wśród ministerialnej ciszy
AutorWiadomość
Deirdre jeszcze nigdy wcześniej nie pragnęła tak bardzo posiadać zmieniacza czasu. Nie dlatego, by cofnąć wskazówki zegarka i naprawić jakieś haniebne błędy, nie - pragnęła zerwać kartki z kalendarza, by jak najszybciej znaleźć się w spokojnych, chłodnych objęciach stycznia, odrzucając w niebyt koszmarne ostatnie dwa tygodnie grudnia. Świąteczne tygodnie, pełne wywołującego mdłości zapachu cynamonu, goździków wysypujących się z torebek współpracownic, szeleszczącego papieru do prezentów, kłujących igiełek prawdziwych jodeł i całego tego festiwalu bożonarodzeniowej radości. Naiwnie sądziła, że spędzając całe dnie w pracy, zdoła uniknąć zakupowego szału, zaczarowanych śnieżynek oraz czerwono-złotego brokatu, sypiącego się na głowy spacerujących po Pokątnej przechodniów. Niestety, srodze się myliła, a podniosła atmosfera celebracji świąt wypełniła szczelnie także ministerialne korytarze. Kolumny przystrojono w bluszcz, sowom poprzyczepiano do szponów kokardki a w windach zainstalowano magiczne głośniki, wygrywające denerwujące pasmo pełne kolęd oraz pastorałek.
Tsagairt była naprawdę wytrzymała. Znosiła niedorzeczną liczbę nadgodzin, szowinistycznych przełożonych, dyskryminację rasową oraz inne bolączki - a wszystko to z uprzejmym uśmiechem, wyczarowanym na orientalnej twarzy. Czuła jednak, że jej cierpliwość zbliża się do punktu kulminacyjnego; że jeszcze jeden prztyczek w nos od losu, a wybuchnie szatańską pożogą gniewu. Mimo tego, opuszczała departament międzynarodowej współpracy czarodziejów mocno po typowych godzinach - pracoholizm wygrywał z instynktem samozachowawczym, ciesząc się jednak na perspektywę świętego spokoju w zaciszu swego pozbawionego bożonarodzeniowych elementów mieszkania.
Zanim jednak tam trafi, musiała stawić czoła pełnemu choinek i przebranych skrzatów Atrium, a wcześniej - podróży windą. Już gdy bogato zdobione kraty ministerialnego środka transportu rozsunęły się przed nią, wiedziała, że nie będzie to przyjemna podróż. Ze środka wybiegło kilka zaaferowanych urzędniczek, chichocząc i pozostawiając za sobą ostry zapach ciast, tanich perfum oraz mandarynek. Deirdre ledwie powstrzymała chęć złapania się za nos, weszła jednak do windy i odetchnęła głęboko, z wyraźnym obrzydzeniem obserwując zwieszającą się z sufitu jarzębinę oraz jemiołę. Do pełnego obrazu nieszczęścia brakowało tylko muzyki - ta, gdy winda ruszyła na kolejne piętro, wybuchnęła Tsagairt prosto do ucha. Wesoła kolęda rezonowała w pustej windzie, doprowadzając Dei do doskonale skrywanego szału. Działała odruchowo, głowa pękała jej w szwach, chciała już znaleźć się daleko od tego bożonarodzeniowego kramiku. - Silencio - wysyczała, unosząc różdżkę w bliżej nieokreślonym kierunku, tak, by uciszyć wesołą muzyczkę - a w tym momencie winda zatrzymała się i kraty rozsunęły się ponownie, by wpuścić do środka zagubionego, ministerialnego wędrowca. Przyszłego towarzysza niedoli tej świątecznej przejażdżki ku zatraceniu.
A muzyka - ciągle wygrywała swój denerwujący rytm, najwyraźniej niewrażliwa na próby ukrócenia rozsiewania świątecznego nastroju w tym klaustrofobicznym pomieszczeniu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Tego momentu wyczekiwała z niecierpliwością przez ostatnie półtorej roku, a nawet więcej. Te kilkanaście miesięcy był dla Sigrun Rookwood wyjątkowo trudne. Niezwykle wyczerpujące pod względem fizycznym i psychicznym, a to był wszak dopiero początek. Nic nie miało to wspólnego z wdowieństwem, zaznanym wyjątkowo wcześnie i jak powtarzała zapytana - tragicznym, pełnym smutku. Prawdą było jednak, że czerń właściwą zrozpaczonej po małżonku wdowie porzuciła tak szybko jak tylko mogła. Smutek i żal na jej twarzy, sączone w słowa, nie były prawdziwe. Dusza Sigrun wyśpiewywała radosne pieśni do tej pustki, którą Alphard Montague po sobie zostawił - za jej pomocą.
Kurs do elitarnej jednostki łowców wilkołaków w Departamencie Kontroli Nad Magicznym Stworzeniami był długi i ciężki; równał się wyczerpującym treningom psychicznym i ciągłym próbom na siłę umysłu. Przebrnęła przez ten koszmar, miała u boku swego bliźniaczego brata, swoje wsparcie i siłę; wciąż myślała o chwili, w której dostanie uprawnienia, kiedy wyruszy w teren - dostanie własne śledztwo.
Kurs w końcu dobiegł końca, jednakże nic nie było tak jak to sobie wyobrażała. Słyszała, rzecz jasna, o konieczności odbycia stażu, lecz oczyma wyobraźni widziała to inaczej. Widziała siebie samą w terenie, a nie przy biurku - a dziś Brygadzista, któremu została przydzielona, posadził ją przy nim i nakazał wypełnić wszystkie papiery, którymi sam nie miał ochoty się zająć. Chcąc nie chcąc ślęczała nad zapisem zeznań, dowodami, spisywała raporty i uzupełniała akta; nienawidziła tego robić, szczerze nienawidziła. Nie była stworzona do takiej pracy - a do aktywnego działania.
Nie tylko jednak biurokratyczne obowiązki wprawiały Sigrun w parszywy nastrój. Zbliżające się święta Bożego Narodzenia przyniosły smród cynamonu, imbiru i goździków wbitych w pomarańcze. Całe Ministerstwo Magii zmieniło się w jej oczach w świąteczny jarmark. Migoczące światełka, infantylne ozdoby, wysokie na kilkanaście metrów choinki w atrium - na Morganę, ileż lat miał czarodziej, który za to odpowiadał?
Trzymała pod biurkiem ciosową różdżkę, wycelowała w nią w jednego z elfów, który wziął się nie wiadomo skąd w ich biurze, przysiadł na regale i zaczął wyśpiewywać kolędę; wyszeptała inkantację zaklęcia, ale stworzonko zorientowało się w porę - i umknęło przed promieniem, a świąteczną piosenkę wyśpiewywało jeszcze głośniej. Sigrun miała ochotę wyrwać sobie włosy z głowy. Rzuciła orle pióro na czysty pergamin, nie dbając, że powstała na nim paskudna plama po atramencie; musiała się stąd wyrwać, odpocząć od tych papierzysk. Uciekła ze swojego Departamentu, uciekła przed spojrzeniami przełożonych i innych Brygadzistów. Wezwała windę, musiała odnaleźć opuszczony pokój, puste biuro, nawet schowek na miotły, by móc zapalić w spokoju - wolna od świątecznych świecidełek i piosenek.
Próżne były jej nadzieje.
Kraty otworzyły się, a oczom Sigrun ukazała się wysoka, smukła sylwetka czarownicy o egzotycznej urodzie; skinęła jej głową na przywitanie, miała wrażenie, że pamiętała tę twarz z lat szkolnych - choć one rozmyły się już nieco w pamięci. Weszła do środka, stanęła obok, kraty zamknęły się z trzaskiem. Natychmiast rozległa się na nowo radosna kolęda, a Sigrun nawet nie starała się ukryć niezadowolenia, które pojawiło się na twarzy. Usta wykrzywiła w nieprzyjemnym grymasie.
- Oszaleję od tego, przysięgam - warknęła bezceremonialnie; jeśli jednak wraz z Deirdre myślały, ze gorzej być już nie może - to były w błędzie.
Nagły huk zatrząsł windą; Sigrun zachwiała się, oparła dłoń o ścianę. Winda stanęła w miejscu, a przez kraty dostrzegała, że znalazły się między piętrami.
Kurs do elitarnej jednostki łowców wilkołaków w Departamencie Kontroli Nad Magicznym Stworzeniami był długi i ciężki; równał się wyczerpującym treningom psychicznym i ciągłym próbom na siłę umysłu. Przebrnęła przez ten koszmar, miała u boku swego bliźniaczego brata, swoje wsparcie i siłę; wciąż myślała o chwili, w której dostanie uprawnienia, kiedy wyruszy w teren - dostanie własne śledztwo.
Kurs w końcu dobiegł końca, jednakże nic nie było tak jak to sobie wyobrażała. Słyszała, rzecz jasna, o konieczności odbycia stażu, lecz oczyma wyobraźni widziała to inaczej. Widziała siebie samą w terenie, a nie przy biurku - a dziś Brygadzista, któremu została przydzielona, posadził ją przy nim i nakazał wypełnić wszystkie papiery, którymi sam nie miał ochoty się zająć. Chcąc nie chcąc ślęczała nad zapisem zeznań, dowodami, spisywała raporty i uzupełniała akta; nienawidziła tego robić, szczerze nienawidziła. Nie była stworzona do takiej pracy - a do aktywnego działania.
Nie tylko jednak biurokratyczne obowiązki wprawiały Sigrun w parszywy nastrój. Zbliżające się święta Bożego Narodzenia przyniosły smród cynamonu, imbiru i goździków wbitych w pomarańcze. Całe Ministerstwo Magii zmieniło się w jej oczach w świąteczny jarmark. Migoczące światełka, infantylne ozdoby, wysokie na kilkanaście metrów choinki w atrium - na Morganę, ileż lat miał czarodziej, który za to odpowiadał?
Trzymała pod biurkiem ciosową różdżkę, wycelowała w nią w jednego z elfów, który wziął się nie wiadomo skąd w ich biurze, przysiadł na regale i zaczął wyśpiewywać kolędę; wyszeptała inkantację zaklęcia, ale stworzonko zorientowało się w porę - i umknęło przed promieniem, a świąteczną piosenkę wyśpiewywało jeszcze głośniej. Sigrun miała ochotę wyrwać sobie włosy z głowy. Rzuciła orle pióro na czysty pergamin, nie dbając, że powstała na nim paskudna plama po atramencie; musiała się stąd wyrwać, odpocząć od tych papierzysk. Uciekła ze swojego Departamentu, uciekła przed spojrzeniami przełożonych i innych Brygadzistów. Wezwała windę, musiała odnaleźć opuszczony pokój, puste biuro, nawet schowek na miotły, by móc zapalić w spokoju - wolna od świątecznych świecidełek i piosenek.
Próżne były jej nadzieje.
Kraty otworzyły się, a oczom Sigrun ukazała się wysoka, smukła sylwetka czarownicy o egzotycznej urodzie; skinęła jej głową na przywitanie, miała wrażenie, że pamiętała tę twarz z lat szkolnych - choć one rozmyły się już nieco w pamięci. Weszła do środka, stanęła obok, kraty zamknęły się z trzaskiem. Natychmiast rozległa się na nowo radosna kolęda, a Sigrun nawet nie starała się ukryć niezadowolenia, które pojawiło się na twarzy. Usta wykrzywiła w nieprzyjemnym grymasie.
- Oszaleję od tego, przysięgam - warknęła bezceremonialnie; jeśli jednak wraz z Deirdre myślały, ze gorzej być już nie może - to były w błędzie.
Nagły huk zatrząsł windą; Sigrun zachwiała się, oparła dłoń o ścianę. Winda stanęła w miejscu, a przez kraty dostrzegała, że znalazły się między piętrami.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dłoń musiała jej zadrżeć - a może po prostu, przejęta frustracją, zamiast melodyjnie zainkantować Silencio, wycedziła jez zbyt morderczym tonem. Przyczyna była nieistotna, efekt pozostawał ten sam, wesoła, przaśna kolęda grała dalej w najlepsze, a klaustrofobiczna przestrzeń windy nie pozwalała na jakąkolwiek ucieczkę. Zrobiło się jej niedobrze, przymknęła oczy, w myślach odliczając po francusku do dwudziestu: nawet w chwilach kryzysu nie marnowała okazji, by nieco zwiększyć zakres słówek obcego języka, którego zaczęła uczyć się dopiero niedawno. Nie dotarła jednak do drugiej dziesiątki; cichy, prawie niesłyszalny w chaosie świątecznej muzyki dzwonek, oznajmiający zatrzymanie się na kolejnym piętrze, poruszył się i złote kraty rozsunęły się, wpuszczając do środka wysoką, postawną blondynkę oraz chmarę małych samolocików, zapewne przenoszących niezwykle ważne informacje. W tym przeklętym okresie dotyczące zapewne choinek, bombek, łańcuchów oraz przepisów na pulchne ciasta, przekazywanych z dziada pradziada - a raczej babci prababci.
Deirdre obawiała się, że do windy dosiądzie się ktoś znajomy lub, co gorsza, ktoś, kogo jedynie kojarzyła, a z kim wypadałoby przeprowadzić niezobowiązującą pogawędkę. Dopytać o zdrowie dzieci, które obchodziły ją tyle, co tegoroczny śnieg. Zachwycić się nową, zielono-czerwoną szatą w świąteczne motywy. Wysłuchać z kamienną twarzą plotek i ploteczek, jakimi szczerze gardziła, a potem odpowiadać na niewygodne pytania dotyczące narzeczonego lub egzotycznych zwyczajów. Spotykała się z tym na co dzień i znosiła to coraz gorzej, ale na szczęście w interesujących rysach czarownicy nie rozpoznała nikogo, kto mógłby zagrozić jej opowieściami o pulchnych bobasach i skarpetkach kupionych dla męża. Kiwnęła jej uprzejmie głową, po czym, słysząc niezwykle trafny komentarz, zerknęła w bok, pozwalając sobie na ciche westchnięcie. - Na moim piętrze zaczarowano gramofon tak, by wygrywał kolędy z wielu krajów. Po piątej godzinie słuchania zachodnioniemieckiej piosenki o śniegu nie dziwię się, że zerwaliśmy z nimi stosunki dyplomatyczne - podzieliła się okrutną informacją, wypowiadając każde słowo beznamiętnie, jak ktoś, kto utracił już wszelką nadzieję.
Jak się okazało, mógł stracić jej jeszcze więcej; coś szarpnęło, zgrzytnęło, zatrzeszczało i winda gwałtownie się zatrzymała. Deirdre cudem ustała na nogach, przenosząc spojrzenie na widniejącą za kratami czerń. Piętra Ministerstwa Magii były wysokie, oddzielone potężnymi przerwami gruntu - ledwie widziała słaby promień światła, odbijającego się od marmurowej posadzki wyższego poziomu. Doskonale. Zazwczaj pozbawiona wyrazu twarz brunetki wygięła się w grymasie skrajnego niezadowolenia; co gorsza, zepsuta winda nie oznaczała zepsutej muzyki: ta ciągle wwiercała się w ich uszy nieznośnym jodłowaniem. - Nie jest pani przypadkiem aurorką? - zwróciła się do blondynki uprzejmie, z należnym szacunkiem, choć nieświadoma tragedii, która spotkała niedawno jasnowłosą. Czarownica wydawała się silna i zwinna, sprawna oraz niepasująca do stereotypu wątłej lub otyłej urzędniczki, zajadającej się wypełnionymi likierem ciasteczkami. Gdyby była aurorką, może potrafiłaby jakoś wyciągnąć je z tej sytuacji: Deirdre czuła się w tej sytuacji zupełnie bezsilna.
Deirdre obawiała się, że do windy dosiądzie się ktoś znajomy lub, co gorsza, ktoś, kogo jedynie kojarzyła, a z kim wypadałoby przeprowadzić niezobowiązującą pogawędkę. Dopytać o zdrowie dzieci, które obchodziły ją tyle, co tegoroczny śnieg. Zachwycić się nową, zielono-czerwoną szatą w świąteczne motywy. Wysłuchać z kamienną twarzą plotek i ploteczek, jakimi szczerze gardziła, a potem odpowiadać na niewygodne pytania dotyczące narzeczonego lub egzotycznych zwyczajów. Spotykała się z tym na co dzień i znosiła to coraz gorzej, ale na szczęście w interesujących rysach czarownicy nie rozpoznała nikogo, kto mógłby zagrozić jej opowieściami o pulchnych bobasach i skarpetkach kupionych dla męża. Kiwnęła jej uprzejmie głową, po czym, słysząc niezwykle trafny komentarz, zerknęła w bok, pozwalając sobie na ciche westchnięcie. - Na moim piętrze zaczarowano gramofon tak, by wygrywał kolędy z wielu krajów. Po piątej godzinie słuchania zachodnioniemieckiej piosenki o śniegu nie dziwię się, że zerwaliśmy z nimi stosunki dyplomatyczne - podzieliła się okrutną informacją, wypowiadając każde słowo beznamiętnie, jak ktoś, kto utracił już wszelką nadzieję.
Jak się okazało, mógł stracić jej jeszcze więcej; coś szarpnęło, zgrzytnęło, zatrzeszczało i winda gwałtownie się zatrzymała. Deirdre cudem ustała na nogach, przenosząc spojrzenie na widniejącą za kratami czerń. Piętra Ministerstwa Magii były wysokie, oddzielone potężnymi przerwami gruntu - ledwie widziała słaby promień światła, odbijającego się od marmurowej posadzki wyższego poziomu. Doskonale. Zazwczaj pozbawiona wyrazu twarz brunetki wygięła się w grymasie skrajnego niezadowolenia; co gorsza, zepsuta winda nie oznaczała zepsutej muzyki: ta ciągle wwiercała się w ich uszy nieznośnym jodłowaniem. - Nie jest pani przypadkiem aurorką? - zwróciła się do blondynki uprzejmie, z należnym szacunkiem, choć nieświadoma tragedii, która spotkała niedawno jasnowłosą. Czarownica wydawała się silna i zwinna, sprawna oraz niepasująca do stereotypu wątłej lub otyłej urzędniczki, zajadającej się wypełnionymi likierem ciasteczkami. Gdyby była aurorką, może potrafiłaby jakoś wyciągnąć je z tej sytuacji: Deirdre czuła się w tej sytuacji zupełnie bezsilna.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
W pełni zrozumiałaby obawę przed towarzystwem w ministerialnej windzie. Każdego ranka, gdy musiała do niej wsiąść, a wraz z się kilka innych czarodziejów i czarownic, na jej nie szczęście nie zamykających ust, klęła w duchu paskudnie, a podróż dłużyła w nieskończoność. Niby trwała nie więcej jak dwie, trzy minuty, a jakby wieczność. Czasami dawała upust swojemu niezadowoleniu. Wzdychała teatralnie, odchrząkiwała, kiedy kobiety obok rozwodziły się nad fotografiami swoich dzieci, bądź lamentowały nad ostatnim zachowaniem małżonka - och, czy on mnie jeszcze kocha? Nie chciał zabrać mnie na koncert Celestyny Warbeck... - tudzież komentowały piątkową kreację przyjaciółki z niedopasowaną doń tiarą. Niekiedy irytacja brała nadeń górę i wtrącała niewybredne komentarze, przez co niektórzy pracownicy Ministerstwa zwykli Sigrun unikać - na całe szczęście, na Merlina. Dziwną, niewypowiedzianą przyjemnością było machnięcie różdżką i zamknięcie krat tuż przed nosem delikwenta; bywały dni, kiedy miała na tyle bezczelności, by pomachać mu ze złośliwym uśmiechem.
Sigrun Rookwood - współpracownik z koszmarów.
Przez pierwszych kilka chwil egzotyczna piękność milczała, co dobrze rokowało na następne - a ostatecznie to blondynka przerwała ciszę, coraz bardziej podirytowana świątecznymi piosenkami.
- O Merlinie... - jęknęła z bólem tak, jakby podobny gramofon znalazł się w Biurze Kontroli Wilkołaków. - Przysięgam, że gdyby w naszym departamencie ktoś wpadłby na podobnie genialny pomysł, rzuciłabym na to Reducto - stwierdziła z namiastką współczucia w głosie; miała wrażenie, że wreszcie zetknęła się w Ministerstwie z kimś, kogo nie zachwycała piętnasta choinka, a komu żarty kolegów o jemiole zawieszonej pod sufitem działały na nerwy. - Mówi pani stosunki dyplomatyczne z Niemcami? Niech zgadnę. Departament Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów? - spytała; orientalne rysy twarzy podpowiadały, że mogła trafić, być może czarownica zajmowała się kontaktami z czarodziejami ze Wschodu, ale nie tylko. Cała jej postawa - wyprostowana sylwetka, grzeczna, elegancka szata, beznamiętna, poważna mina sugerowały, że ma do czynienia albo z pracownicą wymienione Departamentu, ewentualnie strzelałaby w administrację Wizengamotu. - Rozumiem więc, że Reducto może nie być najlepszym pomysłem. Proponuję pani jednak rzucić na igłę zaklęcie trwałego przylepca. Utknie i nie zagra już nigdy więcej - Sigrun zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu, a kącik ust uniósł się w kpiącym uśmieszku, jakby bawiło ją podobne, nieczyste zagranie. Z drugiej jednak strony - zwariować można było od całej tej atmosfery.
Z pewnością zwariują. Obie. Winda zatrzymała się, z niewiadomej przyczyny, do tego między piętrami - tak, że nie mogły jej opuścić. Na Ministerstwo Magii nałożono zaklęcia ochronne, nie miały więc możliwości, by teleportować się do odpowiedniego departamentu. Sigrun po chwili odzyskała równowagę, ale po uśmieszku na pełnych ustach nie było już śladu. Złapała za kraty i potrząsnęła nimi, mając głupią nadzieję, że zmusi tym mechanizm do ruchu.
- W tym momencie żałuję, że nie - odpowiedziała kwaśno Sigrun. Może gdyby nią była, może gdyby wtedy władała bieglej białą magią, zdołałaby je obie stąd wyciągnąć. - Biuro Kontroli Wilkołaków - uściśliła. Na korytarzach Ministerstwa niekiedy mylono ją i innych Brygadzistów z funkcjonariuszami innych służb; wszyscy w podobny sposób wyróżniali się spośród tłumu typowych urzędników, z którymi Deirdre najpewniej miała więcej do czynienia.
Wszystko czego pragnę w te święta, to kociołek wypełniony gorącą miłością...
- Mam nadzieję, że potrafi pani dochować tajemnicy - odezwała się Sigrun, wyciągając różdżkę - i próbując namierzyć spojrzeniem źródło irytującej piosenki. Gdzieś musiał przecież być cholerny głośnik.
Sigrun Rookwood - współpracownik z koszmarów.
Przez pierwszych kilka chwil egzotyczna piękność milczała, co dobrze rokowało na następne - a ostatecznie to blondynka przerwała ciszę, coraz bardziej podirytowana świątecznymi piosenkami.
- O Merlinie... - jęknęła z bólem tak, jakby podobny gramofon znalazł się w Biurze Kontroli Wilkołaków. - Przysięgam, że gdyby w naszym departamencie ktoś wpadłby na podobnie genialny pomysł, rzuciłabym na to Reducto - stwierdziła z namiastką współczucia w głosie; miała wrażenie, że wreszcie zetknęła się w Ministerstwie z kimś, kogo nie zachwycała piętnasta choinka, a komu żarty kolegów o jemiole zawieszonej pod sufitem działały na nerwy. - Mówi pani stosunki dyplomatyczne z Niemcami? Niech zgadnę. Departament Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów? - spytała; orientalne rysy twarzy podpowiadały, że mogła trafić, być może czarownica zajmowała się kontaktami z czarodziejami ze Wschodu, ale nie tylko. Cała jej postawa - wyprostowana sylwetka, grzeczna, elegancka szata, beznamiętna, poważna mina sugerowały, że ma do czynienia albo z pracownicą wymienione Departamentu, ewentualnie strzelałaby w administrację Wizengamotu. - Rozumiem więc, że Reducto może nie być najlepszym pomysłem. Proponuję pani jednak rzucić na igłę zaklęcie trwałego przylepca. Utknie i nie zagra już nigdy więcej - Sigrun zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu, a kącik ust uniósł się w kpiącym uśmieszku, jakby bawiło ją podobne, nieczyste zagranie. Z drugiej jednak strony - zwariować można było od całej tej atmosfery.
Z pewnością zwariują. Obie. Winda zatrzymała się, z niewiadomej przyczyny, do tego między piętrami - tak, że nie mogły jej opuścić. Na Ministerstwo Magii nałożono zaklęcia ochronne, nie miały więc możliwości, by teleportować się do odpowiedniego departamentu. Sigrun po chwili odzyskała równowagę, ale po uśmieszku na pełnych ustach nie było już śladu. Złapała za kraty i potrząsnęła nimi, mając głupią nadzieję, że zmusi tym mechanizm do ruchu.
- W tym momencie żałuję, że nie - odpowiedziała kwaśno Sigrun. Może gdyby nią była, może gdyby wtedy władała bieglej białą magią, zdołałaby je obie stąd wyciągnąć. - Biuro Kontroli Wilkołaków - uściśliła. Na korytarzach Ministerstwa niekiedy mylono ją i innych Brygadzistów z funkcjonariuszami innych służb; wszyscy w podobny sposób wyróżniali się spośród tłumu typowych urzędników, z którymi Deirdre najpewniej miała więcej do czynienia.
Wszystko czego pragnę w te święta, to kociołek wypełniony gorącą miłością...
- Mam nadzieję, że potrafi pani dochować tajemnicy - odezwała się Sigrun, wyciągając różdżkę - i próbując namierzyć spojrzeniem źródło irytującej piosenki. Gdzieś musiał przecież być cholerny głośnik.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Towarzystwo równie niezachwyconej świąteczną atmosferą czarownicy nieco łagodziło irytację Deirdre. Umarłaby - albo sprowadziła bolesną śmierć - gdyby towarzyszył jej ktoś optymistycznie nastawiony, wesoły i cały obsypany bożonarodzeniowymi płatkami śniegu, które sypały na piętrze czwartym. Już i tak ledwie znosiła słodkie kolędy oraz miłosne piosenki, oparte głównie o te same schematy. Mniej lub bardziej szczęśliwej miłości, zgodnej rodziny, zakochanego w sobie do szaleństwa małżenstwa i innych tego typu nierzeczywistych wzorców, sprawiających, że Deirdre robiło sie niedobrze. Zazwyczaj podchodziła do życia z racjonalnym spokojem, pozbawionym zuchwałej pogodności, ale i bez pochmurnej posępności; tym razem jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że znalazła się w zamkniętym na małej przestrzeni piekle.
Przynajmniej w towarzystwie kogoś, kto posiadał całkiem sensowne pomysły na ochronienie samej siebie przed zakusami świątecznych melodii, powodujących u niej okrutną migrenę. - Próbowałam, bezskutecznie. Ktoś musiał rzucić na gramofon ochronne zaklęcia - westchnęła cicho, zrezygnowana i zarazem pocieszona tym, że ktoś w tym szalonym Ministerstwie Magii spogląda na ten okres zimy w podobny sposób. - Tak, dokładnie. Dyplomacja. Większego i niższego szczebla - odparła, przyjemnie zaintrygowana dociekliwością blondynki. Była spostrzegawcza, słuchała swego rozmówcy, wyciągała odpowiednie wnioski. Przekonanie o tym, że ma do czynienia z kimś z Biura Aurorów bądź z Wiedźmiej Straży nasilało się. - Och, mów mi Deirdre. Pani jeszcze do mnie nie pasuje - oznajmiła lekko, posyłając nieznajomej lekki uśmiech. Panią mogła stać się za kilkanaście miesięcy; na razie była zaledwie narzeczoną, panną na wydaniu, co stawało się podłożem dość podekscytowanych plotek. Dziwiono się, że ktoś tak sztywny i zachowawczy zdołał uzyskać zaręczynowy pierscień; mało ją to jednak interesowało.
Gdy windą zatrzęsło i znalazły się w makabrycznym potrzasku; na kilku metrach kwadratowych bezlitosnych, świątecznych tortur, jeszcze bardziej dziękowała Merlinowi za znośne towarzystwo. Żadnego szlochu, żadnej działającej na nerwy paniki - jedynie zwątpienie, frustracja i irytacja. Uczucia, które powielała, odsuwając się od drewnianej ściany windy, by - po głębokim wydechu - rozejrzeć się dookoła. Znalazły się w świątecznej pułapce, skazane na razie wyłącznie na siebie. Westchnęłą cicho, spoglądając na długowłosą blondynkę. - Jesteś Brygadzistką? - spytała ze szczerym zainteresowaniem. Słyszala o łowcach wilkołaków, dbających o spokój i bezpieczeństwo czarodziejskich domostw, lecz nigdy nie miała bezpośrednio do czynienia z kimś pracującym w tych służbach. Podążała wzrokiem za ruchami dłoni wysokiej blondynki, wyczuwając, co pragnie zrobić. - Próbowałam, nie działa na nie Silencio - westchnęła gorzko, opierając się plecami o boazerię wykładającą wnętrze windy. Na moment przymknęła oczy, starając się zignorować wesolutkie przyśpiewki o miłości, kociołku i całym tym niemożliwym do zrozumienia uczuciowym bajzlu. Długie rzęsy załaskotały ją w górę policzków, uśmiechnęła się gorzko, w końcu podnosząc powieki. - Umilmy sobie jakoś czas oczekiwania...? - zawiesiła głos, mając nadzieję, że jasnowłosa zdradzi jej swoje imię oraz przystanie na nieco zawoalowaną formę rozrywki. Ktoś w końcu musiał je stąd wyciągnąć, zorientować się, że jeden z szybów wind nie działa z zablokowanymi drzwiami gdzieś pomiędzy piętrami. - Co najbardziej denerwuje cię w Ministerstwie? - spytała wprost, od razu naruszając świętość, jaką stanowił dla niej urząd. Była już nim zmęczona, zdenerwowana ograniczeniami, pragnąca czegoś więcej, choć nie do końca wiedziała co dokładnie mogłoby ją w pełni zafascynować.
Przynajmniej w towarzystwie kogoś, kto posiadał całkiem sensowne pomysły na ochronienie samej siebie przed zakusami świątecznych melodii, powodujących u niej okrutną migrenę. - Próbowałam, bezskutecznie. Ktoś musiał rzucić na gramofon ochronne zaklęcia - westchnęła cicho, zrezygnowana i zarazem pocieszona tym, że ktoś w tym szalonym Ministerstwie Magii spogląda na ten okres zimy w podobny sposób. - Tak, dokładnie. Dyplomacja. Większego i niższego szczebla - odparła, przyjemnie zaintrygowana dociekliwością blondynki. Była spostrzegawcza, słuchała swego rozmówcy, wyciągała odpowiednie wnioski. Przekonanie o tym, że ma do czynienia z kimś z Biura Aurorów bądź z Wiedźmiej Straży nasilało się. - Och, mów mi Deirdre. Pani jeszcze do mnie nie pasuje - oznajmiła lekko, posyłając nieznajomej lekki uśmiech. Panią mogła stać się za kilkanaście miesięcy; na razie była zaledwie narzeczoną, panną na wydaniu, co stawało się podłożem dość podekscytowanych plotek. Dziwiono się, że ktoś tak sztywny i zachowawczy zdołał uzyskać zaręczynowy pierscień; mało ją to jednak interesowało.
Gdy windą zatrzęsło i znalazły się w makabrycznym potrzasku; na kilku metrach kwadratowych bezlitosnych, świątecznych tortur, jeszcze bardziej dziękowała Merlinowi za znośne towarzystwo. Żadnego szlochu, żadnej działającej na nerwy paniki - jedynie zwątpienie, frustracja i irytacja. Uczucia, które powielała, odsuwając się od drewnianej ściany windy, by - po głębokim wydechu - rozejrzeć się dookoła. Znalazły się w świątecznej pułapce, skazane na razie wyłącznie na siebie. Westchnęłą cicho, spoglądając na długowłosą blondynkę. - Jesteś Brygadzistką? - spytała ze szczerym zainteresowaniem. Słyszala o łowcach wilkołaków, dbających o spokój i bezpieczeństwo czarodziejskich domostw, lecz nigdy nie miała bezpośrednio do czynienia z kimś pracującym w tych służbach. Podążała wzrokiem za ruchami dłoni wysokiej blondynki, wyczuwając, co pragnie zrobić. - Próbowałam, nie działa na nie Silencio - westchnęła gorzko, opierając się plecami o boazerię wykładającą wnętrze windy. Na moment przymknęła oczy, starając się zignorować wesolutkie przyśpiewki o miłości, kociołku i całym tym niemożliwym do zrozumienia uczuciowym bajzlu. Długie rzęsy załaskotały ją w górę policzków, uśmiechnęła się gorzko, w końcu podnosząc powieki. - Umilmy sobie jakoś czas oczekiwania...? - zawiesiła głos, mając nadzieję, że jasnowłosa zdradzi jej swoje imię oraz przystanie na nieco zawoalowaną formę rozrywki. Ktoś w końcu musiał je stąd wyciągnąć, zorientować się, że jeden z szybów wind nie działa z zablokowanymi drzwiami gdzieś pomiędzy piętrami. - Co najbardziej denerwuje cię w Ministerstwie? - spytała wprost, od razu naruszając świętość, jaką stanowił dla niej urząd. Była już nim zmęczona, zdenerwowana ograniczeniami, pragnąca czegoś więcej, choć nie do końca wiedziała co dokładnie mogłoby ją w pełni zafascynować.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Była bardzo daleka od optymizmu większości czarownic w okresie przedświątecznym. Od ich ekscytacji, podniecenia wszechobecnymi dekoracjami, światełkami i planami przygotowań. Niektóre z nich rozpoczynały je już w listopadzie, a na korytarzach Ministerstwa zamiast o pracy rozmawiały o tym jakie prezent powinny znaleźć się pod choinką dla członków ich rodzin. Rookwood nie potrafiła i nie chciała tego zrozumieć; wszystko to działało jej wybitnie na nerwy. Grudzień nie przywodził na myśl przyjemnych wspomnień przy rodzinnym stole, ciepła ognia trzaskającego w kominku i zapachu świerku w salonie, pod którym spoczywały prezenty; raczej sztywną i nieprzyjemną atmosferę. Dwudziestego piątego grudnia wszyscy zasiadali do stołu, bo tak wypadało. W ich domu pojawiało się skromnie ozdobione drzewko, by stwarzać pozory. Święta w Harrogate nie miały nic wspólnego z magią i ciepłem tego okresu.
Zachwyt innych, ich ekscytacja i podniecenie irytowały ją bardziej, niż powinny były. Miała alergię na słodycz i ckliwość, które temu towarzyszyły.
- Jeśli tak, to podejrzewam, że stał za tym sadysta - mruknęła w odpowiedzi, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą; skoro spodziewał się prób uszkodzenia, musiał wiedzieć jak mocno te cholerne piosenki niektórym działać będą na nerwy - rozumiała pragnienie zadawania bólu, ale w tak perfidny sposób?! Do tego czarodziejom czystej krwi? Pokiwała z uznaniem głowa, gdy egzotyczna piękność potwierdziła jej przypuszczenia. Sama nie widziałaby się w podobnej roli, nigdy w życiu, zanudziłaby się na śmierć; przede wszystkim jednak - nie nadawała się do niej. Była na to zbyt pyskata, impulsywna i wybuchowa. Nie czarowała słowem, zazwyczaj wywierała na innych bardzo złe pierwsze wrażenie. Czasami jednak po cichu zazdrościła innym umiejętności samokontroli, zapanowania nad nerwami, sięgnięcia po to, czego pragną bez użycia różdżki. Dyplomacja niewątpliwie wymagała tej umiejętności. - Jeszcze? - powtórzyła za nią, zerkając niżej, na dłonie; dostrzegłszy pierścionek ze szlifowanym kamieniem nabrała podejrzeń, że kobieta jest po słowie. Skinęła głową, przystając na propozycję przejścia na ty, obie były przecież wciąż bardzo młode. - Sigrun - przedstawiła się; na jej dłoniach próżno było szukać pierścionka, czy obrączki, choć panną przestała być przed trzema laty. Po pogrzebie Alpharda zdjęła ją z przyjemnością; nie omieszkała także wrócić do panieńskiego nazwiska.
Była pełna wiary, że teraz, gdy była już wolna, zarówno od okrutnego małżonka, jak i nauki podczas kursu, wszystko układać się będzie jak z płatka. Miała wszak u boku bliźniaczego brata, miała fach w ręku i pracę, galeony powinny zacząć wypełniać jej skrytkę w Banku Gringotta. Czegóż mogła pragnąć więcej? Ostatnimi czasy los jednak rzucał jej kłody pod nogi w taki sposób, jakby brakowało mu pomysłów - czego doskonałym przykładem była klatka z windy, w której głośno rozbrzmiewała irytująca, świąteczna melodia. Jeszcze kilka minut, a będzie miała ochotę sama siebie ogłuszyć czarnomagiczną klątwą.
Słysząc pytanie mimowolnie wyprostowała się i uniosła z dumą brodę wyżej, a na usta wychynął uśmiech pełen samozadowolenia. - Owszem - potwierdziła; ukończyła kurs i w teorii była Brygadzistą, choć następne miesiące miały upłynąć jej na asystach, nim w pełni dostanie uprawnienia Brygadzisty.
Westchnęła ciężko, gdy Deirdre potwierdziła jej obawy. Skoro Silencio nie działało, a na gramofony rzucono zaklęcia ochronne - były skazane na wysłuchiwanie tych jęków. Czuła, że dostanie od tego migreny gorszej, niż o poranku, gdy wstawała po mocno zakrapianej nocy. Miała ochotę kopnąć w kraty, ale się powstrzymała - przynajmniej na razie. Pytania dyplomatki przykuły jej uwagę.
- Najwyraźniej w grudniu powinnam mieć zawsze przy sobie piersiówkę z whisky - mruknęła w odpowiedzi na pytanie o umileniu sobie czasu; nie wiedziały ile przyjdzie im spędzić w tej windzie. Ktoś w końcu z pewnością zauważy tę awarię, ale kiedy? To nie była pora na lunch, większość czarodziejów i czarownic pochylała się nad biurkami.
Blondynka oparła się o przeciwną ścianę, stając na wprost Deirdre, zastanowiła się chwilę nad jej pytaniem.
- Praca przy biurku. Nienawidzę papierów. Wiesz... Niedawno ukończyłam kurs - przyznała się w końcu. Tego i tak nietrudno było się domyślić, miała zaledwie dwadzieścia trzy lata, nie mogła pracować w zawodzie długo. - A któż lepiej nadaje się do spisywania raportów i papierzysk, jeśli nie najmłodszy w biurze? - spytała gorzko; nie, żeby specjalnie ją to dziwiło, ale niewątpliwie nie mogła doczekać się chwili, w której to ona zrzuci te przykre obowiązki na barki nowego. - Wolę pracę w terenie. A jeśli chodzi o Ministerstwo samo w sobie... Oprócz tych cholernych piosenek, elfów i choinek... To, że nie wiem z kim mam do czynienia - przyznała z kwaśną miną, po czym uniosła na twarz Deirdre uważne, badawcze spojrzenie i nagle spytała ostro: - Jesteś czystej krwi?
Rookwood nigdy nie wyróżniała się szczególnym taktem.
Zachwyt innych, ich ekscytacja i podniecenie irytowały ją bardziej, niż powinny były. Miała alergię na słodycz i ckliwość, które temu towarzyszyły.
- Jeśli tak, to podejrzewam, że stał za tym sadysta - mruknęła w odpowiedzi, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą; skoro spodziewał się prób uszkodzenia, musiał wiedzieć jak mocno te cholerne piosenki niektórym działać będą na nerwy - rozumiała pragnienie zadawania bólu, ale w tak perfidny sposób?! Do tego czarodziejom czystej krwi? Pokiwała z uznaniem głowa, gdy egzotyczna piękność potwierdziła jej przypuszczenia. Sama nie widziałaby się w podobnej roli, nigdy w życiu, zanudziłaby się na śmierć; przede wszystkim jednak - nie nadawała się do niej. Była na to zbyt pyskata, impulsywna i wybuchowa. Nie czarowała słowem, zazwyczaj wywierała na innych bardzo złe pierwsze wrażenie. Czasami jednak po cichu zazdrościła innym umiejętności samokontroli, zapanowania nad nerwami, sięgnięcia po to, czego pragną bez użycia różdżki. Dyplomacja niewątpliwie wymagała tej umiejętności. - Jeszcze? - powtórzyła za nią, zerkając niżej, na dłonie; dostrzegłszy pierścionek ze szlifowanym kamieniem nabrała podejrzeń, że kobieta jest po słowie. Skinęła głową, przystając na propozycję przejścia na ty, obie były przecież wciąż bardzo młode. - Sigrun - przedstawiła się; na jej dłoniach próżno było szukać pierścionka, czy obrączki, choć panną przestała być przed trzema laty. Po pogrzebie Alpharda zdjęła ją z przyjemnością; nie omieszkała także wrócić do panieńskiego nazwiska.
Była pełna wiary, że teraz, gdy była już wolna, zarówno od okrutnego małżonka, jak i nauki podczas kursu, wszystko układać się będzie jak z płatka. Miała wszak u boku bliźniaczego brata, miała fach w ręku i pracę, galeony powinny zacząć wypełniać jej skrytkę w Banku Gringotta. Czegóż mogła pragnąć więcej? Ostatnimi czasy los jednak rzucał jej kłody pod nogi w taki sposób, jakby brakowało mu pomysłów - czego doskonałym przykładem była klatka z windy, w której głośno rozbrzmiewała irytująca, świąteczna melodia. Jeszcze kilka minut, a będzie miała ochotę sama siebie ogłuszyć czarnomagiczną klątwą.
Słysząc pytanie mimowolnie wyprostowała się i uniosła z dumą brodę wyżej, a na usta wychynął uśmiech pełen samozadowolenia. - Owszem - potwierdziła; ukończyła kurs i w teorii była Brygadzistą, choć następne miesiące miały upłynąć jej na asystach, nim w pełni dostanie uprawnienia Brygadzisty.
Westchnęła ciężko, gdy Deirdre potwierdziła jej obawy. Skoro Silencio nie działało, a na gramofony rzucono zaklęcia ochronne - były skazane na wysłuchiwanie tych jęków. Czuła, że dostanie od tego migreny gorszej, niż o poranku, gdy wstawała po mocno zakrapianej nocy. Miała ochotę kopnąć w kraty, ale się powstrzymała - przynajmniej na razie. Pytania dyplomatki przykuły jej uwagę.
- Najwyraźniej w grudniu powinnam mieć zawsze przy sobie piersiówkę z whisky - mruknęła w odpowiedzi na pytanie o umileniu sobie czasu; nie wiedziały ile przyjdzie im spędzić w tej windzie. Ktoś w końcu z pewnością zauważy tę awarię, ale kiedy? To nie była pora na lunch, większość czarodziejów i czarownic pochylała się nad biurkami.
Blondynka oparła się o przeciwną ścianę, stając na wprost Deirdre, zastanowiła się chwilę nad jej pytaniem.
- Praca przy biurku. Nienawidzę papierów. Wiesz... Niedawno ukończyłam kurs - przyznała się w końcu. Tego i tak nietrudno było się domyślić, miała zaledwie dwadzieścia trzy lata, nie mogła pracować w zawodzie długo. - A któż lepiej nadaje się do spisywania raportów i papierzysk, jeśli nie najmłodszy w biurze? - spytała gorzko; nie, żeby specjalnie ją to dziwiło, ale niewątpliwie nie mogła doczekać się chwili, w której to ona zrzuci te przykre obowiązki na barki nowego. - Wolę pracę w terenie. A jeśli chodzi o Ministerstwo samo w sobie... Oprócz tych cholernych piosenek, elfów i choinek... To, że nie wiem z kim mam do czynienia - przyznała z kwaśną miną, po czym uniosła na twarz Deirdre uważne, badawcze spojrzenie i nagle spytała ostro: - Jesteś czystej krwi?
Rookwood nigdy nie wyróżniała się szczególnym taktem.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uśmiechnęła się przelotnie słysząc o sadyzmie; to słowo w ustach nieznajomej brzmiało zarówno oskarżycielsko, jak i w pewien sposób pieszczotliwie. Zgadzał się jednak z tym podejściem, celebrowanie świątecznej aury bolało, wpędzało w manię, podsycało niechęć do tych wszystkich świecidełek, jodłowych gałązek i innych ozdóbek, budzących w Deirdre szczerą pogardę. Rozumiała ideę świąt, wspólnej radości dzielonej wraz z najbliższymi, ale przesuwania tych domowych czułości na miejsce pracy mocno kłóciło się z jej pracoholizmem. By dobrze wypełniać swe obowiązki nie potrzebowała rodzinnej atmosfery, a jedynie spokoju, który zostawał co rok zaburzony przez to pomieszanie sfery prywatnej i oficjalnej. Westchnęła ciężko, kolędy przyprawiały ją o coraz mocniejszy ból głowy - spojrzała na jasnowłosą czarownicę, uśmiechając się przelotnie. Wyczuła wzrok, który spoczął na jej pierścieniu zaręczynowym. - Niedługo mam wyjść za mąż - odparła spokojnie, bez przechwałek i potwornego podekscytowania, jakie zazwyczaj towarzyszyło takim wyzwaniom wraz ze szczegółami ceremonii i opowieściami o barwach kwiatów, sukienek, namiotów i całego tego chaotycznego bajzlu, którym nie zamierzała się zajmować.
Wolała słuchać o przygodach brygadzistki; zmrużyła oczy, uważnie przyglądając się prostemu profilowi Sigrun. Na swój sposób pięknemu, lecz w ten niebanalny, ostry sposób: nie przypominała pretensjonalnych szlachcianek, miała w sobie coś surowego, nierównego, przyciągającego spojrzenia i intrygującego. - Jak to jest pracować z ciągłym zagrożeniem życia? - spytała z szczerym zaciekawieniem, bezpretensjonalnie, mrużąc nieco kocie oczy. - Uwielbiam pracę przy biurku - odparła od razu, wchodząc w słowo Sigrun; różniły się tak, jak ogień i woda, ale mimo wszystko potrafiła znaleźć więcej podobieństw, dystansu do tego całego bożonarodzeniowego szaleństwa, kobiecej pewności siebie, widocznej u brygadzistki w każdym zamaszystym geście i wysoko uniesionej głowie. Ceniła takie czarownice, ba, podziwiała je - nawet jeśli jasnowłosa z pogardą wyrażała się o pracy zwykłego urzędnika. - Cenię porządek. Ład. Przewidywalność. Doskonała świadomość tego, z kim rozmawiasz, bo masz przed sobą ich pełną dokumentów teczkę - odniosła się do jej słów, unosząc nieco lewy kącik ust. Wcale nie czuła się zaatakowana, szanowała różnorodność: niektórzy uwielbiali podejmować ryzyko w działaniach w terenie, inni dbali o to, by rząd pracował bez żadnych zakłóceń, wspierany dekretami i rozporządzeniami. - Rozumiem, że wolisz mieć na sobie krew wilkołaka niż pisać trzystronicowe sprawozdanie z działań w terenie? - spytała znów bez oceniania, z zaangażowaniem. Sama bała się krwi, nie dlatego, że ta wzbudzała w niej mdłości - a dlatego, że czuła podekscytowanie, że czerwona ciecz działała na nią destrucyjnie, karmiła coś, co jeszcze więziła za klatką opanowania, czego się wstydzła i obawiała. Powolnym gestem odgarnęła czarne, jedwabiste włosy z czoła: bezpośrednie pytanie Sigrun nie uraziło jej, znów uśmiechnęła się kącikiem ust. - Tak. Mój ojciec jest dyplomatą, pomocnikiem i wsparciem dla lorda Malfoya - odparła spokojnie, nie musząc dodawać, że dyplomatyczne i zagraniczne podróże tego polityka miały wpływ na wygląd Deirdre: orientalny, obcy, wzbudzający podejrzenia. - Matka zaś pochodziła z rodu zależnego od chińskiej dynastii, była blisko związana z tamtejszą arystokracją - dodała beznamiętnie, nie sądziła, by Sigrun słysząc o podejrzanym pochodzeniu mogłaby zrobic jej w tym klaustrofobicznym zaklęciu krzywdę, ale mówiła po prostu prawdę. Nie spuszczając wzroku z jasnowłosej; młodej i energicznej, pełnej niespożytej energii i jakiejś tajemniczej wrogości, złości wobec całego świata - a może jedynie tak się jej wydawało. - Kwestia krwi jest dla ciebie ważna? - spytała prawie od razu, z szacunkiem - dobrze, że nie miała do czynienia z kimś wątpliwie postępowym, z jakimś miłośnikiem mugoli lub Weasleyów.
Wolała słuchać o przygodach brygadzistki; zmrużyła oczy, uważnie przyglądając się prostemu profilowi Sigrun. Na swój sposób pięknemu, lecz w ten niebanalny, ostry sposób: nie przypominała pretensjonalnych szlachcianek, miała w sobie coś surowego, nierównego, przyciągającego spojrzenia i intrygującego. - Jak to jest pracować z ciągłym zagrożeniem życia? - spytała z szczerym zaciekawieniem, bezpretensjonalnie, mrużąc nieco kocie oczy. - Uwielbiam pracę przy biurku - odparła od razu, wchodząc w słowo Sigrun; różniły się tak, jak ogień i woda, ale mimo wszystko potrafiła znaleźć więcej podobieństw, dystansu do tego całego bożonarodzeniowego szaleństwa, kobiecej pewności siebie, widocznej u brygadzistki w każdym zamaszystym geście i wysoko uniesionej głowie. Ceniła takie czarownice, ba, podziwiała je - nawet jeśli jasnowłosa z pogardą wyrażała się o pracy zwykłego urzędnika. - Cenię porządek. Ład. Przewidywalność. Doskonała świadomość tego, z kim rozmawiasz, bo masz przed sobą ich pełną dokumentów teczkę - odniosła się do jej słów, unosząc nieco lewy kącik ust. Wcale nie czuła się zaatakowana, szanowała różnorodność: niektórzy uwielbiali podejmować ryzyko w działaniach w terenie, inni dbali o to, by rząd pracował bez żadnych zakłóceń, wspierany dekretami i rozporządzeniami. - Rozumiem, że wolisz mieć na sobie krew wilkołaka niż pisać trzystronicowe sprawozdanie z działań w terenie? - spytała znów bez oceniania, z zaangażowaniem. Sama bała się krwi, nie dlatego, że ta wzbudzała w niej mdłości - a dlatego, że czuła podekscytowanie, że czerwona ciecz działała na nią destrucyjnie, karmiła coś, co jeszcze więziła za klatką opanowania, czego się wstydzła i obawiała. Powolnym gestem odgarnęła czarne, jedwabiste włosy z czoła: bezpośrednie pytanie Sigrun nie uraziło jej, znów uśmiechnęła się kącikiem ust. - Tak. Mój ojciec jest dyplomatą, pomocnikiem i wsparciem dla lorda Malfoya - odparła spokojnie, nie musząc dodawać, że dyplomatyczne i zagraniczne podróże tego polityka miały wpływ na wygląd Deirdre: orientalny, obcy, wzbudzający podejrzenia. - Matka zaś pochodziła z rodu zależnego od chińskiej dynastii, była blisko związana z tamtejszą arystokracją - dodała beznamiętnie, nie sądziła, by Sigrun słysząc o podejrzanym pochodzeniu mogłaby zrobic jej w tym klaustrofobicznym zaklęciu krzywdę, ale mówiła po prostu prawdę. Nie spuszczając wzroku z jasnowłosej; młodej i energicznej, pełnej niespożytej energii i jakiejś tajemniczej wrogości, złości wobec całego świata - a może jedynie tak się jej wydawało. - Kwestia krwi jest dla ciebie ważna? - spytała prawie od razu, z szacunkiem - dobrze, że nie miała do czynienia z kimś wątpliwie postępowym, z jakimś miłośnikiem mugoli lub Weasleyów.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- Czy powinnam pogratulować?
Pytanie może było nietaktowne, ale przynajmniej szczere. Nie kpiła, miała po prostu świadomość tego, że nie tylko pośród arystokracji małżeństwa bywały aranżowane. Sama była tego doskonałym przykładem. Przed przeszło trzema laty ojciec zmusił ją do przyjęcia oświadczyn Alpharda Montague, do małżeństwa z nim. Ona sama nosząc pierścionek zaręczynowy nie potrafiła ukryć złości, niemal parzył ją w skórę. Brzydził. Tak samo jak później obrączka. Przypuszczała, że w wielu czarownicach w podobnej sytuacji jest tyle złości.
Deirdre nie zareagowała ekscytacją, nie zaczęła nieproszona opowiadać o kroju sukni ślubnej, kolorach serwetek na stołach i kompozycjach kwiatów na łuku ślubnym, co było właściwe czarownicom zakochanym, wychodzącym za mąż z miłości. Była spokojna, opanowana. Czy maskowała w ten sposób złość na ten pierścionek zaręczynowy, czy miała zwyczajnie chłodne usposobienie? Sigrun nie potrafiła jej rozgryźć.
- Szczerze mówiąc - uwielbiam to ryzyko - przyznała z rozbrajającą szczerością. To nie było tak, że nigdy nie czuła lęku. Byłaby głupia, gdyby lekceważyła siłę i spryt wilkołaków. To potężne i krwiożercze bestie, cholernie niebezpieczne, z łatwością pozbawiłyby ją życia, jeśli nie zachowałaby szczególnej ostrożności i nie miała ich siły na względzie. Czasami się bała, czuła strach, w chwilach zagrożenia, zwłaszcza, kiedy była świadoma tego jak niewiele brakuje. Potrzebowała tego jednak - adrenaliny, tańca na krawędzi, przyśpieszonego tętna, ryzyka. - Dopiero wtedy czuję, że żyję. - Wtedy, kiedy wiem jak łatwo mogę to życie stracić.
To nie tak, że gardziła pracą urzędnika, Pogardę czuła wobec mieszańców, zdrajców krwi, ludzi w pełni pozbawionych ambicji i jakichkolwiek talentów. Raczej nie rozumiała jak można przy tym biurku trwać i nie umrzeć z nudów. Przy własnym nie usiedziała kilku godzin bez nieustannego wiercenia się, wychodzenia na papierosa, czy wpadania co rusz w irytację. Sigrun to nużyło i dręczyło, nie uważała, aby w ich Departamencie było to szczególnie konieczne; była jednak dorosła, rozumiała specyfikę innych, zwłaszcza administracji Wizengamotu i Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, potrzebę ich istnienia. Uwielbienia dla tego typu pracy zrozumieć nie potrafiła i nawet się nie starała. ale nie atakowała. Przyjęła słowa Deirdre z lekkim uśmiechem, może uniesieniem brwi,
- O, podobna teczka to rzeczywiście duży plus. Przydałaby nam się taka podczas śledztwa - wtrąciła się w pewnym momencie, uśmiechając kącikiem ust. To wiele ułatwiłoby podczas przesłuchań, a zwłaszcza już działań incognito, gdy śledzili podejrzanego, próbując odnaleźć dowody na ciążącą nań klątwę likantropii. - Pewnie. Nie brzydzi mnie krew - odpowiedziała bez chwili zawahania; postanowiła jednak szybko się wytłumaczyć. Dla większości kobiet, które poznawała to było niezrozumiałe i dziwaczne, a choć Deirdre zdawała się być daleka od mdłych i cukierkowych czarownic, to nie znała jej i nie wiedziała czego się po niej spodziewać. - W mojej rodzinie polowanie uchodzi za najlepszą rozrywkę - uzupełniła; nietrudno było domyślić, że często brudziła sobie dłonie zwierzęcą krwią. Nie tylko zwierzęcą, ale o tym mówić przecież nie zamierzała. - To bardziej przyda się wszystkim, niż trzystronnicowe sprawozdanie. Wiesz, społeczeństwu. O jednego mieszańca mniej - mówiła dalej, a ton głosu o dość niskiej, kobiecej barwie podszyty był pogardą dla stworzeń, na które polowała. Nie kryła się ze swoimi poglądami: ani na kwestię czystości krwi, ani mieszańców. Dla niektórych były one kontrowersyjne, nie dbała jednak co inni na jej temat sądzą.
Towarzyszka niedoli w windzie odpowiedziała szybko, bez zawahania, nie dając łowczyni najmniejszych powodów, by mogła zwątpić w jej słowa. Trudno byłoby jednak skłamać w kwestii powiązań z rodem Malfoy, podobne kłamstwa miały dość krótkie nogi, zwłaszcza w Ministerstwie Magii. Praca dla lorda Wiltshire wykluczała domieszkę mugolskiej krwi; nawet Rookwood z nie tak znowu obszerną wiedzą o polityce i historii magii wiedziała jak istotna jest dla Malfoyów czysta krew. Zanim zdążyła zadań pytanie związane z egzotycznymi rysami twarzy, czarownica sama rozwiała te wątpliwości - zawdzięczała je więc matce z dalekiego kraju. Rookwood zastanowiła się chwilę, próbując przypomnieć sobie gdzie na mapie świata leżą Chiny. Czytała o nich kilkukrotnie w książkach, wydawały jej się obcą, niemal nierealną krainą, istniejącą wyłącznie na stronach tych książek i globusie. Obce korzenie Deirdre ani łowczyni specjalnie nie grzały, ani nie ziębiły. Nie stanowiły przeszkody. Sigrun dyskryminowała i szufladkowała ludzi przez czystość krwi; jeśli tylko urzędniczka podzielała to zdanie - jedyne słuszne - to, czy jej matka pochodziła z Chin, Anglii, czy może Etiopii (o Etiopii to w ogóle już nic nie wiedziała) miało pomniejsze znaczenie.
- Tak. Dla wszystkich powinna. Nie brzydzi cię to, że nie wiesz, czy kobieta z którą musisz pracować nie wychowała się pośród mugoli, czy nie jest szlamą?? - Deirdre pozostawała spokojna i opanowana, Sigrun wprost przeciwnie. Mówiąc o mugolakach wydawała się bardziej rozemocjonowana, brązowe oczy zalśniły od złości, po twarzy przemknął cień pogardy. Z jej ust mimowolnie wyrwało się słowo powszechnie uznawane za niecenzuralne, wulgarne, niegrzeczne - jak inaczej jednak można było nazwać to robactwo?
- Hej - powiedziała nagle; im dłużej przypatrywała się pięknej, orientalnej twarzy, tym bardziej nie mogła oprzeć się wrażeniu, że widziała ją wcześniej. Dużo wcześniej, niż na korytarzach Ministerstwa Magii. - Czy ty nie uczyłaś się w Hogwarcie, w Slytherinie? - spytała, obdarzając Deirdre badawczym spojrzeniem.
Rychło w czas się zorientowałaś, Rookwood.
Pytanie może było nietaktowne, ale przynajmniej szczere. Nie kpiła, miała po prostu świadomość tego, że nie tylko pośród arystokracji małżeństwa bywały aranżowane. Sama była tego doskonałym przykładem. Przed przeszło trzema laty ojciec zmusił ją do przyjęcia oświadczyn Alpharda Montague, do małżeństwa z nim. Ona sama nosząc pierścionek zaręczynowy nie potrafiła ukryć złości, niemal parzył ją w skórę. Brzydził. Tak samo jak później obrączka. Przypuszczała, że w wielu czarownicach w podobnej sytuacji jest tyle złości.
Deirdre nie zareagowała ekscytacją, nie zaczęła nieproszona opowiadać o kroju sukni ślubnej, kolorach serwetek na stołach i kompozycjach kwiatów na łuku ślubnym, co było właściwe czarownicom zakochanym, wychodzącym za mąż z miłości. Była spokojna, opanowana. Czy maskowała w ten sposób złość na ten pierścionek zaręczynowy, czy miała zwyczajnie chłodne usposobienie? Sigrun nie potrafiła jej rozgryźć.
- Szczerze mówiąc - uwielbiam to ryzyko - przyznała z rozbrajającą szczerością. To nie było tak, że nigdy nie czuła lęku. Byłaby głupia, gdyby lekceważyła siłę i spryt wilkołaków. To potężne i krwiożercze bestie, cholernie niebezpieczne, z łatwością pozbawiłyby ją życia, jeśli nie zachowałaby szczególnej ostrożności i nie miała ich siły na względzie. Czasami się bała, czuła strach, w chwilach zagrożenia, zwłaszcza, kiedy była świadoma tego jak niewiele brakuje. Potrzebowała tego jednak - adrenaliny, tańca na krawędzi, przyśpieszonego tętna, ryzyka. - Dopiero wtedy czuję, że żyję. - Wtedy, kiedy wiem jak łatwo mogę to życie stracić.
To nie tak, że gardziła pracą urzędnika, Pogardę czuła wobec mieszańców, zdrajców krwi, ludzi w pełni pozbawionych ambicji i jakichkolwiek talentów. Raczej nie rozumiała jak można przy tym biurku trwać i nie umrzeć z nudów. Przy własnym nie usiedziała kilku godzin bez nieustannego wiercenia się, wychodzenia na papierosa, czy wpadania co rusz w irytację. Sigrun to nużyło i dręczyło, nie uważała, aby w ich Departamencie było to szczególnie konieczne; była jednak dorosła, rozumiała specyfikę innych, zwłaszcza administracji Wizengamotu i Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, potrzebę ich istnienia. Uwielbienia dla tego typu pracy zrozumieć nie potrafiła i nawet się nie starała. ale nie atakowała. Przyjęła słowa Deirdre z lekkim uśmiechem, może uniesieniem brwi,
- O, podobna teczka to rzeczywiście duży plus. Przydałaby nam się taka podczas śledztwa - wtrąciła się w pewnym momencie, uśmiechając kącikiem ust. To wiele ułatwiłoby podczas przesłuchań, a zwłaszcza już działań incognito, gdy śledzili podejrzanego, próbując odnaleźć dowody na ciążącą nań klątwę likantropii. - Pewnie. Nie brzydzi mnie krew - odpowiedziała bez chwili zawahania; postanowiła jednak szybko się wytłumaczyć. Dla większości kobiet, które poznawała to było niezrozumiałe i dziwaczne, a choć Deirdre zdawała się być daleka od mdłych i cukierkowych czarownic, to nie znała jej i nie wiedziała czego się po niej spodziewać. - W mojej rodzinie polowanie uchodzi za najlepszą rozrywkę - uzupełniła; nietrudno było domyślić, że często brudziła sobie dłonie zwierzęcą krwią. Nie tylko zwierzęcą, ale o tym mówić przecież nie zamierzała. - To bardziej przyda się wszystkim, niż trzystronnicowe sprawozdanie. Wiesz, społeczeństwu. O jednego mieszańca mniej - mówiła dalej, a ton głosu o dość niskiej, kobiecej barwie podszyty był pogardą dla stworzeń, na które polowała. Nie kryła się ze swoimi poglądami: ani na kwestię czystości krwi, ani mieszańców. Dla niektórych były one kontrowersyjne, nie dbała jednak co inni na jej temat sądzą.
Towarzyszka niedoli w windzie odpowiedziała szybko, bez zawahania, nie dając łowczyni najmniejszych powodów, by mogła zwątpić w jej słowa. Trudno byłoby jednak skłamać w kwestii powiązań z rodem Malfoy, podobne kłamstwa miały dość krótkie nogi, zwłaszcza w Ministerstwie Magii. Praca dla lorda Wiltshire wykluczała domieszkę mugolskiej krwi; nawet Rookwood z nie tak znowu obszerną wiedzą o polityce i historii magii wiedziała jak istotna jest dla Malfoyów czysta krew. Zanim zdążyła zadań pytanie związane z egzotycznymi rysami twarzy, czarownica sama rozwiała te wątpliwości - zawdzięczała je więc matce z dalekiego kraju. Rookwood zastanowiła się chwilę, próbując przypomnieć sobie gdzie na mapie świata leżą Chiny. Czytała o nich kilkukrotnie w książkach, wydawały jej się obcą, niemal nierealną krainą, istniejącą wyłącznie na stronach tych książek i globusie. Obce korzenie Deirdre ani łowczyni specjalnie nie grzały, ani nie ziębiły. Nie stanowiły przeszkody. Sigrun dyskryminowała i szufladkowała ludzi przez czystość krwi; jeśli tylko urzędniczka podzielała to zdanie - jedyne słuszne - to, czy jej matka pochodziła z Chin, Anglii, czy może Etiopii (o Etiopii to w ogóle już nic nie wiedziała) miało pomniejsze znaczenie.
- Tak. Dla wszystkich powinna. Nie brzydzi cię to, że nie wiesz, czy kobieta z którą musisz pracować nie wychowała się pośród mugoli, czy nie jest szlamą?? - Deirdre pozostawała spokojna i opanowana, Sigrun wprost przeciwnie. Mówiąc o mugolakach wydawała się bardziej rozemocjonowana, brązowe oczy zalśniły od złości, po twarzy przemknął cień pogardy. Z jej ust mimowolnie wyrwało się słowo powszechnie uznawane za niecenzuralne, wulgarne, niegrzeczne - jak inaczej jednak można było nazwać to robactwo?
- Hej - powiedziała nagle; im dłużej przypatrywała się pięknej, orientalnej twarzy, tym bardziej nie mogła oprzeć się wrażeniu, że widziała ją wcześniej. Dużo wcześniej, niż na korytarzach Ministerstwa Magii. - Czy ty nie uczyłaś się w Hogwarcie, w Slytherinie? - spytała, obdarzając Deirdre badawczym spojrzeniem.
Rychło w czas się zorientowałaś, Rookwood.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Proste, bezpośrednie pytanie Sigrun wywołało u Deirdre lekki uśmiech; bynajmniej zirytowany, doceniała taką wnikliwość, szczerość pozbawioną zahamowań. Rzadka cecha wśród osób napotykanych na korytarzach Ministerstwa Magii; cecha, którą ceniła, zwłaszcza wśród czarownic. Spodziewała się romantycznego westchnienia i rozbudowanych gratulacji, większość koleżanek z pracy obsypywała ją konfetti zachwytów, gdy tylko zauważyły pierścionek, lecz nowa znajoma zachowywała zdroworozsądkowy dystans. Kolejna zaleta jasnowłosej, gibkiej brygadzistki, z którą los zamknął ją w ciasnym pomieszczeniu windy. - Chyba tak - odpowiedziała po chwili ciszy, dość beznamiętnie, bliska wzruszenia ramion. Ta reakcja zaniepokoiła ją - dlaczego nie odpowiedziała, że oczywiście? Cieszyła się przecież z zamążpójścia, czyż nie? Czekała na to - ale czy nie tylko dlatego, by poczuć się bezpiecznie, biorąc pod uwagę utratę dziewictwa przed dźwiękami marsza weselnego? Naprawdę tego chcesz, Deirdre?. Czarne oczy azjatki na moment przesłoniła mgła, ale równie szybko zniknęła - nie, nie powinna się tym teraz zajmować, to nie było istotne; znajdowała się w pułapce, na szczęście z interesującą rozmówczynią.
Odpowiedzi brygadzistki wzbudzały w Tsagairt niepokój - nie dlatego, że obrzydzało ją umiłowanie krwi, ale dlatego, że te słowa wzbudzały w niej dziwny głód, jakąś wewnętrzną sprzeczność, rozedrganie. - Nie boisz się - że możesz zginąć? - spytała bez strachu, niepłaczliwie, po prostu ze szczerym zaciekawieniem: jak wyglądało takie życie? Pełne niespodzianek, przygód, grozy? - Albo, co gorsza, stać się jedną z tych...istot? - dodała z drobnym grymasem obrzydzenia; także pogardzała mieszańcami, nie znała się na magicznych stworzeniach, omijała ten temat szerokim łukiem. Specjalizowała się przecież w negocjacjach, rozmowach, w meandrach międzyludzkiej komunikacji, kokieterii i manipulacji: czysta siła prymitywnego żywiołu nie mieściła się jej w głowie, stanowiła potworne zagrożenie; zagrożenie, z którym Sigrun spotykała się na co dzień, nonszalancko i bez większego przejęcia. - To interesująca droga kariery dla czarownicy - skomentowała ostrożnie, a w jej ciemnych oczach zalśniło uznanie. Rzadko kiedy spotykała się z przedstawicielkami płci pięknej, które podejmowały niebezpieczne wyzwania pracy w terenie, wśród dzikich stworzeń lub groźnych przestępców, i chociaz sama preferowała schludną pracę zza biurka, to z dumą spoglądała na te silne i odważne czarownice. - Trzystronicowe sprawozdanie może sprawić, że tysiąc mieszanców zostanie uznanych za winnych i skazanych - weszła jej w słowo, nie po to, by przezbywać się w ważności ich zajęć, lecz po to, by podkreślić wagę stanowionego prawa; dekretów, które także mogły oczyścić Londyn z plugawych narośli. W tym jednym zgadzały się na pewno: w pogardzie dla brudnej krwi, dla uzurpatorów czarodziejskiej mocy.
Coś głośno trzasnęło w magicznym mechanizmie windy, coś wprowadziło zębatki w nieśpieszny ruch; Deirdre mocniej wsparła się plecami o ścianę, zastanawiając się, czy jest to zapowiedź ruszenia pułapki w górę lub w dół. Klaustrofobia jej nie doskwierała a towarzystwo Sigrun stało się nawet przyjemne. - Petent to petent, traktuję wszystkich sprawiedliwie - odpowiedziała po chwili zastanowienia, spokojnie; nie pałała nienawiścią, trzymała uczucia na wodzy, zawsze profesjonalna, chłodna i wystudiowana. - W sferze zawodowej nie mam z tym problemu, prywatnie... - zawiesiła lekko głos - powiedzmy, że stronię od niechcianych, szemranych kontaktów - zakonćzyła łagodnie, choć zdecydowanie; dyplomatyczna i odpowiednia w każdym calu, lecz jej chłodny ton wyraźnie świadczył o konserwatywnych poglądach.
Oraz odpowiednim wychowaniu, odbieranym w...Slytherinie? Tsagairt ponownie wygięła pełne usa w lekkim uśmiechu: czyżby spotkała dawną rówieśniczkę, mijaną na korytarzach Howgartu? Nie, Sigrun musiała być starsza lub młodsza, pamiętałaby przecież kogoś z wspólnego roku. - Tak. Swojego czasu byłam nawet prefektką - odpowiedziała cicho, przekrzywiając nieco głowę, by przyjrzeć się kobiecie. Nie potrafiła powiązać jej z żadną złotowłosą trzpiotką z domu Salazara, lecz Dei nigdy nie przywiązywała wagi do znajomości, skupiona na nauce i wąskim gronie zaufanych przyjaciół. - Czyżbyśmy się znały? - zagadnęła ciekawie, próbując przywołać jakieś urodziwe blondynki sprzed lat, lecz żadna nie zapowiadała się na czarownicę tak silną i odważną, polującą na wilkołaki i wyprzedzającą mężczyzn w tym wymagającym fachu.
Odpowiedzi brygadzistki wzbudzały w Tsagairt niepokój - nie dlatego, że obrzydzało ją umiłowanie krwi, ale dlatego, że te słowa wzbudzały w niej dziwny głód, jakąś wewnętrzną sprzeczność, rozedrganie. - Nie boisz się - że możesz zginąć? - spytała bez strachu, niepłaczliwie, po prostu ze szczerym zaciekawieniem: jak wyglądało takie życie? Pełne niespodzianek, przygód, grozy? - Albo, co gorsza, stać się jedną z tych...istot? - dodała z drobnym grymasem obrzydzenia; także pogardzała mieszańcami, nie znała się na magicznych stworzeniach, omijała ten temat szerokim łukiem. Specjalizowała się przecież w negocjacjach, rozmowach, w meandrach międzyludzkiej komunikacji, kokieterii i manipulacji: czysta siła prymitywnego żywiołu nie mieściła się jej w głowie, stanowiła potworne zagrożenie; zagrożenie, z którym Sigrun spotykała się na co dzień, nonszalancko i bez większego przejęcia. - To interesująca droga kariery dla czarownicy - skomentowała ostrożnie, a w jej ciemnych oczach zalśniło uznanie. Rzadko kiedy spotykała się z przedstawicielkami płci pięknej, które podejmowały niebezpieczne wyzwania pracy w terenie, wśród dzikich stworzeń lub groźnych przestępców, i chociaz sama preferowała schludną pracę zza biurka, to z dumą spoglądała na te silne i odważne czarownice. - Trzystronicowe sprawozdanie może sprawić, że tysiąc mieszanców zostanie uznanych za winnych i skazanych - weszła jej w słowo, nie po to, by przezbywać się w ważności ich zajęć, lecz po to, by podkreślić wagę stanowionego prawa; dekretów, które także mogły oczyścić Londyn z plugawych narośli. W tym jednym zgadzały się na pewno: w pogardzie dla brudnej krwi, dla uzurpatorów czarodziejskiej mocy.
Coś głośno trzasnęło w magicznym mechanizmie windy, coś wprowadziło zębatki w nieśpieszny ruch; Deirdre mocniej wsparła się plecami o ścianę, zastanawiając się, czy jest to zapowiedź ruszenia pułapki w górę lub w dół. Klaustrofobia jej nie doskwierała a towarzystwo Sigrun stało się nawet przyjemne. - Petent to petent, traktuję wszystkich sprawiedliwie - odpowiedziała po chwili zastanowienia, spokojnie; nie pałała nienawiścią, trzymała uczucia na wodzy, zawsze profesjonalna, chłodna i wystudiowana. - W sferze zawodowej nie mam z tym problemu, prywatnie... - zawiesiła lekko głos - powiedzmy, że stronię od niechcianych, szemranych kontaktów - zakonćzyła łagodnie, choć zdecydowanie; dyplomatyczna i odpowiednia w każdym calu, lecz jej chłodny ton wyraźnie świadczył o konserwatywnych poglądach.
Oraz odpowiednim wychowaniu, odbieranym w...Slytherinie? Tsagairt ponownie wygięła pełne usa w lekkim uśmiechu: czyżby spotkała dawną rówieśniczkę, mijaną na korytarzach Howgartu? Nie, Sigrun musiała być starsza lub młodsza, pamiętałaby przecież kogoś z wspólnego roku. - Tak. Swojego czasu byłam nawet prefektką - odpowiedziała cicho, przekrzywiając nieco głowę, by przyjrzeć się kobiecie. Nie potrafiła powiązać jej z żadną złotowłosą trzpiotką z domu Salazara, lecz Dei nigdy nie przywiązywała wagi do znajomości, skupiona na nauce i wąskim gronie zaufanych przyjaciół. - Czyżbyśmy się znały? - zagadnęła ciekawie, próbując przywołać jakieś urodziwe blondynki sprzed lat, lecz żadna nie zapowiadała się na czarownicę tak silną i odważną, polującą na wilkołaki i wyprzedzającą mężczyzn w tym wymagającym fachu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Potrafiła gładko i zręcznie kłamać, wprowadzać w błąd i ukrywać prawdziwe intencje, najczęściej jednak czyniła to wtedy, gdy dzięki metamorfomagii wchodziła w role innych kobiet dla własnej rozrywki, by urozmaicić sobie egzystencję i się zabawić. Jako ona, Sigrun, była bezpośrednia, niemal brutalnie szczera; nie owijała w bawełnę, mówiła co myśli, wykładała kawę na ławę. Towarzyszył temu nierzadko nietakt, czasami powinna była ugryźć się w język, ale mówiła szybciej, niż pomyślała.
Deirdre milczała chwilę, nim udzieliła odpowiedzi, w sposób beznamiętny i wciąż obdarty z radości. Jasnowłosa zaczęła więc dość błędnie przypuszczać, że ojciec czarownicy, współpracownik lorda Malfoya, także zaplanował dla córki przyszłość, wybrał małżonka. Nie dopytywała jednak, nie była wścibska, nie znały się wcale. Temat był trudny i godny współczucia, do którego Sigrun nie była zdolna. - A więc gratuluję. Szczęścia na nowej drodze życia - powiedziała, bo tak chyba wypadało. Jeśli miała rację, to szczęścia nie będzie, najprawdopodobniej.
Pytanie, jakie padło z ust Deirdre, słyszała nierzadko. Zazwyczaj jednak wypowiadano je tonem strachliwym, albo pełnym oburzenia. Uśmiechnęła się lekko w odpowiedzi. - Oczywiście, że się boję. Tylko głupcy się nie boją. Głupotą jest lekceważenie siły tych bestii. Są cholernie silne, zwinne, niebezpieczne. Odporne na czary. Boję się, ale to zdrowy strach. Taki, który nakazuje mi zachować odpowiednią ostrożność i rozsądek, taki, który przez to utrzymuje mnie przy życiu - sama nie wiedziała dlaczego zaczęła mówić tak szczerze; nie zwykła się uzewnętrzniać przed innymi. Zaufanie było czymś, czym nie szafowała zbyt łatwo, było zbyt cenne. Po części pragnęła zabić nudę, zagłuszyć wciąż wybrzmiewającą świąteczną melodię, a po części - rozmowa i jej towarzyszka niedoli były interesujące. - Dobrze rozumujesz. Stanie się jedną z nich jest rzeczywiście gorsze od śmierci. Wiem, że istnieje takie prawdopodobieństwo. Wtedy sama oddam się w ręce łowców. Wolę zginąć, niż wieść... takie życie - odpowiedziała po chwili zastanowienia, ale głos miała stanowczy i pewny, jakby szczerze wierzyła, że to co mówi jest prawdą. Teraz była tego pewna. Sądziła, że tak właśnie by się zachowała. Nikt jednak nie powinien mieć takiej pewności, ona nie była stuprocentowana. Człowiek nie jest w stanie stwierdzić jak zachowałby się w tak trudnej i skomplikowanej sytuacji, dopóki sam się w niej nie znajdzie, ale tę myśl Rookwood bardzo skutecznie wypierała. - Wiem, ale mam w nosie to, co sądzą o tym inni. Robię to, co chcę. Dyplomacja to też niespotykane wśród kobiet zajęcie. Polityka to raczej męska sprawa, co? - ostatnie słowa rzuciła niemal żartem, ale pozbawionym kpiny. Nie interesowała się nią na tyle, aby prowadzić na jej temat długie dysputy (nudziły ją zresztą), miała dość podstawowe informacje, ale z tego co było jej wiadomo - to większość polityków była płci męskiej. Ambasadorzy, pracownicy Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, pracownicy administracyjny Wizengamotu. Wzbudzało to w niej irytację; wychowała się w rodzinie o poglądach konserwatywnych, podzielała większość jej poglądów na czystość krwi - ale nie na rolę kobiet. Być może to brak matki przyniósł taki skutek, wychowanie wyłącznie wśród mężczyzn, nie uważała, aby w czymś ustępowała swoim braciom - i męskiemu gatunkowi w ogóle. Nie czuła się gorsza. Deirdre także nie powinna - i Sigrun przypuszczała, że tak nie było, skoro miała ambicje polityczne, wchodziła w męski świat. To wzbudzało w łowczyni pewien szacunek, zadowolenie, że ma do czynienia z czarownicą, której świat nie ograniczał się wyłącznie do planowania zaślubin - i życia po nich w roli żony i matki.
- Słuszna uwaga - zaśmiała się Rookwood, gdy brunetka podkreśliła jak istotne i ważne mogą być wszystkie te sprawozdania i raporty, które spisywała. - Dlatego dobrze, że jest ktoś, kto uwielbia pracę za biurkiem i zadba o to. Niektórzy o czystszy świat walczą słowem mówionym i pisanym, inni ganiają za wilkołakiem w lesie.
Obie role były ważne i potrzebne.
Uniosła spojrzenie, gdy coś trzasnęło, a winda zaczęła się poruszać. Nieznośnie wolno, to w górę, to w dół; miała wrażenie, ze ktoś wreszcie zauważył tę usterkę i zaczął pracować nad jej usunięciem. Sigrun podniosła się więc z podłogi, otrzepując szatę z nieistniejącego kurzu.
- Gratuluję opanowania. Nie potrafiłabym tak - mruknęła w odpowiedzi; gdyby bliżej poznała Deirdre, najpewniej pozazdrościłaby jej umiejętności samokontroli, panowaniu nad własnymi emocjami, doskonałym ich maskowaniu. Rookwood zbyt często poddawała się własnym, była wybuchowa, impulsywna - a to często wprowadzało ją w kłopoty. Nie drążyła jednak tematu; polityka i dyplomacja rządziły się swoimi prawami, w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami przymykano oko na jej gadaninę - dopóki wykonywała dobrze swoją pracę.
- To chyba już po moim odejściu, bo tego nie pamiętam. Skończyłam Hogwart w 1946 - odparła Rookwood. Pamiętała prefektów od siebie starszych i swoich rówieśników, którzy dostali odznaki. Pamiętała, bo wielu z nich nie omieszkało dać jej kilku szlabanów, by utemperować jej wybuchowy charakter - w celu ochrony punktów Slytherinu. Dom czasami je tracił z jej powodu. Przez potyczki z Gryfonami, awantury i szlajanie się nocą po szkolnych korytarzach. - Chyba się mijałyśmy. Nie interesowałaś się chyba quidditchem, co? - Im dłużej nad tym myślała, tym bardziej była pewna, że Deirdre była kilka roczników niżej. Taka uroda zapadała w pamięć, wyróżniała się spośród tłumu Angielek i Szkotek. - Byłam kapitanem drużyny. Na ostatnim roku zdobyliśmy nawet Puchar, skopaliśmy tyłki Gryfonom - nie mogła się powstrzymać, by tego nie powiedzieć. Uwielbiała quidditch - i to bardzo. Od drugiego roku starała się o przyjęcie do szkolnej drużyny, a później dawała z siebie na boisku wszystko - czasami poświęcała treningom więcej czasu, niż nauce. Była dumna z odznaki kapitana (tym bardziej, że Christopher także o niej marzył - a to ona ją otrzymała) i zdobycia Pucharu - i na tym jej sukcesy w quidditchu się kończyły, bo samo uwielbienie dla sportu i niewielki talent to za mało, aby odnieść w nim zawodowy sukces.
Nic jednak dziwnego, że nie zapadły sobie w pamięć szczególnie; różniły się znacznie. Sigrun nie była typem prymusa, nie ślęczała nad książkami, unikała nauki, większość czasu spędzała na zabawie i boisku - Deirdre wprost przeciwnie.
Niemal rozmarzony, pełen satysfakcji uśmiech spełzł z pełnych ust blondynki, gdy coś huknęło głośno, a winda ruszyła... A raczej gwałtownie zaczęła spadać w dół. - Cholera jasna! - wyrwało jej się.
Deirdre milczała chwilę, nim udzieliła odpowiedzi, w sposób beznamiętny i wciąż obdarty z radości. Jasnowłosa zaczęła więc dość błędnie przypuszczać, że ojciec czarownicy, współpracownik lorda Malfoya, także zaplanował dla córki przyszłość, wybrał małżonka. Nie dopytywała jednak, nie była wścibska, nie znały się wcale. Temat był trudny i godny współczucia, do którego Sigrun nie była zdolna. - A więc gratuluję. Szczęścia na nowej drodze życia - powiedziała, bo tak chyba wypadało. Jeśli miała rację, to szczęścia nie będzie, najprawdopodobniej.
Pytanie, jakie padło z ust Deirdre, słyszała nierzadko. Zazwyczaj jednak wypowiadano je tonem strachliwym, albo pełnym oburzenia. Uśmiechnęła się lekko w odpowiedzi. - Oczywiście, że się boję. Tylko głupcy się nie boją. Głupotą jest lekceważenie siły tych bestii. Są cholernie silne, zwinne, niebezpieczne. Odporne na czary. Boję się, ale to zdrowy strach. Taki, który nakazuje mi zachować odpowiednią ostrożność i rozsądek, taki, który przez to utrzymuje mnie przy życiu - sama nie wiedziała dlaczego zaczęła mówić tak szczerze; nie zwykła się uzewnętrzniać przed innymi. Zaufanie było czymś, czym nie szafowała zbyt łatwo, było zbyt cenne. Po części pragnęła zabić nudę, zagłuszyć wciąż wybrzmiewającą świąteczną melodię, a po części - rozmowa i jej towarzyszka niedoli były interesujące. - Dobrze rozumujesz. Stanie się jedną z nich jest rzeczywiście gorsze od śmierci. Wiem, że istnieje takie prawdopodobieństwo. Wtedy sama oddam się w ręce łowców. Wolę zginąć, niż wieść... takie życie - odpowiedziała po chwili zastanowienia, ale głos miała stanowczy i pewny, jakby szczerze wierzyła, że to co mówi jest prawdą. Teraz była tego pewna. Sądziła, że tak właśnie by się zachowała. Nikt jednak nie powinien mieć takiej pewności, ona nie była stuprocentowana. Człowiek nie jest w stanie stwierdzić jak zachowałby się w tak trudnej i skomplikowanej sytuacji, dopóki sam się w niej nie znajdzie, ale tę myśl Rookwood bardzo skutecznie wypierała. - Wiem, ale mam w nosie to, co sądzą o tym inni. Robię to, co chcę. Dyplomacja to też niespotykane wśród kobiet zajęcie. Polityka to raczej męska sprawa, co? - ostatnie słowa rzuciła niemal żartem, ale pozbawionym kpiny. Nie interesowała się nią na tyle, aby prowadzić na jej temat długie dysputy (nudziły ją zresztą), miała dość podstawowe informacje, ale z tego co było jej wiadomo - to większość polityków była płci męskiej. Ambasadorzy, pracownicy Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, pracownicy administracyjny Wizengamotu. Wzbudzało to w niej irytację; wychowała się w rodzinie o poglądach konserwatywnych, podzielała większość jej poglądów na czystość krwi - ale nie na rolę kobiet. Być może to brak matki przyniósł taki skutek, wychowanie wyłącznie wśród mężczyzn, nie uważała, aby w czymś ustępowała swoim braciom - i męskiemu gatunkowi w ogóle. Nie czuła się gorsza. Deirdre także nie powinna - i Sigrun przypuszczała, że tak nie było, skoro miała ambicje polityczne, wchodziła w męski świat. To wzbudzało w łowczyni pewien szacunek, zadowolenie, że ma do czynienia z czarownicą, której świat nie ograniczał się wyłącznie do planowania zaślubin - i życia po nich w roli żony i matki.
- Słuszna uwaga - zaśmiała się Rookwood, gdy brunetka podkreśliła jak istotne i ważne mogą być wszystkie te sprawozdania i raporty, które spisywała. - Dlatego dobrze, że jest ktoś, kto uwielbia pracę za biurkiem i zadba o to. Niektórzy o czystszy świat walczą słowem mówionym i pisanym, inni ganiają za wilkołakiem w lesie.
Obie role były ważne i potrzebne.
Uniosła spojrzenie, gdy coś trzasnęło, a winda zaczęła się poruszać. Nieznośnie wolno, to w górę, to w dół; miała wrażenie, ze ktoś wreszcie zauważył tę usterkę i zaczął pracować nad jej usunięciem. Sigrun podniosła się więc z podłogi, otrzepując szatę z nieistniejącego kurzu.
- Gratuluję opanowania. Nie potrafiłabym tak - mruknęła w odpowiedzi; gdyby bliżej poznała Deirdre, najpewniej pozazdrościłaby jej umiejętności samokontroli, panowaniu nad własnymi emocjami, doskonałym ich maskowaniu. Rookwood zbyt często poddawała się własnym, była wybuchowa, impulsywna - a to często wprowadzało ją w kłopoty. Nie drążyła jednak tematu; polityka i dyplomacja rządziły się swoimi prawami, w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami przymykano oko na jej gadaninę - dopóki wykonywała dobrze swoją pracę.
- To chyba już po moim odejściu, bo tego nie pamiętam. Skończyłam Hogwart w 1946 - odparła Rookwood. Pamiętała prefektów od siebie starszych i swoich rówieśników, którzy dostali odznaki. Pamiętała, bo wielu z nich nie omieszkało dać jej kilku szlabanów, by utemperować jej wybuchowy charakter - w celu ochrony punktów Slytherinu. Dom czasami je tracił z jej powodu. Przez potyczki z Gryfonami, awantury i szlajanie się nocą po szkolnych korytarzach. - Chyba się mijałyśmy. Nie interesowałaś się chyba quidditchem, co? - Im dłużej nad tym myślała, tym bardziej była pewna, że Deirdre była kilka roczników niżej. Taka uroda zapadała w pamięć, wyróżniała się spośród tłumu Angielek i Szkotek. - Byłam kapitanem drużyny. Na ostatnim roku zdobyliśmy nawet Puchar, skopaliśmy tyłki Gryfonom - nie mogła się powstrzymać, by tego nie powiedzieć. Uwielbiała quidditch - i to bardzo. Od drugiego roku starała się o przyjęcie do szkolnej drużyny, a później dawała z siebie na boisku wszystko - czasami poświęcała treningom więcej czasu, niż nauce. Była dumna z odznaki kapitana (tym bardziej, że Christopher także o niej marzył - a to ona ją otrzymała) i zdobycia Pucharu - i na tym jej sukcesy w quidditchu się kończyły, bo samo uwielbienie dla sportu i niewielki talent to za mało, aby odnieść w nim zawodowy sukces.
Nic jednak dziwnego, że nie zapadły sobie w pamięć szczególnie; różniły się znacznie. Sigrun nie była typem prymusa, nie ślęczała nad książkami, unikała nauki, większość czasu spędzała na zabawie i boisku - Deirdre wprost przeciwnie.
Niemal rozmarzony, pełen satysfakcji uśmiech spełzł z pełnych ust blondynki, gdy coś huknęło głośno, a winda ruszyła... A raczej gwałtownie zaczęła spadać w dół. - Cholera jasna! - wyrwało jej się.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wiedziała, że w gratulacjach Sigrun brak szczerości, ale w ogóle jej to nie zasmuciło; kiwnęła tylko głową w podzięce, rada, że temat narzeczeństwa nie spotkał się z euforycznym słowotokiem. Choć termin zaślubin zbliżał się wielkimi krokami, Deirdre nie przygotowywała się do tego wspaniałego dnia: wybrała jedynie prostą suknię ślubną i to wyłącznie dlatego, by uspokoić rodzinę narzeczonego, niezwykle podekscytowaną całym wydarzeniem. Zapewne na wieść o perypetiach z wilkołakami zbledliby i szybko zmieniliby temat, ale ona nie zamierzała go opuszczać - szczerze ją ciekawił, nawet jeśli sama przed sobą nie przyznawała się do prawdziwego powodu tego zainteresowania, głodu wiedzy; niechętnej fascynacji, przypominajacej nieco uczucie, które ogarniało przechodnia na widok tragicznego w skutkach rozszczepienia przy teleportacji - krew wsiąkająca w bruk, pourywane kończyny i ciało opadające z plaskiem na ziemię, echo odległego bólu, znajdującego się już w innym miejscu. - Zabijacie też...szczenięta? - spytała od razu, bez nerwowej wścibskości; wygodniej wsparła się plecami o ścianę, zaplatając dłonie ponownie przed sobą, niczym zmęczona szkolnym apelem pensjonarka. Zmarszczyła nieco brwi. - Właściwie nie wiem nawet, czy wilkołaki mogą mieć dzieci. Młode. Potomstwo - uściśliła, z niejakim zażenowaniem przyznając się do niewiedzy w tym zakresie. Opieka nad magicznymi stworzeniami nie należała do jej ulubionych przedmiotów, stroniła od dzikości, nieprzewidywalności i prymitywizmu, instynktownie - i złudnie - mając nadzieje, że wypleni podobne cechy u siebi samej. - Chyba lepiej zabijać młode, zanim zdążą się rozmnożyć i stać się prawdziwie groźne - uściśliła, nie chcąc, by Sigrun uznała jej pytanie za troskę o małe szczenięta; nie miała litości dla mieszańców i chociaż osobiście nie wbijała srebrzystych bełtów w owłosione ciała, to zawsze popierała działania urzędów kierowane przeciwko tym niebezpiecznym istotom.
Niekiedy podobnym do mężczyzn: drapieżnych, opierających się wyłącznie na najniższych instynktach, podgryzających sobie wzajemnie żyły, by dostać się na szczyt stada. Niecierpliwi, gwałtowni, przekonani o nietykalności, gardzący słabszą płcią - uniosła lewy kącik ust, dzięki czemu jej pozbawiona emocji, nudna twarz nabrała pewnego uroku, życia, udowadniając, że sztywna urzędniczka nie jest bezwolnym trybikiem w ministerialnej maszynie. - Władza, niezależnie czy nad życiem wilkołaków, czy nad czarodziejskim społeczeństwem, to męska sprawa - sprostowała, bez goryczy, raczej z lekką kpiną. - Bardzo przeszkadzają ci w wypełnianiu obowiązków? Nie pozwalają ruszyć dalej? - spytała poważnie, śmiało spoglądając w brązowe oczy blondynki; przełożeni mieli bolesną cechę wspólną, blokowali drogi awansu, wymagali więcej przy niższej zapłacie, niekiedy uniemożliwiając udział w ważniejszych wydarzeniach, gdzie nie było miejsca dla kobiet. Podejrzewała, że w innym zawodzie, pomimo różnicy w działaniach, dzieje się podobnie. - Ta pogarda i ignorancja ma swoje plusy. Nie zliczę, ile razy pozwolno mi zostać w pomieszczeniu podczas niezwykle ważnych i kameralnych negocjaji, uznając, że jestem tylko uroczą stażystką i tak nie zrozumiem, o czym rozmawiają - albo że nie znam francuskiego i uznam, że ambasador z Paryża omawia bukiet win a nie propozycje intrantnych i niekoniecznie sprawiedliwych umów międzynarodowych - wzruszyła ramionami, zastanawiając się, dlaczego tak łatwo rozmawia się o tych sprawach z Sigrun. Zazwyczaj również nie wdawała się w pogawędki, ale ta toczona obecnie, w dość stresujących okolicznościach, w niczym nie przypominała drętwego small talku pyzatych urzędniczek. Nowa znajoma, pomimo intrygującego, ostrego charakteru nie wprowadzała atmosfery wrogości, równoważyła ich zajęcia, doceniała także opanowanie. Deirdre ciągle uśmiechała się lekko, uważnie przyglądając się prostym rysom jasnowłosej, starając się wyobrazić ją sobie o dziesięć lat młodszą. Bezskutecznie, nie kojarzyła chyba nikogo takiego - w Hogwarcie stroniła od wspólnych zajęć, od posiadówek w Pokoju Wspólnym; obracała się w swoim wąskim gronie, owszem, głównie szlachciców, ale prawie zawsze opuszczała ich towarzystwo, gdy zaczynało dziać się coś niezbyt zgodnego z regulaminem - dla wspólnego dobra. - Stroniłam od boiska. Nazwij mnie ignorantką, zasłużenie, ale...nigdy nie rozumiałam tego sportu i ogólnego zachwytu, zarówno wynikami jak i graczami - przyznała odważnie, bez pogardy dla takiej miłości - w końcu praktycznie każdy czarodziej uwielbiał obserwować te rozgrywki. - Cieszę się jednak, że dzielnie ucierałaś tym szaleńcom nosa. Przysparzali mi wielu problemów - westchnęła lekko; tak, większość szlabanów i minusowych punktów spadała na barki Gryfonów, nie wspominając już o prywatnych trudnościach, jakie miała z pewnym lordem pochodzącym z domu Godryka. Już otwierała usta, by zadać następne pytanie, gdy winda wydała z siebie potworny zgrzyt a później spadła o kilkanaście stóp w dół. Żołądek podjechał Deirdre do gardła, zdołała jednak ustać na nogach. Złote kraty zatrzeszczały, za nimi pojawiła się odrobina dziennego świata - czyżby zdołały dojechać do atrium? Nie widziała dokładnie, zresztą cała konstrukcja aż wibrowała od magii i obawiała się, że zaraz winda postanowi znów pofrunąć do góry - stało się jednak coś niespodziewanie miłego, pod wpływem wstrząsu świąteczna melodyjka zacięła się a potem urwała. Zapanowała błoga cisza. - Dzięki Salazarowi - wychrypiała, przyciskając wierzch dłoni do skroni: jeszcze pięć minut a dosłownie zwariowałaby przez tą idiotyczną piosenkę.
Niekiedy podobnym do mężczyzn: drapieżnych, opierających się wyłącznie na najniższych instynktach, podgryzających sobie wzajemnie żyły, by dostać się na szczyt stada. Niecierpliwi, gwałtowni, przekonani o nietykalności, gardzący słabszą płcią - uniosła lewy kącik ust, dzięki czemu jej pozbawiona emocji, nudna twarz nabrała pewnego uroku, życia, udowadniając, że sztywna urzędniczka nie jest bezwolnym trybikiem w ministerialnej maszynie. - Władza, niezależnie czy nad życiem wilkołaków, czy nad czarodziejskim społeczeństwem, to męska sprawa - sprostowała, bez goryczy, raczej z lekką kpiną. - Bardzo przeszkadzają ci w wypełnianiu obowiązków? Nie pozwalają ruszyć dalej? - spytała poważnie, śmiało spoglądając w brązowe oczy blondynki; przełożeni mieli bolesną cechę wspólną, blokowali drogi awansu, wymagali więcej przy niższej zapłacie, niekiedy uniemożliwiając udział w ważniejszych wydarzeniach, gdzie nie było miejsca dla kobiet. Podejrzewała, że w innym zawodzie, pomimo różnicy w działaniach, dzieje się podobnie. - Ta pogarda i ignorancja ma swoje plusy. Nie zliczę, ile razy pozwolno mi zostać w pomieszczeniu podczas niezwykle ważnych i kameralnych negocjaji, uznając, że jestem tylko uroczą stażystką i tak nie zrozumiem, o czym rozmawiają - albo że nie znam francuskiego i uznam, że ambasador z Paryża omawia bukiet win a nie propozycje intrantnych i niekoniecznie sprawiedliwych umów międzynarodowych - wzruszyła ramionami, zastanawiając się, dlaczego tak łatwo rozmawia się o tych sprawach z Sigrun. Zazwyczaj również nie wdawała się w pogawędki, ale ta toczona obecnie, w dość stresujących okolicznościach, w niczym nie przypominała drętwego small talku pyzatych urzędniczek. Nowa znajoma, pomimo intrygującego, ostrego charakteru nie wprowadzała atmosfery wrogości, równoważyła ich zajęcia, doceniała także opanowanie. Deirdre ciągle uśmiechała się lekko, uważnie przyglądając się prostym rysom jasnowłosej, starając się wyobrazić ją sobie o dziesięć lat młodszą. Bezskutecznie, nie kojarzyła chyba nikogo takiego - w Hogwarcie stroniła od wspólnych zajęć, od posiadówek w Pokoju Wspólnym; obracała się w swoim wąskim gronie, owszem, głównie szlachciców, ale prawie zawsze opuszczała ich towarzystwo, gdy zaczynało dziać się coś niezbyt zgodnego z regulaminem - dla wspólnego dobra. - Stroniłam od boiska. Nazwij mnie ignorantką, zasłużenie, ale...nigdy nie rozumiałam tego sportu i ogólnego zachwytu, zarówno wynikami jak i graczami - przyznała odważnie, bez pogardy dla takiej miłości - w końcu praktycznie każdy czarodziej uwielbiał obserwować te rozgrywki. - Cieszę się jednak, że dzielnie ucierałaś tym szaleńcom nosa. Przysparzali mi wielu problemów - westchnęła lekko; tak, większość szlabanów i minusowych punktów spadała na barki Gryfonów, nie wspominając już o prywatnych trudnościach, jakie miała z pewnym lordem pochodzącym z domu Godryka. Już otwierała usta, by zadać następne pytanie, gdy winda wydała z siebie potworny zgrzyt a później spadła o kilkanaście stóp w dół. Żołądek podjechał Deirdre do gardła, zdołała jednak ustać na nogach. Złote kraty zatrzeszczały, za nimi pojawiła się odrobina dziennego świata - czyżby zdołały dojechać do atrium? Nie widziała dokładnie, zresztą cała konstrukcja aż wibrowała od magii i obawiała się, że zaraz winda postanowi znów pofrunąć do góry - stało się jednak coś niespodziewanie miłego, pod wpływem wstrząsu świąteczna melodyjka zacięła się a potem urwała. Zapanowała błoga cisza. - Dzięki Salazarowi - wychrypiała, przyciskając wierzch dłoni do skroni: jeszcze pięć minut a dosłownie zwariowałaby przez tą idiotyczną piosenkę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Gratulacje były beznamiętne i nieszczere, bo Rookwood nie uważała zamążpójścia za coś radosnego. Na własnej skórze przekonała się, że to klatka. Niekiedy złota, pełna bogactw, dóbr materialnych i galeonów, klatka wciąż pozostawała jednak klatką. W ich społeczeństwie wciąż dominowało przekonanie, że żona winna była mężowi posłuszeństwo. Najlepiej, gdyby pozostała w domu i rodziła dziecko za dzieckiem, niczym rozpłodowa klacz; chyba, że sytuacja materialna zmuszała i ją, by zarobiła na chleb - co nie zwalniało jej wcale w domowych obowiązków. Nie powinna mieć własnego zdania, nie powinna podejmować własnych decyzji - jakby nie była człowiekiem, a zwierzęciem posłusznym swemu panu. Rookwood nie mogła znieść kobiet, które naprawdę radowały się z nadchodzących zaślubin; sądziły, że wychodzą za mąż z miłości, podczas gdy i je czekały krępujące okowy małżeństwa. Różnica polegała na tym, że zakładały je dobrowolnie. Ciężko było wyłamać się z tego schematu; wymagało to odwagi i odporności na plotki szeptane za plecami. Deirdre sprawiała wrażenie kobiety zdecydowanej i pewnej siebie, może jeszcze zmieni zdanie?
- Nie zabijamy, jeśli nie zmusza nas do tego sytuacja rzecz jasna - sprostowała Sigrun, bez przygany w głosie, dziwnie beznamiętnie; nie mówiła tego, by się wybielić, albo dlatego, że uważała zabijanie za ostateczność. Skąd. To zwyczajna ostrożność. W Ministerstwie Magii ściany wszędzie miały uszy, z lekkością z jaką podchodziła do odbierania życia wilkołakom musiała się ukrywać; w końcu procedury dopuszczały tę możliwość jedynie w ostatecznych wypadkach. Urzędniczka, przyszła dyplomatka zrozumie to z pewnością.
- Mogą. Klątwa nie odbiera im płodności, ale młode też są nią obciążone - odpowiedziała Sigrun, przywykła do podobnych pytań. Czasami nawet padały z ust czarodziejów, którzy twierdzili, że znali się na opiece nad magicznymi stworzeniami, ale cóż - wilkołaki były krwiożerczymi bestiami, a nie dumnymi hipogryfami, czy imponującymi, zachwycającymi smokami. Po części byli też ludźmi, żyjącymi wśród innych, ich temat był trudny - i niewielu interesowała ich natura, zwyczaje, cechy. Większość społeczeństwa unikała ich jak ognia. - Masz słuszność, Deirdre. Prędzej, czy później i tak zbudzi się w nich bestia. Klątwy nie da się pozbyć. Mieszaniec pozostanie mieszańcem - pokiwała głową z uznaniem, ciesząc się, że nie ma do czynienia ze słabym dziewczątkiem, które przeżywa rozterki moralne na myśl o krwiożerczej bestii w ciele dziecka. Miała zdecydowane i słuszne poglądy, to należało docenić.
- Niestety to prawda - weszła brunetce w słowo w pewnym momencie, mrucząc te słowa cicho, z pogardą. Świadomość, że w ich społeczeństwie wciąż dominował system patriarchalny, męska władza wzbudzała w Sigrun złość i poczucie niesprawiedliwości. Nie uważała, aby w czymkolwiek ustępowała mężczyznom. - Czasami tak - przyznała szczerze, nie starając się nawet ukryć nuty goryczy w tonie głosu. Spojrzała w ciemne oczy Deirdre, gdy opowiadała o ignorancji mające swoje plusy. Były intrygujące, tak ciemne, że źrenice niemal zlewały się w jedność z tęczówkami. Na pełne usta Sigrun wychynął uśmiech zadowolenia, pokiwała głową z uznaniem: - Sprytnie to wykorzystujesz, muszę przyznać. Może też tak powinnam. Ale widzisz - widzę tu pewną analogię. Pytałaś, czy się nie lękam śmierci w starciu z wilkołakiem, odpowiedziałam, że tylko głupcy się nie lękają - i giną. Mężczyźni mają nas za głupie, lekceważą nas, umniejszają nam - dlatego kierowanie nimi tak, by sądzili, że to oni mają kontrolę wcale nie jest takie trudne. - Z każdym słowem uśmiech Rookwood stawał się szerszy i bardziej szelmowski. Może i byli silniejsi pod kątem fizycznym, ale to czarownice miały w sobie więcej sprytu, przebiegłości; tak trudne warunki, w jakich funkcjonowały, zmuszały je do kombinowania.
To była prawdziwa ulga spotkać na korytarzach Ministerstwa Magii czarownicę myślącą samodzielnie, inteligentną i bystrą, z którą porozmawiać się dało nie tylko o świątecznych przepisach i białej sukni na nadchodzące zaślubiny.
- Temu dziwić się nie przestanę. Quidditch to najstarszy, czarodziejski sport. Powinniśmy być z niego dumni i pielęgnować jego tradycję - zaśmiała się blondynka; wymagać od Deirdre zainteresowania jeszcze i sportem to chyba byłoby zbyt wiele. Najpewniej wtedy uznałaby, że ta rozmowa wcale nie miała miejsca, że tylko jej się wydawało. O quidditchu potrafiła mówić pięknie, choć wcale nie o tradycję jej chodziło. A o ruch, rywalizację, grę. Uwielbiała to. Zarówno brać w tym udział, jak i kibicować.
- Pytanie brzmi - komu nie przysparzali? - westchnęła ciężko Rookwood; powracając wspomnieniami do lat szkolnych, kiedy wdawała się z Gryfonami (i nie tylko) w potyczki. Zarówno słowne, fizyczne, jak i magiczne. Nie zliczyłaby wszystkich szlabanów, które przez nie otrzymała. Na myśl przychodziły jej nazwiska Hannah Wright (z którą prawie powyrywały sobie wszystkie włosy), Jackie Rinheart, Billy'ego Moore... Pieprzeni idioci.
Nie otrzymała jednak odpowiedzi, a sama zapomniała o zadanym pytaniu, gdy winda huknęła o podłoże, a złote kraty rozwarły się ukazując Atrium. Przynajmniej w nim panowała błoga cisza. Sigrun opuściła windę pośpiesznie, pragnąc zapomnieć o tej cholernej piosence, ale nie o nowej znajomej - odwróciła się jeszcze, nieśpiesznie krocząc tyłem w stronę licznych kominków. - Palisz? Może spotkamy się kiedyś na papierosa - rzuciła na pożegnanie, puszczając do orientalnej piękności perskie oczko; kilka chwil później zniknęła wśród szmaragdowych płomieni.
| koniec
- Nie zabijamy, jeśli nie zmusza nas do tego sytuacja rzecz jasna - sprostowała Sigrun, bez przygany w głosie, dziwnie beznamiętnie; nie mówiła tego, by się wybielić, albo dlatego, że uważała zabijanie za ostateczność. Skąd. To zwyczajna ostrożność. W Ministerstwie Magii ściany wszędzie miały uszy, z lekkością z jaką podchodziła do odbierania życia wilkołakom musiała się ukrywać; w końcu procedury dopuszczały tę możliwość jedynie w ostatecznych wypadkach. Urzędniczka, przyszła dyplomatka zrozumie to z pewnością.
- Mogą. Klątwa nie odbiera im płodności, ale młode też są nią obciążone - odpowiedziała Sigrun, przywykła do podobnych pytań. Czasami nawet padały z ust czarodziejów, którzy twierdzili, że znali się na opiece nad magicznymi stworzeniami, ale cóż - wilkołaki były krwiożerczymi bestiami, a nie dumnymi hipogryfami, czy imponującymi, zachwycającymi smokami. Po części byli też ludźmi, żyjącymi wśród innych, ich temat był trudny - i niewielu interesowała ich natura, zwyczaje, cechy. Większość społeczeństwa unikała ich jak ognia. - Masz słuszność, Deirdre. Prędzej, czy później i tak zbudzi się w nich bestia. Klątwy nie da się pozbyć. Mieszaniec pozostanie mieszańcem - pokiwała głową z uznaniem, ciesząc się, że nie ma do czynienia ze słabym dziewczątkiem, które przeżywa rozterki moralne na myśl o krwiożerczej bestii w ciele dziecka. Miała zdecydowane i słuszne poglądy, to należało docenić.
- Niestety to prawda - weszła brunetce w słowo w pewnym momencie, mrucząc te słowa cicho, z pogardą. Świadomość, że w ich społeczeństwie wciąż dominował system patriarchalny, męska władza wzbudzała w Sigrun złość i poczucie niesprawiedliwości. Nie uważała, aby w czymkolwiek ustępowała mężczyznom. - Czasami tak - przyznała szczerze, nie starając się nawet ukryć nuty goryczy w tonie głosu. Spojrzała w ciemne oczy Deirdre, gdy opowiadała o ignorancji mające swoje plusy. Były intrygujące, tak ciemne, że źrenice niemal zlewały się w jedność z tęczówkami. Na pełne usta Sigrun wychynął uśmiech zadowolenia, pokiwała głową z uznaniem: - Sprytnie to wykorzystujesz, muszę przyznać. Może też tak powinnam. Ale widzisz - widzę tu pewną analogię. Pytałaś, czy się nie lękam śmierci w starciu z wilkołakiem, odpowiedziałam, że tylko głupcy się nie lękają - i giną. Mężczyźni mają nas za głupie, lekceważą nas, umniejszają nam - dlatego kierowanie nimi tak, by sądzili, że to oni mają kontrolę wcale nie jest takie trudne. - Z każdym słowem uśmiech Rookwood stawał się szerszy i bardziej szelmowski. Może i byli silniejsi pod kątem fizycznym, ale to czarownice miały w sobie więcej sprytu, przebiegłości; tak trudne warunki, w jakich funkcjonowały, zmuszały je do kombinowania.
To była prawdziwa ulga spotkać na korytarzach Ministerstwa Magii czarownicę myślącą samodzielnie, inteligentną i bystrą, z którą porozmawiać się dało nie tylko o świątecznych przepisach i białej sukni na nadchodzące zaślubiny.
- Temu dziwić się nie przestanę. Quidditch to najstarszy, czarodziejski sport. Powinniśmy być z niego dumni i pielęgnować jego tradycję - zaśmiała się blondynka; wymagać od Deirdre zainteresowania jeszcze i sportem to chyba byłoby zbyt wiele. Najpewniej wtedy uznałaby, że ta rozmowa wcale nie miała miejsca, że tylko jej się wydawało. O quidditchu potrafiła mówić pięknie, choć wcale nie o tradycję jej chodziło. A o ruch, rywalizację, grę. Uwielbiała to. Zarówno brać w tym udział, jak i kibicować.
- Pytanie brzmi - komu nie przysparzali? - westchnęła ciężko Rookwood; powracając wspomnieniami do lat szkolnych, kiedy wdawała się z Gryfonami (i nie tylko) w potyczki. Zarówno słowne, fizyczne, jak i magiczne. Nie zliczyłaby wszystkich szlabanów, które przez nie otrzymała. Na myśl przychodziły jej nazwiska Hannah Wright (z którą prawie powyrywały sobie wszystkie włosy), Jackie Rinheart, Billy'ego Moore... Pieprzeni idioci.
Nie otrzymała jednak odpowiedzi, a sama zapomniała o zadanym pytaniu, gdy winda huknęła o podłoże, a złote kraty rozwarły się ukazując Atrium. Przynajmniej w nim panowała błoga cisza. Sigrun opuściła windę pośpiesznie, pragnąc zapomnieć o tej cholernej piosence, ale nie o nowej znajomej - odwróciła się jeszcze, nieśpiesznie krocząc tyłem w stronę licznych kominków. - Palisz? Może spotkamy się kiedyś na papierosa - rzuciła na pożegnanie, puszczając do orientalnej piękności perskie oczko; kilka chwil później zniknęła wśród szmaragdowych płomieni.
| koniec
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
wśród ministerialnej ciszy
Szybka odpowiedź