisz mi pokazać jak to się robi. – transmutacja choć fascynująca była dla niego czymś niepoznanym, nieopanowanym. Kompletnie zaprzestał kształcenia w tej dziedzinie, a kto wie, może dzięki temu szala przewagi w pojedynkach przeważałaby na jego stronę? – Z innych pojedynkowych ciekawostek, w ostatnim czasie dostaje łomot od samych kobiet. – i za to je podziwiał. Za siłę, walkę, skupienie i determinację. Sam był przecież winny swym rychłym porażkom. Znów zaśmiał się na chwilę. – Wychodzi na to, że lubię zaklęcia wywracające. Rewanż? – zatrzymał się, aby popatrzeć na nią podejrzliwe. Podciągnął opadającą torbę, co miała na myśli? Czy to propozycja? – Jeśli rzucasz mi wyzwanie to możemy poćwiczyć nawet zaraz, tu i teraz. – rozejrzał się. – Albo na jakiejś większej polanie. – instynktownie odnalazł różdżkę schowaną w kieszeni. Przyjemnie byłoby poczuć jak znowu płonie.
Od razu wziął za nią odpowiedzialność. Bardzo szybko wczuł się w rolę okazyjnego wybawiciela niosącego bezinteresowną pomoc. Taki już był; dobro i komfort drugiej, a w tym przypadku znanej mu jednostki było w tym momencie najważniejsze, ponad wszystko. Nie oczekiwał gromkich aktów wdzięczności, górnolotnych gestów, chciał aby poczuła się swobodnie, bezpiecznie, swojsko. Postarał się o niewymuszony, pokrzepiający uśmiech ruszając w stronę centrum miasta. Może doda jej odrobinę otuchy, uwolni spięte, zestresowane mięśnie? Był uważny, czujny, prześlizgiwał tęczówki po obojętnych, nieznajomych twarzach. Kto wie, może tajemniczy jegomość nie działał sam? Miał wspólników napędzanych tą samą nienawiścią, strachem zamienionym w zemstę? Stojąc przy ladzie, kątem oka zerkał na dziewczynę. Długimi palcami bębnił w drewniany element pospieszając sprzedawcę. Ten łypnął na niego spode łba i bez słowa wydał dwie szklane butelki wypełnione wodą. Całe szczęście, że wiedział co nieco o mugolskich pieniądzach, posiadając kilka w swym skromnym zanadrzu. Wychodząc na powietrze zanurzyli usta w przyjemnej cieczy. Brunetka odezwała się w momencie, w którym jednym ciągiem wypijał serię spragnionych łyków. Rozszerzył źrenice, przerwał czynność i ocierając wargi wyrzucił na wdechu: – To drobiazg. - miał na myśli przysługę, jak i poczęstunek ratującym od upału trunkiem. Ostrożnie podciągnął jej ramię, pewnie ruszając przed siebie. Nie mieli tu nic do załatwienia, należało jak najszybciej wydostać się z tej parszywej mieściny. Pokiwał głową w zrozumieniu: – To dobrze, bo ja też. Idziemy prosto do wyjścia. – odpowiedział utrzymując spokojny, ciepły ton głosu. Złapał spojrzenie szarawych tęczówek, unosząc kącik ust do góry. Nie był typem optymisty, jednakże wierzył, że do każdej sytuacji można dopasować jakieś rozwiązanie. Będąc za granicą wychodził z niejednej opresji; nauczył się podchodzić do tego z nieco większą swobodą. Miał nadzieję, że nie odbierze go jako lekkomyślnego lekkoducha. Pytanie samo nasunęło mu się na myśl. Świadomość, iż tak przebrzydła kreatura samowolnie poruszała się po ciasnych alejkach, powodowała dreszcze oraz wzburzenie. – Rozumiem doskonale. – wyrzucił, nie dziwiąc się wystosowanej odpowiedzi. Do niego też docierały najróżniejsze plotki. Tamtejsza milicja miesiącami, a wręcz latami rozwiązywała pewne sprawy. Niektóre z nich ignorowała, umarzała po wstępnym przesłuchaniu. Czy na pewno przejęliby się przestraszoną kobietą, która ledwo pamięta charakterystyczne rysy napastującego oprawcy? Westchnął ciężko kontynuując: – Chciałem się tylko upewnić. – dodał gdy zbliżali się do wylotu. Ucieszył się ze zgody na przechadzkę. Poza murami miasta mogła się rozluźnić, odpuścić, być po prostu sobą. Szybko zmienił temat, aby odciągnąć niedawne, bardzo złe wspomnienia. Nadal prowadził ją pod rękę bez żadnego skrępowania. Uśmiechnął się pod nosem: – Ja miałem to samo. To jest właśnie psikus Klubu Pojedynków, nie wiemy przed jakim przeciwnikiem tak naprawdę stajemy. – wzruszył ramieniem obojętnie. Element zaskoczenia urozmaicał rywalizację: – Hmm, chyba nigdy nie czułem się tak puchaty? I chyba w tamtym momencie myślałem jedynie o marchewce. – zaśmiał się naturalnie pokazując drobne dołeczki w zarośniętych policzkach. – Musisz mi pokazać jak to się robi. – transmutacja choć fascynująca była dla niego czymś niepoznanym, nieopanowanym. Kompletnie zaprzestał kształcenia w tej dziedzinie, a kto wie, może dzięki temu szala przewagi w pojedynkach przeważałaby na jego stronę? – Z innych pojedynkowych ciekawostek, w ostatnim czasie dostaje łomot od samych kobiet. – i za to je podziwiał. Za siłę, walkę, skupienie i determinację. Sam był przecież winny swym rychłym porażkom. Znów zaśmiał się na chwilę. – Wychodzi na to, że lubię zaklęcia wywracające. Rewanż? – zatrzymał się, aby popatrzeć na nią podejrzliwe. Podciągnął opadającą torbę, co miała na myśli? Czy to propozycja? – Jeśli rzucasz mi wyzwanie to możemy poćwiczyć nawet zaraz, tu i teraz. – rozejrzał się. – Albo na jakiejś większej polanie. – instynktownie odnalazł różdżkę schowaną w kieszeni. Przyjemnie byłoby poczuć jak znowu płonie.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Na krótką chwilę zasępiła się, męczona wyrzutami sumienia. Pewnie powinna szukać pomocy u lokalnych władz, złożyć choćby lakoniczny donos na podążającego jej śladem natręta – nawet jeśli miałby on zostać zignorowany, ona zaś wyśmiana. Pewnie tak byłoby lepiej, nie tylko dla niej, ale i dla innych pomieszkujących w Norwich kobiet, czarownic. Jednak w tej chwili lęk o własną skórę był silniejszy od przyzwoitości, przypominał, że nie bez powodu nie została przydzielona do Gryffindoru. Co zrobiłby w tej sytuacji Caleb? Do czego próbowałby ją nakłonić Kai? Zgarbiła ramiona, pozwalając sobie na ciche, bolesne westchnięcie i kiwnęła głową; była wdzięczna za to, że nie naciskał. A także za to, że niewiele później zmienił temat, prowadząc ich z dala od centrum mieściny, a w końcu i poza jej granice, w stronę skąpanych w letnim słońcu łąk i zagajników. – To prawda. Tyle dobrze, że wprowadzono podział na dwie dywizje… Dzięki temu nie stresowałam się kolejnymi spotkaniami aż tak jakbym mogła – odpowiedziała po chwili, wierzchem dłoni odgarniając opadający na policzek kosmyk włosów. W spotkaniach klubu pojedynków brała udział regularnie, ku swej uciesze odnosząc więcej zwycięstw niż porażek. Ćwiczyła, by nie wyjść z formy, ale i by nieustannie poszerzać swe horyzonty – nawet jeśli niekiedy jej walkom towarzyszył głośny śmiech widzów. Obecna sytuacja, przeklęta wojna, uniemożliwiała kontynuowanie sezonu, co było całkowicie zrozumiałe, ale i odbierało możliwość treningu. – Teraz to już bez znaczenia – mruknęła nieco osowiale, uważając na wystający z ziemi kamień, tocząc wzrokiem po pozornie sielskiej okolicy. Zaraz jednak przypomniała sobie kicającego po arenie królika, który nie myślał o niczym innym jak o marchewce, co nieco poprawiło jej humor. – Doprawdy? To musiało być najszczęśliwsze wspomnienie tamtego dnia – odparła, kąciki ust powędrowały do góry. – Chciałbyś się tego nauczyć? Zamieniania przeciwników w króliki, czy może wolałbyś zacząć od czegoś prostszego…? – Uniosła brwi wyżej, poprawiając pasek zsuwającej się z ramienia torby, lokując wzrok na twarzy Vincenta. Nie miała pojęcia, czy posiadał jakąkolwiek wiedzę z zakresu transmutacji. Od czasów szkoły minęło wiele długich lat, jeśli zaniedbał wspomnianą dziedzinę magii, bezpieczniej byłoby skupić się na powtórzeniu podstaw, a dopiero później na porastaniu przeciwników futerkiem. Mogli jednak spróbować i tego. – Wiedz tylko, że i ja nie jestem ekspertem transmutacji, zamieniam innych w zwierzęta jedynie hobbystycznie… Ale lepiej pochwal się, od kogo jeszcze dostałeś łomot. Chętnie posłucham. – Poklepała go po ramieniu, niby to pocieszająco, w tym geście czaiła się jednak jakaś niewinna zaczepka, tak samo jak w spojrzeniu czarownicy. Wtedy też zatrzymali się nagle, bez ostrzeżenia, gdy z jej ust padła niezobowiązująca propozycja rewanżu. Czyżby tylko na to czekał? – Świetnie – odpowiedziała powoli, zadzierając przy tym brodę, dumnie prostując plecy; nie mogła odmówić wyzwaniu, ani tym bardziej odrzucić okazji do treningu. Potrzebowała tego, praktyki, ruchu, zaś co do Vincenta miała już pewność, że stawi odpowiedni opór. – Może sprawdzimy tam, między drzewami? Nie chciałabym, żeby zobaczył nas jakiś zbłąkany przechodzień – dodała, gestem wskazując pobliski lasek, delikatnie ciągnąc Rinehearta w tamtą stronę. Spacer nie zajął im długo, po kilku minutach stali już na polanie, która może nie zachwycała swymi wymiarami, lecz powinna im wystarczyć do przeprowadzenia kontrolowanego pojedynku, a do tego zapewniała namiastkę cienia i towarzystwo podśpiewujących cicho ptaków. – Co ty na to? – dopytała, podchodząc bliżej jednego z drzew. Ostrożnie położyła przy nim torebkę, wpierw wyciągając z niej różdżkę. Zaczęła rozgrzewać nadgarstki, próbując zepchnąć obawy na bok, zapomnieć o niedawnym zdarzeniu, które wciąż napawało strachem, zagnieździło się pod skórą lękiem; teraz miała władzę, teraz nie była bezbronna.
| zapraszam do szafki
| zapraszam do szafki
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Norwich
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk