Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk
Norwich
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Norwich
Wyjątkowo duże, nowoczesne i pełne ludzi miasto w Norfolk, znajdujące się przy ujściu rzeki Wensum. Kilka kamienic ulokowanych obok siebie jest zamieszkiwanych wyłącznie przez małą wspólnotę czarodziejów, głównie bezdzietne rodziny i starsze pokolenia. Znane jest z malowniczych, średniowiecznych uliczek i monumentalnej Katedry Świętego Jana. Kilka razy do roku, w trakcie pełni księżyca alchemicy i łowcy ingrediencji z całego kraju zjeżdżają się, aby w jej katakumbach zbierać wyjątkowo rzadką odmianę magicznego grzyba, który porasta szczeliny w ścianach podziemi budowli.
Nie widział potrzeby w roztrząsaniu sprawy. Nie znał tutejszej władzy, nie potrafił powiedzieć czy przystąpiliby do właściwej i sprawnej interwencji. Mężczyzna, który tak wyraźnie naruszył przestrzeń osobistą zaniepokojonej towarzyszki mógł być teraz wszędzie; zaszyć się w bezpiecznej kryjówce planując kolejną, nieoczekiwaną zasadzkę. Nie ufał im, śledztwa potrafiły rozciągać się w czasie pomijając najistotniejsze aspekty. Wymagały poświęcenia ze strony poszkodowanego, lecz czy w tej chwili, brunetka, mogła pozwolić sobie na tak absorbujące zadanie? I choć asekuracyjne pytanie, które padło z jego ust miało pomóc zorientować się w sytuacji, nie zamierzał naciskać na konkretne rozwiązanie. To nie była ich sprawa, musieli zapomnieć o niefortunnym zdarzeniu zwiększając swą czujność, rozwagę i wyczuloną obronę. Nigdzie nie było już bezpiecznie, powinni być tego po prostu świadomi. Opuszczając wstrętne, przesiąknięte upałem miasto mogli odetchnąć z ulgą. Piaskowa dróżka, która wyrosła pod ich stopami prowadziła w głąb podmiejskich terenów zielonych pełnych soczystych łąk, małych zagajników, pojedynczych drzew, których gałęzie nie ruszały się nawet o centymetr. Było gorąco, zdecydowanie zbyt gorąco. Zmarszczył brwi lekko niezadowolony: – Mogłem kupić więcej wody. – wyjawił wzdychając ciężko. Gardło domagało się nawilżenia, a mięśnie chwilowego odpoczynku. Czyżby zapomniał tolerancji i przyzwyczajenia do nad wyraz wysokich temperatur? Usłyszawszy odpowiedź, zerknął w kierunku kobiety i skinął głową. Choć do klubu pojedynków powrócił po bardzo długim czasie, zdążył zapoznać się z jego konstrukcją i najważniejszymi zasadami: – Ja również, tym bardziej, że wystąpiłem w tym elitarnym klubie po raz pierwszy od czasów szkoły? – powiedział z nutką niepewności zastanawiając się nad wypowiedzą. – Tak, ostatnim miejscem, w którym brałem udział w takiej formie pojedynków był Hogwart. – zaśmiał się pod nosem. Niewiarygodne, że czas przemknął mu przez place niczym drobne ziarnka wysuszonego maku. – Aż trudno w to uwierzyć. – dodał w zadziwieniu i sentymentalnym wzruszeniu. Potrzebował motywacji, aby kształcić swe umiejętności, zweryfikować poziom, na którym się znajduje. Nie oczekiwał zbyt wiele, ucząc się, że nawet najmniejszy błąd kosztuje.
Szansa, którą podjął została odebrana w bardzo krótkim czasie. Krwawa wojna wisząca nad zainteresowanymi, pozbawiła publicznej formy rozwoju. Musieli radzić sobie sami, aranżować treningi, kształcić umiejętności na własną rękę. Wyczuł bliźniaczy zawód, którym nasiąknął jej głos. Nie byli przyzwyczajeni do adaptowania w tak gwałtownych i wymuszonych zmianach. Sam westchnął ciężko rozglądając się po okolicy. Starał się nie tracić dobrego humoru, który po krótkiej chwili zobaczył również na jej twarzy. Zaśmiał się pod nosem: – Uwierz mi, że było. – skomentował, po czym uniósł brew zaciekawiony swobodną propozycją: – Oczywiście, że tak! Hmm… – ucichł na moment zastanawiając się czy pamięta podstawy wyniesione z kamiennych murów szkoły. – Chyba wolałbym coś prostszego, zahaczyć o podstawy. Nie jestem pewien czy moja wiedza z Hogwartu jest w jakikolwiek sposób utrwalona. - odpowiedział szczerze. Transmutacja nie była dziedziną wiodącą. Z czasem nauczył się dostrzegać jej przydatność, nieprzekraczalne walory. Żałował, że poświęcił jej tak mało uwagi. Idąc śladem koleżanki, zsunął z ramienia skórzaną torbę i rzucił ją pod pod pobliskie drzewo. Wyciągnął ramiona w celu rozciągnięcia, przygotowania do pojedynku. Zrobił również kilka obrotów szyją, gdyż ta dzisiejszego dnia przeszywała go nieregularnym bólem. Uniósł wzrok gdy przemawiała z oddali, machnął ręką jakby od niechcenia: – Nie jesteś ekspertką, ale i tak umiesz więcej niż ja. Co do łomotów, to pokonała mnie jedna, bardzo młoda dziewczyna właśnie na arenie. A gdzieś około stycznia… – zaczął wracając pamięcią do odległych wydarzeń: – Gdy mieszkałem jakiś czas w dzielnicy portowej, wybrałem się na trening z pewną barmanką… O mały włos nie wysadziłem w powietrze jakiegoś starego magazynu. – przyznał się niechętnie wykrzywiając usta w cienką linię. Czy powinien dzielić się tak niefortunnymi perypetiami? – Taki ze mnie rozbójnik. – skwitował na koniec rozładowując atmosferę. Błękitne tęczówki przesunęły się po polanie szukając odpowiedniego miejsca. Jednakże w tym samym momencie, towarzyszka pociągnęła go w stronę małego, liściastego lasku, który wydawał się wyczekiwać niespodziewanych wojowników. – W porządku. – wymamrotał włócząc się posłusznie za nową przewodniczką. Zajął miejsce przy rosłej topoli wyciągając różdżkę. Wyprostował plecy, wysunął nogę do przodu gotowy do konfrontacji. Łapiąc jej wzrok, krzyknął: – Możemy zaczynać. – po czym oddał się skomplikowanej praktyce. Meave okazała się świetną nauczycielką, w szybkim tempie załapał kilka, podstawowych zaklęć. Drewniana broń wypuszczała słupy światła tworzące udane inkantacje. Gdy walka przerodziła się w poważny pojedynek starał się być skoncentrowany, uważny, nie popełniać podstawowych błędów. Do pewnego momentu zachowywał stoicką, niewzruszoną postawę, jednakże zwodniczy urok uderzył wprost pod jego stopy; armia pająków pokrzyżowała mu plany. Próby przerwania zaklęcia kończyły się frustrującym fiaskiem. Pozbawiony głosu postawił wszystko na jedną kartę – przełamał barierę, zaatakował przy pomocy przyrody, która przyniosła mu zwycięstwo. Odetchnął z ulgą zginając się w pół. Był zmęczony, swędziały go stopy, kostki oraz dolna część łydek. Żebra bolały od niekontrolowanej salwy śmiechu, a mina wykazywała skruchę oraz zmartwienie: – Przepraszam jeśli zrobiłem ci krzywdę. Nie chciałem, cały czas uczę się tego zaklęcia. – wytłumaczył zgodnie z prawdą. Podrapał się po karku, czekając na reakcję. Usłyszał coś w rodzaju pochwały, ale czy aby na pewno? - Planta auscultatoris, rośliny stają się posłuszne woli użytkownika. Żeby dobrze zrozumieć jego naturę mocno przydaje się zielarstwo. Nauczę cię, choć sam nie mam nad nim całkowitej władzy. – wypalił jakby usprawiedliwiająco. Był z siebie dumny, starał się walczyć niestandardowo, obierając nieoczekiwane przez przeciwnika strategię. – Ja również. Robi się też trochę późno. Odprowadzę cię. – zaproponował przywołując lekki uśmiech na spierzchnięte wargi. Podchodząc do drzewa zaczął zbierać swoje rzeczy i przygotowywać się do powrotnego spaceru.
Szansa, którą podjął została odebrana w bardzo krótkim czasie. Krwawa wojna wisząca nad zainteresowanymi, pozbawiła publicznej formy rozwoju. Musieli radzić sobie sami, aranżować treningi, kształcić umiejętności na własną rękę. Wyczuł bliźniaczy zawód, którym nasiąknął jej głos. Nie byli przyzwyczajeni do adaptowania w tak gwałtownych i wymuszonych zmianach. Sam westchnął ciężko rozglądając się po okolicy. Starał się nie tracić dobrego humoru, który po krótkiej chwili zobaczył również na jej twarzy. Zaśmiał się pod nosem: – Uwierz mi, że było. – skomentował, po czym uniósł brew zaciekawiony swobodną propozycją: – Oczywiście, że tak! Hmm… – ucichł na moment zastanawiając się czy pamięta podstawy wyniesione z kamiennych murów szkoły. – Chyba wolałbym coś prostszego, zahaczyć o podstawy. Nie jestem pewien czy moja wiedza z Hogwartu jest w jakikolwiek sposób utrwalona. - odpowiedział szczerze. Transmutacja nie była dziedziną wiodącą. Z czasem nauczył się dostrzegać jej przydatność, nieprzekraczalne walory. Żałował, że poświęcił jej tak mało uwagi. Idąc śladem koleżanki, zsunął z ramienia skórzaną torbę i rzucił ją pod pod pobliskie drzewo. Wyciągnął ramiona w celu rozciągnięcia, przygotowania do pojedynku. Zrobił również kilka obrotów szyją, gdyż ta dzisiejszego dnia przeszywała go nieregularnym bólem. Uniósł wzrok gdy przemawiała z oddali, machnął ręką jakby od niechcenia: – Nie jesteś ekspertką, ale i tak umiesz więcej niż ja. Co do łomotów, to pokonała mnie jedna, bardzo młoda dziewczyna właśnie na arenie. A gdzieś około stycznia… – zaczął wracając pamięcią do odległych wydarzeń: – Gdy mieszkałem jakiś czas w dzielnicy portowej, wybrałem się na trening z pewną barmanką… O mały włos nie wysadziłem w powietrze jakiegoś starego magazynu. – przyznał się niechętnie wykrzywiając usta w cienką linię. Czy powinien dzielić się tak niefortunnymi perypetiami? – Taki ze mnie rozbójnik. – skwitował na koniec rozładowując atmosferę. Błękitne tęczówki przesunęły się po polanie szukając odpowiedniego miejsca. Jednakże w tym samym momencie, towarzyszka pociągnęła go w stronę małego, liściastego lasku, który wydawał się wyczekiwać niespodziewanych wojowników. – W porządku. – wymamrotał włócząc się posłusznie za nową przewodniczką. Zajął miejsce przy rosłej topoli wyciągając różdżkę. Wyprostował plecy, wysunął nogę do przodu gotowy do konfrontacji. Łapiąc jej wzrok, krzyknął: – Możemy zaczynać. – po czym oddał się skomplikowanej praktyce. Meave okazała się świetną nauczycielką, w szybkim tempie załapał kilka, podstawowych zaklęć. Drewniana broń wypuszczała słupy światła tworzące udane inkantacje. Gdy walka przerodziła się w poważny pojedynek starał się być skoncentrowany, uważny, nie popełniać podstawowych błędów. Do pewnego momentu zachowywał stoicką, niewzruszoną postawę, jednakże zwodniczy urok uderzył wprost pod jego stopy; armia pająków pokrzyżowała mu plany. Próby przerwania zaklęcia kończyły się frustrującym fiaskiem. Pozbawiony głosu postawił wszystko na jedną kartę – przełamał barierę, zaatakował przy pomocy przyrody, która przyniosła mu zwycięstwo. Odetchnął z ulgą zginając się w pół. Był zmęczony, swędziały go stopy, kostki oraz dolna część łydek. Żebra bolały od niekontrolowanej salwy śmiechu, a mina wykazywała skruchę oraz zmartwienie: – Przepraszam jeśli zrobiłem ci krzywdę. Nie chciałem, cały czas uczę się tego zaklęcia. – wytłumaczył zgodnie z prawdą. Podrapał się po karku, czekając na reakcję. Usłyszał coś w rodzaju pochwały, ale czy aby na pewno? - Planta auscultatoris, rośliny stają się posłuszne woli użytkownika. Żeby dobrze zrozumieć jego naturę mocno przydaje się zielarstwo. Nauczę cię, choć sam nie mam nad nim całkowitej władzy. – wypalił jakby usprawiedliwiająco. Był z siebie dumny, starał się walczyć niestandardowo, obierając nieoczekiwane przez przeciwnika strategię. – Ja również. Robi się też trochę późno. Odprowadzę cię. – zaproponował przywołując lekki uśmiech na spierzchnięte wargi. Podchodząc do drzewa zaczął zbierać swoje rzeczy i przygotowywać się do powrotnego spaceru.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
- No proszę, nie podejrzewałam cię o takie rozrywki – przyznała cicho, starając się brzmieć lekko i żartobliwie, mimo to przyglądała mu się przy tym z uwagą. Jakiegoś starego magazynu? I czym dokładniej zajmował się w dzielnicy portowej…? To aż dziw, że go stamtąd nie kojarzyła. Nie chciała być jednak wścibska, skrzętnie gromadziła więc te skrawki informacji, którymi dzielił się z własnej woli. Może kiedyś jeszcze o tym porozmawiają, a może nie będzie okazji. Nie przypuszczała nawet, że niewiele później oboje splotą swe losy z działalnością Zakonu Feniksa.
Znaleźli odpowiednie miejsce – takie, w którym nikt nie powinien dojrzeć ich sylwetek, ani tym bardziej wielobarwnych wiązek zaklęć, z biegnącej opodal drogi – i zabrali się do dzieła. Wpierw zajmowała się pokazaniem Rineheartowi kilku prostych, lecz przydatnych czarów z zakresu transmutacji, mając nadzieję, że w ten sposób zainteresuje go tematem, a przy okazji udowodni, ile różnych zastosowań miała wspomniana dziedzina magii. Przemienianie przeciwników w gęsi, żaby czy tchórzofretki było imponujące, a przy tym dość zabawne, oczywiście, lecz poza klubową areną wiele odpowiedniejsze mogły okazać się inkantacje taka jak ta, dzięki której można było zmylić pościg. Vincent okazał się być pojętnym uczniem – co nie stanowiło większego zaskoczenia, znała krukonów aż za dobrze – nie potrzebował wiele czasu, by przyswoić odpowiednie ruchy różdżką i sposób, w jaki powinien akcentować słowa. Po nauce przeszli do zaproponowanego przez czarodzieja rewanżu; chciała się sprawdzić, poćwiczyć, lecz wiedziała, że nie powinna sięgać po zbyt drastyczne ataki – tym razem nie było przy nich nikogo, kto mógłby zająć się pilnym opatrzeniem odniesionych w trakcie pojedynku ran.
Łudziła się, że ta krótka rozgrzewka przygotuje ją do lepszego startu, mimo to dała się zaskoczyć, już na samym początku starcia lądując na plecach. Stawiała opór, uwięziła przeciwnika w pajęczynach, lecz cóż z tego – znów wyrzucił w powietrze silnym, używanym przez funkcjonariuszy źródłem wody, niewiele później nakazał roślinom opleść jej ręce, nogi, wytrącić różdżkę, tym samym kończąc pojedynek nim jeszcze rozpoczął się na dobre. Była zła, głównie na siebie. Przegrała z kretesem, musiała ćwiczyć – nie tylko zaklęcia, ale i władzę nad dochodzącymi do głosu emocjami. Pokręciła krótko głową, gdy Vincent zaczął przepraszać. Podchwyciła jego wzrok, bezwiednie pocierając nadgarstki. – To nic takiego – mruknęła, siląc się na uprzejmy uśmiech. Nie chciała przecież, by robił sobie wyrzuty. Oboje wiedzieli, na co się piszą, dopóki zaś była w stanie iść o własnych siłach, teleportować się do Lancashire, nie zamierzała podsycać poczucia winy, które i tak już mu towarzyszyło. – Teraz już rozumiem, do czego ci ta wiedza o roślinach – dodała z niegroźną kpiną, odnotowując w pamięci inkantację zaklęcia. – Nie przejmuj się. Naprawdę. Przyznaję, wybiłeś mnie z rytmu, ale… Przecież o to chodziło. Skutecznie unieszkodliwiłeś przeciwnika. – Wzruszyła ramionami, próbując go w ten sposób pocieszyć. – Poćwicz. Chętnie się do kiedyś nauczę – dodała łagodniej, nim zaczęła zbierać swoje rzeczy; schyliła się po torbę, czując obolałe, obtłuczone plecy. Wygięła usta w grymasie bólu, nim jednak znów odwróciła się w kierunku rozmówcy, przybrała na twarz maskę opanowania. – Nie wracajmy… tam. Dobrze? – zaproponowała cicho, mimowolnie wracając pamięcią do Norwich i podążającego jej śladem mężczyzny; strach powrócił, usztywniając mięśnie, odbierając pewność siebie. – Przejdźmy się kawałek w głąb lasu. Stamtąd teleportuję się do domu – dodała, siląc się na namiastkę stanowczości. Otrzepała spódnicę z gałązek i trawy, nie prezentowała się najlepiej po tych kilku upadkach, to jednak bez znaczenia. Zaraz wróci do siebie, do mieszkania, weźmie Rolanda w ramiona i wszystko będzie dobrze.
- Dziękuję za ratunek. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie ty – przyznała szczerze, wdzięcznie, ostrożnie podchwytując przy tym spojrzenie idącego obok Vincenta; okazał jej dobroć, choć byli dla siebie obcymi ludźmi. Nie zamierzała o tym zapomnieć. Niewiele później pożegnała się i zniknęła z cichym pyknięciem, wpierw obiecując, że podeśle mu księgę o podstawach transmutacji.
| zt <3
Znaleźli odpowiednie miejsce – takie, w którym nikt nie powinien dojrzeć ich sylwetek, ani tym bardziej wielobarwnych wiązek zaklęć, z biegnącej opodal drogi – i zabrali się do dzieła. Wpierw zajmowała się pokazaniem Rineheartowi kilku prostych, lecz przydatnych czarów z zakresu transmutacji, mając nadzieję, że w ten sposób zainteresuje go tematem, a przy okazji udowodni, ile różnych zastosowań miała wspomniana dziedzina magii. Przemienianie przeciwników w gęsi, żaby czy tchórzofretki było imponujące, a przy tym dość zabawne, oczywiście, lecz poza klubową areną wiele odpowiedniejsze mogły okazać się inkantacje taka jak ta, dzięki której można było zmylić pościg. Vincent okazał się być pojętnym uczniem – co nie stanowiło większego zaskoczenia, znała krukonów aż za dobrze – nie potrzebował wiele czasu, by przyswoić odpowiednie ruchy różdżką i sposób, w jaki powinien akcentować słowa. Po nauce przeszli do zaproponowanego przez czarodzieja rewanżu; chciała się sprawdzić, poćwiczyć, lecz wiedziała, że nie powinna sięgać po zbyt drastyczne ataki – tym razem nie było przy nich nikogo, kto mógłby zająć się pilnym opatrzeniem odniesionych w trakcie pojedynku ran.
Łudziła się, że ta krótka rozgrzewka przygotuje ją do lepszego startu, mimo to dała się zaskoczyć, już na samym początku starcia lądując na plecach. Stawiała opór, uwięziła przeciwnika w pajęczynach, lecz cóż z tego – znów wyrzucił w powietrze silnym, używanym przez funkcjonariuszy źródłem wody, niewiele później nakazał roślinom opleść jej ręce, nogi, wytrącić różdżkę, tym samym kończąc pojedynek nim jeszcze rozpoczął się na dobre. Była zła, głównie na siebie. Przegrała z kretesem, musiała ćwiczyć – nie tylko zaklęcia, ale i władzę nad dochodzącymi do głosu emocjami. Pokręciła krótko głową, gdy Vincent zaczął przepraszać. Podchwyciła jego wzrok, bezwiednie pocierając nadgarstki. – To nic takiego – mruknęła, siląc się na uprzejmy uśmiech. Nie chciała przecież, by robił sobie wyrzuty. Oboje wiedzieli, na co się piszą, dopóki zaś była w stanie iść o własnych siłach, teleportować się do Lancashire, nie zamierzała podsycać poczucia winy, które i tak już mu towarzyszyło. – Teraz już rozumiem, do czego ci ta wiedza o roślinach – dodała z niegroźną kpiną, odnotowując w pamięci inkantację zaklęcia. – Nie przejmuj się. Naprawdę. Przyznaję, wybiłeś mnie z rytmu, ale… Przecież o to chodziło. Skutecznie unieszkodliwiłeś przeciwnika. – Wzruszyła ramionami, próbując go w ten sposób pocieszyć. – Poćwicz. Chętnie się do kiedyś nauczę – dodała łagodniej, nim zaczęła zbierać swoje rzeczy; schyliła się po torbę, czując obolałe, obtłuczone plecy. Wygięła usta w grymasie bólu, nim jednak znów odwróciła się w kierunku rozmówcy, przybrała na twarz maskę opanowania. – Nie wracajmy… tam. Dobrze? – zaproponowała cicho, mimowolnie wracając pamięcią do Norwich i podążającego jej śladem mężczyzny; strach powrócił, usztywniając mięśnie, odbierając pewność siebie. – Przejdźmy się kawałek w głąb lasu. Stamtąd teleportuję się do domu – dodała, siląc się na namiastkę stanowczości. Otrzepała spódnicę z gałązek i trawy, nie prezentowała się najlepiej po tych kilku upadkach, to jednak bez znaczenia. Zaraz wróci do siebie, do mieszkania, weźmie Rolanda w ramiona i wszystko będzie dobrze.
- Dziękuję za ratunek. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie ty – przyznała szczerze, wdzięcznie, ostrożnie podchwytując przy tym spojrzenie idącego obok Vincenta; okazał jej dobroć, choć byli dla siebie obcymi ludźmi. Nie zamierzała o tym zapomnieć. Niewiele później pożegnała się i zniknęła z cichym pyknięciem, wpierw obiecując, że podeśle mu księgę o podstawach transmutacji.
| zt <3
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zaśmiał się pod nosem praktycznie niedosłyszalnie, gdy szczególne zdanie wypowiedziane przez kobietę, wydobyło się na letnią powierzchnię. Westchnął ciężko, jakby sam nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Potrafił wpadać w najgłębsze kłopoty, pojawiać się pośród naprawdę dziwnych zdarzeń, które następnie przekształcały się w nieoczekiwane i niechciane konsekwencje. Los lubił z niego drwić, rzucać na głęboką wodę. Ciekawość przezwyciężała zdrowy rozsądek: – Ja siebie też nie podejrzewałem. – skomentował szybko chcąc usprawiedliwić niereformowalne zachowanie. Dzielnica portowa była jego domem, a w dawnych czasach najprawdziwszym azylem. Ukrywał się przed niesprawiedliwością doczesnego świata, wymaganiami oraz odpowiedzialnością narzucaną przez srogiego i despotycznego rodziciela. Nikt nie miał prawa odnaleźć go pośród blaszanych magazynów, zszarganych łódek, czy poplątanych mostów, dzięki którym przemierzał odległość z największą łatwością. Nigdy nie dostrzegł tam swej tajemniczej towarzyszki. Czyżby załatwiała tam jakieś szemrane interesy? Poszukiwała pracy, wykonywała zlecenie, osobiste śledztwo? Wiele niedopowiedzeń miało pozostać między tą dwójką, choć przeznaczenie coraz częściej krzyżowało ich drogi. Nieświadomie przynależeli też do tej samej, bojowniczej organizacji.
Walka rozpoczęła się w dość nieoczekiwanym momencie. Zazwyczaj preferowałby przygotowanie, uprzedzenie działania, lecz czy nie na tym polegała wojna? Przeciwnik mógł zaatakować w każdej chwili, bezlitośnie. Bez skrupułów, stając za plecami oddałby ostateczny cios pozbawiając cennego, krótkiego życia. Dlatego też bardzo szybko przepędził niestabilne myśli skupiając się na zadaniu. Pytał, analizował, powtarzał wypowiadane inkantacje, aby wycisnąć jak najwięcej cennych informacji. Nie marnował ani chwili zapamiętując płynne ruchy różdżki oraz zastosowanie nowo poznanego uroku. Cieszył się gdy efekt przychodził w tak szybkim czasie – był pojęty, ambitny, konsekwentny w swym działaniu. Posiadał również ogromne pokłady cierpliwości choć w głębi duszy potrafił skarcić się za najmniejszą drobnostkę. Nauka dość płynnie przemieniła się w prawdziwą walkę. Początkowo nie pomyślał o zdrowotnych konsekwencjach, atakując z rozmachem. Niefortunne obicia drogiej przeciwniczki dały do zrozumienia, że odrobinę przesadził; zagalopował się w nieodpowiednim kierunku. Spoglądał przed siebie z wyraźnie zatroskaną miną chowając różdżkę do prawej kieszeni. Wyglądała na obolałą, może odrobinę niezadowoloną? Jeżeli czuła się źle, mógł odprowadzić ją do pobliskiego uzdrowiciela. Kiwną głową ze zrozumieniem: – Jakby coś się działo, to mów od razu. – nakazał wzdychając przeciągle. Co w niego wstąpiło? Skąd ten brak powściągliwości? Jeszcze przez chwilę będzie miał ją na oku. Podchodząc do porzuconej torby, zgarnął ją i zawiesił na ramieniu. Odkręcił się na pięcie podążając w stronę brunetki: – Niektóre dziedziny można wykorzystać w praktyce. – powiedział spokojnie wzruszając lekko ramionami. Magia bywała elastyczna, pozwalała na odkrycie i modyfikację jeśli trafiła na zainteresowanego czarodzieja: – I tak powinienem być ostrożniejszy. – dodał jeszcze z wyraźną dezaprobatą dotyczącą swojej osoby. Poczekał aż odpocznie, pozbiera najpotrzebniejsze szpargały. Późne popołudnie rozkładało się na błękitnym niebie. Słońce obniżyło się o kilka centymetrów rozświetlając szerokie połacie łąk swym najpiękniejszym blaskiem. – Dobrze. – zgodził się niemalże od razu wybierając zupełnie inną drogę. Postanowił towarzyszyć jej, aż do momentu bezpiecznej teleportacji. On sam, idąc jej śladem poprawił pogniecione ubranie i siląc się na nieco mniej żwawą rozmowę poszedł w wyznaczonym kierunku. Temperatura opadła chłodząc rozgrzane policzki. Robiło się coraz przyjemniej, mimo tabunów denerwujących i brzęczących owadów. Może jednak przejdzie się jeszcze na niezobowiązujący spacer? Zatrzymał się zaraz za kobietą. Zerknął w jej stronę i uśmiechnął się lekko nie widząc dlaczego tak często mu dziękuje: – Jak już mówiłem, to drobiazg. Byłem w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Jakbyś czegoś potrzebowała, twoja sowa powinna mnie znaleźć. – zagaił na odchodne oferując dalszą, bezinteresowną pomoc.
– Do zobaczenia. – rzucił jeszcze podnosząc dłoń w wyrazie nieśmiałego pożegnania. Chowając ręce do kieszeni ruszył przed siebie chcąc nacieszyć się piękną pogodą. Odetchnął świeżym, letnim powietrzem rozmyślając nad szaleństwem dzisiejszego dnia. Ciekawie co takiego przyniesie ten następny?
| zt
Walka rozpoczęła się w dość nieoczekiwanym momencie. Zazwyczaj preferowałby przygotowanie, uprzedzenie działania, lecz czy nie na tym polegała wojna? Przeciwnik mógł zaatakować w każdej chwili, bezlitośnie. Bez skrupułów, stając za plecami oddałby ostateczny cios pozbawiając cennego, krótkiego życia. Dlatego też bardzo szybko przepędził niestabilne myśli skupiając się na zadaniu. Pytał, analizował, powtarzał wypowiadane inkantacje, aby wycisnąć jak najwięcej cennych informacji. Nie marnował ani chwili zapamiętując płynne ruchy różdżki oraz zastosowanie nowo poznanego uroku. Cieszył się gdy efekt przychodził w tak szybkim czasie – był pojęty, ambitny, konsekwentny w swym działaniu. Posiadał również ogromne pokłady cierpliwości choć w głębi duszy potrafił skarcić się za najmniejszą drobnostkę. Nauka dość płynnie przemieniła się w prawdziwą walkę. Początkowo nie pomyślał o zdrowotnych konsekwencjach, atakując z rozmachem. Niefortunne obicia drogiej przeciwniczki dały do zrozumienia, że odrobinę przesadził; zagalopował się w nieodpowiednim kierunku. Spoglądał przed siebie z wyraźnie zatroskaną miną chowając różdżkę do prawej kieszeni. Wyglądała na obolałą, może odrobinę niezadowoloną? Jeżeli czuła się źle, mógł odprowadzić ją do pobliskiego uzdrowiciela. Kiwną głową ze zrozumieniem: – Jakby coś się działo, to mów od razu. – nakazał wzdychając przeciągle. Co w niego wstąpiło? Skąd ten brak powściągliwości? Jeszcze przez chwilę będzie miał ją na oku. Podchodząc do porzuconej torby, zgarnął ją i zawiesił na ramieniu. Odkręcił się na pięcie podążając w stronę brunetki: – Niektóre dziedziny można wykorzystać w praktyce. – powiedział spokojnie wzruszając lekko ramionami. Magia bywała elastyczna, pozwalała na odkrycie i modyfikację jeśli trafiła na zainteresowanego czarodzieja: – I tak powinienem być ostrożniejszy. – dodał jeszcze z wyraźną dezaprobatą dotyczącą swojej osoby. Poczekał aż odpocznie, pozbiera najpotrzebniejsze szpargały. Późne popołudnie rozkładało się na błękitnym niebie. Słońce obniżyło się o kilka centymetrów rozświetlając szerokie połacie łąk swym najpiękniejszym blaskiem. – Dobrze. – zgodził się niemalże od razu wybierając zupełnie inną drogę. Postanowił towarzyszyć jej, aż do momentu bezpiecznej teleportacji. On sam, idąc jej śladem poprawił pogniecione ubranie i siląc się na nieco mniej żwawą rozmowę poszedł w wyznaczonym kierunku. Temperatura opadła chłodząc rozgrzane policzki. Robiło się coraz przyjemniej, mimo tabunów denerwujących i brzęczących owadów. Może jednak przejdzie się jeszcze na niezobowiązujący spacer? Zatrzymał się zaraz za kobietą. Zerknął w jej stronę i uśmiechnął się lekko nie widząc dlaczego tak często mu dziękuje: – Jak już mówiłem, to drobiazg. Byłem w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Jakbyś czegoś potrzebowała, twoja sowa powinna mnie znaleźć. – zagaił na odchodne oferując dalszą, bezinteresowną pomoc.
– Do zobaczenia. – rzucił jeszcze podnosząc dłoń w wyrazie nieśmiałego pożegnania. Chowając ręce do kieszeni ruszył przed siebie chcąc nacieszyć się piękną pogodą. Odetchnął świeżym, letnim powietrzem rozmyślając nad szaleństwem dzisiejszego dnia. Ciekawie co takiego przyniesie ten następny?
| zt
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
12 luty 1958
Chłodne mury Corbenic Castle były azylem wilka morskiego, który padł ofiarą dewastacyjnego wpływu wili z Kruczego Półwyspu, ulegając autodestrukcyjnym żądzom powrotu do tegoż miejsca, gdzie czekała na niego jedynie śmierć. Ciekawa w tym wszystkim była mitomania teraz już kapitana Travers, który nigdy nie uwierzył w prawdę, jakoby to czarująca zjawa stała za jego stanem; żył w przekonaniu, że wykonywał wolę celtyckiej bogini, której zawdzięczał przydomek Kruka Padlinożercy. Tajemnice jego kilkumiesięcznego zamknięcia pod kluczem zostały zamiecione pod dywan przez członków prominentnego rodu, którym zależało na stabilnej reputacji krewnego, jaki winien był już dawno założyć własną rodzinę w imię sukcesji. Sprawa się skomplikowała, gdy wyszło na jaw, że niegdysiejsza służka współpracowała z łącznikiem zdelegalizowanej gazety ,,Prorok Codzienny'', która mogłaby obsmarować i całkowicie pogrążyć dobre imię Rodachana Travers, nawet w oczach antymugolskiej arystokracji.
Aby temu zapobiec, lord Travers zdecydował nająć specjalistkę od tropienia ludzkiej zwierzyny i położyć kres procederowi szargania jego reputacji. Niechaj determinację spotęguje fakt, że postrzegał pogłoski o swojej osobie za oszczerstwa i voila; oczekiwał w najbardziej znanym przybytku miasta Norwich na spotkanie z cynglem, któremu listownie zapowiedział małą fortunę za wykonanie dyskretnego zlecenia.
Zdążył opróżnić pierwszy kufel czarodziejskiego trunku, gdy w karczemnym progu zjawiła się wyjątkowo niska kobieta o goblińskich genach. Spostrzegł bystre spojrzenie poszukujące zleceniodawcy wśród barowych mord i nawiązał z nią kontakt wzrokowy, dając sygnał swojej obecności.
Obsługa pubu odebrała ich zamówienie przed nawiązaniem dialogu, za które Travers zdecydował się zapłacić.
- Przybyłaś. - od razu przeszedł na Ty, ale trudno było określić, czy po prostu demonstrował swój status, czy rezygnował z tytulatury dla wygody. - Mam nadzieję, że pogłoski o Twoich talentach okażą się prawdą, bo mamy naprawdę niewiele czasu, by wytropić osobę, zdolną pogrążyć mój autorytet fałszywymi pogłoskami. - w jego oczach tlił się płomień gniewu, kiedy podkreślał przekonanie o szerzeniu nieprawdy na jego temat. Był zdeterminowany i mogła się domyślać, że nie będzie biernie czekał, aż kobieta wykona robotę za niego - potwierdzenie miała odnaleźć w kolejnych słowach. - Odkryłem zdradę pośród służby mego dworu, która doprowadziła mnie do wieści o mężczyźnie kryjącym się pod aliasem Mockingbird. Jest kontaktem zdelegalizowanego Proroka Codziennego i prowadzi dziennikarskie śledztwo w mojej sprawie. Chcę dostać go w swoje ręce żywego i dowiedzieć się, jaką wiedzę posiadł i komu ją przekazał. - istniała szansa, że wieści na temat Rodachana Travers nie trafiły jeszcze do właściwych redaktorów Proroka Codziennego, którzy przecież ukrywali się w podziemiu.
Chłodne mury Corbenic Castle były azylem wilka morskiego, który padł ofiarą dewastacyjnego wpływu wili z Kruczego Półwyspu, ulegając autodestrukcyjnym żądzom powrotu do tegoż miejsca, gdzie czekała na niego jedynie śmierć. Ciekawa w tym wszystkim była mitomania teraz już kapitana Travers, który nigdy nie uwierzył w prawdę, jakoby to czarująca zjawa stała za jego stanem; żył w przekonaniu, że wykonywał wolę celtyckiej bogini, której zawdzięczał przydomek Kruka Padlinożercy. Tajemnice jego kilkumiesięcznego zamknięcia pod kluczem zostały zamiecione pod dywan przez członków prominentnego rodu, którym zależało na stabilnej reputacji krewnego, jaki winien był już dawno założyć własną rodzinę w imię sukcesji. Sprawa się skomplikowała, gdy wyszło na jaw, że niegdysiejsza służka współpracowała z łącznikiem zdelegalizowanej gazety ,,Prorok Codzienny'', która mogłaby obsmarować i całkowicie pogrążyć dobre imię Rodachana Travers, nawet w oczach antymugolskiej arystokracji.
Aby temu zapobiec, lord Travers zdecydował nająć specjalistkę od tropienia ludzkiej zwierzyny i położyć kres procederowi szargania jego reputacji. Niechaj determinację spotęguje fakt, że postrzegał pogłoski o swojej osobie za oszczerstwa i voila; oczekiwał w najbardziej znanym przybytku miasta Norwich na spotkanie z cynglem, któremu listownie zapowiedział małą fortunę za wykonanie dyskretnego zlecenia.
Zdążył opróżnić pierwszy kufel czarodziejskiego trunku, gdy w karczemnym progu zjawiła się wyjątkowo niska kobieta o goblińskich genach. Spostrzegł bystre spojrzenie poszukujące zleceniodawcy wśród barowych mord i nawiązał z nią kontakt wzrokowy, dając sygnał swojej obecności.
Obsługa pubu odebrała ich zamówienie przed nawiązaniem dialogu, za które Travers zdecydował się zapłacić.
- Przybyłaś. - od razu przeszedł na Ty, ale trudno było określić, czy po prostu demonstrował swój status, czy rezygnował z tytulatury dla wygody. - Mam nadzieję, że pogłoski o Twoich talentach okażą się prawdą, bo mamy naprawdę niewiele czasu, by wytropić osobę, zdolną pogrążyć mój autorytet fałszywymi pogłoskami. - w jego oczach tlił się płomień gniewu, kiedy podkreślał przekonanie o szerzeniu nieprawdy na jego temat. Był zdeterminowany i mogła się domyślać, że nie będzie biernie czekał, aż kobieta wykona robotę za niego - potwierdzenie miała odnaleźć w kolejnych słowach. - Odkryłem zdradę pośród służby mego dworu, która doprowadziła mnie do wieści o mężczyźnie kryjącym się pod aliasem Mockingbird. Jest kontaktem zdelegalizowanego Proroka Codziennego i prowadzi dziennikarskie śledztwo w mojej sprawie. Chcę dostać go w swoje ręce żywego i dowiedzieć się, jaką wiedzę posiadł i komu ją przekazał. - istniała szansa, że wieści na temat Rodachana Travers nie trafiły jeszcze do właściwych redaktorów Proroka Codziennego, którzy przecież ukrywali się w podziemiu.
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znałam miasto Norwich. Rodzina miała tu kiedyś w okolicy typa, która zbierał te całe rozsławione grzyby i wysyłał je na handel. Typek kipnął podobno na jakąś paskudną chorobę, ale wszyscy byliśmy przekonani, że zwyczajnie wykończyła go konkurencja. Dosłownie.
Długo decydowałam się, czy przyjąć to zlecenie. Szlacheckie złoto sprawiało, że chciało mi się rzygać od samego patrzenia na nie. Z chęcią wzięłabym tę sakiewkę i wepchnęła takiemu komuś ją w dupę, żeby aż gardłem wyszło. Ale…
No właśnie. Potrzebowałam pleców, na wypadek, gdyby coś się wyjebało. Dokładnie tak samo, jak było w przypadku Konstantyna - gdyby nie interwencja Burke’ów, pewnie nigdy by nie wyszedł z Tower… Z drugiej strony lordowie Durkham to nie do końca taka typowa szlachta. Od dziesięcioleci nasze rodziny współpracowały i byłoby kompletną głupotą wypiąć się na tak ważny kontakt.
Teraz miałam pracować dla Traversów, o których również słyszałam całkiem pozytywne rzeczy. Ludzie morza mieli predyspozycje do tego, abym ich polubiła. Nie są wypindrzonymi kurwiszonami siedzącymi w swoich wygodnych i ciepłych pałacykach. No ale zobaczymy.
Z tą myślą władowałam się do baru, w którym to mieliśmy się spotkać. Wewnątrz było ciepło i nie jebało tanim piwskiem, jak w większości przybytków, w których byłam zmuszona się ostatnio przewalać. Namierzenie nowego… pracodawcy nie zajęło mi większego trudu. Wielki brodaty facet w lepszych ciuchach, siedzący sobie sam przy stoliku wyraźnie rzucał się w oczy na tle innych gości pubu - wyraźnie gorzej odżywionych i ubranych.
Bez zbędnego pierdolenia dosiadłam się do typa, zarzucając na oparcie krzesła mój płaszcz - chuj tam, że krój męski. Jest wygodny.
-Jak widać. - uśmiechnęłam się kącikami ust. Typ był wyraźnie wkurwiony. Domyślałam się, że szlachciury histerycznie dbają o swoją reputację i dla niej byli gotowi rozrywać ludzi na strzępy nawet gołymi rękami. Śmieszne. W sumie, gdyby ktoś na mnie coś gadał, to wyrwałabym mu nogi i nakarmiła nimi psy.
-Rozumiem. - obiema rękami chwyciłam za kufel, który w końcu zmaterializował się obok mnie na stole. Pan lord Travers właśnie wbił sobie u mnie punkt na plus. Takie rozmowy nie jest zdrowo prowadzić o suchym pysku. - Macie jeszcze jakieś dane? Gdzie się spotykali albo wymieniali się wiadomościami wasz sługa i ten cały Mockingbird?
Sprawa polityczna przy okazji… eh, kurwa. Czego się nie robi dla pieniędzy?
-To, co mówią o mojej skuteczności to prawda. Ale widzę, że wolicie przekonać się o tym na własne oczy. - akurat dobrze o nim świadczy. Sama nie znoszę brać w ciemno ludzi do roboty. - No więc. Pisaka pewnie jest zajebiście ostrożny. Pytanie, czy wie, że jego kontakt jest już spalony. Jeśli nie, to możemy go wywabić podstępem. Umówimy się z nim na spotkanie.
Odchyliłam się na krześle, zakładając ręce za głowę.
-Nakurwianie w śniegu po pas to tylko strata czasu i siły. Niech mysz sama wlezie do pułapki. Co wy na to?
Długo decydowałam się, czy przyjąć to zlecenie. Szlacheckie złoto sprawiało, że chciało mi się rzygać od samego patrzenia na nie. Z chęcią wzięłabym tę sakiewkę i wepchnęła takiemu komuś ją w dupę, żeby aż gardłem wyszło. Ale…
No właśnie. Potrzebowałam pleców, na wypadek, gdyby coś się wyjebało. Dokładnie tak samo, jak było w przypadku Konstantyna - gdyby nie interwencja Burke’ów, pewnie nigdy by nie wyszedł z Tower… Z drugiej strony lordowie Durkham to nie do końca taka typowa szlachta. Od dziesięcioleci nasze rodziny współpracowały i byłoby kompletną głupotą wypiąć się na tak ważny kontakt.
Teraz miałam pracować dla Traversów, o których również słyszałam całkiem pozytywne rzeczy. Ludzie morza mieli predyspozycje do tego, abym ich polubiła. Nie są wypindrzonymi kurwiszonami siedzącymi w swoich wygodnych i ciepłych pałacykach. No ale zobaczymy.
Z tą myślą władowałam się do baru, w którym to mieliśmy się spotkać. Wewnątrz było ciepło i nie jebało tanim piwskiem, jak w większości przybytków, w których byłam zmuszona się ostatnio przewalać. Namierzenie nowego… pracodawcy nie zajęło mi większego trudu. Wielki brodaty facet w lepszych ciuchach, siedzący sobie sam przy stoliku wyraźnie rzucał się w oczy na tle innych gości pubu - wyraźnie gorzej odżywionych i ubranych.
Bez zbędnego pierdolenia dosiadłam się do typa, zarzucając na oparcie krzesła mój płaszcz - chuj tam, że krój męski. Jest wygodny.
-Jak widać. - uśmiechnęłam się kącikami ust. Typ był wyraźnie wkurwiony. Domyślałam się, że szlachciury histerycznie dbają o swoją reputację i dla niej byli gotowi rozrywać ludzi na strzępy nawet gołymi rękami. Śmieszne. W sumie, gdyby ktoś na mnie coś gadał, to wyrwałabym mu nogi i nakarmiła nimi psy.
-Rozumiem. - obiema rękami chwyciłam za kufel, który w końcu zmaterializował się obok mnie na stole. Pan lord Travers właśnie wbił sobie u mnie punkt na plus. Takie rozmowy nie jest zdrowo prowadzić o suchym pysku. - Macie jeszcze jakieś dane? Gdzie się spotykali albo wymieniali się wiadomościami wasz sługa i ten cały Mockingbird?
Sprawa polityczna przy okazji… eh, kurwa. Czego się nie robi dla pieniędzy?
-To, co mówią o mojej skuteczności to prawda. Ale widzę, że wolicie przekonać się o tym na własne oczy. - akurat dobrze o nim świadczy. Sama nie znoszę brać w ciemno ludzi do roboty. - No więc. Pisaka pewnie jest zajebiście ostrożny. Pytanie, czy wie, że jego kontakt jest już spalony. Jeśli nie, to możemy go wywabić podstępem. Umówimy się z nim na spotkanie.
Odchyliłam się na krześle, zakładając ręce za głowę.
-Nakurwianie w śniegu po pas to tylko strata czasu i siły. Niech mysz sama wlezie do pułapki. Co wy na to?
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Nie był nadzwyczaj spostrzegawczym gościem, ale i zleceniobiorca nie utrudniał mu skrzętnej analizy. To zabawne, że istoty jej profesji wedle stereotypów albo wyróżniały się nadmiernym pedantyzmem, albo prezentowały w roli żywej abstrakcji, ale przenigdy nie wtapiały w tłum. Zupełnie tak, jak gdyby nie przeszkadzało im, że przyciągają ludzkie spojrzenia, zostawiając pamięciowe ślady swojej obecności. Pomijając dywagacje nad ilością półgoblinów w Norwich, niechaj obrazek doprawi wołający o pomstę do nieba męski ubiór, rzeczowość w każdym ruchu, zupełnie niepodejrzany analityczny wzrok i kurewsko wulgarne obycie. Kiedy się dosiadła, w oczy momentalnie rzuciła mu się proteza jej lewej dłoni. Jeśli ktoś zasługiwał na tytuł twardej kobiety, to nie znał wielu, które dorównywałyby jej pierwszym wrażeniem. Wbrew pozorom i wszelkim oczekiwaniom, Travers dyskryminował jedynie kobiety parające się żeglugą; doświadczenie nauczyło go doceniać kunszt silnej kobiecości. A może stała za tym jego głęboka wiara w boginię śmierci.
Z tym histerycznym dbaniem o własną reputację, to też nie do końca zgodnie z jej wyobrażeniem. Jak było powiedziane, Travers wyznaje kult Morrigan i szerzenie nieprawdy na jego temat, jednocześnie godzi w jego wyznanie, które nie spotkało się z aprobatą nawet na jego własnym dworze. Wolał więc przekazywać ustnie swoją wiarę, a teraz ktoś był w posiadaniu informacji, które nie tylko mogły zostać rozpowszechnione; wróg mógłby wszak uwiarygodnić fałszywą wersję zdarzeń, a wtedy, choć antymugolska arystokracja nie powinna przejąć się bzdetami z gazety - byłaby świadoma, że nie wzięły się znikąd. Rodachan miał przecież wkrótce słać propozycję ożenku - nadszargana reputacja była niedopuszczalna.
- Według zeznań służki, która dopuściła się zdrady, Mockingbird jest czarodziejem czystej krwi, z którym pierwszy raz spotkała się w Londynie. Przedstawił się z nazwiska, ale sprawdziliśmy je - doprowadziło nas do nieboszczyka spoczywającego w aktach Ministerstwa Magii. Noah Mitchell, zginął od zaklęcia uśmiercającego w zawierusze podczas wojny z Grindewaldem. - rozpoczął prezentację poszukiwanego faceta, choć nie niosła ona za sobą żadnych konkretów. Po chwili dodał jeszcze: - Uwiódł ją i zamącił w głowie, a dziwka dała się nakłonić do nadsyłania sów, w których potajemnie opowiadała mu o życiu w Corbenic Castle. Wyjątkowo spodobała mu się kłamliwa powiastka na mój temat. - i oczywiście nie zdradzi jej szczegółów, niech na to nie liczy. - Problem w tym, że od pewnego czasu byłem śledzony. Moi załoganci zorganizowali ze mną zasadzkę na cwanego, któremu się wydawało, że o niczym nie wiem. Kiedy wpadł w moje ręce, wyśpiewał wszystko; żałuję, że sam wiedział tak niewiele. Zatrudnił go facet podający się za niejakiego Mockingbirda. Opisy tych dwóch mężczyzn są zbieżne - to ta sama osoba. - zakończył, a tedy można się było domyślać, że nie miał już więcej do przekazania i musiała trochę pociągnąć go za język, by sprawdzić, czy znajdą jakiś wspólny trop.
Spojrzał na nią znad kufla, z którego powoli sączył czarodziejski alkohol, gdy wspomniała, że pochlebstwa na jej temat są prawdą.
- Sam to ocenię, towarzysząc Ci w misji. - zadeklarował więc swój udział. Miała wyjście, by odmówić? Cóż, w każdym razie dodatkowa para rąk zawsze może się przydać; z takiego założenia wychodził, kiedy szukał odpowiedniej osoby do tego zlecenia.
- Podstęp wciąż gra rolę. Nie wie, że moja służka została przechwycona - śmiem jednak założyć, jakoby jest świadom, że pozbyłem się jego szpiega. To gra w kotka i myszkę; dotychczas on był kotkiem. Rolę się odwracają. - Rodachanowi spodobał się plan, choć wiedział, że teraz będzie znacznie trudniej go zrealizować. - Umówienie na spotkanie może być trudne, ale gdzieś nas doprowadzi. Masz sugestię, w jakie słowa ubrać historyjkę, by była wiarygodna?
Z tym histerycznym dbaniem o własną reputację, to też nie do końca zgodnie z jej wyobrażeniem. Jak było powiedziane, Travers wyznaje kult Morrigan i szerzenie nieprawdy na jego temat, jednocześnie godzi w jego wyznanie, które nie spotkało się z aprobatą nawet na jego własnym dworze. Wolał więc przekazywać ustnie swoją wiarę, a teraz ktoś był w posiadaniu informacji, które nie tylko mogły zostać rozpowszechnione; wróg mógłby wszak uwiarygodnić fałszywą wersję zdarzeń, a wtedy, choć antymugolska arystokracja nie powinna przejąć się bzdetami z gazety - byłaby świadoma, że nie wzięły się znikąd. Rodachan miał przecież wkrótce słać propozycję ożenku - nadszargana reputacja była niedopuszczalna.
- Według zeznań służki, która dopuściła się zdrady, Mockingbird jest czarodziejem czystej krwi, z którym pierwszy raz spotkała się w Londynie. Przedstawił się z nazwiska, ale sprawdziliśmy je - doprowadziło nas do nieboszczyka spoczywającego w aktach Ministerstwa Magii. Noah Mitchell, zginął od zaklęcia uśmiercającego w zawierusze podczas wojny z Grindewaldem. - rozpoczął prezentację poszukiwanego faceta, choć nie niosła ona za sobą żadnych konkretów. Po chwili dodał jeszcze: - Uwiódł ją i zamącił w głowie, a dziwka dała się nakłonić do nadsyłania sów, w których potajemnie opowiadała mu o życiu w Corbenic Castle. Wyjątkowo spodobała mu się kłamliwa powiastka na mój temat. - i oczywiście nie zdradzi jej szczegółów, niech na to nie liczy. - Problem w tym, że od pewnego czasu byłem śledzony. Moi załoganci zorganizowali ze mną zasadzkę na cwanego, któremu się wydawało, że o niczym nie wiem. Kiedy wpadł w moje ręce, wyśpiewał wszystko; żałuję, że sam wiedział tak niewiele. Zatrudnił go facet podający się za niejakiego Mockingbirda. Opisy tych dwóch mężczyzn są zbieżne - to ta sama osoba. - zakończył, a tedy można się było domyślać, że nie miał już więcej do przekazania i musiała trochę pociągnąć go za język, by sprawdzić, czy znajdą jakiś wspólny trop.
Spojrzał na nią znad kufla, z którego powoli sączył czarodziejski alkohol, gdy wspomniała, że pochlebstwa na jej temat są prawdą.
- Sam to ocenię, towarzysząc Ci w misji. - zadeklarował więc swój udział. Miała wyjście, by odmówić? Cóż, w każdym razie dodatkowa para rąk zawsze może się przydać; z takiego założenia wychodził, kiedy szukał odpowiedniej osoby do tego zlecenia.
- Podstęp wciąż gra rolę. Nie wie, że moja służka została przechwycona - śmiem jednak założyć, jakoby jest świadom, że pozbyłem się jego szpiega. To gra w kotka i myszkę; dotychczas on był kotkiem. Rolę się odwracają. - Rodachanowi spodobał się plan, choć wiedział, że teraz będzie znacznie trudniej go zrealizować. - Umówienie na spotkanie może być trudne, ale gdzieś nas doprowadzi. Masz sugestię, w jakie słowa ubrać historyjkę, by była wiarygodna?
Rodachan Travers
Zawód : Kapitan Zemsty Kruka Padlinożercy
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
I have wounds, only you can mend
wczesny poranek, piętnasty sierpnia pięćdziesiątego ósmego
Ciało drżało, wszelką frustrację przelewała na działanie — niespotkane dotąd ilości listów, rozmów, kolejne przemierzenia hrabstwa w celu niesienia otuchy i rozeznania w sytuacji, zaczęły dobierać się do jej ciała, niosąc wycieńczenie stwardniałych mięśni. Od każdego wysoko urodzonego człowieka wymagano teraz swoistej roli lidera; mężczyzn zaprzęgano do wzmożonej pracy przy odbudowie hrabstw, kobiety miały nieść wsparcie w ramach zapotrzebowania, pomocy medycznej i podnoszenia morale, uświadamiając w pięknych słowach poddaną im ludność o
Działała sensownie, w zajętych rękach odnajdując ucieczkę od myśli i boleści prywatnych niesnasek, które bezsennością spływały na organizm kobiety. Żółtawe barwy siniaków widniały na skórze odkrytej spod zawiniętych rękawów koszuli, gdzieniegdzie na palcach widniały barwy pojedynczych, maleńkich oparzeń — nie wstydziła się ich, wręcz przeciwnie, ukazywały one progres idący za każdym dniem i każdą nocą. Płacz trzymanych na rękach dzieci sięgał niepoznanej jej dotąd skali, przewyższając nawet lament syren, panika sięgała głębiej, gdy wreszcie ktoś jej wytłumaczył, że dzieci się trzyma w konkretny sposób i miała nieustanne wrażenie, że niemowlęca główka spada zbyt nisko. Nadal było to łatwiejsze niż nieszczęsne rozdawanie posiłków; pośród wygłodniałych tłumów wydawała się niepotrzebnie wprowadzać zamęt swoją niekompetencją, a tej ciężko było zaradzić nawet angażującym tłumaczeniom okolicznych matek ludu. Jej własna matka rozmawiała z burmistrzem, gdzieś w pobliżu kręciła się także ciocia Annalise, zajmują się raczej kontrolą pomocy medycznej na pierwszej linii po odbiorze potrzebujących; tutaj, w prawym skrzydle prowizorycznego szpitala polowego, znajdowali się ci, którzy potrzebowali raczej doraźnej pomocy niż zaangażowania magimedyków, a wytłumaczone zasady pierwszej pomocy pozwoliły lady Travers na sprawne opatrywanie maleńkich ran, co przede wszystkim dawało ukojenie rozszarpanym emocjom, bardziej niż prawdziwie leczyło. Na jednym ze szpitalnych łóżek siedziało rodzeństwo, siedmioletnia Emma i jej ledwie trzyletni brat. Uratowani przez sąsiada z płonącego domu nadal oczekiwali matki, to jej nieobecność działała gorzej niż wizja niebezpieczeństwa, ale nie można było podjąć żadnych kroków, dopóki nie ukończono identyfikacji ofiar. Dzieci trafiły prosto z długich kolejek po jedzenie w sidła pomocy, kiedy rozdające posiłki wolontariuszki zauważyły na dziecięcej skórze ślady ran. Teraz spokój i cierpliwość Imogen były na wagę złota, gdy ledwie kiwając głową, przekierowywała pytających do odpowiednich miejsc, sama w skupieniu przemywając skaleczenia. Sam dotyk ciepłego, miękkiego materiału i bliskość dorosłego pozwoliły dzieciom na chwilę wytchnienia w podejmowanym nieustannie płaczu; małe dłonie splecionione pozostawały w uścisku. Gdzieś obok krzątał się Albert, roznoszący kolejne dostawy środków higienicznych, ręczników i prześcieradeł, początkowe odpowiedzi Imogen wreszcie mogła przekształcić w skinięcia głową i ruch palców, po kilkudziesiętnym kursie nie potrzebowali słów do organizacji. Dłoń oplatała opatrywaną dłoń, Imogen kucnąwszy przed leżanką, co rusz czyściła skryty w krwi materiał, delikatnymi przyciśnięciami zbierając gromadzącą się krew. Brązowe dwie pary oczu śledziły każdy ruch, w delikatności i wieku półwili upatrując namiastkę bezpieczeństwa.
Na horyzoncie ukazała się Melisande, szept blondynki skłonił dzieci do położenia, a sprawny ruch skrył je pod kocem, nakazując odpoczynek. Podniosła miskę z wodą, oparła ją o biodro i z delikatnym, acz zmęczonym uśmiechem podeszła do nadchodzącej bratowej. Każdy w naturalny sposób odnalazł potrzebną gałąź; nawet ich pomoc — arystokratek — była nieoceniona, gdy brakowało kilkuset par rąk przy nagromadzeniu zniszczeń. Pełne obaw, ale i wdzięczności spojrzenie przesunęło po pięknej twarzy Meli, dopatrując się choćby małych sygnałów zmęczenia, po których mogłaby nakazać potrzebne jej samej odpoczynek. Miast tego widziała pewność, której tak cholernie jej zazdrościła, a którą jednocześnie wprost bogobojnie podziwiała.
— To jak, gotowa na apel? Mamy przemówić po dwunastej, zaraz gdy pojawi się burmistrz. Musimy uczcić minutą ciszy dotychczasowe ofiary, ogłosić poszukiwanych, poinformować o biurze informacji. — Na ten moment potwierdzono 140 zmarłych. To tragiczna informacja, na którą nie byli gotowi; każda pieść zaciskała się w niemej prośbie o to, by nie było ich więcej. Ale ciała, niczym domki z kart, sypały się w zetknięciu z kataklizmem i nawet one, chronione zwykle w chłodzie zamkowych ścian, doświadczyły tego dobitnie.
— Jak się czujesz, Melu?
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Ostatnie dni minęły pod sztandarem mobilizacji, zapachu tuszu, kiedy pochylała się nad pergaminem, troską skąpaną w skreślonych literach - ale nadal, tych, na których jej zależało i tych, które mogło przynieść jej wymierne korzyści. To nie tak, że Melisande nie współczuła, może gdzieś, trochę dalej w istocie nie zazdrościła bardziej dotkniętym hrabstwo i była skora i gotowa nieść im pomoc, ale najważniejsze dla niej były te z którymi łączyły ją najbliższe relacje. A na jej liście priorytetów najwyżej znajdowały się te własne. Te wśród których dorastała i te na których miała pozostać. Miała - a może teraz nawet już chciała?
Rzuciła się w wir działania pozwalając się mu porwać nadal rozdrażniona własną nieudolnością. Doba zdawała się zwyczajnie za krótka. A choć wiedziała, że po zakończeniu zawieszenia broni wszystko ulegnie zmianie - to chyba nie spodziewała się że w tak nagły, niemal okrutny sposób. I choć wydarzenia na Elfim Szlaku sprawiały że zwątpiła to jednocześnie pewna obecność Manannana i wtedy i później działała na nią kojąco, jak fala z każdym uderzeniem o brzeg powolnie - ale skutecznie odpychając frustrację. I jak fala przynosiły też frustrację. Ich relacja - nadal, niezmiennie - wydawała się składać ze sprzeczności. To, że nie potrafiła przewidzieć do końca czym go rozdrażni i to, że wiedziała też w które strony uderzyć by to zrobić ją przyciągało. A silne ramiona w których ginęła wieczorami - choć nie umiała jeszcze do tego przyznać się głośno - były tym, czego potrzebowała, przynosiły jej spokój i ulgę, poczucie bezpieczeństwa i pewność, kiedy po chaosie dnia, wracała w jedno znajome miejsce.
Nie zatrzymywała się gotowa do działania - jakiekolwiek by od niej nie potrzebowali czy wymagali. Musiała przeć na przód, zdecydowaniem wlewać spokój w niepewne serca mimo, że jej samo chwiało się nadal. I choć twarz niezmiennie prezentowała łagodnie uprzejmy wyraz pełen troski, wewnątrz mimowolnie była zła na siebie - zła i nadal sfrustrowana. Zmęczenie znaczyło się irytacją i dostrzeganiem najmniejszych potknięć - a tych, nie chciała już popełniać. Nie mogła.. Zajmowała się wszystkim z czym była w stanie sobie poradzić. Od opatrywania pomniejszych ran - tego nauczyła się wszak już wcześniej w rezerwacie nie raz opatrzyła lżejsze oparzenia czy pomniejsze rany. Teraz wdzięczna, że wcześniej nie wzdrygała się na nawet takie zajęcie, budując zaufanie wśród pracowników. Sporządzała listy i podejmowała się liczenia bo wśród liczb radziła sobie od zawsze dobrze. Dbała o kontakt między postawionymi punktami o to, by w żadnym niczego nie zabrakło a praca funkcjonowała w sposób możliwie jak najsprawniejszy. Chaosu nie dało się poskromić, ale dało się go pokierować.
Najpierw przywołała do siebie Alberta, powinien już kończyć roznoszenie dostawy, miała dla niego kolejne zadanie - choć najpierw zobowiązała go do tego, by zrobił sobie przerwę i posilił się odpowiednio. Potrzebowali ludzi sprawnych i gotowych do działania - nie słaniających się ze zmęczenia. Ale podróż tylko dla jednej dyspozycji nie miała znaczenia, dlatego dalej swoje kroki skierowała w stronę szwagierki. Ciemne skupione tęczówki przesunęły się po niej oceniając stan w którym była - Imogen była młoda, jak powiedziała jej kiedyś - przypominała jej młodszą siostrę. To, czego świadkami i częścią się stało było dużym brzemieniem i nie każdy był w stanie je unieść. Objęła dłońmi trzymane papiery, przyciskając go do piersi. Nie miała problemów, by stawiać kroki pewnie, bo planowała działania. A za odpowiednim planem, można było wędrować bez zmartwień. Skłamałby jednak mówiąc, że jej myśli nie uciekały czasem w kierunku męża - ostatnie dwa tygodnie spędzili razem, naprawdę razem, tak ciałem jak i myślą, teraz zmuszeni do skupienia się na obowiązkach musieli podzielić się zadaniami. Nie dziwiło jej to, nie budziło sprzeciwu jedynie lekką jeszcze nie całkiem zrozumiałą niechęć. Potrafiła jednak pojąć logiczność takich działań - w Norwich były w stanie zyskać posłuch to w miastach portowych w których przeważała ilość mężczyzn łatwiej o niego było mężczyznom. Trudno było nie pojąć, że ludzie które życie oddali morzu, szybciej uwierzą tym, którzy robili to samo, niźli tym, które wypatrują ich powrotu. A dobre rozłożenie i rozplanowanie działań było przecież częścią sukcesu - noce zaś nadal należały do nich. Gotowa? Niezmiennie, apel jej nie przerażał był jedną z kolejnych rzeczy do odhaczenia na liście zadań. Pozwoliła jednak Imogen na krótkie wprowadzenie i wypunktowanie tego, co znajdowało się przed nimi przeczuwając, że potrzebuje tego bardziej sama. Potaknęła lekko głową.
- Zdecydowałaś się zabrać głos? - zapytała jej zauważając, że użyła liczby mnogiej. Jej przemówienia przed tłumem nie przerażały ani nie deprymowały. Kształciła się w kierunku dyplomacji dla rezerwatu i wygłaszała referaty podczas sympozjów - ostatnie po tym jak odzyskali smoka od tysięcy lat uznawanego za historię - miała gotowe słowa, pełne otuchy i nadziei. Znów była obok, gotowa by ją wesprzeć, popchnąć, jeśli będzie potrzebowała zabrać głos, gdy nadejdzie czas. Nie przelewała emocji ku tragedii, która ich zastała zmieniając je w fakty, je było łatwiej pogrupować i zaakceptować, ułożyć. Padające pytanie uniosło łagodnie jej brwi, a później podciągnęły kącik ust wciągając we wspomnienie z niemal dosłownego Końca Świata. Jak się czuła? Manannan przejrzał ją od razu gdy skłamała frustrując się na uniki, których dokonała. A teraz? Jak się czuła? Nie zastanawiała się nad tym, spinając siebie w formę, która działała skupiona na zadaniu nie zaglądająca wewnątrz. Nie przeprowadzała zmyślnej wiwisekcji. Trwała, gotowa do działania. Odciągnęła od papierów jedną z dłoni unosząc ją, żeby w łagodnym geście zacisnąć na ramieniu szwagierki.
- Pełna determinacji. - orzekła - czy była to prawda? Częściowa na pewno. Chaos organizacji jej nie przerażał, skala ludzkiej tragedii dotykała, choć nie roztkliwiała. Analityczny umysł szukał rozwiązań najlepiej pasujących, może bywała nieczuła - ale wolała być zdecydowana w działaniu, trafna w osądach niż emocjonalnie oddana. Ci na których jej zależało, byli cali - reszta zawsze była mniej warta i na co dzień i w obliczu tego z czym zmagali się teraz. - I dumy, kiedy widzę jak odnajdujesz się, mimo, że sytuacja nie jest łatwa. - dodała przesuwając tęczówkami wokół. - Chodź, napijemy się herbaty, odpoczniesz chwilę. - zaproponowała jej, Imogen się zaangażowała, ale Melisande już zdawała się wiedzieć, że jej ofiarność mogła przynieść jej zarówno miłość ludzi, jak i całkowite wyeksploatowanie samej siebie. Musiała zadbać o to, by Imogen znalazła bilans. Ten przecież we wszystkim był ważny. Sam świat cechowała wszak równowaga.
Rzuciła się w wir działania pozwalając się mu porwać nadal rozdrażniona własną nieudolnością. Doba zdawała się zwyczajnie za krótka. A choć wiedziała, że po zakończeniu zawieszenia broni wszystko ulegnie zmianie - to chyba nie spodziewała się że w tak nagły, niemal okrutny sposób. I choć wydarzenia na Elfim Szlaku sprawiały że zwątpiła to jednocześnie pewna obecność Manannana i wtedy i później działała na nią kojąco, jak fala z każdym uderzeniem o brzeg powolnie - ale skutecznie odpychając frustrację. I jak fala przynosiły też frustrację. Ich relacja - nadal, niezmiennie - wydawała się składać ze sprzeczności. To, że nie potrafiła przewidzieć do końca czym go rozdrażni i to, że wiedziała też w które strony uderzyć by to zrobić ją przyciągało. A silne ramiona w których ginęła wieczorami - choć nie umiała jeszcze do tego przyznać się głośno - były tym, czego potrzebowała, przynosiły jej spokój i ulgę, poczucie bezpieczeństwa i pewność, kiedy po chaosie dnia, wracała w jedno znajome miejsce.
Nie zatrzymywała się gotowa do działania - jakiekolwiek by od niej nie potrzebowali czy wymagali. Musiała przeć na przód, zdecydowaniem wlewać spokój w niepewne serca mimo, że jej samo chwiało się nadal. I choć twarz niezmiennie prezentowała łagodnie uprzejmy wyraz pełen troski, wewnątrz mimowolnie była zła na siebie - zła i nadal sfrustrowana. Zmęczenie znaczyło się irytacją i dostrzeganiem najmniejszych potknięć - a tych, nie chciała już popełniać. Nie mogła.. Zajmowała się wszystkim z czym była w stanie sobie poradzić. Od opatrywania pomniejszych ran - tego nauczyła się wszak już wcześniej w rezerwacie nie raz opatrzyła lżejsze oparzenia czy pomniejsze rany. Teraz wdzięczna, że wcześniej nie wzdrygała się na nawet takie zajęcie, budując zaufanie wśród pracowników. Sporządzała listy i podejmowała się liczenia bo wśród liczb radziła sobie od zawsze dobrze. Dbała o kontakt między postawionymi punktami o to, by w żadnym niczego nie zabrakło a praca funkcjonowała w sposób możliwie jak najsprawniejszy. Chaosu nie dało się poskromić, ale dało się go pokierować.
Najpierw przywołała do siebie Alberta, powinien już kończyć roznoszenie dostawy, miała dla niego kolejne zadanie - choć najpierw zobowiązała go do tego, by zrobił sobie przerwę i posilił się odpowiednio. Potrzebowali ludzi sprawnych i gotowych do działania - nie słaniających się ze zmęczenia. Ale podróż tylko dla jednej dyspozycji nie miała znaczenia, dlatego dalej swoje kroki skierowała w stronę szwagierki. Ciemne skupione tęczówki przesunęły się po niej oceniając stan w którym była - Imogen była młoda, jak powiedziała jej kiedyś - przypominała jej młodszą siostrę. To, czego świadkami i częścią się stało było dużym brzemieniem i nie każdy był w stanie je unieść. Objęła dłońmi trzymane papiery, przyciskając go do piersi. Nie miała problemów, by stawiać kroki pewnie, bo planowała działania. A za odpowiednim planem, można było wędrować bez zmartwień. Skłamałby jednak mówiąc, że jej myśli nie uciekały czasem w kierunku męża - ostatnie dwa tygodnie spędzili razem, naprawdę razem, tak ciałem jak i myślą, teraz zmuszeni do skupienia się na obowiązkach musieli podzielić się zadaniami. Nie dziwiło jej to, nie budziło sprzeciwu jedynie lekką jeszcze nie całkiem zrozumiałą niechęć. Potrafiła jednak pojąć logiczność takich działań - w Norwich były w stanie zyskać posłuch to w miastach portowych w których przeważała ilość mężczyzn łatwiej o niego było mężczyznom. Trudno było nie pojąć, że ludzie które życie oddali morzu, szybciej uwierzą tym, którzy robili to samo, niźli tym, które wypatrują ich powrotu. A dobre rozłożenie i rozplanowanie działań było przecież częścią sukcesu - noce zaś nadal należały do nich. Gotowa? Niezmiennie, apel jej nie przerażał był jedną z kolejnych rzeczy do odhaczenia na liście zadań. Pozwoliła jednak Imogen na krótkie wprowadzenie i wypunktowanie tego, co znajdowało się przed nimi przeczuwając, że potrzebuje tego bardziej sama. Potaknęła lekko głową.
- Zdecydowałaś się zabrać głos? - zapytała jej zauważając, że użyła liczby mnogiej. Jej przemówienia przed tłumem nie przerażały ani nie deprymowały. Kształciła się w kierunku dyplomacji dla rezerwatu i wygłaszała referaty podczas sympozjów - ostatnie po tym jak odzyskali smoka od tysięcy lat uznawanego za historię - miała gotowe słowa, pełne otuchy i nadziei. Znów była obok, gotowa by ją wesprzeć, popchnąć, jeśli będzie potrzebowała zabrać głos, gdy nadejdzie czas. Nie przelewała emocji ku tragedii, która ich zastała zmieniając je w fakty, je było łatwiej pogrupować i zaakceptować, ułożyć. Padające pytanie uniosło łagodnie jej brwi, a później podciągnęły kącik ust wciągając we wspomnienie z niemal dosłownego Końca Świata. Jak się czuła? Manannan przejrzał ją od razu gdy skłamała frustrując się na uniki, których dokonała. A teraz? Jak się czuła? Nie zastanawiała się nad tym, spinając siebie w formę, która działała skupiona na zadaniu nie zaglądająca wewnątrz. Nie przeprowadzała zmyślnej wiwisekcji. Trwała, gotowa do działania. Odciągnęła od papierów jedną z dłoni unosząc ją, żeby w łagodnym geście zacisnąć na ramieniu szwagierki.
- Pełna determinacji. - orzekła - czy była to prawda? Częściowa na pewno. Chaos organizacji jej nie przerażał, skala ludzkiej tragedii dotykała, choć nie roztkliwiała. Analityczny umysł szukał rozwiązań najlepiej pasujących, może bywała nieczuła - ale wolała być zdecydowana w działaniu, trafna w osądach niż emocjonalnie oddana. Ci na których jej zależało, byli cali - reszta zawsze była mniej warta i na co dzień i w obliczu tego z czym zmagali się teraz. - I dumy, kiedy widzę jak odnajdujesz się, mimo, że sytuacja nie jest łatwa. - dodała przesuwając tęczówkami wokół. - Chodź, napijemy się herbaty, odpoczniesz chwilę. - zaproponowała jej, Imogen się zaangażowała, ale Melisande już zdawała się wiedzieć, że jej ofiarność mogła przynieść jej zarówno miłość ludzi, jak i całkowite wyeksploatowanie samej siebie. Musiała zadbać o to, by Imogen znalazła bilans. Ten przecież we wszystkim był ważny. Sam świat cechowała wszak równowaga.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Choć w przeciwieństwie do reszty wolontariuszek, nie działała w szpitalu polowym przy najgorszych pacjentach, to jej ubiór i tak zakrawał na zaniedbanie. Nie kryła siniaków, śladów krwi i lekkiego zamoczenia spódnicy, gdy wyciskała ręcznik w ciepłej wodzie. Aby nie gorszyć damy, dano jej pod opiekę przede wszystkim dzieci — obmywanie ran, twarzyczek i brudnych rąk, które ponoć mogły nieść zakażenia. Nie znała się na tym, akceptowała słowa wykwalifikowanych uzdrowicieli i praktycznych zielarek, podziwiając przy tym pracę akuszerek, które w przerwach od nagłych niebezpieczeństw, dbały o osamotnione w cierpieniu niemowlęta. Nie potrafiłaby tak pracować, była o tym przekonana w trakcie spotkań z lordem Shafiqiem czy własnymi uzdrowicielami — teraz jednak, bez słów komplikacji — sprawdzała się w najprostszej formie pomocy, nie kręcąc nosem na najgorsze widoki, od których i tak personel wydawał się ją odgradzać. Niosła umiejscowioną na biodrach misę z wodą, której różowawo-brązowe zabarwienie wskazywało na obmyte rany. Nadal robiła to niepewnie, ale przebywanie pośród ludu było tym, co teraz chciała czynić — tego wymagano, to powinna i to było najlepszą ucieczką od bolesnych myśli.
Słowa Melisande wprowadziły ją w początkowe zmieszanie, chwilę potem niski głos się jednak rozległ, pewnie i z dozą oczywistości w nucie końcowej.
— Tak. Ludzie widzą, że tutaj jestem, oczekują więc opinii na temat tego, co się dzieje. Mam spisane swoje spostrzeżenia... wiem, co mówić, bo wiem, co oczekują, bym mówiła. Lady matka rozmawia z burmistrzem o rodowym wsparciu finansowym, ja natomiast chcę opowiedzieć o akcji poszukiwawczej i personaliach osób, których szukają... — Zaczęła, lekko pociągnąwszy nosem. Zmęczenie wkradało się pod skórę, działała jednak pod wpływem emocji, a to działało stymulująco i łagodząco na wszelkie objawy słabej wydolności. — Mamy pięć rodzin, pośród których znaleziono jedynie dzieci. Chcemy wspomnieć o ich rodzicach, czy ktoś coś wie. Rozmawiałam z nimi, najstarszy chłopczyk ma dziesięć lat, uratował swoją dwuletnią siostrę. — Dzieci wybiegły oknem, cały dom spłonął. Czy rodzice nie mogli się dostać do dzieci? Czy spłonęli? To wszystko wydawało się tak tragiczne, że wyroki utkwiły w gardle Imogen i spotęgowały niski, zachrypły ton głosu.
— Musiałam się odnaleźć, Melu. Potrzebują nas. — W spokojnych krokach dotarły do prowizorycznej strefy brudnej, gdzie znajdował się magazyn i dostęp do wody. Wytłumaczono już jej, co ma zrobić po każdym pacjencie, tym samym wylała wodę z misy i wycisnęła ręcznik, przepłukując naczynie wodą z dodatkiem alkoholu. Skóra delikatnie popękana piekła przy kolejnych ruchach, starała się tego po sobie nie pokazać. Odłożyła wszystko na miejsce, poprawiła zakasane rękawy i odziała na twarz zmęczony uśmiech. Wypieki podkreślały przypuszczenia Melisande, bo choć dama mogła być w kondycji i wysportowana, to nie była nauczona pracy. Ciężar emocji dodawał swoje, a jednocześnie nie potrafiła pozostawać bezczynna — w przeciwieństwie do matki, lady Lestrange, Imogen tkwiła gdzieś pomiędzy ogromną potrzebą działania i zaniechania etykiety a koniecznościami w personifikacji kobiety salonów. Nie miała zastąpić lekarzy, nigdy nie miała trudzić się pracą zawodową — ale teraz, gdy potrzebowano każdej dłoni do działania, winna podjąć się czegoś ambitniejszego. Nie była głupiutka, potrafiła pojąć proste zadania, które w swojej charytatywności odciążały i tak dojmującą strukturę personelu medycznego.
— Ale tylko chwilę... zostało mi jeszcze pięcioro dzieci. Potem wiec z burmistrzem, następnie podziękowanie rodzinie Collmanów, którzy zaczęli akcję ratowania mieszkańców wioski. — Opowiadała bardziej sama sobie niż Melisande, aby nie pogubić się w koniecznościach. Westchnąwszy, sięgnęła dłonią do spiętych włosów, rozpuszczając długie pukle na plecy. Pogięte, poplątane kosmyki nie służyły wizerunkowi damy, podobnie jak siniaki na dłoniach — nie chciała tego jednak nadto poprawiać; planowała spiąć włosy, poprawić kołnierz i ukazać się ludowi tak, jak powinna — w pełnej gotowości, wyrwana z działania na ich rzecz.
— Miałaś kontakt z Manannanem? Kiedy wychodziłam ze służbą, nie chciałam was budzić. — Obawiała się o samopoczucie braci, rano zdołała wymienić krótką rozmowę jedynie z kuzynostwem. To właśnie w chwili słabości ukazywało się piękno, które w Traversach wypracowało morze — działali, wszyscy w swoich dziedzinach i wszyscy się nawzajem wspierali, bo gdyby nie ciocia Leonora, nie wiedziałaby do kogo podejść z pytaniem o pomoc. Kuzyni w geście żartów klepali krewniaczki po plecach, sami zatracali się w pomocy, o którą wzywał Minister i tylko babcia Travers, ledwie dając radę wstać z łoża, zanosiła się po prostu dumnym uśmiechem. Port wypracował szybkie i sprawne działanie, momentalną mobilizację, którą mężczyźni rody morskich wyjadaczy byli nastawieni od najmłodszych lat — gdy wzywał port, gdy wzywało morze, gdy wzywał ratunek, nie było chwili na zastanowienie.
Udały się finalnie do jednego z lepiej usytuowanych pokoi w przetłoczonym budynku administracji miasteczka. Wymagało to krótkiego przejścia od szpitala. Dopiero tam, czując minimalną swobodę, Imogen pozwoliła sobie na zajęcie miejsca na krześle i wyprostowanie obolałych nóg — mimo najwygodniejszych trzewików i wielogodzinnych tańców, na stopach szykowały się odciski. Wtedy też pozwoliła sobie na dłużej przyjrzeć się bratowej, a dojrzawszy spostrzegawczym okiem mały pyłek na jej kruczoczarnych włosach, sięgnęła dłonią do nich i z subtelnością poprawiła niesforne znamię, z bliskości ledwie oddalenia rogiem stołu, posyłając kobiecie ostatni na tę chwilę uśmiech — wykończony, pozornie szczęśliwy, ale w istocie smutny i obciążony ciężarami świata.
Słowa Melisande wprowadziły ją w początkowe zmieszanie, chwilę potem niski głos się jednak rozległ, pewnie i z dozą oczywistości w nucie końcowej.
— Tak. Ludzie widzą, że tutaj jestem, oczekują więc opinii na temat tego, co się dzieje. Mam spisane swoje spostrzeżenia... wiem, co mówić, bo wiem, co oczekują, bym mówiła. Lady matka rozmawia z burmistrzem o rodowym wsparciu finansowym, ja natomiast chcę opowiedzieć o akcji poszukiwawczej i personaliach osób, których szukają... — Zaczęła, lekko pociągnąwszy nosem. Zmęczenie wkradało się pod skórę, działała jednak pod wpływem emocji, a to działało stymulująco i łagodząco na wszelkie objawy słabej wydolności. — Mamy pięć rodzin, pośród których znaleziono jedynie dzieci. Chcemy wspomnieć o ich rodzicach, czy ktoś coś wie. Rozmawiałam z nimi, najstarszy chłopczyk ma dziesięć lat, uratował swoją dwuletnią siostrę. — Dzieci wybiegły oknem, cały dom spłonął. Czy rodzice nie mogli się dostać do dzieci? Czy spłonęli? To wszystko wydawało się tak tragiczne, że wyroki utkwiły w gardle Imogen i spotęgowały niski, zachrypły ton głosu.
— Musiałam się odnaleźć, Melu. Potrzebują nas. — W spokojnych krokach dotarły do prowizorycznej strefy brudnej, gdzie znajdował się magazyn i dostęp do wody. Wytłumaczono już jej, co ma zrobić po każdym pacjencie, tym samym wylała wodę z misy i wycisnęła ręcznik, przepłukując naczynie wodą z dodatkiem alkoholu. Skóra delikatnie popękana piekła przy kolejnych ruchach, starała się tego po sobie nie pokazać. Odłożyła wszystko na miejsce, poprawiła zakasane rękawy i odziała na twarz zmęczony uśmiech. Wypieki podkreślały przypuszczenia Melisande, bo choć dama mogła być w kondycji i wysportowana, to nie była nauczona pracy. Ciężar emocji dodawał swoje, a jednocześnie nie potrafiła pozostawać bezczynna — w przeciwieństwie do matki, lady Lestrange, Imogen tkwiła gdzieś pomiędzy ogromną potrzebą działania i zaniechania etykiety a koniecznościami w personifikacji kobiety salonów. Nie miała zastąpić lekarzy, nigdy nie miała trudzić się pracą zawodową — ale teraz, gdy potrzebowano każdej dłoni do działania, winna podjąć się czegoś ambitniejszego. Nie była głupiutka, potrafiła pojąć proste zadania, które w swojej charytatywności odciążały i tak dojmującą strukturę personelu medycznego.
— Ale tylko chwilę... zostało mi jeszcze pięcioro dzieci. Potem wiec z burmistrzem, następnie podziękowanie rodzinie Collmanów, którzy zaczęli akcję ratowania mieszkańców wioski. — Opowiadała bardziej sama sobie niż Melisande, aby nie pogubić się w koniecznościach. Westchnąwszy, sięgnęła dłonią do spiętych włosów, rozpuszczając długie pukle na plecy. Pogięte, poplątane kosmyki nie służyły wizerunkowi damy, podobnie jak siniaki na dłoniach — nie chciała tego jednak nadto poprawiać; planowała spiąć włosy, poprawić kołnierz i ukazać się ludowi tak, jak powinna — w pełnej gotowości, wyrwana z działania na ich rzecz.
— Miałaś kontakt z Manannanem? Kiedy wychodziłam ze służbą, nie chciałam was budzić. — Obawiała się o samopoczucie braci, rano zdołała wymienić krótką rozmowę jedynie z kuzynostwem. To właśnie w chwili słabości ukazywało się piękno, które w Traversach wypracowało morze — działali, wszyscy w swoich dziedzinach i wszyscy się nawzajem wspierali, bo gdyby nie ciocia Leonora, nie wiedziałaby do kogo podejść z pytaniem o pomoc. Kuzyni w geście żartów klepali krewniaczki po plecach, sami zatracali się w pomocy, o którą wzywał Minister i tylko babcia Travers, ledwie dając radę wstać z łoża, zanosiła się po prostu dumnym uśmiechem. Port wypracował szybkie i sprawne działanie, momentalną mobilizację, którą mężczyźni rody morskich wyjadaczy byli nastawieni od najmłodszych lat — gdy wzywał port, gdy wzywało morze, gdy wzywał ratunek, nie było chwili na zastanowienie.
Udały się finalnie do jednego z lepiej usytuowanych pokoi w przetłoczonym budynku administracji miasteczka. Wymagało to krótkiego przejścia od szpitala. Dopiero tam, czując minimalną swobodę, Imogen pozwoliła sobie na zajęcie miejsca na krześle i wyprostowanie obolałych nóg — mimo najwygodniejszych trzewików i wielogodzinnych tańców, na stopach szykowały się odciski. Wtedy też pozwoliła sobie na dłużej przyjrzeć się bratowej, a dojrzawszy spostrzegawczym okiem mały pyłek na jej kruczoczarnych włosach, sięgnęła dłonią do nich i z subtelnością poprawiła niesforne znamię, z bliskości ledwie oddalenia rogiem stołu, posyłając kobiecie ostatni na tę chwilę uśmiech — wykończony, pozornie szczęśliwy, ale w istocie smutny i obciążony ciężarami świata.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
W milczeniu słuchała padających słów z ust Imogen nie przerywając jej, kiedy mówiła. Była odrobinę… ciekawa, tego co zamierzała powiedzieć i czy istotnie - jak sądziła - wiedziała co chcieli usłyszeć. Nie zapytała o radę więc z różanych warg dawnej lady Rosier nie potoczyła się żadna uwaga. Zamiast tego robiła to co zawsze, stała i obserwowała, łapała odruchy, gesty, zmarszczenia brwi, drgnięcia mięśni; zmiany w wyglądzie były widoczne przynosząc ledwie zauważalnie zmrużenie oczu kiedy poddawała się dalszej ocenie Imogen. Odnotowywała przekazywane informacje potakując jedynie głową na ostatnią rewelację. - Rolą brata jest bronić siostry. - skomentowała bez większego zachwytu czy uznania. Tristan bronił jej od zawsze i dla niej gotów był spopielić świat. Był jej najsilniejszą kartą ale i największym wsparciem. Pozwalał jej kroczyć dalej, śmielej, ale i nie wahał się zatrzymać kiedy uznał, że nie była gotowa na dalsze działanie. Szanowała go i słuchała, nigdy nie stając i nie mając stanąć naprzeciw. Jego słowo i zdanie było ostatnie bo nie tylko był jej bratem ale i nestorem. Wiedziała jednak, że choć konsultował z nią myśli - czy może czasem nawet obawy - to nigdy nie pokazał się jej całkiem. Nie ukazał słabości, pozostając siłą na której pozwalał rosnąć jej samej. Relacja z Manannanem była inna - początkowo szukała w niej tej samej zależności, ale rozumiała już że pragnąc go całego i zamierzając oddać mu wszystko, znajdą się głębiej i dalej. Co miało to dla niej przynieść i jak wyglądać? Jeszcze nie wiedziała. Co innego przyciągnęło jej spojrzenie, ledwie grymas podczas wykonywanych czynności kazał jej zmierzyć Imogen uważniejszym wzrokiem. Coraz mocniej nabierała przekonania - jej ofiarność (choć nie umiała jeszcze określić w czym dokładnie leżało jej źródło) może wykończyć ją sama. Przemknęła spojrzeniem po włosach, kontrastujących nieładem z warkoczem spiętym na jej głowie. Prostszym niż wymyślne salonowe fryzury, ale zadbanym i schludnym - jak cały jej strój znaczącym o pozycji i przynależności. Spojrzenie przesunęło się po dłoniach, którymi je poprawiła, hamując zmarszczenie brwi wsłuchując się dalej w padający monolog. Ani dzieci, ani burmistrz nie znajdowały się na jej liście - zajmowała się czym innym rozdzielała zadania chętnym do pomocy wysyłając ich tam, gdzie byli potrzebni, sprawdzając czy i jak je wykonują, zbierała informacje o tym co było potrzebne, czego tu znajdowało się więcej i wysyłała to tam gdzie istniał jakiś brak - wszystko skumulowane w skrupulatnych notatkach, które ze sobą trzymała.
I choć wcześniejsze słowa nie skupiły mocniej jej uwagi pozwalała by wila snuła obok niej to co formowała w planach to pytanie o Manannana sprawiło, że uniosła brwi do góry.
- Cóż za osobliwa forma pytania, Imogen, oczywiście, że miałam kontakt z własnym mężem. - upomniała ją łagodnie, dzieliła z Manannanem komnaty i łoże. Jeśli chciała jakiejś konkretnej odpowiedzi, musiała zadać konkretne pytanie. Brwi Melisande uniosły się na kolejne słowa, zaraz jednak zastąpił je krótki grymas przypominający uśmiech. - Wątpię, byś kogoś u nas zastała, moja droga. - nie wiedziała o której wyszła Imogen - wiedziała o której oni opuszczali zamek, trochę zawiodła ją tym jak złożyła słowa. Nie wierzyła by Imogen miała to na myśli, ale właściwie zakładała, że nie wyszła później od nich. Nie obudziłaby ich; ostatnie dwie noce i wspólne poranki były krótkie wyciągali z nich dla siebie jeszcze kilka chwil, przeplatając siebie z tym, co czekało przed nimi. Chłonęła spokój, nim powracała w stronę chaosu - spoglądając ku niemu bez strachu; jej pewność była kompletna. Owszem nie lubiła zrywać się z rana. Festiwal pozwolił im na chwilowe rozluźnienie, na sięgnięcie po odpoczynek który należał się im wszystkim, a kilkudniowy wyjazd był tym, czym Melisande chciała by był - ale żadne z nich nie uchylało się przed tym, co wyciągało po nich dłonie. Sama wyruszyła jeszcze przed śniadaniem odnajdując czas na pojawienie się w rezerwacie. Chaos trawił nie tylko hrabstwa i miasta, ale i miejsca. Mieli pracowników, którzy mieszkali w różnych częściach Anglii, niektórzy nie mieli już zjawić się w pracy inni byli ranni. Musieli oszacować straty - niemal tak samo, jak szacowali je w Norfolk czy Kent - zająć się zwierzętami - bo te wymagały opieki niezmiennie, nie pozwolić, by system ich zarządzania się zachwiał. Wiedziała, że Tristan będzie teraz potrzebował jej, Evandry i Mathieu bardziej, niźli kiedykolwiek wcześniej i z pewnością wiedział że może złożyć na jej barkach część ciężaru, który wcześniej przeważnie niósł sam. Wyznaczy kolejne zadania w którym nie zawiedzie, bo znał dokładnie każdą jej przywarę i talenty. Tutaj jej zamiłowanie do planowania i lata spędzone nad tym pozwalała na to, by naprawdę się wykazała. Potrafiła określić ile zajmą jej konkretne działania, wędrowała więc wedle własnej listy, odhaczając kolejne wypełnione podpunkty.
W drodze zatrzymano ją kilka razy przekazując informacje o zakończonym działaniu, kolejnej potrzebie, przychodzącym towarze. Za każdym razem odsuwała od siebie podkładkę z pergaminami notując i wydając dalsze dyspozycje. Chodziło o to, by sprawy toczyły się wartkim potokiem popychane przez kogoś, kto potrafił nadać im kierunek - tak jak zmiany - oni zaś, byli siłą, która potrafiła wprowadzić to w ruch. Pozostała nad nią chwilę dłużej, patrząc jak ze zmęczeniem opadała na krzesło rozprostowując nogi. Brwi zmarszczyły się trochę mocniej, kiedy zasiadła na krześle obok, potakując krótko pojawiającej się w końcu obok służce głową. Ta rozchyliła usta z pewnością chcąc jej przekazać informacje, które kazała jej zebrać, ale spojrzenie które otrzymała ją wstrzymało. - Napijemy się herbaty, Anitho. - powiedziała w jej kierunku, odwracając głowę akurat w momencie w którym Imogen sięgała do jej włosów. Teraz mogła przyjrzeć im się z bliska - ciemne tęczówki zawisły na ręce obok jej głowy przesuwając się po niej spojrzeniem. A kiedy Imogen ją opuszczała, dłoń Melisande uniosła się do góry łapiąc ją delikatnie za przegub. Przesuwając rękę przed siebie, dłonie układając pod jej palcami, potem obracając ją i mierząc spojrzeniem. Gesty miała pewne, oglądała ręce młodszych pracowników rezerwatu nie raz. W końcu uniosła tęczówki na Imogen, całość, którą prezentowała budziła jej niepokój.
- Anitha zaraz przyprowadzi uzdrowiciela. - zdecydowała, nie pytała. - Poprawi też twoją fryzurę. - dłoń puściła jej rękę, tęczówki przesunęły się po jej ubiorze, chwilowo pomieszczenie dzieliły same, chociaż wiedziała, że nie na długo - informacje zbiegały ku niej na bieżąco - zarówno przy pomocy ludzi, jak i zaklętych stronic, które pokazywały informacje wszystkim, którzy je posiadali - zadbała o to, by rozniesione były w największych miastach Norfolku. Najpierw jednak musiała zadbać o szwagierkę, wnioski które powzięła po własnych obserwacjach kazały poświęcić jej więcej uwagi - a może i, pewne kwestie wyjaśnić.
I choć wcześniejsze słowa nie skupiły mocniej jej uwagi pozwalała by wila snuła obok niej to co formowała w planach to pytanie o Manannana sprawiło, że uniosła brwi do góry.
- Cóż za osobliwa forma pytania, Imogen, oczywiście, że miałam kontakt z własnym mężem. - upomniała ją łagodnie, dzieliła z Manannanem komnaty i łoże. Jeśli chciała jakiejś konkretnej odpowiedzi, musiała zadać konkretne pytanie. Brwi Melisande uniosły się na kolejne słowa, zaraz jednak zastąpił je krótki grymas przypominający uśmiech. - Wątpię, byś kogoś u nas zastała, moja droga. - nie wiedziała o której wyszła Imogen - wiedziała o której oni opuszczali zamek, trochę zawiodła ją tym jak złożyła słowa. Nie wierzyła by Imogen miała to na myśli, ale właściwie zakładała, że nie wyszła później od nich. Nie obudziłaby ich; ostatnie dwie noce i wspólne poranki były krótkie wyciągali z nich dla siebie jeszcze kilka chwil, przeplatając siebie z tym, co czekało przed nimi. Chłonęła spokój, nim powracała w stronę chaosu - spoglądając ku niemu bez strachu; jej pewność była kompletna. Owszem nie lubiła zrywać się z rana. Festiwal pozwolił im na chwilowe rozluźnienie, na sięgnięcie po odpoczynek który należał się im wszystkim, a kilkudniowy wyjazd był tym, czym Melisande chciała by był - ale żadne z nich nie uchylało się przed tym, co wyciągało po nich dłonie. Sama wyruszyła jeszcze przed śniadaniem odnajdując czas na pojawienie się w rezerwacie. Chaos trawił nie tylko hrabstwa i miasta, ale i miejsca. Mieli pracowników, którzy mieszkali w różnych częściach Anglii, niektórzy nie mieli już zjawić się w pracy inni byli ranni. Musieli oszacować straty - niemal tak samo, jak szacowali je w Norfolk czy Kent - zająć się zwierzętami - bo te wymagały opieki niezmiennie, nie pozwolić, by system ich zarządzania się zachwiał. Wiedziała, że Tristan będzie teraz potrzebował jej, Evandry i Mathieu bardziej, niźli kiedykolwiek wcześniej i z pewnością wiedział że może złożyć na jej barkach część ciężaru, który wcześniej przeważnie niósł sam. Wyznaczy kolejne zadania w którym nie zawiedzie, bo znał dokładnie każdą jej przywarę i talenty. Tutaj jej zamiłowanie do planowania i lata spędzone nad tym pozwalała na to, by naprawdę się wykazała. Potrafiła określić ile zajmą jej konkretne działania, wędrowała więc wedle własnej listy, odhaczając kolejne wypełnione podpunkty.
W drodze zatrzymano ją kilka razy przekazując informacje o zakończonym działaniu, kolejnej potrzebie, przychodzącym towarze. Za każdym razem odsuwała od siebie podkładkę z pergaminami notując i wydając dalsze dyspozycje. Chodziło o to, by sprawy toczyły się wartkim potokiem popychane przez kogoś, kto potrafił nadać im kierunek - tak jak zmiany - oni zaś, byli siłą, która potrafiła wprowadzić to w ruch. Pozostała nad nią chwilę dłużej, patrząc jak ze zmęczeniem opadała na krzesło rozprostowując nogi. Brwi zmarszczyły się trochę mocniej, kiedy zasiadła na krześle obok, potakując krótko pojawiającej się w końcu obok służce głową. Ta rozchyliła usta z pewnością chcąc jej przekazać informacje, które kazała jej zebrać, ale spojrzenie które otrzymała ją wstrzymało. - Napijemy się herbaty, Anitho. - powiedziała w jej kierunku, odwracając głowę akurat w momencie w którym Imogen sięgała do jej włosów. Teraz mogła przyjrzeć im się z bliska - ciemne tęczówki zawisły na ręce obok jej głowy przesuwając się po niej spojrzeniem. A kiedy Imogen ją opuszczała, dłoń Melisande uniosła się do góry łapiąc ją delikatnie za przegub. Przesuwając rękę przed siebie, dłonie układając pod jej palcami, potem obracając ją i mierząc spojrzeniem. Gesty miała pewne, oglądała ręce młodszych pracowników rezerwatu nie raz. W końcu uniosła tęczówki na Imogen, całość, którą prezentowała budziła jej niepokój.
- Anitha zaraz przyprowadzi uzdrowiciela. - zdecydowała, nie pytała. - Poprawi też twoją fryzurę. - dłoń puściła jej rękę, tęczówki przesunęły się po jej ubiorze, chwilowo pomieszczenie dzieliły same, chociaż wiedziała, że nie na długo - informacje zbiegały ku niej na bieżąco - zarówno przy pomocy ludzi, jak i zaklętych stronic, które pokazywały informacje wszystkim, którzy je posiadali - zadbała o to, by rozniesione były w największych miastach Norfolku. Najpierw jednak musiała zadbać o szwagierkę, wnioski które powzięła po własnych obserwacjach kazały poświęcić jej więcej uwagi - a może i, pewne kwestie wyjaśnić.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przewróciła oczami.
Bezceremonialnie, obciachowo, nieodpowiednio jak na damę, ale odpowiedź Melisande co najmniej wyprowadziła ją z równowagi, której i tak jej brakowało. Tej nocy nic, nawet spotkanie własnego męża nie było gwarantem — jak pośród wielu nocy poprzednich i wielu przyszłych. Nie było w jej pytaniu nic zaskakującego, Traversowie nie jadali wspólnych posiłków trzy razy dziennie i nie robili porannych oględzin, trwali według własnego sumienia, a teraz większość z nich skupiona była poza domowym ogniskiem. Nie powiedziała jednak nic, ugryzła się boleśnie w język, odbierając to jako niemalże ponadczasowe sformułowanie Melisande being Melisande. Lubiła bratową, absolutnie szczerze, odkąd trafiła wśród mury Corbenic starając się stwarzać to miejsce jak najbardziej przyjazne dla nowej lady Travers. Czasami jednak, w chwilach jak ta, wydawały się tak dalekie i różne, że wprost irracjonalnie kontrastowały nie tylko kolorystyką noszonego piękna, ale także spostrzeżeniami. Na nic Imogen było po stroju czy leczeniu malutkich zadrapań, na nic po odpoczynku, którego nie potrzebowała w zastrzyku adrenaliny — Traversowie nie spali tygodniami, by potem zapadać w wielodniowy sen zimowy. Był w tym swoisty cykl życia, krąg zataczany bezpowrotnie wraz z przypływem i odpływem północnych wiatrów, kołyszących przedsmak żniw lub rzezi. Był w tym dla obserwatora z boku swoisty urok, dla samych kobiet konieczność przemyśleń i starć, o tyle jednak przyjacielskich, że wydawały się wchodzić na grunt dysput łagodnie, niczym cykliczna fala okalająca złociste piaski okolicznych plaż.
— Nie potrzebuję uzdrowiciela. Melisande... nawet w szmatach spod tawerny będę dla nich okazem piękna — była poirytowana, ale chyba dla świętego spokoju bratowej (i matki, bo matka zawsze wszystko potem wiedziała) pozwoliłą sobie dogodzić, przyjmując na poplątane włosy zbawienną moc palców służki. Miały dziś przemawiać, to rzeczywiście wiodło prym, ale chciała też ukazać to, że nie uciekała od pracy. Lud Norfolku przeżył sztormy i burze, trąby wodne i suszę. Cierpiał wojnę, cierpiał śmierci z kaprysu wodnych bogów... tyle zła, ale nigdy, przenigdy nie widziała go w takim stanie, w jakim teraz spotykała zmarnowane twarze błagające o pomoc. Jak źle musiało być gdzie indziej? Głosy Bartemiusa docierały do niej nieubłaganie, niosąc nowinę o stratach gorszych niż te tutaj, a i tutaj widziała niemoralną wprost stratę. Jej trud był niczym w porównaniu do tego, co potrzebowano, ale jednak dokładała cegiełkę i nie było w tym potrzeby prezencji. Ba, uważała wręcz, że nienaganny strój byłby odebrany jako ich ucieczka od obowiązków i umniejszenie roli damy, której dłonie nieskalane są pracą. Może to i był przywilej, ale w Imogen, jako młodej damie, ale i damie nieobytej w najwyższym kunsztu kindersztuby, wydawało się to głupim i nierozsądnym, by wypachnioną wychodzić przed tłum tych, którzy stracili i tracą bliskich.
— Nad ranem, gdy poszłam przejechać się po okolicy, coś dalej dobierało się do naszych drzwi. Przed świtem, wraz ze słońcem zdawało się zanikać — coś, co stało przy głównych drzwiach, tworzyło łunę duchów. Nie przyglądała się jednak, ku niezadowoleniu służby, udając się na przejażdżkę konną jeszcze przed świtem. Bezsenność nie była dla niej nowa, a tragedia zrządzona na Anglię, przyprawiała o znane doskonale koszmary, których smak obfitował w żelazisty smak krwi i bólu. To kolejny raz, kiedy nie mogła się do tego przyznać, ale i kolejny, gdy pragnęła pomocy. Nie tej tutaj, nie takiej, jaką ofiarowała jej bratowa. Potrzebowała tego, by ktoś wiedział i zaakceptował. Rozmowa z panną Multon przyniosła ulgę, tak samo jak wsparcie otrzymane od Evandry, ale nic nie mogło ukoić lęku, jaki rodził się w pannie Travers. Słowo to było kluczowe; bez skosztowania małżeńskiego obowiązku, nic nie mogło dać jej ulgi. W tym też tkwiła motywacja jej działań; choć może kiedyś splami honor rodu, niechże lud pamięta jej czyny i działania, niech wiedzą, że prócz splamionego honoru, jej dłonie skalała ciężka praca, a na czole widniał trud zmęczenia.
— Nie odbieraj moich działań jako głupoty, Melisande. Doskonale wiem, co robię. Nie będe im pokazywać wypelęgnowanej twarzy i czystych ubrań, nie chcę świecić tym, co dane nam było z urodzeniem. Oni tego nie zaakceptowują, bo nie kochają mnie za fakt urodzenia się, a za działanie. Kiedy będziemy rozliczani, a kiedyś będziemy, niechże pamiętają kim byłam przez pryzmat tego, że nie boję się pracy. Jeszcze przyjdzie mi czas, bym była nienaganna... ale teraz, tutaj, chcę być autentyczna i nie zakłamywać rzeczywistości — wyszła z niej jakaś wściekłość, nieporadność, coś na kszałt Traversowej buty, ale może to i słusznie? Nie odchodziła od obowiązków damy, wręcz przeciwnie, spełniała je. Może to właśnie ją sprowokowało? Fakt, że Melisande stawiała jej dobro ponad innych? Może po prostu nie chciała tego czuć?
— Wybacz... po prostu — zamilkła, oddychając na moment głęboko. No co, Imogen, cóż Cię dręczy?
prawie rocznica haha
Bezceremonialnie, obciachowo, nieodpowiednio jak na damę, ale odpowiedź Melisande co najmniej wyprowadziła ją z równowagi, której i tak jej brakowało. Tej nocy nic, nawet spotkanie własnego męża nie było gwarantem — jak pośród wielu nocy poprzednich i wielu przyszłych. Nie było w jej pytaniu nic zaskakującego, Traversowie nie jadali wspólnych posiłków trzy razy dziennie i nie robili porannych oględzin, trwali według własnego sumienia, a teraz większość z nich skupiona była poza domowym ogniskiem. Nie powiedziała jednak nic, ugryzła się boleśnie w język, odbierając to jako niemalże ponadczasowe sformułowanie Melisande being Melisande. Lubiła bratową, absolutnie szczerze, odkąd trafiła wśród mury Corbenic starając się stwarzać to miejsce jak najbardziej przyjazne dla nowej lady Travers. Czasami jednak, w chwilach jak ta, wydawały się tak dalekie i różne, że wprost irracjonalnie kontrastowały nie tylko kolorystyką noszonego piękna, ale także spostrzeżeniami. Na nic Imogen było po stroju czy leczeniu malutkich zadrapań, na nic po odpoczynku, którego nie potrzebowała w zastrzyku adrenaliny — Traversowie nie spali tygodniami, by potem zapadać w wielodniowy sen zimowy. Był w tym swoisty cykl życia, krąg zataczany bezpowrotnie wraz z przypływem i odpływem północnych wiatrów, kołyszących przedsmak żniw lub rzezi. Był w tym dla obserwatora z boku swoisty urok, dla samych kobiet konieczność przemyśleń i starć, o tyle jednak przyjacielskich, że wydawały się wchodzić na grunt dysput łagodnie, niczym cykliczna fala okalająca złociste piaski okolicznych plaż.
— Nie potrzebuję uzdrowiciela. Melisande... nawet w szmatach spod tawerny będę dla nich okazem piękna — była poirytowana, ale chyba dla świętego spokoju bratowej (i matki, bo matka zawsze wszystko potem wiedziała) pozwoliłą sobie dogodzić, przyjmując na poplątane włosy zbawienną moc palców służki. Miały dziś przemawiać, to rzeczywiście wiodło prym, ale chciała też ukazać to, że nie uciekała od pracy. Lud Norfolku przeżył sztormy i burze, trąby wodne i suszę. Cierpiał wojnę, cierpiał śmierci z kaprysu wodnych bogów... tyle zła, ale nigdy, przenigdy nie widziała go w takim stanie, w jakim teraz spotykała zmarnowane twarze błagające o pomoc. Jak źle musiało być gdzie indziej? Głosy Bartemiusa docierały do niej nieubłaganie, niosąc nowinę o stratach gorszych niż te tutaj, a i tutaj widziała niemoralną wprost stratę. Jej trud był niczym w porównaniu do tego, co potrzebowano, ale jednak dokładała cegiełkę i nie było w tym potrzeby prezencji. Ba, uważała wręcz, że nienaganny strój byłby odebrany jako ich ucieczka od obowiązków i umniejszenie roli damy, której dłonie nieskalane są pracą. Może to i był przywilej, ale w Imogen, jako młodej damie, ale i damie nieobytej w najwyższym kunsztu kindersztuby, wydawało się to głupim i nierozsądnym, by wypachnioną wychodzić przed tłum tych, którzy stracili i tracą bliskich.
— Nad ranem, gdy poszłam przejechać się po okolicy, coś dalej dobierało się do naszych drzwi. Przed świtem, wraz ze słońcem zdawało się zanikać — coś, co stało przy głównych drzwiach, tworzyło łunę duchów. Nie przyglądała się jednak, ku niezadowoleniu służby, udając się na przejażdżkę konną jeszcze przed świtem. Bezsenność nie była dla niej nowa, a tragedia zrządzona na Anglię, przyprawiała o znane doskonale koszmary, których smak obfitował w żelazisty smak krwi i bólu. To kolejny raz, kiedy nie mogła się do tego przyznać, ale i kolejny, gdy pragnęła pomocy. Nie tej tutaj, nie takiej, jaką ofiarowała jej bratowa. Potrzebowała tego, by ktoś wiedział i zaakceptował. Rozmowa z panną Multon przyniosła ulgę, tak samo jak wsparcie otrzymane od Evandry, ale nic nie mogło ukoić lęku, jaki rodził się w pannie Travers. Słowo to było kluczowe; bez skosztowania małżeńskiego obowiązku, nic nie mogło dać jej ulgi. W tym też tkwiła motywacja jej działań; choć może kiedyś splami honor rodu, niechże lud pamięta jej czyny i działania, niech wiedzą, że prócz splamionego honoru, jej dłonie skalała ciężka praca, a na czole widniał trud zmęczenia.
— Nie odbieraj moich działań jako głupoty, Melisande. Doskonale wiem, co robię. Nie będe im pokazywać wypelęgnowanej twarzy i czystych ubrań, nie chcę świecić tym, co dane nam było z urodzeniem. Oni tego nie zaakceptowują, bo nie kochają mnie za fakt urodzenia się, a za działanie. Kiedy będziemy rozliczani, a kiedyś będziemy, niechże pamiętają kim byłam przez pryzmat tego, że nie boję się pracy. Jeszcze przyjdzie mi czas, bym była nienaganna... ale teraz, tutaj, chcę być autentyczna i nie zakłamywać rzeczywistości — wyszła z niej jakaś wściekłość, nieporadność, coś na kszałt Traversowej buty, ale może to i słusznie? Nie odchodziła od obowiązków damy, wręcz przeciwnie, spełniała je. Może to właśnie ją sprowokowało? Fakt, że Melisande stawiała jej dobro ponad innych? Może po prostu nie chciała tego czuć?
— Wybacz... po prostu — zamilkła, oddychając na moment głęboko. No co, Imogen, cóż Cię dręczy?
prawie rocznica haha
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Brwi Melisande uniosły się w łagodnym zaskoczeniu, kiedy dostrzegła zawijające koło źrenice swojej szwagierki. Nie była właściwie pewna dlaczego, ale niewiele ją to interesowało. Nie skomentowała jednak jej gestu uznając, że to z pewnością zmęczenie sprawia, że Imogen zapomina, że winna zachowywać się odpowiednio i z szacunkiem – zwłaszcza ku tym którzy byli starsi i o większej pozycji od niej. Zbagatelizowała to jednak, licząc, że nikt poza nią nie dostrzegł tego gestu.
- Potrzebujesz. - odpowiedziała jej bez wątpliwości. Fakt posiadania genów po matce nie upoważniał jej do prowadzenia się w sposób nieodpowiedni. Może i wspomnianym okazem mogła być bez względu na strój, jednak nie była w stanie oczarować wszystkich oczarować. Chyba że przemawiać i poruszać się zamierzała tylko pośród mężczyzn. Co zdaniem Melisande, było nieosiągalne. Nie istniała w jej planie i szacunkach opcja, w której Imogen w obecnym stanie staje ponownie pośród ludności Norfolku. Znała umiejętności wili - w końcu mieszkała dostatecznie długo z Evandrą by dowiedzieć się o nich co nieco, ale wiedziała też doskonale że poza niezaprzeczalnym pięknem i pożądaniem u mężczyzn wzbudzają też zazdrość. Melisande sama im zazdrościła - obu niemal równomiernie. O ile życie byłoby łatwiejsze, gdyby przekonać do swoim racji mogła jedynie pięknym uśmiechem czarem i odpowiednio sugestywnym zdaniem. Musiała jednak kroczyć po ścieżce trudniejszej - argumentów i prawd. Za swoją rację była w stanie dzisiaj nie tylko optować, ale i podjąć się bardziej… drastycznych środków. Nie musiała jednak – przynajmniej na razie obserwując jak pozwala by Anitha dotknęła jej włosów po przyniesieniu dla nich filiżanek z herbatami. Po niewielkim pomieszczeniu które zajęły rozszedł się dźwięk pukania. Podniosła się zabierając notatki, żeby na chwilę zniknąć za drzwiami i napotkać na jednego z mężczyzn który zajmował się transportem pomiędzy postawionymi punktami. Wysłuchała uważnie padających z jego ust relacji, przesuwając wzrok na trzymane notatki, sięgając po ołówek, którym naniosła zmiany, a potem wydała kolejne dyspozycje, zapisując na pergaminie kolejną dostawę i rzeczy, które miał dostarczyć. Po przydzieleniu mu pracy powróciła do Imogen zasiadając na wcześniejszym miejscu. Odkładając na bok papiery. Powoli, systematycznie i do przodu działając zgodnie z planem tak jak przeważnie miała w zwyczaju zajmując się działaniem. Uniosła filiżankę pociągając łyk ciepłego napoju. Anitha w tym czasie poprawiała fryzurę Imogen. Jej własna pozostała w odpowiednim stanie. Ale kolejno wypadające z ust Imogen słowa sprawiły, że zamarła z filiżanką w pół drogi. Zdziwienie wykwitło na jej twarzy od razu unosząc brwi wyżej. Przesłyszała się – naprawdę szczerze wątpiła, że to co wypowiedziała było jedynie żartem, albo próbą sprawdzenia czy rozmówca istotnie do prowadzonej dyskusji przykładał uwagę.
- Sama? – zapytała chcąc się upewnić, czując powolnie rosnące pulsowanie w głowie. Licząc, że odpowiedź na to pytanie będzie przecząca. Coś dopierało się do ich drzwi i mimo to zdecydowała się wyjść? Nie była pewna jak właściwie powinna to odebrać. Wiedziała jak czuła się sama kiedy znaleźli się z Manannanem w ich komnatach. Jak próbowała uciec, żeby móc rozpaść się nie prezentując mu marnego obrazu który finalnie i tak otrzymał. Jak rozdzierała ją wściekłość, zmęczenie i strach. Bo tak, bała się. Tamtej nocy bała się tak, jak nigdy wcześniej i kiedy ona trwała mimo że Elfi Szlak pozostał poza nimi cieszyła się z obecności Manannana nie dopuszczając całkowicie do świadomości faktu, że to jego obecność przynosiła jej poczucie bezpieczeństwa. Ciepłe ramiona owijające się wokół na kilka chwil pozbawiały trosk, ściągały z ramion ciężar pozwalając jej w ogóle zmrużyć oczy na te kilka chwil nim wstali rano stawić czoło temu, co dotknęło nie tylko Londyn, ale cały świat.
Była dokładnie taka jak obiecała - gotowa, niezłomna, perfekcyjnie idealna. Skupiona na zadaniu które stało przed nią, obmyślając możliwie najszybsze sposoby komunikacji, czuwając nad tym by wszystko płynęło odpowiednim rytmem. Ale ta noc nią wstrząsnęła, złamała w jakiś sposób - pokazała jak niewiele mogła w obliczu tragedii, która brutalnie wdarła się w ich świat. Nie istniała szansa która przekonałaby ją do samotnej wędrówki poza obręb bezpiecznego zamku, kiedy nie istniały potwierdzenia że tam nie czai się niebezpieczeństwo. Praca w utworzonych punktach była zgoła inną rzeczą - otoczona przez ludzi ze służką u boku - jako żonie Manannana nie mogło grozić jej tutaj niebezpieczeństwo. Drgnęła kiedy Imogen odezwała się ponownie dopiero uświadamiając sobie, że spoglądała przed siebie w zamyśleniu unosząc filiżankę z herbatą w kierunku malinowych warg. Przeniosła spojrzenie na Imogen nie pozwalając by jej brwi nie uniosły się do góry. Starając się nie oceniać wyczuwając że za chwilę padnie wyjaśnienie - może wystarczające na tyle, by była w stanie w nie uwierzyć. Ale wraz z kolejnymi słowami wiedziała, że to uczucie nie nadejdzie. Jej brwi uniosły się odrobinę. Po prostu co? Zawinęło się na języku, odwróciła na chwilę tęczówki.
- Nie zamierzam wstrzymać cię przed działaniem, Imogen. - zaznaczyła od razu. Nie widziała powodów, by miała to robić. - Ale winnaś się go podejmować w sposób odpowiedni dla panny o twoim statusie. Jeśli czujesz że twoje miejsce jest przy rannych, zostań z nimi, opatruj rany, wlewaj w serca otuchę, ale na Mahaut, schludny ubiór i zdrowe ciało to nie zakłamywanie rzeczywistości, a świadectwo siły mężczyzn twojego domu. Zmiana sukni kiedy ta widocznie o nią woła to niewiele, można zakląć szafę - słyszałam, że to bardzo popularna praktyka wśród panien. Obnoszenie się z zranieniami to nie oznaka twojej ciężkiej pracy a ujma dla twojego brata, ojca i nestora. Ty sama nie jesteś jedną z tych, którym tak chcesz nieść pomoc. Jesteś filarem. Jesteś nadzieją. Jesteś pewnością. Świadectwem siły którą posiadamy. Oznaką bezpieczeństwa które roztaczamy. Zapewnieniem, że zajmiemy się zarówno nimi jak i tymi ziemiami. Twoja praca zostanie dostrzeżona. Tak samo jak każde potknięcie, nawet najmniejsze czy w twoim mniemaniu najbardziej trywialne. Zapamiętają wszystko dokładnie - co zrobiłaś, co powiedziałaś i jak wyglądałaś. - nie odejmowała od niej onyksowego spojrzenia. - Wiem, że to co stało się na Elfim Szlaku mogło tobą wstrząsnąć. Ruszyło w posadach cały kraj i wszystkich jego mieszkańców, ale teraz jeszcze bardziej niż wcześniej musimy wszystkich zapewnić o naszej niezłomności, sile i pewności w działaniach. Zmęczona, zaniedbana i poraniona nie przekonasz nikogo, że nasz dom wie co robić. - orzekła bez grama niepewności we własnych stwierdzeniach nie opuszczając brody. - Co się dzieje, Imogen? - zapytała, przesuwając po niej spojrzeniem. Była pewna, że jej szwagierka wiedziała to wszystko co właśnie powiedziała. Czemu więc decydowała się na takie stwierdzenia? Nie była pewna. Ostatni czasu był trudny. Ostatnie godziny nad wyraz wymagające. Może to w tym tkwił właśnie problem?
- Potrzebujesz. - odpowiedziała jej bez wątpliwości. Fakt posiadania genów po matce nie upoważniał jej do prowadzenia się w sposób nieodpowiedni. Może i wspomnianym okazem mogła być bez względu na strój, jednak nie była w stanie oczarować wszystkich oczarować. Chyba że przemawiać i poruszać się zamierzała tylko pośród mężczyzn. Co zdaniem Melisande, było nieosiągalne. Nie istniała w jej planie i szacunkach opcja, w której Imogen w obecnym stanie staje ponownie pośród ludności Norfolku. Znała umiejętności wili - w końcu mieszkała dostatecznie długo z Evandrą by dowiedzieć się o nich co nieco, ale wiedziała też doskonale że poza niezaprzeczalnym pięknem i pożądaniem u mężczyzn wzbudzają też zazdrość. Melisande sama im zazdrościła - obu niemal równomiernie. O ile życie byłoby łatwiejsze, gdyby przekonać do swoim racji mogła jedynie pięknym uśmiechem czarem i odpowiednio sugestywnym zdaniem. Musiała jednak kroczyć po ścieżce trudniejszej - argumentów i prawd. Za swoją rację była w stanie dzisiaj nie tylko optować, ale i podjąć się bardziej… drastycznych środków. Nie musiała jednak – przynajmniej na razie obserwując jak pozwala by Anitha dotknęła jej włosów po przyniesieniu dla nich filiżanek z herbatami. Po niewielkim pomieszczeniu które zajęły rozszedł się dźwięk pukania. Podniosła się zabierając notatki, żeby na chwilę zniknąć za drzwiami i napotkać na jednego z mężczyzn który zajmował się transportem pomiędzy postawionymi punktami. Wysłuchała uważnie padających z jego ust relacji, przesuwając wzrok na trzymane notatki, sięgając po ołówek, którym naniosła zmiany, a potem wydała kolejne dyspozycje, zapisując na pergaminie kolejną dostawę i rzeczy, które miał dostarczyć. Po przydzieleniu mu pracy powróciła do Imogen zasiadając na wcześniejszym miejscu. Odkładając na bok papiery. Powoli, systematycznie i do przodu działając zgodnie z planem tak jak przeważnie miała w zwyczaju zajmując się działaniem. Uniosła filiżankę pociągając łyk ciepłego napoju. Anitha w tym czasie poprawiała fryzurę Imogen. Jej własna pozostała w odpowiednim stanie. Ale kolejno wypadające z ust Imogen słowa sprawiły, że zamarła z filiżanką w pół drogi. Zdziwienie wykwitło na jej twarzy od razu unosząc brwi wyżej. Przesłyszała się – naprawdę szczerze wątpiła, że to co wypowiedziała było jedynie żartem, albo próbą sprawdzenia czy rozmówca istotnie do prowadzonej dyskusji przykładał uwagę.
- Sama? – zapytała chcąc się upewnić, czując powolnie rosnące pulsowanie w głowie. Licząc, że odpowiedź na to pytanie będzie przecząca. Coś dopierało się do ich drzwi i mimo to zdecydowała się wyjść? Nie była pewna jak właściwie powinna to odebrać. Wiedziała jak czuła się sama kiedy znaleźli się z Manannanem w ich komnatach. Jak próbowała uciec, żeby móc rozpaść się nie prezentując mu marnego obrazu który finalnie i tak otrzymał. Jak rozdzierała ją wściekłość, zmęczenie i strach. Bo tak, bała się. Tamtej nocy bała się tak, jak nigdy wcześniej i kiedy ona trwała mimo że Elfi Szlak pozostał poza nimi cieszyła się z obecności Manannana nie dopuszczając całkowicie do świadomości faktu, że to jego obecność przynosiła jej poczucie bezpieczeństwa. Ciepłe ramiona owijające się wokół na kilka chwil pozbawiały trosk, ściągały z ramion ciężar pozwalając jej w ogóle zmrużyć oczy na te kilka chwil nim wstali rano stawić czoło temu, co dotknęło nie tylko Londyn, ale cały świat.
Była dokładnie taka jak obiecała - gotowa, niezłomna, perfekcyjnie idealna. Skupiona na zadaniu które stało przed nią, obmyślając możliwie najszybsze sposoby komunikacji, czuwając nad tym by wszystko płynęło odpowiednim rytmem. Ale ta noc nią wstrząsnęła, złamała w jakiś sposób - pokazała jak niewiele mogła w obliczu tragedii, która brutalnie wdarła się w ich świat. Nie istniała szansa która przekonałaby ją do samotnej wędrówki poza obręb bezpiecznego zamku, kiedy nie istniały potwierdzenia że tam nie czai się niebezpieczeństwo. Praca w utworzonych punktach była zgoła inną rzeczą - otoczona przez ludzi ze służką u boku - jako żonie Manannana nie mogło grozić jej tutaj niebezpieczeństwo. Drgnęła kiedy Imogen odezwała się ponownie dopiero uświadamiając sobie, że spoglądała przed siebie w zamyśleniu unosząc filiżankę z herbatą w kierunku malinowych warg. Przeniosła spojrzenie na Imogen nie pozwalając by jej brwi nie uniosły się do góry. Starając się nie oceniać wyczuwając że za chwilę padnie wyjaśnienie - może wystarczające na tyle, by była w stanie w nie uwierzyć. Ale wraz z kolejnymi słowami wiedziała, że to uczucie nie nadejdzie. Jej brwi uniosły się odrobinę. Po prostu co? Zawinęło się na języku, odwróciła na chwilę tęczówki.
- Nie zamierzam wstrzymać cię przed działaniem, Imogen. - zaznaczyła od razu. Nie widziała powodów, by miała to robić. - Ale winnaś się go podejmować w sposób odpowiedni dla panny o twoim statusie. Jeśli czujesz że twoje miejsce jest przy rannych, zostań z nimi, opatruj rany, wlewaj w serca otuchę, ale na Mahaut, schludny ubiór i zdrowe ciało to nie zakłamywanie rzeczywistości, a świadectwo siły mężczyzn twojego domu. Zmiana sukni kiedy ta widocznie o nią woła to niewiele, można zakląć szafę - słyszałam, że to bardzo popularna praktyka wśród panien. Obnoszenie się z zranieniami to nie oznaka twojej ciężkiej pracy a ujma dla twojego brata, ojca i nestora. Ty sama nie jesteś jedną z tych, którym tak chcesz nieść pomoc. Jesteś filarem. Jesteś nadzieją. Jesteś pewnością. Świadectwem siły którą posiadamy. Oznaką bezpieczeństwa które roztaczamy. Zapewnieniem, że zajmiemy się zarówno nimi jak i tymi ziemiami. Twoja praca zostanie dostrzeżona. Tak samo jak każde potknięcie, nawet najmniejsze czy w twoim mniemaniu najbardziej trywialne. Zapamiętają wszystko dokładnie - co zrobiłaś, co powiedziałaś i jak wyglądałaś. - nie odejmowała od niej onyksowego spojrzenia. - Wiem, że to co stało się na Elfim Szlaku mogło tobą wstrząsnąć. Ruszyło w posadach cały kraj i wszystkich jego mieszkańców, ale teraz jeszcze bardziej niż wcześniej musimy wszystkich zapewnić o naszej niezłomności, sile i pewności w działaniach. Zmęczona, zaniedbana i poraniona nie przekonasz nikogo, że nasz dom wie co robić. - orzekła bez grama niepewności we własnych stwierdzeniach nie opuszczając brody. - Co się dzieje, Imogen? - zapytała, przesuwając po niej spojrzeniem. Była pewna, że jej szwagierka wiedziała to wszystko co właśnie powiedziała. Czemu więc decydowała się na takie stwierdzenia? Nie była pewna. Ostatni czasu był trudny. Ostatnie godziny nad wyraz wymagające. Może to w tym tkwił właśnie problem?
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Norwich
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Norfolk